Welon Panny Młodej - Kamilla Oresvärd - ebook + audiobook

Welon Panny Młodej ebook i audiobook

Kamilla Oresvärd

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Gdy młoda Lisa-Marie ginie w tajemniczych okolicznościach w czasie nocy poślubnej, społeczność Vargön nie może wyjść z szoku. Mona Schiller, była sędzina, a przy tym nieustraszona i silna kobieta, która wróciła do rodzinnej miejscowości po wielu latach spędzonych za granicą, zostaje wciągnięta w policyjne śledztwo. W miarę jak zgłębia sprawę, poznaje zupełnie inne oblicze nie tylko Lisy-Marie, ale także miejsca, w którym się wychowała.

Welon Panny Młodej to pierwsza część serii o dawnej osadzie robotniczej Vargön, której mieszkańcy skrywają ogrom tajemnic. Mona Schiller stara się je odkryć, a przy tym zmaga się z własnymi demonami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 343

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 52 min

Oceny
3,8 (56 ocen)
13
23
15
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annku90

Dobrze spędzony czas

#czytam_se "Anton głęboko wzdycha. Że też życie może być takie piękne. Czasem trzeba przystanąć i przyjąć je w siebie, by nie pozwolić zatriumfować brzydocie." Zadanie na dziś. Zatrzymaj się i popatrz, co Cię otacza. Pomyśl za co możesz być wdzięczna/wdzięczny. A potem wróć i podziel się tym w komentarzu :) "Welon Panny Młodej" to kolejna książka szwedzkiej Autorki przeczytana w nowym roku. Początek przypominał mi programy przyrodnicze czytane głosem Krystyny Czubówny. Cała akcja nie jest zbyt szybka, ale dzięki temu jest czas na przemyślenia i próbę odgadnięcia, kto jest zabójcą. Społeczność niewielkiej miejscowości Vargön nie może wyjść z szoku. Lisa - Marie, panna młoda, ginie podczas nocy poślubnej. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. Policja prowadzi dochodzenie. Swoje dochodzenie prowadzi również Mona Schiller. Matka jednego z policjantów, była sędzina ze znajomościami. Wiele pytań, żadnych odpowiedzi i morderca, który może cały czas być wśród społeczności. Nie je...
01

Popularność




Tytuł oryginału: Brudslöjan

Przekład z języka szwedzkiego: Maciej Muszalski

Copyright © Kamilla Oresvärd, 2021

This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2021

Projekt graficzny okładki: Anders Timren

Redakcja: Krzysztof Grzegorzewski

Korekta: Witold Kowalczyk

ISBN 978-91-8034-080-9

Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.

Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K

www.gyldendal.dk

www.wordaudio.se

Prolog

Poranek jest nasycony bladym światłem. Samica kruka rozpościera skrzydła i odrywa się od ziemi. Sunie nad czubkami drzew, upierzenie ma czarne i błyszczące. Niosący się echem nad milczącą górą dźwięk pękającej suchej gałęzi brzmi jak wystrzał z pistoletu. Samica spogląda w dół i spostrzega, że na ciemnym skraju lasu nabiera kształtu jakaś postać – to łoś brodzi z wolna w unoszącej się nad łąką zasłonie mgły.

Kruczyca leci nad lasem, górami i rzeką wijącą się w dole jak wąż. Zauważa, że czarną taflę wody przecina błyszcząca głowa bobra. Na polanie tuż obok z nory wygląda lis – unosi wzrok i mruga, obserwując świt. Ona sunie dalej i nagle odwraca głowę, bo coś przyciąga jej uwagę.

Zawraca, nurkuje równolegle do szumiącego wodospadu i czując na sobie drobne kropelki, ląduje na błyszczącym od wody kamieniu. Robi parę chwiejnych kroków w bok. Siada nieruchomo i nasłuchuje dźwięków wody uderzającej o skałę, aż do momentu, gdy słoneczne światło przeciska się przez listowie. W szumiącej wodzie widać błysk, a w czarnym oku kruczycy odbija się złoty pierścionek. Pierścionek tkwi na palcu dłoni, a dłoń drży za każdym razem, gdy obmywa ją woda niosąca cienkie strużki krwi do ciemnej toni jeziora Wener.

Rozdział 1

Mona Schiller siedzi na koniu. Brzozy na skraju lasu są zielone, a wiatr szumi słabo w młodych liściach. Są Zielone Świątki, święto ruchome, ale tu niewiele się rusza, myśli Mona i prowadzi konia stępa na luźnych lejcach. Przeciwnie, jest całkiem spokojnie. Zbyt spokojnie.

W każdym razie cieszy się, że w wieku pięćdziesięciu sześciu lat bez żadnego problemu wspina się na koński grzbiet. Jest w formie i ćwiczy. Choć to w sumie oczywiste – czym innym wypełniłaby dni teraz, kiedy dom jest już wyremontowany i urządzony?

Czuje się wykończona, ale mimo to wie, że decyzja o przeprowadzce do domu w Vargön była słuszna. Straciła już piętnaście lat z życia synów. Naprawienie relacji z nimi będzie najtrudniejszą, ale też najważniejszą rzeczą, jakiej kiedykolwiek dokona.

Słucha odgłosu końskich kopyt, które uderzają rytmicznie o miękką leśną ścieżkę, i buja się z każdym krokiem. Zapach lasu iglastego i słońca padającego na wilgotny mech przenosi ją do czasów dzieciństwa i przejażdżek w to miejsce, na Hunneberg. Wydaje jej się, że rozpoznaje nawet przewrócony świerk przy ścieżce – jego martwe gałęzie sterczą z pnia jak odnóża skolopendry.

Mona widzi, jak wiewiórka wbiega po czarnym pniu drzewa, a kosmata kita znika za jedną z gałęzi. Nagle otwiera się przed nią polana i koń już ma przejść w kłus, kiedy robi nagły krok w bok, a potem nieruchomieje i staje jak wryty.

Mona rozgląda się wokół, pochyla i klepie go po szyi, przemawiając uspokajająco. Promienie słońca prześwitują przez listowie lasu mieszanego i rzucają drżący wzór na poszycie polany. Zauważa, że wokół panuje kompletna cisza. W gęstym lesie nie śpiewa choćby jeden ptak. Nagle Mona się wzdryga na dźwięk spadającej szyszki, która odbija się od gałęzi i w końcu ląduje na miękkiej ziemi przed nią. Koń prycha i nerwowo ugniata ziemię kopytami. Mona próbuje lekko go dotykać i nie przestaje przemawiać uspokajającym tonem. Kiedy jednak podnosi wzrok, orientuje się, w czym rzecz.

Spostrzega go tuż przed sobą – idzie słoneczną polaną. Widzi olbrzymią koronę i długie kroki, którymi przygniata źdźbła i kępy traw. To łoś. Największy, jakiego kiedykolwiek widziała. Na widok jego majestatycznego piękna zastyga jak kamień. Łoś przystaje naprzeciwko niej i wolno obraca łeb. Ona patrzy mu w oczy i przez krótką chwilę ma wrażenie, jakby czas stanął w miejscu. Zwierzę przeszywa ją wzrokiem na wskroś, a ona daje się wciągnąć głęboko w świat jego prastarej mądrości. Jednak magiczna chwila gwałtownie pryska, kiedy wystraszony koń szybko uskakuje, robi w tył zwrot i pędzi przed siebie ile sił.

Cały spokój znika. Żeby nie spaść, Mona poprawia się w siodle i pochylona nad końskim grzbietem próbuje wymacać lejce. Wie, że musi je złapać, bo inaczej koń może się przewrócić i połamać nogi. Walczy o przejęcie kontroli nad wystraszonym wierzchowcem pośród omszałych skał i wysypanych świerkowym igliwiem ścieżek. Kora świerków obciera jej nogi, gałęzie chłoszczą ją po twarzy i sprawiają, że oczy zaczynają łzawić. Trwa to do chwili, kiedy docierają do kamienistego łożyska strumienia. Wtedy koń nieco zwalnia i Monie udaje się chwycić trzepoczące lejce. Zbiera je w ręku, odchyla się ciężko na siodle i wypuszcza powietrze z płuc, a koń prycha i zarzuca łbem. Wciąż czując, jak twarz piecze ją od uderzeń gałęzi, Mona nachyla się i poklepuje konia po ciemnej, spoconej szyi. W tej samej chwili z lasu dobiega ją jakiś szelest.

Nerwowy koń ma już tego dosyć. Staje na tylnych nogach, a Mona mocno obrywa końskim łbem w twarz i spada, próbując się na oślep czegoś chwycić, ale plecami i głową uderza o coś twardego. Próbuje zaczerpnąć powietrza, turla się i traci oddech. Słychać tętent kopyt i koń znika. Mona patrzy przed siebie oszołomiona. Widzi jeszcze parę zniszczonych czarnych butów w krzakach jagód, a potem ogarnia ją mrok.

Rozdział 2

Inspektor kryminalny Anton Asplund stoi przy wodospadzie. Huk wody spadającej trzydzieści metrów wypełnia mu głowę, a słońce szczypie go w oczy, kiedy podnosi wzrok i patrzy na sam szczyt. O tej porze roku wodospad jest trochę spokojniejszy, ale wiosną, w czasie roztopów, wielkie masy wody są rozrzucane na boki, a biała piana tworzy iluzję koronkowej zasłony rozpostartej nad czarną skałą. Dlatego wodospad jest też nazywany Welonem Panny Młodej.

Zawsze lubił to miejsce. Czasami przyjeżdża tu i siada na jednym z omszałych kamieni, które wystają z ziemi jak głowy starych trolli. Huk wody wiosną albo jej spokojny szum latem przenosi go do innego świata. Bywało, że gdy siedział bez ruchu wystarczająco długo, zdawało mu się, że słyszy dźwięki skrzypiec wzbierające z tańczących wód. Nigdy nikomu o tym nie opowiadał, choć wielu ludzi wie, że czasem w górach widzi się i słyszy niewytłumaczalne zjawiska.

Anton wspina się przez kłody po kamieniach, a kiedy dociera na miejsce, drobne kropelki wody chłodzą mu twarz. Pod wodospadem z wody wystaje płaski kamień – przypomina mały balkon stworzony siłami natury. Klęczy na nim lekarz z przychodni. Jedną rękę wyciąga przed siebie, a drugą opiera na kamieniu, żeby utrzymać równowagę. Anton spogląda mu w oczy przez okulary nakrapiane drobinkami wody, kiwa głową, a potem patrzy w dół na to, ku czemu sięga lekarz.

Ciało zaklinowało się pomiędzy czarnymi kamiennymi blokami a mokrymi kłodami. Jedna ręka leży wyciągnięta, a dłoń z popękanymi paznokciami i poranionymi kostkami spoczywa na błyszczącym kamieniu niczym fragment martwej natury i drży za każdym razem, gdy obmywa ją woda. Długie ciemne włosy zaplątały się w kolczastą gałąź, a spieniona woda ciągnie je i szarpie. Cienka biała koszula nocna przylega do ciała, ukazując przez mokry materiał miękkie krągłości piersi i ciemne sutki. Posiniaczona prawa noga leży wygięta w łuk na kamiennym bloku, a z uda zwisa niebieska podwiązka. Jednak spojrzenie komisarza zatrzymuje się na twarzy kobiety. Szum wodospadu cichnie, komisarz przełyka ślinę. Niegdyś tak żywe i piękne oblicze o różowych policzkach i czerwonych ustach jest teraz pustą maską z czarnymi otworami.

Zamyka oczy, przeszywa go dreszcz. W jego miejsce, zwykle tak pełne spokoju, wtargnęła jakaś groza. Słyszy to w wietrze szumiącym w liściach, trzaskaniu drzew i w walących się z góry masach wody. Wie, że już nigdy nie będzie tu tak jak dawniej.

Rozdział 3

Konie metodycznie obgryzają kępy trawy, a ich ogony odganiają owady przyciągane do gorących ciał. Mona też odpędza natrętną muchę, opiera się plecami o pomalowany na kolor czerwieni faluńskiej budynek stajni i zamknąwszy oczy, wystawia twarz ku słońcu. Podnosi rękę, przeczesuje palcami włosy i wypełniony krwią guz z tyłu głowy. Pewnie powinna przyłożyć do niego coś zimnego, ale uznaje, że to może poczekać, aż wróci do domu.

– Konie często boją się łosi – słyszy głos i podnosi wzrok. Mężczyzna stoi przed nią i trzyma w ręku kubek z parującą zawartością. Mona opuszcza wzrok i widzi te same czarne ciężkie buty, które zauważyła chwilę wcześniej w krzewach jagód.

– Wiem – odpowiada, kiwając głową.

On podaje jej kubek opaloną na brązowo żylastą dłonią.

– Trzymaj – mówi.

Mona bierze do ręki kubek i znowu kieruje spojrzenie ku ziemi. Torebka po herbacie nadal zanurzona jest w wodzie, a cienki biały sznurek z etykietką Earl Grey wisi nad krawędzią czarnego naczynia.

– Dzięki – odpowiada i otacza je dłońmi. Choć nie czuje się zmarznięta, ciepło na skórze sprawia jej przyjemność. – Dokładnie tego teraz potrzebuję.

– Czy mogę? – pyta mężczyzna i wskazuje głową miejsce obok niej na ławce.

– Jak najbardziej. Oczywiście – odpowiada Mona, odsuwa się o kilka centymetrów i natychmiast czuje ból w posiniaczonym ciele.

Kiedy tamten siada, ławka ugina się pod jego ciężarem.

– Jak tam?

– W porządku.

Pochyla się i patrzy na nią zmartwiony.

– Mam nadzieję, że nie jest ci niedobrze.

– Nie – odpowiada, dziwnie wzruszona jego troską. Nie jest do tego przyzwyczajona. Zwykle sama się o siebie troszczy. – Nie doznałam wstrząśnienia mózgu, jeśli to masz na myśli.

– Zemdlałaś.

– Tak, to prawda. – Kiwa głową i obserwuje konie na pastwisku. – Niewątpliwie uderzyłam głową o kamień. Ale mogło być o wiele gorzej. – Przykłada kubek do ust i pije. Ciepła herbata dobrze jej robi. Kieruje na niego wzrok. – Miałam szczęście, że akurat przechodziłeś.

On kiwa głową.

– Co właściwie robiłeś w środku lasu?

Odchyla się i opiera o nagrzaną słońcem ścianę stajni.

– Pracowałem – odpowiada.

– W niedzielę? Nad czym?

Zaczyna się śmiać. Śmiech jest cichy i serdeczny.

– Nie ulega wątpliwości, że nadal nie rozjaśniło ci się w głowie – odpowiada. – Jestem leśniczym. Pracuję w Ekoparku na górze i odpowiadam za tamtejszy las. – Wzrusza ramionami. – A poza tym chętnie spędzam czas na łonie natury. Sprawia mi to przyjemność.

Widać to po nim. Ma ogorzałą twarz i oczy otoczone drobnymi zmarszczkami, jakby często je mrużył pod wpływem słońca i wiatru. Ma na sobie woskowane spodnie w kolorze ciemnej zieleni, z kieszeniami na udach, a podwinięte rękawy jego kraciastej koszuli ukazują żylaste przedramiona. Ma w sobie coś, co przypadło jej do gustu. Nie tylko dlatego, że pomógł jej po wypadku, ale też ze względu na emanujące od niego ciepło i poczucie bezpieczeństwa, które się przy nim odczuwa. Mona kiwa głową z uśmiechem.

– To wszystko wyjaśnia – mówi.

On wyciąga rękę.

– Charles Backe. Nie przedstawiliśmy się sobie jak trzeba.

– To prawda, było trochę chaosu. Nazywam się Mona Schiller. – Chwyta go za rękę, a ponieważ nadal wydaje jej się zaniepokojony, dodaje: – Nic mi nie jest. Daję słowo. – Podnosi wzrok na skałę. – Mam tylko nadzieję, że znajdą konia całego i zdrowego.

Charles podąża za jej spojrzeniem i kiwa głową.

– Sam na pewno znajdzie drogę do domu, zobaczysz. – Odwraca się do niej. – Mona Schiller, powiedziałaś? To ty kupiłaś willę Björkås, prawda?

Kiwa głową. Dom. Musiała bardzo się postarać, żeby go kupić – żeby gmina jej go sprzedała, trzeba było zmienić testament i rozwiązać umowę o użytkowanie. Mona jednak zwykle dostaje to, czego chce, w taki czy inny sposób. Tak jak i tym razem.

– Czyli mieszkasz teraz w Vargön na stałe?

– Tak. Był już najwyższy czas na powrót do domu.

Mężczyzna kiwa głową, a Mona czeka, aż zada jej kolejne pytania, jak wszyscy: co robiła, gdzie mieszkała, co się stało z jej mężem, dlaczego postanowiła mieszkać w małym Vargön, czy znów zacznie pracować jako sędzia? Ale on o nic nie pyta. Kiwa tylko głową i się odchyla.

Przez chwilę milczą. Mona zerka na niego i już ma przerwać ciszę, kiedy zauważa młodą kobietę w stroju do jazdy konnej.

– Cześć, Angelika – mówi Charles, wstaje i robi krok do przodu. – Muszę już jechać. Możesz się zająć Moną i dopilnować, by dotarła bezpiecznie do domu? Mówi, że czuje się dobrze… – Rzuca na nią okiem. – Ale nie wiem, czy możemy jej ufać.

Angelika kiwa głową z szerokim uśmiechem.

– Pewnie, zaopiekuję się nią. Daję słowo.

Charles odwraca się do Mony.

– Miło było cię poznać, nawet jeśli okoliczności mogły być lepsze.

– Tak, to prawda – potwierdza Mona z uśmiechem i przyłapuje się na myśli, że mógłby zostać jeszcze chwilę.

– Do zobaczenia – mówi Charles, odwraca się i odchodzi.

– Tak, do zobaczenia – odpowiada cicho do jego pleców. Zamierza dopilnować, by jeszcze się spotkali.

Rozdział 4

Anton cofa się o krok, podnosi głowę i patrzy na wysokie, strome zbocze. Wierzchołki drzew iglastych odznaczają się na tle niebieskiego nieba i przez chwilę ma wrażenie, że widzi tam w górze jej wątłą sylwetkę z wyciągniętymi rękami, a wiatr porusza cienką koszulą nocną i długimi ciemnymi włosami, które są jak chmura wokół twarzy. Postać chwieje się na wietrze, a Anton odwraca wzrok.

To była jej noc poślubna. Najszczęśliwsza noc w życiu. Co sprawiło, że rzuciła się z góry? Co się wydarzyło? Jaki mrok doprowadził ją do tego kroku? Anton przeczesuje dłonią włosy i czuje dyskomfort, od którego ssie go w żołądku. To on będzie musiał powiadomić jej męża. I matkę. Biedną Sarę, która tyle już przeszła.

Wie, że musi to zrobić, zanim kobieta usłyszy o tym od kogoś innego. Żołądek ściska mu się i kurczy na myśl, jakie to będzie nieprzyjemne. Opuszcza wzrok. Patrzy na suchą ziemię na ścieżce, na bujne paprocie, które wyginają się w łuk nad szarymi korzeniami i rzucają drżące cienie. Jak miałby powiedzieć, że znaleźli Lisę-Marie martwą?

Wita z ulgą dzwonek telefonu. Może choć na chwilę odsunąć w czasie rozważania o tym, co powiedzieć później.

– Tak? – mówi do aparatu.

– Cześć – odzywa się jego koleżanka Bodil Thulin.

– Jesteś jeszcze na górze? – pyta Anton, robi krok do tyłu i znów podnosi wzrok na szczyt.

– Tak! Ja… – Jej głos niknie w podmuchu wiatru, ale wraca. – Stoję tu, patrzę w dół i cię widzę.

Anton wypatruje dalej. Przesuwa wzrok po skałach.

– Ja cię nie widzę.

– Ale ja ciebie tak.

– Aha. Znalazłaś coś?

– Nie. Gówno znalazłam.

Co to oznacza? Wędruje spojrzeniem od szczytu w dół po stromej skalnej ścianie, omiata wielkie bloki skalne i ostre kamienie u szczytu góry, zaledwie kilka metrów od miejsca, w którym leży Lisa-Marie.

Wzdycha.

– Wiesz, że jej ojciec popełnił samobójstwo? – pyta i znowu zaczyna myśleć o zbliżającej się rozmowie z Sarą. – Dwa lata temu. Może to po nim odziedziczyła?

– Co odziedziczyła? – pyta Bodil.

– Ech, rozumiesz, o co mi chodzi. Nie wiem, dlaczego się zabił, ale najczęstszym powodem jest chyba depresja. Może też miała depresję?

Bodil prycha.

– Przeciął sobie nadgarstki. W garażu, o ile dobrze pamiętam.

– Tak. – Anton znów czuje mdłości. – Znalazła go żona. Włączył muzykę na cały regulator. Elvis Presley. Miał świra na punkcie Presleya. Wiedziałaś o tym? Dlatego nazwali dziewczynkę Lisa-Marie. Bo tak miała na imię córka Presleya.

– Nie, nie wiedziałam.

Sam czuje, że ględzi. Już ma coś odpowiedzieć, kiedy lekarz wykrzykuje jego imię. Odwraca się. Lekarz w dalszym ciągu siedzi przy ciele, jedną ręką opierając się o kamień, a drugą poprawiając okulary.

– Możesz tu przyjść?! – woła. – Coś ci pokażę.

– Muszę iść – mówi Anton do Bodil. – Granberg czegoś ode mnie chce.

Kończy rozmowę i robi kilka kroków w stronę lekarza. Zastanawia się, czy to prawda, co o nim mówią: czy rzeczywiście z jego winy jakiś chłopczyk z Grästorp zmarł na zapalenie opon mózgowych, choć dałoby się go wyleczyć zwykłą antybiotykoterapią? Trudno mu w to uwierzyć. Granberg robi wrażenie sumiennego. Czasami wydaje mu się, że dostrzega coś w jego oczach, jakąś udrękę, jakby lekarz myślał, że kiedy ludzie na niego patrzą, myślą tylko o tej historii. Anton stawia jeszcze jeden krok, ślizga się, ale odzyskuje równowagę.

– Słucham – mówi, wchodząc na twardy grunt.

Granberg ponownie poprawia okulary.

– Tak – rzuca i szybko odwraca wzrok. – Potwierdzam zgon, ale coś tu się nie zgadza.

Rozdział 5

Mona nadal ma na sobie strój do jazdy konnej, kiedy siedzi już za kierownicą i jedzie alejką w kierunku żółtego budynku gospodarstwa. Zdejmuje nogę z gazu i parkuje w cieniu pod dużym kasztanowcem. Siedzi jakiś czas, trzymając dłonie na kierownicy, i próbuje dojść do siebie. Wie, że w zasadzie powinna pojechać do domu i się położyć, ale Carl zapraszał ją tak uparcie, że postanowiła wpaść. W końcu to po drodze.

Wysiada z samochodu i idzie ścieżką do restauracji, mijając przycięte krzewy. Z oddali dobiega ją czyjś śmiech, na maszcie leniwie powiewa niebiesko-żółta chorągiewka. Mona już ma chwycić szklane drzwi, kiedy otwierają się na oścież. Musi odskoczyć, żeby jej nie uderzyły, gdy ze środka wybiega młody mężczyzna o zaciętej twarzy, mocno przyciskając do ucha telefon. Nie widzi jej, długimi susami pędzi do przybudówki. Nerwowo przeczesuje dłonią włosy, a ona słyszy, jak mówi:

– Co, do cholery? To nieprawda. Przecież to nie może być prawda…

Nagle głos mu się łamie. Mona ogląda się za nim. Rozumie, że musiało się stać coś poważnego.

Wchodzi do budynku i na podłodze przy pustej recepcji widzi porzuconą walizkę i bukiety kwiatów w odcieniach różu. Z Sali Jadalnej von Triera dobiegają odgłosy spożywania posiłków i szurania krzesłami. W środku Mona kiwa głową parze staruszków – każde ma przed sobą gotowane jajko i dużą filiżankę herbaty. Jej wzrok przyciąga stolik z hałaśliwymi młodymi ludźmi. Widać, że dobrze się wczoraj bawili, myśli i siada na krześle przy oknie. Zamyka oczy i bierze kilka głębokich oddechów, słuchając ich śmiechu. Bolą ją głowa, bok i nadgarstek, ale woli ich nie dotykać.

– A więc spadłaś z konia?

Mona podnosi wzrok i widzi Anki, która stawia przed nią filiżankę i nalewa do niej kawy. Kiwa głową.

– Koń przestraszył się łosia.

– No tak. Te łosie. – Anki kręci głową. – Potrafią wystraszyć na śmierć. Kiedy zaczynają się polowania, schodzą do ogrodów i wyżerają jabłka, te fermentują im w żołądkach i łosie są pijane w sztok. Ale i tak masz szczęście. To mogło naprawdę źle się skończyć. – Unosi znacząco brwi. – Słyszałam też, że ktoś ci pomógł.

Mona uśmiecha się i kiwa głową.

– Miałam szczęście. Zjawił się miły leśniczy i otoczył mnie opieką.

– Leśniczy? – Anki wybucha śmiechem. – A ty to kto? Czerwony Kapturek?

Mona śmieje się razem z nią.

– Ma na imię Charles. I chyba naprawdę jest leśniczym. Znasz go?

– Tak. – Kiwa głową. – Charles Backe?

Tylko jej się wydaje czy w oczach Anki rzeczywiście pojawiła się troska?

– Uważaj – mówi po chwili. – Wiesz, że nie masz już piętnastu lat.

Kiedy miały piętnaście lat, już się znały. Chodziły do jednej klasy liceum w czerwonym ceglanym budynku obok dużego lodowiska. Mona należała do kujonek, a Anki była jedną z cool lasek, które przesiadywały w palarni, piły bimber, a w weekendy jeździły po rynku szpanerskimi samochodami. Dziś, jeśli pominąć krąglejsze biodra i zmarszczki wokół oczu, wygląda tak samo. Nadal ma tlenioną tapirowaną grzywkę w stylu lat osiemdziesiątych, używa jasnoniebieskiego tuszu do rzęs i nieco zbyt różowej szminki.

Było miło, kiedy spotkały się przypadkiem mniej więcej miesiąc temu, chociaż nie padły sobie w ramiona, krzycząc z radości, raczej przywitały się w stylu: „Cześć, dawno się nie widziałyśmy”. Kiedy wiele osób wyjeżdżało na studia do Vänersborga, Trollhättan albo tak jak ona do Göteborga, Anki pozostała wierna Vargön. Nie z konieczności, ale dlatego, że sama tego chciała.

Mona nie dostrzega w niej śladu niepokoju, który sama czuje, i choć nie chce się do tego przyznać, jest zazdrosna, że Anki wygląda na tak zadowoloną z życia. Ona zawsze za czymś goni i trudno jej zaznać spokoju. Z tego powodu objechała świat wzdłuż i wszerz i zobaczyła prawie wszystko, co da się zobaczyć. Świętowała Nowy Rok w Sydney, jechała Highway I, widziała Tadź Mahal i nurkowała z żarłaczami białymi w Afryce Południowej. Jadła foie gras w Paryżu, kawior z bieługi w Moskwie i fugu w Tokio, piła szampana w Épernay i drinka singapore sling w hotelu Raffles w Singapurze. Ale to by Anki nie zaimponowało. Podróże są fajne, ale uznałaby jedzenie wątroby gęsi za idiotyzm, a duże rybie jaja, które pękają, kiedy przyciśnie się je do podniebienia, wydawałyby jej się paskudne jak cholera. Nie wspominając o jedzeniu ryby, która może doprowadzić do śmierci. To już po prostu kretyństwo.

– Może byś na chwilę usiadła? – pyta Mona i wskazuje krzesło naprzeciwko.

Anki kręci głową.

– Nie mam czasu. – Wykonuje szeroki gest ręką. – Sama widzisz, ilu jeszcze jest gości. Poza tym… – Nagle urywa.

– Poza tym co? – pyta Mona i zauważa, że zrobiło się cicho, a wszyscy patrzą w okna. Wstaje sztywno, opiera się o stolik i wygląda na zewnątrz. Na rondzie zatrzymały się dwa zaparkowane radiowozy, a do głównego budynku idzie czterech policjantów. – Co się dzieje?

Anki odwraca się do Mony.

– Panna młoda z wczoraj. Zaginęła.

– Zaginęła? Kiedy?

– Nie wiem, ale jej mąż kilka razy tu przyszedł i o nią pytał. Nie było jej, kiedy się obudził.

Człowiek, na którego wpadła w drzwiach… to musiał być on. Mona unosi rękę i masuje okolicę nasady nosa.

– Na pewno jest jakieś dobre wytłumaczenie – stwierdza, choć pamięta, że jego głos powiedział jej coś zupełnie innego.

– Tak. Na pewno – potwierdza Anki, podążając wzrokiem za zbliżającymi się do budynku policjantami.

Rozdział 6

Są z powrotem przy wodospadzie Skäkte, na szczycie góry. Na dole, za niebiesko-białą taśmą, zebrała się już grupka osób. Stoją tam, zwróceni do wodospadu pozbawionymi wyrazu twarzami, jak zombie oczekujące na ludzkie mięso, w którym będą mogły zatopić zepsute zęby. Na razie napatoczyli się tylko przypadkowi gapie, ale Anton wie, że nowina o martwej kobiecie przy Welonie Panny Młodej przyciągnie więcej ludzi. Wkrótce rozejdzie się wieść, że ofiarą jest Lisa-Marie.

Na razie na pewno wiedzą o tym Linus i Sara. Linus przyjął to lepiej, niż Anton się spodziewał, ale miał rodzinę, która się nim opiekowała. Z kolei rozmowa z Sarą była gorsza. Jej wielkie oczy i uśmiech – najpierw pytający, kiedy przyszli, a potem nierozumiejący, kiedy próbował jej wyjaśnić, do czego doszło. Kręciła głową i patrzyła na Bodil, jakby chciała powiedzieć, że żadne jego słowo nie jest prawdą. Próbowała dodzwonić się do Lisy-Marie, ale po trzech bezskutecznych próbach jej oczy wypełniły się błyszczącymi łzami, a z gardła wydobył się nieludzki krzyk.

Mimo to nie jest zupełnie pewny, że Sara naprawdę zrozumiała, co się stało. Miała dziwnie puste oczy i raz za razem powtarzała, że się mylą. Jej córka jest świeżo po ślubie. Wyszła za mąż dzień wcześniej, w kościele Västra Tunhems, i miała wesele w dworku Ronnum. Powtarzała to w kółko jak mantrę, aż lekarz zaaplikował jej coś na uspokojenie i obiecał, że zostanie z nią kilka godzin.

Kiedy wyszli, Antonowi wciąż dzwonił w uszach jej zrozpaczony krzyk. Wie, że ten dźwięk będzie go prześladował przez resztę życia.

Woda odbija się od stromej czarnej skalnej ściany. Anton cofa się o kilka kroków, wchodzi w kępy traw i paprocie, uważając, by stawiać stopy na płytkach ułożonych przez techników. Bezpieczniej jest kawałek od stromizny, bliżej techników, którzy chodzą w białych kombinezonach i miękkim obuwiu, szukając śladów w terenie. Podchodzi do My, która kucnęła w krzewie borówek i tkwi tak od dobrych dwudziestu minut. Anton nie rozumie, jak to możliwe. Sam nie umie nawet przybrać takiej pozycji, nie mówiąc już o wytrzymaniu w niej tak długo.

– Może to wypadek – mówi, myśląc o ostrych, mokrych kamieniach. – Może szła nad wodą, poślizgnęła się na mokrym kamieniu i upadła tak niefortunnie, że zakończyło się to śmiercią?

Lepiej, jeśli to wypadek, myśli, spoglądając na My. Nadal byłoby to bardzo smutne, życia Lisie-Marie nie przywróci, ale gdyby prawdziwa okazała się druga ewentualność, byłoby bez porównania gorzej.

– Ale co ona miała tu do roboty? – Bodil drapie się po głowie. – W tym czasie powinna się ruchać ze świeżo upieczonym mężem, a nie półnaga wspinać po kamieniach.

– To nie był żaden wypadek – mówi My swoim dziwnie dziecinnym, trochę ospałym głosem i zwinnie się podnosi. Zdążył już przywyknąć do jej szczególnego wyglądu. Ogromnych ciemnych oczu, okrągłych policzków i kręconych włosów, tym razem ukrytych pod białą czapką. Patrzy jej w oczy. Lewe trochę zezuje i jak zwykle Anton nie wie, w które z nich powinien patrzeć.

– Ani samobójstwo – dodaje My po chwili.

Anton przeklina w duchu. Czyli pozostała tylko jedna możliwość. Najgorsza. Oczywiście policyjny okręg Fyrbodal nie jest całkiem wolny od tego typu poważnych przestępstw, ale tym razem rzecz ma się inaczej. Lisa-Marie była taka młoda, a do tego tuż po ślubie. Nie obracała się w kręgach przestępczych, wydawała się zupełnie zwyczajna. Dlaczego ktokolwiek miałby chcieć ją zabić?

– Myślę, że było tak… – kontynuuje My i wchodzi na kamień, tak, że ich oczy znajdują się na równej wysokości. Poprawia kombinezon na szyi i patrzy na niego. – Sądzę, że ktoś przeniósł ją ze ścieżki tam w dole, wtaszczył najwyżej, jak to było możliwe, i zrzucił ciało, próbując upozorować samobójstwo. Sama nie weszła aż tak wysoko.

– Chcesz powiedzieć, że nie umarła tutaj, tylko gdzieś indziej? – pyta Anton i myśli, że to wyjaśniałoby słowa Granberga, jakoby jej obrażenia były zbyt rozległe, żeby mógł spowodować je tylko upadek.

– Tak. – My wskazuje głową stromiznę. – Niestety, tam na dole wszystko zostało zadeptane, więc trudno rozpoznać ślady kogoś, kto mógł ją przenieść.

Anton czuje, że pali go twarz. Jako pierwszy znalazł ją Niemiec, potem zjawiła się ekipa i musieli sprawdzić, czy żyje. Bo gdyby nadal żyła i wymagała pomocy, nie mogliby jej tak zostawić. Później przyszedł jeszcze lekarz, ale miał strój ochronny. I wreszcie on. Robił jednak, co mógł, żeby zatrzymać dalsze zacieranie śladów.

– Mamy motyw seksualny? – pyta Bodil, drapiąc się po szyi.

– Zbadamy ciało w laboratorium i zobaczymy, co uda nam się znaleźć – kontynuuje My. – Na razie nie widzę nic, co by na to wskazywało, ale wszystko się okaże.

– Nie ma też żadnego samochodu.

– Nie.

Anton marszczy czoło i patrzy na My.

– Z dworku Ronnum jest kawał drogi. Zwłaszcza w cienkiej koszuli nocnej i boso.

– W noc poślubną – dodaje My i kiwa głową.

Przez chwilę stoją w milczeniu.

– Żebym miał całkowitą pewność – odzywa się w końcu Anton. – Wykluczasz samobójstwo, prawda?

– Tak, na dziewięćdziesiąt pięć procent. Na ciele jest mnóstwo obrażeń i widać, że spadło z wysokości, ale z całą pewnością nie aż stąd. Badania wykażą, które obrażenia powstały w wyniku upadku, a które ewentualnie wcześniej.

Anton drapie się po głowie i czuje, że we włosach utkwiła mu świerkowa igła. Wyjmuje ją, ogląda i obraca w palcach. Potem patrzy na My.

– Kiedy możemy zacząć ją badać?

– Natychmiast. Tylko coś zjem i od razu jadę do laboratorium. Ale… – Na moment zawiesza głos, lecz po chwili kontynuuje: – Nie liczcie na zbyt wiele. Przepłynęły po niej takie masy wody, że większości śladów pewnie już nie ma. Podrzucenie ciała w tym miejscu to był sprytny pomysł.

Anton kiwa głową. Rozgląda się i ogarnia go głęboki niepokój. W Vargön została zamordowana młoda kobieta. Co to oznacza dla innych kobiet mieszkających w okolicy? Wkrótce ludzie zaczną na siebie krzywo patrzeć i rzucać oskarżenia. Kręci głową.

Bodil spogląda na niego.

– Jesteś zaniepokojony? – pyta.

– Martwi mnie, w jakim kierunek to wszystko się potoczy – odpowiada i kładzie dłoń na klatce piersiowej. – Nie chcę, żeby wymknęło się to spod kontroli, zmieniło się w polowanie na czarownice i oskarżenia rzucane we wszystkich kierunkach.

– To prawda – My podnosi wzrok nad wodospad i wierzchołki drzew. Kiwa głową. – Ale jak, do diabła, mielibyśmy temu zapobiec?

Rozdział 7

Donośny śmiech ucichł, młodzi siedzą pochłonięci telefonami. Starsi państwo już dawno opróżnili filiżanki herbaty i patrzą przed siebie pustym wzrokiem. Mona zerka na zegarek. Jest jedenasta. Dochodzi do wniosku, że czekała na Carla już wystarczająco długo. Młody policjant w granatowym mundurze kazał im zostać, ale odsuwa pustą filiżankę po kawie i już ma wstać, kiedy przebiega Anki. Mona wyciąga rękę i chwyta koleżankę za ramię. Czuje ciepło przez biały materiał bluzki.

– Wiesz, co się stało? – pyta i zwalnia uchwyt.

Anki kręci głową, niepewna, ale w końcu nachyla się tak blisko, że jej tapirowana grzywka dotyka czoła Mony.

– Znaleźli Lisę-Marie.

– Pannę młodą? – pyta Mona, choć zna odpowiedź.

– Tak. – Anki zerka w jedną i w drugą stronę. – Martwą, przy Welonie Panny Młodej – dodaje szeptem.

Mona znów myśli o tamtym mężczyźnie. Przypomina sobie jego czerwoną twarz i to, jakim wzburzonym głosem mówił, zmierzając do przybudówki.

– Co się z nią stało?

Anki kręci głową i jeszcze bardziej ścisza głos:

– Mówią, że popełniła samobójstwo, ale jest ktoś, kto sądzi, że została zamordowana…

– Przepraszam panie. – Za plecami Anki pojawia się Carl Skantze. Jego głos brzmi władczo i przyciąga wiele spojrzeń. Głośno odchrząka. –Jest praca do wykonania, nie mamy czasu na plotki – oznajmia, pociąga za kraciastą kamizelkę, która mogłaby być o rozmiar większa, i patrzy na Anki. – Założę się, że masz coś lepszego do roboty.

Mona lekko się cofa, pewna, że Anki zaraz wpadnie w furię. Zamiast tego jednak Anki prostuje plecy i spuszcza wzrok.

– Masz absolutną rację – mówi, odwraca się i odchodzi. Mona patrzy za nią. Nie rozumie. Anki, którą znała, nigdy by nie pozwoliła, by ktoś odezwał się do niej w taki sposób. Przeciąga się i kieruje wzrok na Carla, gotowa przywołać go do porządku, ale coś w jego niezdrowo przekrwionych oczach i czole, błyszczącym od potu, gdy zasapany siada na krześle, odwodzi ją od tego zamiaru.

– To chore – mówi Carl, sapiąc. Podnosi ręce i trzyma je przed sobą, jakby chciał coś zmiażdżyć. – Policja zmusza mnie do zamknięcia dworku, aż skończą te swoje badania. Naprawdę mogą to zrobić?

– Tak – odpowiada Mona krótko.

– Ale czy nic nie mogę na to poradzić? Jest pani przecież prawniczką. Nie ma w prawie nic takiego, na co mógłbym się powołać? Żadnego paragrafu? – pyta i macha ręką, jakby chciał taki wyczarować.

– Nie. – Mona kręci głową. – Oni badają sprawę śmierci. Może nawet zabójstwa.

– A teraz chcą rozmawiać ze wszystkimi gośćmi – kontynuuje, jakby jej nie słyszał. – Tym, którzy zostali, nie wolno wyjechać. – Carl prycha sfrustrowany. – Oczywiście akurat mnie to spotyka. Nie mam pieniędzy na coś takiego. Jeśli nie rozkręcę tego dworku, wyjeżdżam. To moja szansa na pozostanie w Vargön. Jestem zmęczony wszystkimi tymczasowymi pracami w restauracjach jak Szwecja długa i szeroka. Chcę zostać tutaj. – Wzdycha. – Jutro mamy wielką konferencję gminy Trollhättan, a w następny weekend kolejne wesele.

– Jutrzejszą konferencję będzie pan pewnie musiał przełożyć – odpowiada Mona. Ma ochotę powiedzieć, że to nie on ma najgorzej, ale rozumie, że taka uwaga byłaby bez sensu. Carl nie widzi teraz nikogo poza sobą. Mówi więc: – Policja raczej do tego czasu nie zdąży.

Carl kaszle i chrząka.

– O czym chciał pan porozmawiać? – pyta Mona. – Kiedy pan dzwonił, odniosłam wrażenie, że to coś ważnego. Jeśli nie, to jadę do domu. Spadłam z konia i boli mnie głowa.

Wyraźnie nie pomyślał o tym, że może być ranna. Drapie się w policzek i znów poprawia kamizelkę. Potem spogląda na kobietę.

– Tak sobie pomyślałem, że skoro pani syn pracuje przy tym śledztwie, to może mogłaby pani przyspieszyć badania…

Mona wybucha śmiechem, niepewna, czy jej rozmówca mówi poważnie. Bo przecież musi żartować, prawda?

– Przyspieszyć? – Powoli kręci głową. – Jak pan to sobie wyobraża?

– Ech – Carl wzrusza ramionami – przecież wszyscy wiedzą, że policji nie bardzo się spieszy. Nie chcę powiedzieć, że policjanci nie wykonują swojej pracy, nic z tych rzeczy, ale może mogłaby pani z nim porozmawiać i poprosić, by trochę ponaglił resztę? Pani drugi syn zawsze jest taki pomocny.

Mona marszczy czoło, ale nie okazuje prawdziwych uczuć. Wybiera to, co Alexander zwykle nazywał jej twarzą polityka.

– O czym pan mówi? – pyta.

– O Willu. Niejedno dla mnie załatwił. Za bardzo dobrą cenę, muszę dodać.

Czyżby Will sprzedawał mu przedmioty z kradzieży? To właśnie chce powiedzieć Carl? Mona się w niego wpatruje. Widzi okrągłą, czerwoną twarz i drżący lekko nos. Oczy osadzone nieco zbyt głęboko pod przystrzyżonymi brwiami. Postanawia jednak nie zakładać najgorszego wariantu. Może William po prostu jest pomocny i udaje mu się skombinować tanie i dobre mięso z okolicznych gospodarstw. Na tym wszyscy zyskują. Ale prosić ją, żeby porozmawiała z Antonem na temat przyspieszenia śledztwa to przekroczenie granicy. Niech sobie nie myśli, że może robić, co chce, tylko dlatego, że przypadkiem jest przyjacielem z dzieciństwa ojca chłopaków.

Mona odchyla się na oparcie krzesła i krzyżuje ręce.

– Z pewnością rozumie pan, że nie mogę porozmawiać z Antonem. A o pańskich interesach z Williamem wolę nic nie wiedzieć.

– Czyli nie chce mi pani pomóc? – Carl kręci głową i wygląda na zmartwionego. – No tak… – mówi i splata ręce na stole przed sobą. – Pomaganie to nie jest pani specjalność.

– Co chce pan przez to powiedzieć? – pyta szybko Mona.

– Jestem w kropce. – Carl rozkłada ręce. – Mój cash flow nie jest najlepszy. Nie mogę sobie pozwolić na zamknięcie i nie chcę, żeby rozprzestrzeniły się plotki, przez które ludzie przestaną tu organizować przyjęcia i konferencje – mówi, nachylając się i ściszając głos. – Poza tym powiem pani, że zamknięcie dworku spowoduje, że kilka osób z Vargön straci pracę…

Mona wpatruje się w niego bez słowa.

– Jeśli nie pogada pani z synem, to chociaż proszę mi pomóc w inny sposób.

– W jaki?

– No… – Carl wzrusza ramionami. – Może jakieś prywatne śledztwo?

– Co?

– Jesteś pani w końcu prawniczką. A nawet pracowała pani jako sędzia. Firmy i organizacje ciągle zamawiają sobie śledztwa, więc dlaczego ja nie mógłbym tego zrobić? Ma pani na pewno mnóstwo kontaktów z dawnych czasów, syn też, nawet jeśli teraz nie chce pani przyjąć od niego pomocy. – Carl rozpromienia się na twarzy i wskazuje ją serdelkowatym palcem. – Albo odwróćmy to. Może będzie pani w stanie pomóc jemu. Nie zaszkodziłoby jego karierze, gdyby szybko rozwiązał tę sprawę. Prawda? Wreszcie mama nieco by go wsparła. Nie można powiedzieć, by był pod tym względem rozpieszczany.

Mona się wzdryga. To ostre słowa, trafiające dokładnie tam, gdzie boli najbardziej.

– No to co pani na to? – Carl uśmiecha się szeroko. – Jak pani wie, nie mogę dużo zapłacić, ale wyświadczy pani nam wszystkim wielką przysługę. Synom i staremu przyjacielowi ich ojca. – Carl wybucha śmiechem i kilka razy unosi brwi. – W pani przypadku najważniejsze to mieć sensowny sposób na zabicie czasu. No i przede wszystkim: to szansa na pokazanie, że naprawdę pani zależy.

Rozdział 8

Mona idzie szlakiem wzdłuż potoku Kvarntorp. Wąwóz jest pełen drewna, w którym leśne owady i drobne żyjątka ryją jamy. Na drzewach śpiewają ptaki, a niskie krzewy uderzają o jej spodnie do jazdy konnej. Im jest bliżej, tym głośniejszy staje się odgłos wodospadu, wypełnia powietrze dźwiękiem podobnym do tego, jaki wydaje bzyczący ul.

Nie podjęła jeszcze decyzji, jak potraktuje propozycję Carla. W ramach ostatniego argumentu, który miał ją przekonać, pokazał zdjęcie Lisy-Marie, pięknej panny młodej w białej sukni wzbogaconej o wszelkie możliwe dodatki. Z delikatnymi lokami okalającymi twarz, dużymi oczami i słodkimi dołeczkami w policzkach wyglądała jak ciemnowłosa Laura Palmer z MiasteczkaTwin Peaks.

Na stronie internetowej TTELA z lokalnymi wiadomościami wyczytała, że policja nie chce zdradzać szczegółów, ale teren został ogrodzony w celu wykonania badań. Szybko przejrzała Facebooka, na którym krążyła pogłoska, że dziewczyna popełniła samobójstwo. W gazetach nigdy nie piszą o takich rzeczach. Boją się, że inni zechcą pójść za takim przykładem.

Mona podąża dalej ścieżką. Co zobaczy? Czy nadal leży tam ciało Lisy-Marie? Widziała już martwych ludzi, to było dawno temu, i za każdym razem wydawało się równie okropne: sztywne, puste ciała z palcami jak zakrzywione szpony i niebiesko-czerwonymi plamami opadowymi na białej skórze. Mona trzęsie się na zimnie i ma głęboką nadzieję, że już zdążyli zabrać zwłoki.

Kiedy otwiera się przed nią słoneczna polana, przystaje. Przy taśmie stoi czworo dorosłych i patrzy w górę na wodospad, jakaś rodzina z dzieckiem usiadła na kraciastym kocu na trawie, a kolejnych kilka osób z termosami zajęło miejsca przy stolikach piknikowych. Spodziewała się, że będzie cicho, pusto i spokojnie, ale nagle dociera do niej, jak niedorzeczna była to myśl. Jasne, że wiadomość o czyjejś śmierci przyciąga ciekawskich, ale przynajmniej dzieci mogli zostawić w domu.

Omiata wzrokiem teren i nagle go zauważa. Stoi na ścieżce przy szumiącej wodzie, blisko kobiety z wielką burzą loków, ledwo sięgającą mu do ramienia.

– Hej, hej, Anton! – krzyczy i macha. Wszyscy zwracają na nią spojrzenia. Anton kiwa głową, kiedy dostrzega, że to ona. Odwraca się do kobiety, coś mówi i zaczyna schodzić po kamienistej ścieżce. Dociera do taśmy i robi nad nią duży krok. Ludzie śledzą ich wzrokiem, kiedy do niej podchodzi.

Mona się waha, ale w końcu podnosi ręce i go przytula. Jego koszula jest mokra na plecach, czuć od niego lasem i świeżym powietrzem. Nie podoba jej się, że pomiędzy brwiami ma zmarszczkę, a do tego wygląda na bardzo zmartwionego. No i jest trochę blady. Mona musi się hamować, żeby nie przyciągać go do siebie. Jest dorosły. W pewnym sensie był już taki jako dziesięciolatek. Zawsze zachowywał się jak stary maleńki.

– Próbowałam się z tobą skontaktować – mówi Mona i cofa się o krok. – Musimy porozmawiać.

Anton odpowiada skinieniem.

– Widziałem. Dostałem od ciebie esemesa, że jedziesz – mówi i rozgląda się dookoła. – Chodź – rzuca i ruszają w stronę parkingu.

Mona pozwala mu iść przodem i patrzy na jego szerokie plecy. Nie mogłaby sobie wyobrazić, że Anton zostanie kiedyś policjantem. Myślała, że będzie nauczycielem albo może wybierze zawód, w którym mógłby pracować z roślinami albo pośród przyrody, jak ogrodnik albo architekt krajobrazu. On jednak zawsze miał bardzo silne poczucie sprawiedliwości. Może dlatego wybrał służbę w policji? Poza tym jest mądry i sympatyczny. To dobre cechy dla policjanta.

Ledwie zdąża to pomyśleć, gdy Anton przystaje i się do niej odwraca.

– Tutaj jest trochę spokojniej – mówi.

Mona kiwa głową i się rozgląda. Po jednej stronie jest gęsty las, a po drugiej rozległe pastwisko. Odgarnia grzywkę z czoła i podnosi wzrok na Antona.

– Słyszałam, że znaleźliście Lisę-Marie Forsmark martwą?

– Tak. Albo Lisę-Marie Svensson, bo większość tutaj zna ją właśnie pod takim nazwiskiem. – Anton milknie i spogląda na nią badawczo. – Przyszłaś tu, by o to zapytać?

– Nie. – Mona kręci głową. – Obiecałam, że wstąpię do ciebie po drodze i to zostawię.

Mona wyciąga rękę, otwiera dłoń i ukazuje się w niej czarna pamięć USB.

Anton spuszcza wzrok.

– Co to jest?

– Film ze ślubu Lisy-Marie. Byłam u Carla w Ronnum i dał mi to, żebym przekazała tobie.

– Naprawdę? – Anton kręci głową, nic nie rozumiejąc. – Dlaczego dał go tobie, a nie moim kolegom? Przecież są tam teraz.

– Nie wiem – odpowiada i wzrusza ramionami, chociaż zna odpowiedź. Carl chciał go trzymać tak długo, aż będzie pewny, że to mu nie zaszkodzi. Wytłumaczyła jednak, że nie ma wyboru. Policja musiała go dostać. – Może o tym nie pomyślał. Ale teraz w każdym razie go masz – mówi i czuje lekką irytację na siebie za to, że tłumaczy Carla.

Anton znów opuszcza wzrok na jej dłoń, a kiedy bierze do ręki pendrive’a, w jego oczach pojawia się błysk zainteresowania.

– Rozumiem, że sfilmowano całą uroczystość.

– Oczywiście, że tak – potwierdza Mona niecierpliwie.

W pewnym okresie się o niego martwiła. Wygląda na dużego i silnego, ale nie zawsze miał tak łatwo. W dzieciństwie był wrażliwy i – Mona się wzdryga, ale ta myśl i tak pojawia się w jej głowie – dziwny. Kiedy jego młodszy brat William grał w piłkę nożną, przychodził z zadrapaniami i siniakami, rywalizował z innymi o to, kto odważy się wejść najgłębiej do jaskiń w Västra Tunhem, Anton śpiewał w chórze i strugał budki lęgowe dla ptaków. Pamięta, że poza tym dokładnie kontrolował ptaki, które się do nich wprowadzały. Nadawał im imiona i pilnował, by miały się dobrze.

Wszystko jednak znalazło szczęśliwy finał. Anton jest lubiany, ożenił się z przesłodką Gabbi i ma dobrą pracę. Jest jednak naiwny, o każdym ma dobre zdanie. Czy naprawdę da radę rozwiązać sprawę zabójstwa? Mona nie sądzi, że może chodzić o coś innego niż zabójstwo.

Ściszonym głosem dodaje:

– W dworku mówią, że panna młoda, którą poznali wczoraj, była szczęśliwą kobietą. A nie kimś, kto zamierza odebrać sobie życie.

– Wiem – odpowiada Anton.

Mona patrzy na niego uważnie.

– Czyli to nie było samobójstwo?

Anton uśmiecha się smutno i kręci głową.

– Muszę już iść. Porozmawiamy później.

Mona odpowiada skinieniem i kiedy syn odchodzi, podąża za nim wzrokiem. Mam rację, myśli. To nie było samobójstwo. Jednak radość z tego, że zyskała potwierdzenie swoich podejrzeń, szybko mija – gdy tylko uświadamia sobie, co to oznacza. Rozgląda się po lesie, słyszy szum wodospadu i przeszywa ją dreszcz.

Rozdział 9

Mona zdejmuje szlafrok. To był długi dzień. Spała dwie godziny, a kiedy obudził ją ból głowy, postanowiła wziąć kąpiel. Wiesza szlafrok na haczyku, który w świetle świecy rzuca na ścianę cień przypominający szpon. Mona podchodzi do dużego lustra i ogląda się nago. Po prawej stronie, od bioder po żebra, rozciągają się ciemne, odbarwione cienie. Podnosi rękę i kiedy przyciska ją do ciała, z bólu aż się wzdryga. Potem unosi przed sobą prawą dłoń, którą podparła się w czasie upadku; jest spuchnięta, ale raczej nie doszło do złamania. Wciąż ma guza na głowie, ale dzięki tabletkom ból zaczyna nieco ustępować. Co by było, gdyby Charles się wtedy nie zjawił? Mona przywołuje w pamięci jego twarz, sprytny uśmiech oraz zielone oczy i czuje, że po ciele rozchodzi jej się ciepło.

Zbliża się do wanny, włącza jacuzzi, podnosi nogę i wkłada stopę do bulgoczącej gorącej wody. Powoli zanurza także resztę ciała w pachnące ciepło i opada z westchnieniem. Zwija ręcznik w rulon, podkłada go pod kark, opiera na nim głowę i czuje, jak po pomieszczeniu rozchodzi się zapach olejku do kąpieli. Pełgające światło rzuca cienie na ściany, a z kranu do wanny leci woda.

Po kilku minutach Mona wyciera dłonie, zakręca kran i sięga do czarnej metalowej puszki, w której była kiedyś chińska herbata. Wyjmuje gotowego skręta i go zapala. Wciąga dym do płuc, wstrzymuje oddech na kilka sekund, a potem pomału wypuszcza.

Zastanawia się, jak zareagowałby Anton, gdyby pomagała przy śledztwie. Długo zdobywała wykształcenie prawnicze, ma za sobą kilka lat praktyki adwokackiej i podobny okres pracy jako sędzia. Podciąga nogę i obserwuje swoją stopę z pomalowanymi na czerwono paznokciami. Mogłaby się nazwać doradczynią prawną. Brzmi to wystarczająco niekonkretnie. Kto wie, może po tym mogłaby przyjąć inne zlecenia. Miałaby coś sensownego do roboty. A oprócz tego może naprawdę umiałaby pomóc Antonowi. Nikt nie musiałby się dowiedzieć, że to jej sprawka, i wszyscy byliby zadowoleni.

Zaciąga się jeszcze raz. Ech, co tam. Nie ma nic do stracenia. Jutro pojedzie do matki Lisy-Marie i z nią porozmawia. To dobry początek. Poza tym odwiedzi kogoś będącego w kiepskim stanie, to słuszny krok. Córka tej kobiety nie żyje, została zamordowana, a dwa lata wcześniej mąż popełnił samobójstwo. Jak wiele jest w stanie znieść jedna osoba?

Pamięta jej męża. To dziwne, bo nie należał do osób robiących wokół siebie wiele szumu. Mówiono na niego Fidde, był cichym, chudym mężczyzną. Podejrzewała, że miał problemy z alkoholem. Pracował w firmie hydraulicznej w Vänersborgu i przed wielu laty naprawił im odpływ w domu we Fredriksbergu. Czuła wtedy od niego alkohol.

Włącza bicze wodne i pozwala, żeby masowały jej ciało. Napięcie i ból znikają, a ona zaczyna odpływać. Ciężko oddycha, a pamięć budzi się do życia. Mroczne wspomnienia, które – jak sobie obiecywała – miały pozostać pogrzebane. Pilnuje się, by nie zapaść w drzemkę. Nie zamierza nigdy o tym rozmawiać. Anton i William o niczym się nie dowiedzą. Nikt nigdy się nie dowie. To będzie jej tajemnica, zabierze ją ze sobą do grobu.

Rozdział 10

Czerwone lampki mrugają, a z dużych czarnych głośników płynie rytmiczna muzyka. Na scenie stoi Sugar. Sztuczne piersi, wielkie jak piłki, ukryte pod górą od bikini, która ledwo zasłania ciemne brodawki. Obraca się na niebotycznych obcasach, unosi ręce i wprawnym ruchem rozpina stanik, zrywa go i kilka razy obraca nim w powietrzu. Kilku młodych chłopaków obchodzących wieczór kawalerski zaczyna krzyczeć. Mają błyszczące od alkoholu i zamglone od kokainy oczy i nie posiadają się ze szczęścia, że duże piersi przypominające futbolówki zostały uwolnione. Wołają, żeby rzuciła im stanik.

Są jak stado wilków, myśli Hedda, stojąc za kulisami i patrząc na nich. W końcu słyszy z głośników ochrypły głos konferansjera: „Brawa dla fantastycznej Sugar”.

Widzi, że na końcu długiego baru Oleg wyłania się z cienia i wolnym krokiem rusza w kierunku hałaśliwej grupki. Jest prawie tak samo szeroki jak wysoki, ma ramiona jak kłody i cechuje go absolutna lojalność wobec Belindy Bauer, właścicielki klubu. Pracuje tu jako ochroniarz i zwykle samo jego pojawienie się wystarcza, żeby uciszyć najbardziej hałaśliwych gości. Wszyscy go znają. Wiedzą, że lepiej się z nim nie kłócić.

– A teraz wszyscy zapnijcie pasy, bo zaczyna się jazda – kontynuuje głos z głośnika, a Hedda bierze głęboki oddech. Przejeżdża językiem po błyszczących zębach, pochyla się do przodu i kilka razy rozciąga mięśnie w tylnej części ud. – Prosto z Paryża do nas, do klubu Privat! Proszę o wielkie brawa dla fantastycznej, supergorącej, niesamowitej, seksownej… – komentator nagle ścisza głos i prawie szeptem kończy – …Honey.

Honey to ona. Poprawia stringi. Wcielała się już w przedstawicielki wszelkich nacji, od Rosjanki i Niemki po Amerykankę, a dziś wygląda na to, że pochodzi z Paryża. Facet może sobie wyskakiwać z dowolnym miastem. Wszystko jej jedno. To tylko rola, którą odgrywa. Wyjątkiem byłby może Vänersborg, z którego naprawdę pochodzi. Nie chciałaby, by wykrzykiwał tę nazwę.

Bywa, że wśród publiczności trafia się ktoś znajomy, ale nie zdarza się to często. Klientami klubu Belindy są najczęściej bogaci mężczyźni w średnim wieku pochodzący z uprzywilejowanego świata. Czasem przychodzą też ich synowie z pożyczonymi od ojców kartami płatniczymi. Rzadziej się zdarza, że towarzyszą im kobiety, które ekscytuje wizyta w klubie ze striptizem. Wielu gości nie pochodzi z Göteborga. Jest tylko garstka stałych bywalców, którzy pojawiają się tutaj z regularnością szwajcarskiego zegarka i czują się wybrani oraz wyjątkowi, bo barman ich wita. Jakby nie rozumieli, że interesująca jest w nich tylko kasa.

Zaczyna się intro do I Want Your Sex, więc wychodzi i staje pośrodku zaciemnionej sceny. Tak samo jak modelka z teledysku George’a Michaela z końca lat osiemdziesiątych, Honey ma na sobie czarny koronkowy gorset, a na oczach zawiązaną błyszczącą czerwoną chustę z jedwabiu. Zapala się niebiesko-biały reflektor i obejmuje ją słup białego światła. To dla niej sygnał do rozpoczęcia. Unosi ręce, powolnymi, wystudiowanymi ruchami zdejmuje z oczu opaskę w takt muzyki, a potem tanecznym krokiem wychodzi na scenę. Chwyta błyszczącą rurę i obejmuje ją nogą – czuje ciepło, które pozostawiło na niej ciało Sugar. Owija się wokół rury, a potem pomału opada na podłogę. Wstaje, wykonuje gwałtowne szarpnięcie całym ciałem. Potem przeczesuje dłonią długie ciemne włosy, odrzuca głowę do tyłu, przygryza dolną wargę i wprawnie przesuwa dłoń od ust, po szyi, na piersi i kończy tuż nad podbrzuszem. Nieruchomieje i spogląda na publiczność.

Na stoliku chłopaków z wieczoru kawalerskiego stoją trzy puste butelki po szampanie – właśnie zamówili jeszcze jedną. Unosi dłoń i wskazuje ich, poruszając ustami do tekstu: „Przysięgam, nie będę się z tobą droczyć/ Nie będę cię okłamywać”1. Dostają szału. Zaczynają wrzeszczeć, wstają, wykonują ruchy miednicą, popychając przy tym przyszłego pana młodego, który patrzy na nią wygłodniałym wzrokiem. Zerka na Olega. Belinda zwykle nie lubi, gdy goście są tak hałaśliwi, ale on najwyraźniej zamierza machnąć na to ręką, bo jeśli nie liczyć tej grupki, w klubie jest pusto jak rzadko kiedy. Może dużo wydają i dlatego mogą zostać.

Tego rodzaju grupy są najczęściej nieszkodliwe. Są tutaj nie dlatego, że pociąga ich mrok, dla nich to po prostu coś fajnego. Wspomnienia dla pana młodego. Ona jednak wie, że klienci potrafią być czasami niebezpieczni. Presja grupy i wyobrażenia wypaczone przez najnowsze filmy porno mogą sprawić, że puszczą im hamulce i sytuacja wymknie się spod kontroli. Spocone czoła i błyszczące oczy mogą być maską skrywającą obsesję. Wie, bo sama była kiedyś świadkiem czegoś takiego.

Omiata wzrokiem lokal i widzi Belindę na jej zwyczajowym miejscu w głębi baru. Ma przed sobą dry martini i telefon w ręce, kieruje swoimi biznesami. Jeśli chłopaki z wieczoru kawalerskiego przekroczą granicę, powstrzyma ich. Nie ze względu na nią i inne dziewczyny, tylko dlatego, że nie pozwala w swoim klubie na wszystko. Ani gościom, ani pracownikom. Hedda zna jej metody i wie, że nic z tego, co się tu dzieje, nie może wyjść poza lokal.

Tańczy dalej. Okręca się, wypręża klatkę piersiową, wypina pupę, wygina plecy, zarzuca włosami i oblizuje usta. Chłopaki z wieczoru kawalerskiego śpiewają w rytm muzyki, a ona czuje na sobie spojrzenia obleśnych walikoni zajmujących stoliki za barierką otaczającą scenę. Wbijają jej się w skórę jak pijawki.

Hedda chwyta rurę, wisi głową w dół i prostuje nogi, tak że rura znajduje się pomiędzy nimi. Błyszczące, ostre jak brzytwa obcasy świecą w pulsującym świetle, a ekipa nadal krzyczy, gdy dziewczyna się ześlizguje i powoli przechodzi w mostek.

_______________

1 I swear I won’t tease you / Won’t tell you no lies (oryg.).

Rozdział 11

Naprzeciwko pastora stoi piękna para młoda, nad głowami obojga unosi się anioł ze złota. Mężczyzna ma na sobie smoking i różową muchę, a kobieta białą sukienkę z koronkową górą i szerokim szyfonowym dołem z długim trenem. Fotograf robi zbliżenie na pannę młodą, która uśmiecha się do przyszłego męża. To uśmiech pełen szczęścia, z nutką zdenerwowania. Jej ciemne włosy są kunsztownie upięte, z siateczką drobnych różowych i białych kwiatów, a z uszu dziewczyny zwisają małe kolczyki w kształcie złotych serduszek.

Kiedy obiektyw kamery przesuwa się na pana młodego, Mona rozpoznaje mężczyznę, którego wcześniej tego samego dnia spotkała w drzwiach dworku. Wtedy jego twarz była napięta i skoncentrowana, teraz, gdy patrzy na Lisę-Marie i składają sobie przysięgę, jest łagodna i pełna miłości.

Mona zatrzymuje film. Kopię tego samego filmu, który dała Antonowi. Poprawia na głowie turban z ręcznika i wypija kieliszek czerwonego wina. Po kąpieli i joincie czuje przyjemne odprężenie. Sięga po plasterek salami magnifico z chili i wkłada go do ust. Przeżuwa powoli, a kiedy znów włącza film, szczypiący smak ostrych przypraw rozchodzi jej się po podniebieniu. Teraz para kroczy nawą kościoła, radośnie uśmiechnięci młodzi trzymają się za ręce – widać, że nerwowość ustąpiła. Czyste tony skrzypiec odbijają się echem od sklepienia, a w rzędach zdobionych ławek wszyscy podnoszą się z miejsc. Muzyka staje się głośniejsza, a dźwięki chwytają za serce. Są tak smutne i piękne, że Mona czuje ogromny żal, gdy uświadamia sobie, że ta piękna panna młoda leży na nierdzewnym stole w kostnicy w Göteborgu.

Obraz znowu się zmienia. Teraz są na dworze. Światło słoneczne odbija się od białej tynkowanej fasady kościoła Västra Tunhem, a po bańkach mydlanych, uściskach i życzeniach szczęścia na pagórku przy świątyni film przenosi ją do dworku Ronnum. Biała limuzyna zjeżdża z ronda i wysiadają z niej Lisa-Marie z Linusem. Wchodzą za przybudówkę i wznoszą toast szampanem wśród pączkujących zielonych krzewów bzu.

Nie wszyscy goście są uśmiechnięci i roześmiani. Jasnowłosa krągła kobieta w długiej żółtej sukience stoi nieco na uboczu i nerwowo opróżnia kieliszek gazowanego trunku. Ruda dziewczyna w krótkiej obcisłej spódnicy znika, rzucając szybkie spojrzenie przez ramię, a zaraz potem rusza za nią jakiś mężczyzna. Mona marszczy czoło, gdy widzi, jak dłoń Carla zbacza na pupę Anki, i wybucha śmiechem, kiedy Anki mówi do niego coś, co sprawia, że mężczyzna cofa dłoń jak oparzony.

Na koniec zebrani wśród kolejnych toastów i radosnych okrzyków wypuszczają w letnie niebo balon w kolorze złota. Mona nachyla się nad półmiskiem z salami, bierze plasterek i wkłada go do ust. Może nie powinna oglądać tego filmu? Natychmiast odrzuca tę myśl. Niby dlaczego? Anton otrzymał jedną kopię, więc policja ma dokładnie ten sam materiał co ona. Oglądając go, nikomu nie szkodzi. Przeciwnie, może będzie w stanie zauważyć coś, co syn przeoczył.

Całe towarzystwo przenosi się do Sali Jadalnej von Triera, słychać szum głosów, gwar śmiechów i muzyki. Na okrągłych stołach nakrytych białymi obrusami stoją różowe aranżacje kwiatowe i kandelabry ze świecami, których płomienie drgają na wietrze. Kelnerzy podają pieczoną sarninę z sosem z czerwonego wina i placki ziemniaczane, a do kieliszków nalewają czerwone wino. Mężczyzna siedzący przy stole dla gości honorowych zostaje przedstawiony jako Johnny Landström i wstaje. Kamera robi na niego zbliżenie. Jest przystojny, ma trzydniowy zarost, który wygląda odpowiednio niedbale i pewnie wymagał dużych nakładów pracy. Ma zaczesane do tyłu ciemne włosy, posiwiałe na skroniach, a niebieskie oczy patrzą przenikliwie. Nonszalancko trzyma w ręce kieliszek i wygląda na odprężonego, jakby dobrze się czuł w centrum uwagi. Chrząka i z krzywym uśmiechem rozgląda się po sali. „Chciałbym zacząć od podziękowań dla Sary, która powierzyła mi zaszczytne zadanie polegające na oddaniu Lisy-Marie Linusowi”.

Kamera przesuwa się na Sarę. Ta ma przekrzywioną głowę i uśmiecha się ze łzami w oczach, gdy on podkreśla, jak wielki to dla niego zaszczyt. Mona pamięta ją niewyraźnie z czasów szkolnych. W młodości, tak samo jak córka, była bardzo piękna i nadal widać, że ma ładne rysy.

Johnny Landström mówi dalej: „To wielki zaszczyt móc mieć Lisę-Marie tak blisko siebie. Wykonuje wspaniałą robotę w firmie. Jest nieustannym źródłem radości dla wszystkich, którzy z nią pracują”. Po tych słowach kładzie dłoń na nagim ramieniu Lisy-Marie, a ona z uśmiechem podnosi na niego wzrok. „Zdrowie młodej pary. Lisy-Marie i Linusa”.

Rozlegają się okrzyki „hip, hip, hurra!”, wszyscy wznoszą toasty i głośno się śmieją. Landström pije z kieliszka, odwraca się do Lisy-Marie i mruga do niej władczo. Monie przychodzi do głowy myśl, że ten człowiek bardzo lubi samego siebie.

Obiad trwa dalej, przemawiają krewni i przyjaciele, dzielą się wspomnieniami i co chwilę ktoś wybucha śmiechem. Nagle Mona orientuje się, że płacze. Z irytacją ociera łzy rękawem szlafroka. Zrobiła się taka miękka. Z biegiem lat jest coraz gorzej. Cóż jednak poradzić – to przecież tak niesłychanie tragiczne, niesprawiedliwe i po prostu straszne. Kto mógł uznać, że ma prawo zgasić życie młodej dziewczyny?

Po obiedzie całe towarzystwo przenosi się na górę, na piętro taneczne, a Linus porywa Lisę-Marie do zamaszystego walca wiedeńskiego. Jej biała suknia faluje nad parkietem, a on, w czarnym smokingu i z zaczesanymi do tyłu ciemnymi włosami wygląda obłędnie stylowo. Robią obrót za obrotem. On jednak nie do końca uczestniczy w tańcu. Patrzy na twarz Lisy-Marie, ale za każdym razem, gdy docierają do pewnego punktu na sali, zbyt długo zatrzymuje wzrok w jednym miejscu. To lekko spowalnia jego ruchy, ale powtarza się raz za razem.

Mona mruga ze zmęczenia, ale zatrzymuje film, cofa i jeszcze raz ogląda tę sekwencję. Nie wydawało jej się. Linus zatrzymuje spojrzenie na dłużej, zupełnie jakby kogoś szukał.

Rozdział 12

Mimo zmęczenia nie może przestać patrzeć na ekran. Wesele trwa już od kilku godzin, goście robią się coraz głośniejsi, ich ruchy stają się bardziej zamaszyste, następuje czas mówienia prawdy i wysłuchiwania wypowiadanych w tajemnicy zwierzeń. Słychać głośne śpiewy i muzykę, a w pewnym momencie kamerę mija Anki z okrągłą tacą w ręku. Sprawnie balansuje, omijając wymachujące w tańcu ramiona, potykające się nogi i mężczyzn, którzy próbują ją capnąć, żeby ich obsłużyła. Kilkoro gości tańczy, uśmiecha się, ze śmiechem wznosi głośne toasty do kamery. Mistrz ceremonii wisi nad młodą kobietą w krótkiej spódniczce, a blondynka w żółtej sukience leży zwalona na fotel, z odchyloną głową i szeroko otwartymi ustami. Mona nic nie słyszy, ale wyobraża sobie donośne chrapanie dobiegające z czarnego gardła kobiety.

Przed zieloną sofą kłócą się dwaj mężczyźni w białych koszulach z podwiniętymi rękawami. Stoją nachyleni do siebie i mówią wzburzonymi głosami. Ich czerwone twarze błyszczą i obaj próbują nawzajem złapać się dłońmi, które utraciły wszelką zdolność koordynacji. Wiszą tak ciężko na sobie, że gdyby jeden z nich zrobił krok w tył, drugi runąłby na podłogę. Potem kamera omiata parę tańczącą w ciasnym uścisku, a za nią Mona widzi Lisę-Marie w czerwonej sukience, w którą zdążyła się przebrać. Stoi w okrągłym pomieszczeniu, trzymając dłonie na wąskiej talii, i nachyla się do kogoś. Jeden lok uwolnił się z kunsztownej fryzury i podskakuje w rytm mówienia. Mona marszczy czoło. Lisę-Marie coś zdenerwowało.

Nagle słyszy głos: „No to kończymy. Mamy wszystko, czego nam potrzeba”. „Tak – odpowiada ktoś i operator opuszcza kamerę. – To, moim zdaniem, rozsądny pomysł. Zostały tylko pijackie burdy, nie musimy ich mieć na filmie”.

– Nie, nie, nie! – krzyczy głośno Mona, słyszy jeszcze śmiech operatora i widzi dolny brzeg sukienki Lisy-Marie, a potem kamera zostaje wyłączona i obraz robi się czarny. – Niech to szlag! – wykrzykuje, uderzając dłonią o sofę. Dlaczego musieli zakończyć akurat w takim momencie?

Cofa film i jeszcze raz ogląda całą scenę. Przybliża obraz w kilku momentach, ale jedyną rzeczą, po której mogłaby ewentualnie zidentyfikować tego mężczyznę, są buty. Nie słychać słów, ale może policyjnym technikom udałoby się wyodrębnić rozmowę?

Rozdział 13

Mona odchyla się na oparcie sofy. Kiedy dźwięk filmu się urwał, w domu zrobiło się cicho. Mona widzi swoje odbicie w dużych czarnych oknach wychodzących na patio. Jej twarz świeci bielą. Przychodzi jej do głowy, że ktoś mógłby stać na zewnątrz w ciemności i na nią patrzeć, a ona nie miałaby o tym pojęcia.

Trzeszczą drewniane belki sufitu. Zwykle uważała wszystkie odgłosy tego domu za coś wyjątkowo pozytywnego i sądziła, że wprowadzają przytulną atmosferę. Teraz jednak tak nie myśli. „Stare domy mówią swoim własnym językiem”, powtarzała babcia. Miała rację. To tak, jakby dom chciał jej coś powiedzieć – ale ona nie chce słuchać. Jest zmęczona i czuje, że musi się położyć.

Chwyta podłokietnik, żeby pomóc sobie wstać. Zesztywniała i nie chce nawet myśleć, jak z posiniaczonym bokiem, guzem na głowie i spuchniętym nadgarstkiem będzie się czuła nazajutrz.

Następnie bierze pustą szklankę i talerzyk. Czuje zimno bijące od drewnianej podłogi, kiedy na bosaka wychodzi do kuchni i stawia naczynia na marmurowym blacie, obok małej chińskiej miseczki, do której zwykle wkłada ozdoby.

Carl i jego współpracownicy będą mieli wystarczająco dużo scen, żeby zmontować z nich film. Kto go jednak zechce? Miał być prezentem ślubnym od Sary dla Lisy-Marie i Linusa, ale co Linus z nim teraz zrobi?

Mona idzie do łazienki i myje zęby. Kiedy wyłącza szczoteczkę elektryczną, zapada cisza. Zastyga w tej samej pozycji, ze szczoteczką w ręce, a po chwili aż podskakuje, bo coś drapie o szybę. Wybucha śmiechem, kiedy dociera do niej, że to tylko gałąź, potem zaś odkręca kran. Nagle jednak sztywnieje. Wydaje jej się, że słyszy inny dźwięk. Zakręca wodę i nasłuchuje.

Dźwięk się nie powtarza. Mona przegląda się w lustrze i kręci głową. Boże jedyny, ależ jestem roztrzęsiona, myśli. To do mnie niepodobne. Naprawdę muszę się przespać.

Rozdział 14

Anton otwiera drzwi małego czerwonego drewnianego domku w Nordkroken, robi krok na schodek w przedsionku i nieruchomieje. Nad jeziorem wzeszło słońce i woda za trzcinami połyskuje. Anton schodzi po schodkach, a gdy idzie ogrodową ścieżką, żwir chrzęści pod jego drewnianymi chodakami. Na chwilę przystaje, bo poranek wydaje mu się tak piękny. Wyciąga dłoń i lekko przesuwa nią po małych białych pączkach jaśminowca, które właśnie rozkwitają. To jeden z jego ulubionych krzewów. Lubi jego skromność i staroświecki urok. Nie sposób nie kochać tej rośliny, która żąda tak niewiele, a w zamian oferuje tyle zapachu i piękna.

Zdejmuje chodaki i wchodzi na trawnik. Kontakt z miękkim, trochę wilgotnym podłożem jest jak pieszczota dla nagich stóp. Anton przystaje na trawie, kładzie się, prostuje ręce i nogi. Patrzy na jasnoniebieskie niebo, po którym samotna wełnista chmurka żegluje niczym łódź po wodach jeziora Wener. Wilgoć porannej rosy przenika przez ubranie. Anton słyszy przy uchu bzyczenie trzmiela i patrzy na niezgrabne baryłkowate ciało fruwającego nad jego twarzą owada. Kolejny cud natury. Lata, choć właściwie nie powinien.

Anton głęboko wzdycha. Że też życie może być takie piękne. Czasem trzeba przystanąć i przyjąć je w siebie, by nie pozwolić zatriumfować brzydocie. Czuje się, jakby wygrał na loterii, bo mógł dorastać w takim miejscu. Stara fabryka i senne budynki przemysłowe przy linii kolejowej nie są może piękne, ale to wszystko równoważy wspaniała przyroda w górach i nad jeziorem Wener. A także ludzie, którzy tu mieszkają. Jego przyjaciele. Nie są liczni, ale za to prawdziwi i każdy z nich zajmuje szczególne miejsce w jego sercu.

A teraz mama znów jest w Vargön, myśli, unosząc wzrok z powrotem na błękit. Ogarnia go mrok. Pierwsze lata po tym, jak ich zostawiła, były trudne, ale udało mu się je przetrwać. Rozczarowanie prawie zupełnie zniknęło. Odpędził myśli o zdradzie. Zgoda, by takie myśli kiełkowały na twardym gruncie, może zabić człowieka w sensie emocjonalnym, a on nie zamierza na to pozwolić.

– Anton?

Odwraca się w kierunku domu.

– Tu jestem! – krzyczy i macha ręką.