Taniec elfów - Kamilla Oresvärd - ebook + audiobook

Taniec elfów ebook i audiobook

Kamilla Oresvärd

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Frank jest świadkiem uprowadzenia swojej jedenastoletniej pasierbicy Elsy przez nieznanych sprawców. Mijają lata, a sprawa wciąż pozostaje nierozwiązana. Prawie dwie dekady później mężczyzna – sam uznawany za jednego z podejrzanych – to wrak człowieka, traktowany w Vargön jak dziwak. Kiedy dochodzi do zaginięcia kolejnej dziewczyny, Frank ponownie pada ofiarą podejrzeń policji. W ostatniej desperackiej próbie ustalenia, co spotkało Elsę, i oczyszczenia się z zarzutów nawiązuje kontakt z Moną Schiller. Poszukiwanie prawdy powiedzie ją ścieżką strachu, nieufności i fanatyzmu religijnego.

„Taniec Elfów” to druga część serii o dawnej osadzie robotniczej Vargön, której mieszkańcy skrywają ogrom tajemnic. Mona Schiller stara się je odkryć, a przy tym walczy z własnymi demonami.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 37 min

Oceny
4,4 (28 ocen)
16
7
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tomasiak

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejny autor ze Szwecji, który porywa swoim pisarstwem.
00
Bartello98

Całkiem niezła

Przyjemna lektura dla miłośników skandynawskich kryminalow
00

Popularność




Tytuł oryginału: Älvdansen

Przekład z języka szwedzkiego: Maciej Muszalski

Copyright © Kamilla Oresvärd, 2022

This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022

Projekt graficzny okładki: Anders Timren

Redakcja: Krzysztof Grzegorzewski

Korekta: Witold Kowalczyk

ISBN 978-91-8034-079-3

Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.

Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K

www.gyldendal.dk

www.wordaudio.se

Rozdział 1

Mgła napływa pomiędzy ciemne pnie i pieści skały, które wyrastają z ziemi, przypominając czyjeś przygarbione plecy. W cieniu nabiera kształtów jakaś postać. Wchodzi na polanę, staje i pochyla głowę, trzymając ręce przed sobą, na wysokości klatki piersiowej. Bose stopy zapadają się w miękki mech, a wilgoć wspina się coraz wyżej po białej tkaninie jej stroju.

Powoli podnosi głowę, patrzy prosto na niego i mówi:

– Pan Bóg ma smutek w sercu.

Nachyla się do ekranu i zwiększa głośność w komputerze, żeby lepiej słyszeć jej głos. Długie ciemne włosy układają się miękkimi falami na ramionach, a czarne oczy płoną.

– Pan Bóg widzi, że zło, które czynią ludzie, się rozrosło. Myśli i zamiary są nim przesiąknięte.

Patrzy prosto na niego i wydaje mu się, że zagląda w samą jego istotę, dotykając duszy. Nie dzieli ich już ekran komputera, jest z nią w tym ciemnym lesie.

– Pan do mnie przemówił. Powiedział, że zmiecie ludzi z powierzchni ziemi. Żałuje, że ich stworzył. Ale my znaleźliśmy łaskę w jego oczach.

Wyciąga rękę wnętrzem dłoni do góry. Chce ją chwycić, ale dzieli ich ekran.

Rozdział 2

Ostrygi są importowane bezpośrednio z hodowli w Lysekil. Spoczywają na lodowym łożu na turkusowej tacy Mateus. Mona przygląda im się z bliska. Są dziwnie piękne w swej brzydocie: mają chropowate i guzowate skorupy, kojarzące się z szarobrunatną barwą gór albo korą starego dębu szarego. Podnosi kieliszek veuve clicquot i próbuje smacznego owocowego trunku. Naprawdę niewiele rzeczy jest w stanie przebić schłodzonego szampana, myśli, odstawiając kieliszek na marmurowy blat. Pogłaśnia i wtóruje Abbie przy One of Us. Na lewej dłoni kładzie ręcznik, a na nim ostrygę, której wypukła część idealnie wpasowuje się w dłoń. Wkłada nóż przy zawiasie i przekręca, przecina wewnętrzny mięsień i przeprowadza ostrze przez całe wnętrze ostrygi. Przepoławia je i wdycha zapach morza.

Wczorajszy wieczór był długi. Całe stare towarzystwo z kancelarii adwokackiej siedziało u niej do pierwszej w nocy. Przy kilku butelkach wina i smacznych przekąskach rozmawiali o wszystkim, o mężczyznach i byłych kolegach, o laseroterapii i jodze. Dużo się śmiali, ale także sporo płakali. Mona z uśmiechem kładzie połówki ostryg na łożu z lodu. To fantastyczne, że po piętnastu latach można wrócić do przyjaźni i kontynuować ją od miejsca, w którym została zawieszona.

Odwraca się, żeby wyjąć tabasco ze spiżarki. Kiedy otwiera drzwi, przypomina sobie, że się skończyło. W zeszłym tygodniu zużyła resztkę do salsy, przemyła butelkę i odłożyła ją do pojemnika na szkło. Patrzy na ostrygi, a potem zerka na zegarek. Jest za dwadzieścia dziesiąta. Jeśli ruszy teraz, zdąży do sklepu Ica przed zamknięciem.

Wypija łyk szampana, pochyla się i głaszcze Coco po głowie.

– Ty zostaniesz w domu. Niedługo wrócę – mówi i wychodzi.

Wieczór jest cichy, a na ciemnym niebie świeci jasny księżyc. Ulice opustoszały. Kiedy pokonuje samochodem krótki odcinek do centrum, spotyka jedynie mężczyznę spacerującego z psem. Szare spodnie dresowe wiszą mu na tyłku. Odwraca w jej stronę opuchniętą czerwoną twarz. Mona unosi rękę na znak pozdrowienia, ale nieznajomy odwraca wzrok i przyciąga do siebie psa, który wygląda na równie zmęczonego, jak jego pan.

Parkuje, wchodzi do sklepu, przeciska się między ciasnymi alejkami i znajduje tabasco. Zdejmuje z półki dwie butelki i dokłada do koszyka puszkę soli w płatkach. Zbliża się godzina zamknięcia sklepu i w środku panują pustki. Tym większe jest jej zaskoczenie, gdy wychodząc zza rogu, zderza się z jakimś mężczyzną.

– Oj, przepraszam – mówi.

Tamten się odwraca. Rozpoznawszy Monę, sztywnieje i mierzy ją wzrokiem od stóp do głów.

– Mona Schiller – rzuca z pogardą i przeczesuje dłonią grzywkę. – Że też nigdy nie można mieć od pani spokoju.

Mona odwzajemnia jego spojrzenie. To Johnny Landström, miejscowy casanova, który – jak się okazało – potrafi także wyłudzać od ludzi pieniądze. Nic dziwnego, że nie chce jej widzieć. To przecież ona zdemaskowała tego wielkiego oszusta. Nie może na niego patrzeć, ale trudno unikać ludzi w małym Vargön.

– Nie – odpowiada i poprawia koszyk na ramieniu. – Nie dam panu spokoju, jakkolwiek mocno by pan tego pragnął. Nigdzie się nie wybieram.

– Ja pierdolę – klnie Johnny, a wtedy zza jego pleców wychodzi młoda dziewczyna w obcisłych dżinsach i przezroczystej bluzce. Zarzuca włosami, staje u jego boku i władczym gestem kładzie mu dłoń na ramieniu.

Mona unosi brwi.

– Co pani odbiło, do cholery? – dodaje Johnny i przyciąga dziewczynę bliżej.

Mona kręci głową i rusza przed siebie, ale Johnny zastępuje jej drogę. Mona przystaje i wlepia w niego wzrok. Bez wątpienia dorobiła się pierwszego prawdziwego wroga od przyjazdu do Vargön. Nie żeby jej to przeszkadzało. Ale bez typków w rodzaju Johnny’ego Landströma spokojnie mogłaby się obejść.

Zerka na młodą kobietę. To przykre, że Johnny nadal podąża utartymi ścieżkami. Jego żona już nie chce mieć z nim nic wspólnego. Mona współczuje tym biednym dziewczynom, które dają mu się zauroczyć.

Robi krok do przodu.

– Proszę się przesunąć – mówi, wytrzymując spojrzenie.

Kąciki ust Landströma wykrzywiają się w szyderczym uśmiechu.

– Powiedziałam: „proszę się przesunąć” – powtarza Mona.

– Bo co?

Mona wpatruje się w niego.

– Naprawdę chce pan znać odpowiedź?

Blondynka chwyta go za ramię i pociąga.

– Chodź już – mówi, patrząc na niego – Idziemy.

Johnny odwraca się do niej i przytakuje. Kieruje wzrok ku Monie.

– Następnym razem… – zaczyna, ale nie kończy.

Mona wzrusza ramionami.

– Jasne. Wszystkiego dobrego, Johnny – odpowiada i odchodzi. Ty żałosny mały gnojku, takich jak ty zjadam na śniadanie, dodaje w myślach, idąc alejką.

– Cześć, Mona – Lotta Götblad uśmiecha się do niej promiennie ze swojego stanowiska przy kasie.

– Cześć! – odpowiada Mona, wykładając towary na taśmę. – Ładny mamy wieczór.

Wsuwa kartę do czytnika i wystukuje PIN. Zabiera tabasco, sól i wkłada do torby.

– Najlepszego – mówi i wychodzi.

Słyszy za sobą kliknięcie i widzi, że Lotta macha jej przez szybę. Odmachuje i idzie na parking. Od strony Fyrkanten nadjeżdża traktor samoróbka. Młody kierowca słucha głośno Eddiego Meduzy. Mona przystaje, żeby go przepuścić, i w tej samej chwili spostrzega, że obok jej samochodu przechodzi jakiś mężczyzna. Idzie na szeroko rozstawionych nogach, kierując stopy na zewnątrz, odchylając tułów i wymachując rękami. Nagle traci równowagę, potyka się o krawężnik i robi duży krok na trawnik. Mona stoi w miejscu i go obserwuje. Nie z ciekawości, jak tamten sobie poradzi – nie ulega wątpliwości, że jest w sztok pijany – lecz dlatego, że wygląda znajomo.

Jest postawny i wysoki. Na głowie ma niebieską czapkę z włóczki naciągniętą na uszy, mimo że tego sierpniowego wieczoru temperatura wynosi ponad dwadzieścia stopni. Poplamiony T-shirt zwisa na brudne, nisko opuszczone spodnie i – na szczęście – zakrywa dekolt murarza. Plastikowa reklamówka ze sklepu monopolowego dynda w prawej dłoni tam i z powrotem w rytm chwiejnych kroków. Nagle mężczyzna potyka się znowu i tym razem się przewraca, i z impetem uderza o pagórek.

– Au! – krzyczy.

Mona przebiega przez ulicę, a on niezdarnie się gramoli. Staje chwiejnie i skupia wzrok na leżącej przed nim w trawie reklamówce. Strużka krwi spływa mu z łokcia. Mężczyzna pochyla się, podpiera rękami, żeby nie stracić równowagi, chwyta torbę i przyciąga ją do siebie. Pozostaje chwilę w takiej pozycji, po czym odpycha się od ziemi i wstaje.

Rozchyla reklamówkę i zagląda do środka. Wydaje się zadowolony z tego, co widzi, bo kiwa głową i kontynuuje zamaszysty i niepewny marsz po żwirowej ścieżce, obrawszy za cel parkową ławkę pod wiszącymi nad nią ciężkimi gałęziami. Prawie zwala się na nią i odwraca głowę. Wtedy Mona go rozpoznaje.

Rozdział 3

Zaczyna się od słabych postukiwań. Potem dźwięk przybiera na sile i przechodzi w rytmiczny głuchy pogłos, gdy podeszwy butów do biegania stykają się z miękkim podłożem leśnej ścieżki. Kiedy Agnes zbiega ze wzgórza, las skąpany jest w bladym świetle sierpniowego księżyca. Słabe podmuchy owiewają drzewa, a na omszałej ziemi tańczą drżące cienie gałęzi.

Nic nie może się równać z poczuciem wolności, które towarzyszy bieganiu po dzikim terenie. Na dziewiczych ścieżkach, porośniętych mchem pagórkach, ponad zwalonymi drzewami i wokół podmokłych terenów, tak blisko natury, jak to tylko możliwe.

Na ścieżce leży gałąź. Agnes ją przeskakuje i biegnie dalej, ale znajomy spokój się nie pojawia. Może to przez pełnię księżyca albo cienie, które pojawiają się na każdym zakręcie, przyprawiając ją o dreszcze. Kilka razy czuła się tak, jakby ktoś za nią był, ale kiedy się odwróciła, nikogo nie dostrzegła.

Nagle słyszy jakiś dźwięk. Szybko odwraca głowę, a wtedy widzi błysk w mroku. Przyspiesza kroku i po chwili krzyczy z bólu, trafiwszy stopą na kamień. Potyka się, robi krok w bok, żeby nie upaść, i na oślep wyciąga rękę przed siebie. Napotyka pień świerka i ostra kora obciera jej wnętrze dłoni. Kobieta odzyskuje równowagę i przystaje. Jej dłoń spoczywa na pachnącym żywicą i igliwiem pniu. Wokół panuje gęsta cisza, ale nie może się pozbyć poczucia, że coś kryje się w ciemności.

Puszcza pień, ignoruje ból w stopie i wybiega na ścieżkę prowadzącą dalej w dół zbocza. Biegnie coraz szybciej, aż dociera do drogi.

Tu jest jaśniej i Agnes nabiera otuchy, widząc, że na skraju drogi stoi jakiś samochód. Nieprzyjemne uczucie mija, a jej krok nabiera lekkości. Później między pniami drzew dostrzega srebrne auto, które pożyczyła od taty, i puszcza się sprintem na parking.

Tam przystaje, opiera dłonie o uda i pochyla, żeby złapać oddech. Nie na długo, tylko na jeden czy dwa wdechy i wydechy. Potem się prostuje, otwiera samochód i wskakuje do środka. Naciska przycisk po wewnętrznej stronie drzwi i słyszy kliknięcie zamka. Oddycha z ulgą.

Mrok za szybami otula ją ze wszystkich stron. Agnes uruchamia silnik. Włącza się muzyka, a światło reflektorów pada na gęste zarośla. Kobieta wrzuca wsteczny i wyjeżdża z parkingu, a następnie skręca w żwirową drogę.

Poddaje się muzyce i wtóruje Drake’owi w God’s Plan. Najpierw nieśmiało, a w końcu tak głośno, że prawie krzyczy. Ależ jest głupia. Uwielbia biegać po lasach i górach, a teraz minie dużo czasu, zanim znów będzie mogła to robić. Zepsuła sobie cały wieczór tylko dlatego, że wmawia sobie nie wiadomo co.

Przynajmniej udało jej się stamtąd wydostać. Ma zdrętwiałe nogi i jest zmęczona. Piecze ją ręka, którą podrapała o korę. Chce już być w domu na kanapie i oglądać reality show Wahlgrens värld. Nie zamierza nawet brać prysznica. Zaparzy tylko herbatę, włączy telewizor, wyciągnie nogi przed siebie i będzie się śmiała z głupot wymyślanych przez bohaterów programu.

Wydają się taką miłą rodziną – urządzają wielkie włoskie kolacje, a kiedy się przekomarzają, czuć w tym miłość. Zupełnie inaczej niż u niej: matka zawsze pracuje, a ojciec nigdy się nie odzywa. Jutro jednak się przeprowadza. Już czuje mrowienie w brzuchu. Nowe miasto, nowa szkoła, nowi kumple. Prawie wszystko nowe. Brzęczy komórka, więc odwraca wzrok na siedzenie pasażera.

Ekran świeci, Agnes sięga po telefon, gdy nagle coś uderza o blachę.

– Shit! – krzyczy i z całej siły wciska hamulec. – Co to było, do cholery?

Rozdział 4

Mona siada obok mężczyzny na ławce w parku i od razu się wzdryga. Uderza ją odór brudu, szczyn i przetrawionego alkoholu. Wzrok podąża w kierunku jego krocza. Czyżby naprawdę się zsikał? Dorosły chłop? A więc tak potoczyło się jego życie. Został parkowym pijakiem. Ale kto mógłby go winić po tym wszystkim, co przeszedł?

Głowa opadła mu na bok, słychać głośne chrapanie. Mona się rozgląda. Dochodzi do wniosku, że nie może go tu zostawić w takim stanie. Musi dopilnować, by wrócił do domu. Niewątpliwie powinien też coś zjeść.

Wyciąga rękę i przykłada do jego gołego ramienia. Jest ciepłe i wilgotne, przypomina surowe ciasto drożdżowe.

– Hej, Frank – mówi Mona i ściska go lekko palcami.

Odpowiada jej coś w rodzaju chrząknięcia.

– Frank – powtarza Mona, tym razem nieco ostrzej.

Ten podnosi głowę i się odwraca. Oczy ma przekrwione, twarz pobrużdżoną i czerwoną od słońca, a z obwisłych ust zwisa strużka śliny. Spogląda na kobietę i próbuje skupić wzrok.

– To ja, Mona.

Powoli w jego mętnych oczach coś się zapala.

– Mona – mówi, a jego usta się wykrzywiają; chyba można to uznać za uśmiech. Przejeżdża wierzchem brudnej dłoni po ustach i wyciera ślinę. – A więc wróciłaś?

– Tak. – Mona się rozgląda i rozważa, czy wziąć go do samochodu, czy zadzwonić po taksówkę. – Wprowadziłam się tu pięć miesięcy temu. Mieszkam teraz w willi Björkås.

– Coś takiego! – woła Frank i kaszle.

Wiatr huśta gałęziami świerku nad ich głowami, rozkołysane cienie kładą mu się na twarzy.

– Kto by pomyślał, że wrócisz do domu? – bełkocze. – Ile lat cię nie było?

– Piętnaście. Nie było mnie piętnaście lat – powtarza i dodaje: – Chciałam wrócić do chłopaków.

Natychmiast tego żałuje i odwraca wzrok w kierunku powykręcanego pnia brzozy nad stawem. Dlaczego to powiedziała? To było cholernie niepotrzebne.

– Hm – prycha Frank i sięga po torbę ze sklepu monopolowego, która stoi obok niego na ławce. Wyciąga z niej butelkę wódki i powoli odkręca. Niebieska etykieta błyszczy, gdy on przykłada flaszkę do ust i zaczyna pić. Potem się otrząsa i nieprzyjemnie krzywi.

– Wybacz. – Mona spuszcza wzrok. – Nie chciałam…

– E tam… – Frank macha ręką. Podsuwa jej butelkę.

Mona kręci głową. Nie zamierzała spędzić tego wieczoru na ławce w parku, pijąc wódkę prosto z butelki. Przez głowę przemyka jej myśl o ostrygach, szampanie i serialu na Netfliksie, ale czuje zawstydzenie z powodu swojego egoizmu.

– Widziałam, że upadłeś, i chciałam tylko sprawdzić, czy wszystko z tobą w porządku. Mogę ci pomóc dotrzeć do domu?

Frank wzrusza ramionami, chrząka i strzyka śliną, która zatrzymuje się na dwóch źdźbłach trawy. Uginają się pod ciężarem i plwocina powoli spływa na ziemię.

– Jak twoja ręka? – zadaje kolejne pytanie Mona. Krew z rany na łokciu została rozsmarowana i teraz nawet dłoń jest czerwona. – Zraniłeś się.

– To nic takiego. – Frank wzrusza ramionami. – Tylko zadrapanie.

Mona kiwa głową, siedzą w milczeniu. Frank pociąga jeszcze łyk z butelki, a Mona przygląda się przejeżdżającemu drogą samochodowi.

– Nie widziałam cię tu przedtem – mówi w końcu.

– Eee – odpowiada Frank, wstrząsa nim skurcz. – Jestem tu już od jakiegoś czasu.

Mona przytakuje.

– Twoim chłopakom się ułożyło – dodaje Frank, ukazując zęby w krzywym uśmiechu.

Mona unosi brwi. W tej kwestii panuje chyba różnica zdań, ale to prawda, Anton i William są w porządku. Jest z nich dumna, nawet jeśli temu drugiemu w okresie dorastania przydałoby się wychowywanie żelazną ręką.

– Twój starszy syn… – Frank potrząsa głową, żeby sobie przypomnieć. – Jak on się nazywa?

– Anton.

– A, no tak. Anton. Policjant i w ogóle. Znam go bardzo dobrze. Czasem bywał na tyle uprzejmy, by załatwić mi kwaterę na noc.

Frank śmieje się z tego żartu i Mona też się uśmiecha, choć to właściwie bardziej tragiczne niż komiczne, że Anton odstawiał go do izby wytrzeźwień.

– I jeszcze mały, Will – kontynuuje.

– Już nie taki mały.

– Eee tam. – Frank się śmieje i pociąga z butelki. – Jego pamiętam z czasów, gdy był mały. Prawdziwy urwis, ale Elsa go lubiła.

Mona wzdryga się na wspomnienie Elsy, a Frank kiwa głową i kontynuuje:

– Często o nim mówiła po powrocie ze szkoły. Will to, Will tamto. – Znów bierze łyk i drżącą dłonią wskazuje pizzerię przy hali Fyrkanten. – A tam kupuje pizzę. Zwykle bierze dwie, przychodzi do mnie i daje mi jedną. Troskliwy chłopak. – Frank ponownie kiwa głową i głośno odchrząkuje. – Tak, dobrych masz tych chłopaków.

Na te słowa robi jej się ciepło na sercu. Peter dobrze się spisał, wychowując ich podczas jej nieobecności. Dzięki temu jest jej trochę mniej smutno, że ich zostawiła, choć i tak nigdy nie przestanie się zadręczać z powodu decyzji, którą podjęła piętnaście lat temu.

Jakiś czas milczą i patrzą, jak podmuch wiatru marszczy powierzchnię wody. W końcu czuje, że musi to powiedzieć. Nie może się zobaczyć z Frankiem i nie wspomnieć, jak bardzo jej przykro, że on i jego rodzina musieli tyle przejść.

– Wiesz, ja… – zaczyna, ale urywa, kiedy on kręci głową i podsuwa jej zakrwawioną dłoń.

– Nie – mówi, a w jego głosie słychać nagle ostrzejszy ton. – Nie chcę tego słuchać.

Przyciąga torbę i chowa do niej butelkę. Z wysiłkiem wstaje i odchodzi chwiejnym krokiem. Mona odprowadza go wzrokiem. Waha się. Czy powinna z nim pójść?

Nie robi tego. Zostaje na ławce.

Rozdział 5

Agnes wciska hamulec.

– Shit, shit, shit! – powtarza, waląc dłonią w kierownicę. Tata będzie wściekły, jeśli wgniecie mu karoserię. Kocha to bmw, auto godne lubieżnego starucha.

Przygryza wargę. Jej spojrzenie zatrzymuje się na oświetlonej żwirowej drodze, którą ma przed sobą, i w jej głowie zaczyna kiełkować pewna myśl. Mogłaby udawać, że nic się nie stało. Jutro się wyprowadza, więc jeśli tata nic nie zauważy do tego czasu, będzie bezpieczna. Cała wina spadnie na mamę.

Wrzuca luz i zaciąga hamulec ręczny. Musi zobaczyć, na co najechała. Nie może tak po prostu prysnąć. Tam może leżeć ranne zwierzę.

Otwiera drzwi i opuszcza stopę na ziemię, ale druga zostaje w samochodzie. Ranne zwierzę może się okazać niebezpieczne, więc w razie czego musi być gotowa wskoczyć z powrotem do samochodu.

Ostrożnie wychyla się nad drzwiami, patrzy w dół i mocno wciąga powietrze.

– O, Boże! – wykrzykuje i zasłania usta dłonią.

Ktoś tam leży. Przejechała człowieka. Puszcza drzwi i biegnie przed siebie, czując mocne bicie serca.

Człowiek leży na ziemi obok samochodu, tuż przy oponie, skąpany w świetle reflektorów.

– Przepraszam, przepraszam, przepraszam – powtarza Agnes z rozpaczą i kuca przy ciele. – Nie widziałam cię. Jak to się stało?

Mężczyzna wolno odwraca głowę. Agnes zakrywa twarz rękami, kiedy widzi krew.

– Jak się czujesz? Pomóc ci wstać?

Słyszy, że mężczyzna bełkocze, chwyta go za ramię, ale kiedy ten krzyczy z bólu, szybko puszcza.

– Przepraszam!

Co robić? Rozgląda się. Mężczyzna jest cały zakrwawiony. A jeśli umiera? Gdyby była z nią mama, na pewno by wiedziała, co i jak. Agnes podnosi wzrok. Musi do niej zadzwonić.

Szybko wstaje i cofa się o krok. Mężczyzna jęczy, próbując usiąść. Agnes znów się pochyla i chwyta go za ramię, tym razem nieco ostrożniej. Jego ciężki oddech miesza się z jej szybkim i płytkim.

Agnes rozgląda się ponownie. Nic z tego nie rozumie. Skąd on się tu wziął? Jakby wyrósł spod ziemi. Wprawdzie jest ciemno, ale przecież musiał widzieć nadjeżdżający samochód.

Znów jęczy, a Agnes zwraca się do niego kolejny raz:

– Co mogę zrobić? – pyta zrozpaczona.

Mężczyzna ociera czoło, rozsmarowując sobie krew na twarzy, przez co wygląda jeszcze gorzej. Agnes nie widzi jego oczu. Są przymknięte. Ból musi być nie do zniesienia.

– Trzeba cię zawieźć do lekarza – oznajmia zdecydowanie Agnes. – Zadzwonię po karetkę.

– Nie! – krzyczy mężczyzna i zanosi się kaszlem. – Nie jest aż tak źle. Jeśli tylko dasz radę mnie zawieźć, wszystko będzie dobrze.

Ma słaby i zmęczony głos, więc Agnes się waha. Czy nie powinien pojechać do szpitala, żeby obejrzał go lekarz? A jeśli jest poważnie ranny? Nie jechała szybko, ale najwyraźniej tyle wystarczyło.

– Nie mieszaj się w coś takiego – mówi mężczyzna, trzymając się za głowę. – Niedawno dostałaś prawo jazdy, prawda?

Tak było. Ma dwadzieścia cztery lata, a prawo jazdy dopiero od trzech miesięcy. Ale skąd on to wie? I czy w ogóle można je stracić w taki sposób? Przecież to nie jej wina, że facet się nie rozgląda.

Agnes cofa się o krok. Może mimo wszystko lepiej, by sama go zawiozła. Z trudem zdała egzamin na prawo jazdy. Musiała trzy razy powtarzać teorię i nie chce przechodzić przez to znowu. Poza tym wygląda na to, że mężczyzna już podjął decyzję. A ona przecież nie udawała, że sięga po telefon.

– Okej – mówi szybko, żeby żadne z nich nie zdążyło się rozmyślić. – Zawiozę cię.

Pomaga mu wstać i wsiąść do samochodu. On znowu kaszle i zasłania usta ramieniem, a Agnes wzdycha, w dalszym ciągu oszołomiona tym, że zdarzyło jej się coś takiego.

– Na razie okej? – pyta, a kiedy tamten kiwa głową, zamyka drzwi, okrąża samochód i siada za kierownicą. Patrzy na niego ponownie w ciemności i próbuje dodać mu otuchy uśmiechem. Mężczyzna wygląda znajomo. – Chyba cię skądś znam, spotkaliśmy się już kiedyś?

Chwyta dźwignię zmiany biegów i już ma wrzucić drive, kiedy czuje twardy jak stal ucisk na szyi. Próbuje odwrócić głowę, a jednocześnie z gardła wydobywa jej się zdziwiony okrzyk. Nie zdąży jednak opuścić ust, bo wszystko eksploduje bólem.

Rozdział 6

Mona ciaśniej owija się wełnianym poncho. Zjadła ostrygi, wypiła szampana i wyszła na ostatni tego wieczoru spacer z Coco. Idzie ścieżką w kierunku lasu bukowego. W ciemności rozbrzmiewa upiorny głos gołębia siniaka, a w słabym świetle latarni widać niezgrabny kształt skulony pośrodku ścieżki.

– Dobry wieczór, Bufo! – Mona opuszcza wzrok na ropuchę, która cierpliwie siedzi pod latarnią i czeka, aż jakiś owad spadnie i posłuży jej za posiłek. Ze swoją grubą brodawkowatą głową nie wygląda najpiękniej, ale Mona polubiła ten element wieczornych spacerów z Coco.

Idzie dalej bukowym lasem, okrąża go i kieruje się w stronę stawu. Po powrocie do domu odszukała książkę o Elsie. Miała ją na półce przez wiele lat, ale nie mogła się zmobilizować do lektury. Otworzyła na stronie ze zdjęciem Franka. Czas nie obszedł się z nim łaskawie. Wygląda na prawie dwukrotnie starszego, niż jest w rzeczywistości. Ma pooraną bruzdami twarz, dłonie całe w plamach i prawie zupełnie zanikły mu mięśnie, przez co wygląda jak cień dawnego siebie.

Nie myślała o nim ani o Elsie od kilku lat. Ostatnim razem w okolicach dwa tysiące dwunastego roku, gdy sprawa została poruszona w prowadzonym przez Hassego Aro programie Poszukiwani. Nic to nie dało. Elsy w dalszym ciągu nie odnaleziono.

Mona aż podskakuje, słysząc kaczkę, która nagle podrywa się do lotu, kwacząc obrażona. Potem ląduje na wodzie, a po powierzchni rozchodzą się kręgi. Zaraz potem Mona zauważa wystającą z trzcin głowę Coco i wybucha śmiechem. Kaczki miały dobrze, dopóki nie wprowadziła się Coco. Suka zaczęła na nie polować, ale Mona nie jest pewna, czy wiedziałaby, co robić, gdyby naprawdę udało jej się którąś złapać.

– Chodź, Coco – mówi, a suczka biegnie do niej, aż powiewają jej uszy. – Idziemy się położyć.

Schodzi ze żwirowej ścieżki i wkracza na drewniany mostek przerzucony nad kanałem łączącym dwa stawy. Na wzniesieniu na wprost stoi duży biały dom. Jej piękna willa Björkås. Ma zielony blaszany dach i wielkie okna ze szprosami. Coco wypełniła pustkę w wielkich pokojach, a kiedy wprowadziła się Hedda, willa jeszcze bardziej zaczęła przypominać prawdziwy dom.

Anton wyglądał na zmartwionego, gdy usłyszał, że zaproponowała Heddzie duży pokój z widokiem na kościół.

– Nie wiesz, w co się pakujesz – powiedział. – Wydaje ci się, że ją znasz, ale co tak naprawdę o niej wiesz? To zniszczona życiem była striptizerka, ciągnąca ze sobą tak wielki bagaż doświadczeń, że nawet połowa to byłoby aż nadto. Nie da się przewidzieć, co komuś takiemu może strzelić do głowy. Nie poczuwaj się do odpowiedzialności. Nie musisz się nią opiekować jak psem. Nas mogłaś…

W tym miejscu urwał. Mona wie, co zamierzał powiedzieć. Że ich zostawiła, a teraz chce się zajmować zupełnie obcą osobą. Czyżby próbowała zrekompensować sobie, to co zrobiła? Czy to dlatego zajęła się Coco i Heddą? Nie, nie wydaje jej się. Anton ma rację, że nie powinna brać na siebie odpowiedzialności za Heddę, ale polubiła tę dziewczynę. Z jednej strony silną i pyskatą, z drugiej tak kruchą i pokiereszowaną przez życie. Hedda dorastała z nieobecną matką i ojcem alkoholikiem, który, jak sądzi Mona, cierpi w dodatku na jakiś rodzaj choroby psychicznej. Dziewczyna nigdy nie powiedziała tego wprost, ale dało się to wyczytać między wierszami. Rozumie też, że nie wie o wielu sprawach, ale Hedda nie musi wszystkim się z nią dzielić.

Mona zawsze kibicuje słabszym. Do firmy adwokackiej w Londynie wolała przyjmować młodych prawników, którzy, formalnie rzecz biorąc, nie mieli odpowiedniego kapitału kulturowego, niż tych, którzy pochodzili z dobrych rodzin i kształcili się w odpowiednich szkołach. Ludzie z trudniejszym startem są gotowi do cięższej pracy, by osiągnąć zamierzone cele, a poza tym cieszą się z sukcesów, zamiast traktować je jako coś oczywistego. Poza tym to przyjemne, kiedy im się udaje. Mają zawsze szerszą wizję, znacznie silniejszą motywację i nieporównywalnie większe chęci. Nie ma nic lepszego niż obserwowanie i wspieranie drugiego człowieka, by mógł osiągać cele i spełniać marzenia. Zamierza to zrobić także dla Heddy.

Idzie dalej ścieżką, otoczona z obu stron idealnie przystrzyżonymi krzewami bukszpanu. Kiedy powiedziała o Heddzie Williamowi, zareagował zupełnie inaczej niż Anton. Pokiwał głową i posłał jej chytry uśmiech, którego nie potrafiła do końca zinterpretować. Potem zapalił papierosa i poszedł. Coś jej mówiło, że jest zadowolony z rozwoju wydarzeń.

Mona kręci głową. Niełatwo rozszyfrować Williama. Jest otwarty, rozmowny i uroczy, ale jednocześnie zamknięty w sobie i tajemniczy. Jakby pod tą otwartością miał dodatkową warstwę i nikomu nie pozwalał się do niej zbliżyć. Dziwna sprawa z tymi jej chłopakami. Wydaje jej się, że wie, co myśleć o swojej relacji z Antonem, choć chłopak jest zamknięty w sobie i niechętnie daje znać, co czuje, lecz jeśli chodzi o Williama, nie ma pojęcia, co ten tak naprawdę czuje.

Mona przystaje i się odwraca.

– Chodź, Coco! – krzyczy. Suczka stoi w zupełnym bezruchu na ogrodowej ścieżce i wpatruje się w ciemność. Musi zawołać ją ponownie i dopiero wtedy Coco podbiega i zatrzymuje się u jej boku. Mona się nachyla i przeczesuje palcami ciepłe futro.

Odbudowuje swoje życie w Vargön. Tworzy relacje z Antonem i Williamem. Odbudowała więzi z wieloma dawnymi przyjaciółmi, na przykład z ludźmi z dawnej ekipy z sądu rejonowego, ale ma też kilkoro nowych bliskich znajomych, jak Charles, Gustav i Hedda. Jej starą nową przyjaciółką nieoczekiwanie została też Anki z dworku Ronnum.

Mona idzie po schodach, na których przed trzema miesiącami znalazła Coco, wychudzoną i ze złamaną nogą. Otwiera drzwi i wchodzą do domu. Nie zauważa przypominającej cień postaci, która chowa się wśród pni w bukowym lesie.

Rozdział 7

Z nasady włosów Antona spływa kropla potu. Mężczyzna czuje jej łaskotanie na czole, gdy unosi młotek i mocno wbija ostatni gwóźdź w szkielet altany. Ociera pot wierzchem dłoni, odkłada młotek i się prostuje. Zegar wskazuje dziewiątą, ale jest już ciepło. Wyjątkowo ciepło jak na końcówkę sierpnia.

Jednym ruchem ściąga bluzę, ukazując opalony na brązowo umięśniony tors, a potem szybko zdejmuje spodnie i slipy. Pozostawia ubrania na stosie, robi dwa długie susy przed siebie i skacze ze skały do wody.

Robi kilka mocnych wymachów ramionami, a chłód jeziora zamyka go w objęciach. Jezioro Wener otacza jego pozbawione ciężaru ciało, myśli cichną i wszystko się zatrzymuje. Anton płynie z otwartymi oczami i widzi, jak migoczące promienie słońca tańczą wokół niego. Robi jeszcze jeden mocny ruch, przecina wodę, a potem wypływa na powierzchnię i dyszy.

Zawraca i zaczyna płynąć na plecach. Po błękitnym niebie sunie rybołów, który nagle zawisa nad wodą i nurkuje. Wynurza się z rybą zwisającą ze szponów i leci w kierunku góry Halleberg. Jest tam mnóstwo morskich ptaków. Ze swoimi nagimi skałami, szkierami i niewidocznym przeciwległym brzegiem Wener przypomina morze. Są tam też płytkie zatoki, długie piaszczyste plaże i wewnętrzne archipelagi z mnóstwem wysp i wysepek, na które można urządzać wyprawy. Dobrze czują się tu mewy, nury, jastrzębie, rybołowy, a nawet bieliki.

Anton unosi głowę i patrzy w kierunku lądu. Po trawniku idzie Gabbi. Długie jasne włosy falują jej wokół twarzy, a gołe nogi są brązowe. Wychodzi na skałę i kiedy nie widzi go przy budowie, przystaje. Przykłada dłoń do czoła, żeby osłonić oczy, rozgląda się, zauważa stos ubrań na skale i odwraca się w kierunku wody.

– Anton! – krzyczy, podnosi rękę i wymachuje komórką. – Telefon do ciebie! To Bodil.

Anton wzdycha. Lubi swoją szczerą i nierzadko zawstydzająco wulgarną koleżankę. Dzisiaj ma wolne, cieszył się na kilka godzin z Gabbi i dalsze prace stolarskie przy altanie. Potrzebują trochę czasu, żeby zadbać o siebie nawzajem. Prawie wszystko krąży wokół dziecka, którego nie mają. Muszą spróbować się odprężyć. Kilka dni temu słuchał podcastu na temat treningu mentalnego. Ekspert mówił, że najlepsze, co można zrobić, by zajść w ciążę, to przestać o tym myśleć. Wtedy się udaje. Oni jednak nie myślą o niczym innym. Próbował rozmawiać na ten temat z Gabbi, ale w ogóle nie chciała go słuchać.

Wyciąga rękę z wody i macha do niej.

– Powiedz, że oddzwonię!

– Nie da rady. – Gabbi kręci głową. – To coś ważnego.

Rozdział 8

Włosy ledwo zdążyły mu wyschnąć, gdy Anton wchodzi do sali konferencyjnej komisariatu w Trollhättan. Mężczyzna i kobieta siedzący obok siebie na krzesłach wstają szybko i patrzą na niego. W ich oczach widać desperację. Jeszcze wyraźniejszą, gdy podaje im rękę i przedstawia się jako inspektor policji Anton Asplund. Rozumie to – chcą wiedzieć, czy przyszedł z dobrymi, czy złymi wiadomościami.

– Koleżanka… – zaczyna i wskazuje Bodil, która stoi u jego boku z rękami w kieszeniach i grzebie językiem w deformującej jej górną wargę dużej porcji snusa. – Koleżanka Bodil wszystko mi wyjaśniła, ale proszę, by państwo jeszcze raz powiedzieli, co się stało.

– Tak… – Kobieta przenosi wzrok na męża. – Jesteśmy tu w sprawie Agnes – oznajmia, chwyta jeden z pierścionków na lewej dłoni i zaczyna go obracać. – Zaginęła.

– Agnes to państwa córka, zgadza się? – pyta Anton.

Już w czasie rozmowy telefonicznej Bodil wyjaśniła mu, że Eva i Arne Jakobssonowie zjawili się na komisariacie, by zgłosić zaginięcie córki, a okoliczności sprawy nie wyglądają dobrze. Ma jasną sytuację, lecz dobrze jest zacząć od początku i od prostych pytań. Rozpoczęto już przygotowania do poszukiwań, więc nie ma mowy o marnowaniu czasu.

– Tak, to nasza córka. – Eva wyciąga rękę i kładzie ją na ramieniu męża. Dwa pierścionki na palcu wyglądają na drogie, a paznokcie kobiety są długie i zadbane. Eva jest ostrzyżona na pazia, jej włosy mają różne odcienie ciepłego brązu, a czoło jest gładkie i, jak się wydaje Antonowi, ostrzyknięte odpowiednią ilością botoksu – w sam raz, by wyglądało to w miarę naturalnie.

– W jakim sensie zaginęła? – pyta, uśmiechając się uspokajająco. – Bardzo proszę opowiedzieć.

Eva zerka na męża i kontynuuje:

– Wczoraj wieczorem poszła pobiegać i nie wróciła do domu.

– Rozumiem, proszę mówić dalej. – Anton kiwa głową na zachętę.

– Pożyczyła mój samochód – wtrąca Arne. Ma spokojny głos, ale zdradza go drżenie rąk, gdy drapie się po zarośniętym policzku. – Dziś rano, kiedy chciałem gdzieś pojechać, zorientowałem się, że nie ma samochodu. Poszedłem na górę do Agnes, żeby zapytać, co z nim zrobiła, ale jej nie zastałem.

– Zniknęła – mówi Eva, a oczy zaczynają jej się szklić.

– Właśnie wtedy państwo to odkryli?

– Tak. Nie wiedzieliśmy, co robić – kontynuuje Arne, jakby nie słyszał Antona. – Próbowaliśmy dzwonić do niej na komórkę, ale nie odbierała. Telefonowaliśmy też do jej znajomych. Nikt nic nie wiedział.

– W końcu nie byliśmy w stanie dłużej siedzieć i czekać – wtrąca Eva.

– Zgadza się. Wsiedliśmy więc do samochodu, drugiego, i pojechaliśmy jej szukać.

Milkną, a Eva nie potrafi powstrzymać łez. Arne ją obejmuje, przyciąga do siebie i uspokajająco głaszcze po plecach.

– I co? – Bodil pytająco rozkłada ręce. Anton patrzy na nią. Cierpliwość nie jest jej mocną stroną.

– Stał tam… – odpowiada Arne ponad głową Evy.

– Na parkingu – dodaje Eva, szlochając mu w pierś.

– Z szeroko otwartymi drzwiami.

Rozdział 9

Mona parkuje samochód na skraju drogi i wypuszcza Coco. Suczka natychmiast podbiega do Charlesa Backego, który czeka w czarnych rozczłapanych butach, woskowanych spodniach i zielonym T-shircie z napisem „Szwedzkie Lasy Państwowe” na piersi.

– Cześć – mówi Mona i idąc ku niemu, wkłada kraciastą czapkę Burberry. – Długo czekałeś?

– Kwadrans. – W zielonych oczach pojawia się błysk. – Ale wiem, że masz inną rachubę czasu.

Mona wybucha śmiechem i patrzy na połyskujący w słońcu zegarek. Trochę się spóźniła, ale Charles nie jest obrażony. Tylko udaje.

Przytula go, a jej dłonie lądują na wypchanym czarnym plecaku.

– Jak długo zamierzasz tam być?

– Wziąłem tylko coś do jedzenia. Pomyślałem, że przyjemnie będzie zrobić mały piknik.

– Och, jak miło. Od lat nie byłam na pikniku – mówi Mona z uśmiechem. W Londynie ich nie urządzano, tak samo jak w Marbelli. Wiadomo, był Hyde Park, ale kto by tam przesiadywał? W Hiszpanii jedli w klubach na plaży, czasem zdarzało im się przekąsić oliwki i wypić kieliszek wina w domu przy basenie. Ostatni raz na pikniku była chyba z małymi Antonem i Williamem. Ma wrażenie, że od tamtej pory minęła cała wieczność.

– Ruszamy? – pyta Charles, a Mona kiwa głową.

Idzie za nim, okrążają zamknięty czerwono-żółty szlaban zagradzający drogę tak zarośniętą trawą, że bardziej przypominającą ścieżkę. W prognozie pogody zapowiadano pochmurny dzień, ale przewidywania się nie sprawdziły, bo słońce ostro grzeje. Cień pomiędzy drzewami jest przyjemny.

Wędrówki z Charlesem są wyjątkowe. Zna każdą skałę i szparę, każde drzewo, jaskinię i chatę po wszystkich swoich wycieczkach w góry, gdy pracował jako leśniczy. Po raz pierwszy spotkali się na górze Hunneberg, kiedy pomógł jej po tym, jak spadła z konia. Mona porusza nadgarstkiem. Nadal czuje lekki ból, gdy ustawia go pod pewnym kątem. Ale tak to już jest. W końcu ma pięćdziesiąt sześć lat, a z wiekiem ciało się zmienia i potrzebuje więcej czasu na regenerację.

Patrzy na plecy Charlesa. Stał się częścią jej nowego życia i go polubiła. Jest małomówny, ale kiedy już się odezwie, to opowiada ciekawe rzeczy. Mona nie znosi ludzi, którzy ciągle gadają, choć nie mają nic do powiedzenia. Życie jest na to za krótkie. Poza tym przyjemnie się na niego patrzy i jest bardzo dobry w łóżku. Czuły i pełen pasji, aż trudno uwierzyć, że jeden człowiek ma wszystkie te zalety. Mimo to Mona się waha. Ktoś mógłby pewnie powiedzieć, że boi się ponownie wpuścić mężczyznę do swojego życia. Że Alexander je zniszczył. I może miałby rację.

Czasami myśli, że przez to, co przeszła, by się tutaj znaleźć, wszechświat mówi jej w dosadny sposób, że już najwyższy czas na zmianę kierunku w życiu. Postanowiła żyć tu i teraz, nie martwić się błędami ani przeszłością, ale też nie mieć zbyt wielu planów na przyszłość. Zamiast tego będzie przystawała, słuchała śpiewu ptaków, wdychała zapach świeżo skoszonej trawy i rozkoszowała się pięknem przyrody w okolicach Vargön. Nie zamierza uciekać coraz dalej. Przeszłość prędzej czy później ją dogoni, a wtedy wystarczy chwila, by wszystko stracić.

Mijają okrągły zbiornik wodny i idą ścieżką pod górę. Kroki tłumi gruby dywan ze świerkowych gałęzi, a gęsty las trzyma ich w ciepłym uścisku. Kiedy wychodzą na szczyt, czuje podmuch i nagle ma przed sobą piękny widok rozciągający się z najwyższego punktu na Hallebergu. Jak głosi legenda, było to jedno z miejsc, gdzie w czasach pogańskich starcy popełniali samobójstwa, gdy nie byli w stanie sami się utrzymać ani pomóc w gospodarstwie domowym. Skała przed nimi opada pionowo jak ściana z pofałdowanego szarego kamienia, prosto w dolinę Lilleskog, która znajduje się pomiędzy dwiema górami.

Mona robi krok przed siebie, patrzy w dół i czuje ssanie w żołądku.

– Myślisz, że ludzie naprawdę rzucali się stąd w przepaść? – pyta, nie mogąc oderwać wzroku od urwiska.

– Mówi się, że ktoś mógł im w tym pomagać.

Charles staje tuż za jej plecami i obejmuje jej ramiona.

– Jak to?

– Cała rodzina trzymała drąg i spychała starca z urwiska.

Mona odwraca się do niego.

– Straszne.

– Tak. – Charles kiwa głową. – Ale nie ma żadnych dowodów, że właśnie tak to się odbywało. Miejmy więc nadzieję, że to tylko wymysł.

– Masz rację. – Odwraca się i znów napawa wzrok widokami. Dwa kruki lecą wzdłuż doliny, ich czarne upierzenie błyszczy w słońcu.

– Podobno była tu Walhalla Odyna – mówi Charles. On także zauważa kruki.

Mona kiwa głową i myśli o babci Johannie, przypomina sobie jej opowieści o górach i pełnych tajemnic lasach, o nadnaturalnych stworzeniach, niziołkach i innych niewytłumaczalnych zjawiskach.

– Naprawdę można zrozumieć, dlaczego wierzono, że tu, na górze, mieści się siedziba Asów. To istna potęga.

Przez chwilę stoją nieruchomo i patrzą.

– Co ty na to, żeby zejść i coś przekąsić? – pyta w końcu Charles.

– Dobry pomysł.

Schodzą stromą ścieżką w kierunku wąwozu i skręcają ku Bokedalen. Nagle Charles przystaje. Trąca czubkiem buta o jakiś przedmiot na ścieżce, pochyla się i go podnosi. Odkleja od niego mokry liść.

– Co to takiego? – pyta Mona i podchodzi bliżej.

– Krzyż – odpowiada Charles i pociera go kciukiem. – Wygląda na drewniany. – Marszczy czoło. – Coś jest na nim wyryte.

Zabrudzony ziemią krzyż ma dziesięć centymetrów długości. Po nagiej powierzchni biegnie mrówka i Charles ostrożnie ją strąca.

– Dziwne miejsce na zgubienie krzyża – kwituje Mona, rozglądając się.

– Tak. – Charles kiwa głową, wkłada przedmiot do plecaka i zasuwa zamek. – W lesie trzeba wypatrywać różnych znalezisk. Zaledwie dwadzieścia pięć lat temu znaleziono skarb w Vittene. Okazał się trzeci w historii Szwecji, jeśli chodzi o ilość znalezionego złota. Podczas wędrówek zawsze mam oczy szeroko otwarte. W tych okolicach nadal mogą być ukryte kosztowności – mówi, klepiąc się po plecaku. – Nawet jeśli akurat krzyż wygląda na nowy. Ale wezmę go. Może ktoś za nim tęskni.

Rozdział 10

– Usiądziemy? – pyta Anton i wskazuje krzesła, które przed chwilą zajmowali kobieta i mężczyzna.

Kiwają głowami i siadają. Anton wyciąga paczkę chusteczek z kieszeni marynarki i podaje ją Arnemu. Ten posyła mu pełne wdzięczności spojrzenie, wyjmuje chusteczkę i wręcza ją Evie, a ta ostrożnie wyciera skórę pod oczami.

– A zatem znaleźli państwo na parkingu otwarty samochód?

– Tak, a Agnes nigdzie nie było – odpowiada Eva i głośno wydmuchuje nos. – Przyjechaliśmy więc tutaj. Zrozumieliśmy, że coś się musiało stać.

Anton marszczy czoło.

– Dlaczego?

– Przez to, co zobaczyliśmy. – Eva mówi drżącym głosem, zasłania oczy chusteczką. Arne kładzie jej dłoń na plecach i pocieszająco ją głaszcze.

– Powiedział pan, że drzwi samochodu były otwarte. Co pan przez to rozumie? Że nie były zablokowane?

– Nie, po prostu otwarte. – Arne odwraca się do Antona. – Na oścież. Jakby ktoś wyciągnął ją z samochodu, a potem sprawił, że przepadła jak kamień w wodę. Zobaczyliśmy też… – Arne urywa i spogląda na żonę. – Na kierownicy i wokół niej… To miała na myśli Eva… Zobaczyliśmy coś, co wyglądało na krew.

Anton patrzy na Bodil. Ta przytakuje i mówi:

– Samochód jest w pobliżu Hunnebergu. Na parkingu klubu hokejowego. Wysłaliśmy tam ekipę techników. Właśnie go badają.

Nie podoba mu się to. Kiedy jakaś młoda dziewczyna znika na jedną noc, nie ma w tym nic niezwykłego. Takie rzeczy zdarzają się na okrągło. Potem wraca pełna wyrzutów sumienia i mówi, że zapomniała zadzwonić. Ta sprawa wygląda jednak na coś innego. Agnes jest wprawdzie młoda, ale nie aż tak. Bodil mówiła, że skończyła dwadzieścia cztery lata, powinna więc mieć za sobą okres, gdy myśli się tylko o sobie. Spokoju nie daje mu samochód. To, że znaleziono go w takim stanie, nie wróży niczego dobrego.

– Czy zdarzało się wcześniej, żeby nie dawała znaku życia? – pyta Bodil.

– Nie! – odpowiada stanowczo Eva, wyglądając zza chusteczki. – Agnes bardzo tego pilnuje. Wie, że w przeciwnym wypadku się niepokoimy.

Arne chrząka i patrzy na nią.

– Ale nie zawsze tak było.

Eva odwraca się szybko w jego stronę.

– Co ma pan na myśli?

– Tylko to, że jeszcze kilka lat temu nie była aż tak porządna.

W pokoju zapada cisza, ale po chwili Eva potwierdza:

– To prawda. Miała taki okres, podejrzewam, że jak większość nastolatków. Ale to było dawno. Teraz jest bardzo poukładana.

– A jak u niej z samopoczuciem? – pyta Anton. – Młode dziewczyny są bardzo podatne na stany depresyjne. Chcę się tylko upewnić, czy nie jest tak i w tym wypadku.

– Agnes czuje się bardzo dobrze. Powiedziałabym, że lepiej niż kiedykolwiek. Nie ma depresji – oznajmia stanowczo Eva.

– Cofnijmy się o kilka lat do czasu, gdy była trudną nastolatką. Czy obracała się wtedy w towarzystwie, które miało na nią zły wpływ? Takie informacje są dla nas ważne – mówi Bodil.

– Myślę, że nie powinniśmy przywiązywać do tego zbyt wielkiej wagi – odpowiada Arne. – Agnes była poszukującą nastolatką. Jak wiele innych dzieciaków w jej wieku buntowała się, miała okres odreagowywania i rzeczywiście, ogólnie rzecz ujmując, można powiedzieć, że była trudna. Może nie do końca odpowiadało nam jej dawne towarzystwo, ale nie chodziło o żadnych kryminalistów, narkomanów czy kogoś niebezpiecznego, tylko o młodzież z niezbyt wielkimi ambicjami. Wyniosła się z domu w wieku siedemnastu lat, ale dwa lata temu wprowadziła się znowu i od tamtego czasu naprawdę się zmieniła. Jakby dorosła i zrozumiała, że nie można zachowywać się byle jak.

Bodil kiwa głową.

– Rozumiem – mówi i wstaje z krzesła.

– Zauważyli państwo wczoraj, że nie wróciła do domu? – pyta Anton.

– Nie – odpowiada Eva i śledzi wzrokiem chodzącą po pokoju Bodil. – Położyliśmy się i oglądaliśmy telewizję. Zasnęliśmy, nie zastanawiając się nad tym, że jej nie ma.

Bodil wsuwa palec wskazujący pod wargę i jednym ruchem wygarnia snus, tak że ten ląduje w cienkim foliowym worku w koszu na śmieci.

– Nie zwróciło to państwa uwagi? – pyta policjantka, wyciera palec o dżinsy, wraca na miejsce i siada.

– Nie. I nie ma w tym nic specjalnie dziwnego. Dziś miała się przeprowadzić do Göteborga. Jesienią zaczyna studia na uniwersytecie. Naprawdę nie może się doczekać i wczoraj był jej ostatni wieczór w domu. Pożyczyła samochód, bo chciała pobiegać, a potem pożegnać się ze znajomymi. Założyliśmy, że została u nich, ale kiedy rano zadzwoniliśmy do jednego z nich, okazało się, że w ogóle nie dotarła na spotkanie. Dzwonili do niej, ale nie odbierała, więc trochę się denerwowali.

Arne nachyla się nad stołem.

– Teraz, z perspektywy czasu, wiemy, że powinniśmy byli się nie kłaść i czekać, ale jak powiedziałem, Agnes to bardzo poukładana dziewczyna. Nigdy nie robi głupstw, więc się nie martwiliśmy.

– Rozumiem – odpowiada Anton. – Jaką trasą biega?

– Nie ma stałej trasy. Trenuje biegi terenowe, więc po prostu biega po lesie. Ta dyscyplina ma to do siebie, że każdy trening wygląda inaczej.

– Była sama?

– Tak. Zwykle biega sama. Uważa, że inni ją spowalniają. Jest bardzo szybka.

Anton kiwa głową. Czy dziewczyna biegająca późną porą po lesie mogła mieć wypadek? Ale nie tłumaczyłoby to tego, co się stało z samochodem.

– Zauważyli państwo, że coś zniknęło z auta?

– Nie, raczej wszystko jest na miejscu.

Anton kiwa głową i wstaje.

– Myślę, że zrobimy tak: proszę pojechać do domu. Dobrze, by państwo tam byli, na wypadek gdyby wróciła. My sporządzimy zgłoszenie zaginięcia i wyślemy zdjęcie Agnes do wszystkich wozów patrolowych. Miejmy nadzieję, że ktoś ją zauważy i będziemy mogli rozwiązać tę sprawę jak najszybciej. Mają państwo jej fotografię?

– Tak, oczywiście – odpowiada Eva.

– Może w pamięci telefonu? Mogliby ją państwo przesłać od razu?

Eva kiwa głową, a Anton odwraca wzrok. Czuje, że ich spojrzenia czepiają się go jak tonący tratwy. Anton stara się dodać im otuchy, ale krew w samochodzie i otwarte drzwi pojazdu nie dają policjantowi spokoju.

Rozdział 11

Motorower zjeżdża ku niej ze wzgórza z dużą prędkością. Silnik ledwie zipie, jest na granicy swoich możliwości, a wycie zagłusza wszystkie inne dźwięki. Tuż przed Moną kierowca jeszcze dodaje gazu, podnosi przednie koło i jadąc na tylnym, mija ją, utrzymując równowagę. Mona śledzi to we wstecznym lusterku samochodu i widzi, jak tamten opuszcza przednie koło i znika w chmurze pyłu.

Uśmiecha się i kręci głową. Niektóre rzeczy się nie zmieniają. Kiedy była młoda, motorowery wyglądały wprawdzie mniej zgrabnie, ale też dało się jeździć na tylnym kole. Sama to robiła ze swoim zündappem.

Skręca na podjazd przed domem i wyłącza silnik. Nadal czuje w ustach smak grillowanego kurczaka, którego przyniósł Charles, a pot wsiąkł w ubrania. Nie może się doczekać prysznica. A gdyby tak pojechać do Nordkroken i wziąć kąpiel? Odwraca się do siedzącej obok Coco. Suczka z pewnością chętnie pojedzie pobiegać po plaży i po patyki z wody.

Mona wysiada z samochodu, a trzask zamykanych drzwi niesie się echem w to ciche popołudnie. Okrąża samochód i otwiera drzwi Coco, a ta puszcza się biegiem i szczeka. Dopiero wtedy Mona dostrzega mężczyznę, który powoli podnosi się ze schodów.

To Frank. Wygląda lepiej, niż kiedy widzieli się ostatnio. Ma na sobie czyste ubranie, jego białe włosy wyglądają na świeżo umyte, a kiedy wyciąga dłoń, żeby Coco mogła ją powąchać, widać, że ma plaster na łokciu. Pochyla się i nieporadnie głaszcze suczkę po grzbiecie, ale kiedy tylko się podnosi, Coco znika na schodach i siada pod drzwiami.

– Cześć, Frank! – mówi Mona, wiesza klucze na środkowym palcu i zamyka je w dłoni.

– Cześć – odpowiada Frank. Głowa mu się trzęsie. Kilka razy przełyka ślinę, a potem przeczesuje dłonią krótko ostrzyżone włosy i ucieka wzrokiem. Opuszcza ręce wzdłuż tułowia i zaczyna pocierać dłońmi o dżinsy na udach. Mona zastanawia się, czy to nerwy, czy objawy odstawienia alkoholu.

Dlaczego tu przyszedł? Trudno jej sobie wyobrazić, że to tylko grzecznościowa wizyta.

,– Ale ładnie się tu zrobiło – mówi z napięciem w głosie. – Kto by pomyślał, że w willi Björkås zapanuje taki porządek.

Mona się uśmiecha.

– Dziękuję – odpowiada, szczerze ucieszona. Kocha swój dom i to, że stał się taki ładny. – Włożyłam w to dużo pracy.

Frank kiwa głową i w dalszym ciągu przesuwa dłońmi po udach w górę i w dół.

Mona się rozgląda.

– Jak tu dotarłeś?

– Pojechałem autobusem na Fyrkanten, a stamtąd poszedłem pieszo.

Mona kiwa głową. To rzeczywiście mądre rozwiązanie. Jeśli wziąć pod uwagę to, że wczoraj był nietrzeźwy, jazda samochodem z pewnością nie była dobrym pomysłem.

– Chcesz zajrzeć do środka? – pyta, wskazując ręką drzwi. Nie może patrzeć na to, jak gość się poci i denerwuje. Zamierza mu pomóc wykrztusić to, co ma do powiedzenia.

– Tak – odpowiada szybko Frank, jakby tylko czekał na to pytanie.

– To chodź. – Mona rusza pierwsza po stopniach.

Otwiera drzwi. Coco wbiega do środka, a oni idą jej śladem do kuchni. Przez wielkie okna wpadają promienie słońca. Przy stole siedzi Hedda, a smuga światła odbija się od blatu i wpada w jej ciemne włosy.

– Cześć – mówi Mona, a Hedda podnosi wzrok. Z uśmiechem zdejmuje słuchawki i przenosi spojrzenie na gościa.

– To Frank – oznajmia Mona. – Stary przyjaciel. A to Hedda, nowa przyjaciółka, która mieszka u mnie, uczy się i jednocześnie pracuje jako moja asystentka.

– Cześć – mówi Hedda i kiwa głową. Nie odrywając wzroku od Franka, bierze do ręki stojącą na stole puszkę coca-coli i pije. Odstawia ją na miejsce i donośnie beka. – Oj – mówi, zasłania usta dłonią i patrzy na Monę. – Przepraszam.

Mona marszczy czoło. Niemal udało jej się odzwyczaić tę dziewczynę od mówienia z pełnymi ustami i skłonić ją, by używała serwetki, zamiast oblizywać palce, ale nie ulega wątpliwości, że przed nią jeszcze sporo pracy.

– Cześć! – mówi Frank, wpatrując się intensywnie w młodą kobietę.

Hedda zwykle tak działa na ludzi. Ma w sobie coś, co przyciąga mężczyzn i kobiety. Mona obserwuje, jak chwyta błyszczący kosmyk włosów, okręca go wokół palca i otwarcie patrzy na Franka. Sunie spojrzeniem po jego szorstkich, spierzchniętych dłoniach i zauważa, że lekko drżą, widzi jego uciekające spojrzenie i jabłko Adama, które podskakuje, jakby próbował się pozbyć suchości w gardle. Dziewczyna rozpuszcza włosy, a potem odwraca się do Mony.

– Jest kawa – mówi i kiwa głową w kierunku ekspresu. – Praktycznie świeżo zaparzona.

– Masz ochotę na filiżankę? – zwraca się do Franka.

– Tak, poproszę.

– To usiądź.

Frank, szurając, wysuwa krzesło i siada. Milczy, gdy Mona wystawia filiżanki i je napełnia. Próbuje trzymać naczynie za ucho, ale dłoń drży mu do tego stopnia, że musi je postawić. Próbuje ponownie, obejmując filiżankę w całości, tak że ta praktycznie znika w jego wielkiej garści. Unosi ją do ust i pije.

– No to mów – odzywa się Mona, gdy gość odstawia naczynie. – Dlaczego właściwie tu przyszedłeś?

Rozdział 12

Na żółtej tablicy widnieje napis „Hunneberg 1”. Poniżej ktoś umieścił drewnianą tabliczkę, wypalił na niej słowa „Klub Hokejowy Vargön” i na cienkim łańcuszku zawiesił strzałkę. Bodil i Anton ruszają w tamtym kierunku i wjeżdżają na wysypaną żwirem wąską dróżkę, która wiedzie delikatnie w dół.

– Zatrzymaj się tu – mówi Anton i wskazuje punkt przy niskiej barierce drogowej.

Bodil kiwa głową, zjeżdża na pobocze i staje. Wysiadają, idą w stronę odgradzającej teren niebiesko-białej plastikowej taśmy, a do ich uszu dociera szum spienionego wodospadu Byklevsfallet. Pośrodku drogi stoi srebrne bmw z podniesionym szarym dachem. Drzwi po stronie kierowcy są otwarte, a nadchodzący widzą odwróconą do nich plecami My. Trzyma się pod boki i zagląda do samochodu.

– Cześć! – krzyczy Anton. – Jesteśmy.

Techniczka kryminalistyki podnosi wzrok i odwraca się w ich kierunku. Jest ubrana w biały kombinezon. Naciągnięty na głowę kaptur zakrywa ciemną czuprynę i sprawia, że duże, nieco zezujące oczy wyglądają na jeszcze większe niż zwykle.

– No proszę. Mamy tu policjanta A i policjantkę B.

– Tak – odpowiada Anton.

– Jak idzie? – pyta Bodil, kiedy zatrzymują się w stosownej odległości.

– Znaleźliśmy krew – mówi przeciągłym, wysokim głosem My i brzmi bardziej jak piętnastolatka niż trzydziestoośmioletnia policjantka, która widziała w swoim życiu największe okropności. – W samochodzie, ale też tutaj… – Odsuwa się i wskazuje pod zderzak.

Anton spogląda w tamtym kierunku. Ziemia jest sucha i twarda, nie widzi żadnej krwi, ale skoro My twierdzi, że ją znaleźli, to tak jest. Podnosi wzrok.

– Potrąciła coś?

– Możliwe.

Rozgląda się. Randhemsvallen – imponująca nazwa jak na stare lodowisko, na którym pod koniec lat pięćdziesiątych Szwecja rozegrała mecz z Norwegią. Przy ścianie czerwonego budynku klubu stoją drewniane ławki, a wyżej wisi niebieski znaczek Klubu Hokejowego Vargön. Wszędzie walają się śmieci. Zepsute kubły są przepełnione, a dookoła leżą stare foliowe torby. Dlaczego to tak wygląda? Wielka szkoda i wielki wstyd.

Odwraca się do My.

– Gdzie w samochodzie znaleźliście krew?

Techniczka zaciska usta i kręci głową.

– Nie spodoba ci się to – mówi po chwili.

Anton spogląda na nią pytająco.

– Po stronie kierowcy – brzmi odpowiedź.

My robi krok do tyłu, a on zagląda do auta. Patrzy na czerwone skórzane obicia i czarną kierownicę. Eva i Arne mieli rację.

– Próbowaliśmy zrekonstruować zdarzenie – kontynuuje My. – Zdaje się, że to krew Agnes, o ile to ona tu siedziała. Nie jesteśmy tego jeszcze do końca pewni. W każdym razie sprawca uderzał głową tej osoby o kierownicę z taką siłą, że polało się dużo krwi. Tak dużo, że obstawiałabym złamany nos.

– Aj, jasna cholera. – Bodil krzywi się zdegustowana. – Złamałam kiedyś nos podczas akcji policyjnej. Cios pałką w kinola i krew trysnęła ze mnie jak z pieprzonej fontanny. Tak cholernie bolało, że krzyczałam na całe gardło. To dlatego jest taki krzywy, gdybyście się zastanawiali.

Oboje patrzą na Bodil. Ma krzywy nos, ale Anton nigdy wcześniej o tym nie myślał. Może dlatego, że cała Bodil jest trochę skrzywiona i pokręcona. Teraz poza tym widzi, że zepsuły jej się okulary i skleiła jeden zausznik srebrną taśmą, przez co i one tkwią nierówno na nosie.

– Nie miałaś operacji? – pyta.

– Miałam, oczywiście. Ale niespecjalnie się udała, a nie zawracałam sobie głowy poprawianiem. Jestem ładna taka, jaka jestem.

Anton kiwa głową i się uśmiecha. W jakiś dziwny sposób się z nią zgadza. Nie chciałby żadnej innej Bodil. Odwraca się do My.

– Ale jeśli Agnes coś potrąciła, to może gwałtownie hamowała i dlatego uderzyła głową o kierownicę?

– Nie. – My kręci głową. – Nie jechała z dużą prędkością, a hamowanie nie było wystarczająco gwałtowne. W przeciwnym razie mielibyśmy ślady opon.

Podchodzi do torby i się pochyla.

– Znaleźliśmy jeszcze to – mówi. Podnosi się i pokazuje foliowy woreczek. W środku znajduje się telefon komórkowy w różowym etui.

Anton patrzy jej w oczy.

– Czy to telefon Agnes?

– Tak.

– O, cholera.

My kiwa głową. Wszyscy wiedzą, co to oznacza. Żadna dwudziestoczterolatka nie zostawiłaby dobrowolnie telefonu w otwartym aucie.

Rozdział 13

Frank wędruje spojrzeniem po kuchni. Kaszle, oblizuje wargi, patrzy na Heddę, a potem znów na Monę. Wykręca ręce, chrząka i w końcu wykrztusza to, co tak głęboko w nim tkwi:

– Przyszedłem prosić o pomoc.

Mona powoli unosi do ust filiżankę kawy. Do czego może mu się przydać? Przecież nie pożyczy mu pieniędzy. Oczywiście chce pomóc, ale wręczenie gotówki byłoby równie złe, jak wciśnięcie mu do rąk butelki.

– W czym? – pyta i odstawia filiżankę.

– W znalezieniu Elsy.

Słowa przeszywają ciszę. Patrzy mu w oczy, dostrzega w nich desperację i rozumie, że to nie jest dla niego łatwe. Od zaginięcia Elsy minęło wiele lat. Policja już dawno przestała szukać dziewczynki, a szanse, że wciąż żyje, są znikome. Nic na to nie wskazuje, nawet jeśli nigdy nie odnaleziono zwłok. Najprawdopodobniej spotkał ją straszny los.

– Frank… – zaczyna i wyciąga do niego rękę.

– Ona żyje – odpowiada szybko Frank, robiąc unik. – Wiem, że żyje.

Mona wzdycha. Ten człowiek się domyśla, jakie będą jej kolejne słowa. Słyszał je już tyle razy.

– Przykro mi – mówi mimo to Mona – ale w to nie wierzę.

Wpatruje się w nią, a w jego oczach pojawia się żar. Jasność i siła, których tam wcześniej nie było.

– Tak, wiem, że ona żyje – mówi i uderza pięścią w stół.

Mona się wzdryga, gdy rozlega się huk, i cofa rękę. Zerka na Heddę, która patrzy na nią bez wyrazu.

– Odzywała się do ciebie? Policja ma jakiś nowy trop? Czy w ogóle coś się wydarzyło w ciągu ostatnich lat?

Jej pytania są trudne, ale nie może tego ująć w żaden inny sposób.

– Nie! Czuję to. Całym ciałem – powtarza Frank i wygląda, jakby się przed nią kurczył.

Oglądanie go w takim stanie sprawia jej ból. Pamięta silnego, muskularnego faceta z kwadratową szczęką. Należał do ludzi, z którymi inni wolą nie zadzierać. Był jak beczka prochu, która w każdej chwili może wybuchnąć. Nadal jest postawny, ale stracił część swojej siły. Tylko kiedy mówi o Elsie, w jego oczach widać ogień i wtedy Mona dostrzega ślady dawnego Franka.

– Kim jest Elsa? – pyta Hedda i wkłada rękę do leżącej na stole obok jej komputera torebki ze słodyczami. Rozlega się głośny szelest i oboje patrzą, jak wyciąga lukrecjową rybkę i zatapia w niej zęby.

– To moja córka – odpowiada Frank.

Hedda kiwa głową, odgryza głowę rybce i przeżuwając, patrzy na niego.

– Co się z nią stało? – pyta w końcu.

– Osiemnaście lat temu została porwana.

Hedda patrzy na niego, trzyma rybkę za płetwę ogonową, wkłada ją do ust i zaczyna ssać. Potem wyciąga i macha czarnym, błyszczącym kawałkiem łakocia.

– Nie miałeś z nią żadnego kontaktu?

Frank kręci głową.

– I myślisz, że żyje? – pyta dziewczyna sceptycznie, unosząc brwi. – Mimo że przez osiemnaście lat nie dała o sobie znać?

Frank jeszcze bardziej zapada się w sobie, spuszcza wzrok.

– Nie wiem… – mówi, a w jego głosie nie ma już ani śladu pewności i żaru. – Ale muszę w jakiś sposób to zamknąć. Nie potrafię dłużej tak żyć. Muszę się dowiedzieć, co ją spotkało – dodaje i wyciąga rękę do Mony. – Kiedy usłyszałem, że zaczęłaś pracować jako prywatny detektyw, pomyślałem, że to znak. Nie dostanę kolejnej takiej szansy.

Mona marszczy nos.

– Nie wiem, czy nazwałabym się prywatnym detektywem – oznajmia. Jest doradczynią prawną. Określenie „prywatny detektyw” brzmi jak zajęcie kogoś, kto zajmuje się brudnymi sprawami związanymi z małżeńską niewiernością, a przecież ona nie pracuje przy takich przypadkach. Rozumie jednak, że jest tak nazywana, odkąd rozwiązała sprawę zabójstwa Lisy-Marie. Z drobną pomocą Antona, ale głównie była to jej zasługa.

– Mogę zapłacić – zapewnia Frank. – Skombinuję forsę.

– Nie o to chodzi – odpowiada Mona. Nie jest zainteresowana pieniędzmi Franka. Zapewne on bardziej ich potrzebuje. Rzecz w tym, że nie chce dawać mu fałszywej nadziei na odzyskanie Elsy.

– Bardzo cię proszę – mówi. – Muszę się dowiedzieć. Nawet jeśli jej nie odnajdziesz. Zadowolę się nawet jakimś drobiazgiem. Czymś… Czymkolwiek. – Frank rozkłada ręce i ciężko kładzie je na stole.

– Drobiazgiem? Co przez to rozumiesz?

– Nie wiem – odpowiada Frank i zwiesza głowę. – Cokolwiek. Nawet jeśli zostanie znaleziona martwa. Muszę się tylko tego dowiedzieć. Przed śmiercią.

Rozdział 14

Wille z widokiem na Park Strachów znajdują się w jednej z najpiękniejszych miejsc w Vänersborgu. Duże domy są jak perły naszyjnika, a z ich okien widać cienisty park ciągnący się wzdłuż niebieskich wód jeziora Wener, przy którego nabrzeżu podskakują małe białe łódki.

Anton chętnie by tu zamieszkał. Gdyby nie miał domu w Vargön, ma się rozumieć. Oczywiście, tutejsze wille są bardziej luksusowe, ale nic nie pobije jego małego czerwonego domku przy brzegu jeziora Wener. Nie ma nic lepszego niż obudzić się rano, pójść boso po miękkim trawniku aż na klif i wskoczyć do wody w stroju Adama. Anton zamyka oczy, słońce grzeje mu twarz. Przechodzi mu przez myśl, że wolałby być w domu i skończyć budowę altany zamiast szukać zaginionej dziewczyny.

– Idziesz? – pyta Bodil.

Anton otwiera oczy, kiwa głową i otwiera furtkę prowadzącą do bielonej willi z przełomu wieków, w której mieszka Agnes Jakobsson z rodzicami. Drzwi domu się otwierają, wychodzi Eva Jakobsson i staje na schodach. Obraca w palcach naszyjnik, błądząc spojrzeniem po ich twarzach.

– Niestety, nie mamy żadnych nowych wiadomości – oznajmia Anton i wita się uściskiem dłoni.

– Oprócz tej, że znaleźliśmy komórkę Agnes – uzupełnia Bodil.

Eva przyciąga do siebie rękę i zasłania twarz dłońmi.

– Gdzie?

– Leżała w samochodzie, pod przednim siedzeniem.

Eva blednie.

– O, Boże. Arne! – krzyczy. – Arne! Znaleźli komórkę Agnes. – Odwraca się do policjantów. – Nigdzie się bez niej nie ruszała. Nigdy! Coś musiało się stać.

Anton kiwa głową.

– Możemy wejść?

– Tak, przepraszam. Zapomniałam się – mówi Eva i przepuszcza ich przodem. – Proszę do środka. Nie stójmy tu i nie informujmy o naszym nieszczęściu wszystkich sąsiadów.

Przez cały pomalowany na biało przedpokój ciągnie się orientalny chodnik, a światło od otwartych drzwi pada na Arnego Jakobssona. Mężczyzna stoi na końcu chodnika i na nich patrzy.

– Co mówicie? Znaleźliście komórkę Agnes? – pyta zaniepokojony i rusza w ich stronę.

– Tak – odpowiada Anton. – Ale nie zakładajmy najgorszego. Szukamy dalej – stwierdza i się rozgląda. Przy schodach na drugie piętro stoją dwie duże walizki, a obok nich trzy kartony, jeden na drugim. – Czy to rzeczy Agnes? – pyta.

– Tak, była spakowana. – Eva staje obok Arnego. – Zamierzała dziś wyjechać. Mieliśmy ją ulokować w mieszkaniu. Znalazła dwupokojowe lokum w dzielnicy Lunden, do wynajęcia z drugiej ręki. W Göteborgu tak trudno o mieszkanie.

– Zgadza się, beznadzieja. Miała szczęście, że na coś trafiła. – Anton kiwa głową. Zerka na walizki i kartony. Wie, że będą musieli zabrać je ze sobą na komisariat. – Chcielibyśmy zajrzeć do jej pokoju, jeśli to możliwe.

– Tak, oczywiście. To na górze. Pokażę wam.

Eva idzie przodem po schodach. Ma na nogach buty – znoszone, o cienkiej podeszwie, która przy każdym kroku wydaje stłumione stuknięcie. Ma szczupłe i wysportowane nogi. Antonowi przychodzi na myśl, że Agnes odziedziczyła sylwetkę po mamie.

Kiedy są już na górze, kobieta przystaje przed zamkniętymi drzwiami.

– To tutaj.

– Dobrze, dziękuję – mówi Anton.

Wchodzą do pokoju, a Eva robi taki ruch, jakby chciała pójść za nimi, ale Bodil rzuca:

– Najchętniej zostalibyśmy sami.

– Aha, oczywiście – odpowiada Eva niepewnie i patrzy na Antona, gdy ten wyciąga z kieszeni jednorazowe rękawiczki i je wkłada. Cofa się o krok. – Na razie mogę nastawić wodę na kawę.