Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Göteborgu nastało upalne lato, a jego mieszkańcy wyjeżdżają na upragnione wakacje, by złapać trochę oddechu od codziennego zgiełku. Wydaje się, że życie toczy się spokojnym rytmem. Do czasu.
Pewne małżeństwo odnajduje w ziemiance ludzki szkielet. Najprawdopodobniej są to szczątki trzydziestoletniego mężczyzny. Jakby tego było mało, groźny przestępca, skazany w przeszłości za brutalne morderstwo, ucieka z pobliskiego szpitala psychiatrycznego. Wszystko wskazuje więc na to, że człowiek, który nie potrafi odróżnić jawy od snu, swobodnie i bez nadzoru przemieszcza się po ulicach miasta.
Komisarz Stina Seger oraz jej zespół muszą rozwiązać obie sprawy, zanim komuś stanie się krzywda. Kobieta wkrótce odkrywa, że poszukiwany zbrodniarz może mieć coś wspólnego ze znalezionym niedawno szkieletem.
„Uśpione wspomnienia” to pierwsza część serii o błyskotliwej i odważnej Stinie Seger. Kamilla Oresvärd stworzyła intrygującą i zaskakującą powieść detektywistyczną, dorównującą najlepszym skandynawskim kryminałom.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 353
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 19 min
Tytuł oryginału: Minnesbäraren
Przekład z języka szwedzkiego: Marta Dybula Östholm
Copyright © Kamilla Oresvärd, 2023
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S,Copenhagen 2023
Projekt graficzny okładki: Mette Breth
Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz
Korekta: Joanna Kłos
ISBN 978-91-8054-508-2
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Mężczyzna siedzi pochylony nad grobem, koszulka klei mu się do pleców, otacza go unoszący się w powietrzu, ledwie wyczuwalny zapach róż. Wpatruje się w czarny granit, czuje go pod palcami, twardy i ogrzany przez słońce, które pali go w kark. Delikatna bryza szeleści w koronach drzew i przenosi dźwięki miasta w ciszę cmentarza. Mężczyzna zamyka oczy.
Zaczyna sobie cicho nucić:
Stars shining bright above you. Night breezes seem to whisper I love you,birds singing in the sycamore trees,dream a little dream of me.
Otwiera oczy. Przebiera palcami na pozłacanych żłobieniach w kamieniu. Przy dacie śmierci się zatrzymuje. Głowa zaczyna mu się kiwać do przodu i do tyłu, dłoń powoli zaciska się wokół brzegu pomnika, z ust płyną kolejne strofy:
Say nighty-night and kiss me, just hold me tight and tell me you’ll miss me.
Zamyka oczy. Uderzenia serca przyspieszają wraz z adrenaliną wpompowywaną do krwi. Bierze głęboki oddech, otwiera oczy i patrzy w przód ponad krawędzią grobu na ukwiecone nagrobki, wygrabione ścieżki i pomniki wzniesione zmarłym.
While I’m alone and blue as I can be. Dream a little dream of me.
W tym samym momencie, w którym wybrzmiewają ostatnie słowa, waha się. Czarne ściśle zasznurowane glany z chrzęstem zatapiają się w żwirek pod nim. Podrywa się. I biegnie. Kamyki odskakują spod butów i uderzają za nim w ziemię niczym burzowy grad. Dudni mu w piersiach. Płuca z sykiem nabierają powietrza, a z każdym zostawianym za sobą metrem czuje coraz głośniejsze pulsowanie w głowie.
Orientują się, kiedy dociera do grobu von Rosena, słyszy ich głosy. Zaskoczone. Dalekie. A potem gniewne.
– Halo! Stop! Stój, kurwa!
Nie odwraca się. Jego przewaga jest krucha i łatwo można mu ją odebrać. Jest już blisko. Koniec cmentarza. Czerwony mur. Brama. Czarna, wysoka i stabilna. Przedostanie się przez nią. Potem na zewnątrz. Na wolność.
Przed oczami miga mu jakiś obraz. Blond włosy, złoto splamione krwią. Mocno mruga, nie zwalniając tempa. Podnosi rękę i wymierza sobie siarczysty policzek. Nie teraz, myśli. Kiedykolwiek, ale nie teraz.
Minął bramę. Wybiega na ulicę. Podeszwy uderzają o asfalt. Krew tętni. Płuca krzyczą. Oczy łzawią, a wolność jest w zasięgu ręki. Może jej dotknąć, poczuć ją, posmakować jej, kiedy coś twardego uderza w niego z tak dużą siłą, że odrzuca go szerokim łukiem ponad szarym asfaltem.
Małżeństwo z Daltorpsgatan 6 w dzielnicy Göteborga Örgryte znalazło w ziemiance szkielet. Gdy przyjmowano zgłoszenia o znalezionych kościach, najczęściej okazywało się, że to szczątki zwierząt, a nie ludzi. Tym razem jednak zarówno kobieta, jak i mężczyzna byli lekarzami, a zatem z anatomią człowieka powinni być dobrze obeznani, operator w wojewódzkim centrum powiadamiania ratunkowego uznał więc, że wiedzieli, o czym mówią, i natychmiast wysłał radiowóz.
Jako pierwsi dotarli na miejsce Lena Holm i Hampus Källgren, policjanci z patrolu porządkowego. Zaparkowali przed białą furtką, przeszli przez wysypaną kamyczkami ścieżkę, minęli drewniany dom w kolorze khaki i weszli do ziemianki na tyłach ogrodu. Rzeczywiście znaleźli tam kości wyglądające na ludzkie. W każdym razie na tyle, na ile mogli dojrzeć, bo większość była pogrzebana pod kupą ziemi i kamieni.
To wszystko wie już komisarz kryminalna Stina Seger, idąc chodnikiem przez ogród, o krok przed kolegą po fachu Davidem Sandbergiem-Salibą. Wzdycha od gorąca i wkłada do ust gumę do żucia. Niebo nad nią jest niebieskie, a słońce przypieka, ale nasilający się ból głowy, duchota i zbierające się w oddali szaroczarne chmury zwiastują, że w ich stronę nadciąga burza.
– Co wiemy? – pyta krótko i przyspiesza kroku, żeby stanąć w cieniu pod drzewem.
– W ziemiance leży szkielet – mówi Hampus Källgren i unosi czapkę. Złota odznaka policyjna połyskuje, kiedy mężczyzna przeciera przedramieniem pryszczate czoło, żeby zetrzeć pot. – To… – zaczyna, ale przerywa mu Lena Holm.
– Technicy już działają – relacjonuje policjantka, robi krok do przodu, wbija solidne buty w trawę i dobrze wyćwiczonym gestem wsuwa kciuki za ciężki pas.
– Co prawda w środku było bardzo ciemno – dodaje Hampus, zerka na partnerkę i wkłada z powrotem czapkę na głowę porośniętą rudymi kędziorami – ale widzieliśmy trupią główkę.
– Trupią główkę. – Lena patrzy na niego krzywo i unosi brwi. – Ej, chwileczkę, co? Co ty myślisz, że co to jest? Film o piratach czy jak? Piraci z Karaibów? – Śmieje się szorstko, odwraca do Stiny i Davida i przewraca oczami. – Domyślam się, że chodziło o czaszkę.
– Tak, dobrze. – Rozgrzana twarz Hampusa jeszcze bardziej pąsowieje. – Oczywiście, że chodziło mi o czaszkę – mówi cicho i spuszcza wzrok.
Stina obserwuje Lenę Holm i jej wykrzywiający usta uśmiech. Potem rzuca spojrzenie Hampusowi. Młody policjant wyciągnął pechowy los na loterii partnerów. Z Leną Holm nie pracuje się łatwo. Dyskutowano na temat przeniesienia jej do służby za biurkiem, ale ona zawzięcie się temu sprzeciwia, a ponieważ ma wsparcie związku zawodowego, kierownictwo nie może nic z tym zrobić. Mówi, że najlepiej się czuje w terenie z ludźmi, a każdy, kto to słyszy, kręci głową, ponieważ nawet przy ogromnych pokładach dobrej woli nie można jej nazwać utalentowaną towarzysko. Hampus miał doświadczyć tego samego co Stina jako młoda policyjna asystentka. Nie zapomniała o tych latach. Nie jest osobą o krótkiej pamięci. Ani taką, która puszcza płazem. Szybko przeżuwa gumę i odwraca się do Davida.
– Nie ma sensu chodzić po domach, zanim nie dowiemy się czegoś więcej.
– Też tak sądzę – zgadza się Stina. Wkłada ręce do kieszeni. – Poczekamy na wstępne ustalenia techników. – Kiwa głową i odwraca się do Hampusa i Leny. – A wy dwoje dopilnujecie, żeby nikt ciekawski nie przeszedł przez taśmę. Stoi tam kilku chłopaczków, patrzą przez płot, a z trzema radiowozami na ulicy nie powinno minąć dużo czasu, zanim zjawią się tu media. Nikt nie może się tu dostać i nie chcę jutro w gazecie widzieć ani jednego zdjęcia miejsca zdarzenia. Hampus, ty weźmiesz całą długość płotu z przodu. A ty, Lena, możesz pilnować kosza na śmieci, żeby nikomu nie przyszło do głowy w nim grzebać. – Uśmiecha się do Leny. – Jako osoba doświadczona wiesz, że nie ma granic, których nie przekroczyłyby media, jeśli już zaczną węszyć. Mogą nawet przetrząsnąć kubeł.
Lena otwiera usta, patrzy na Hampusa, a potem je zamyka. Rzuca Stinie krótkie spojrzenie i odprowadza kolegę idącego trawnikiem. W połowie drogi zatrzymuje się i odwraca. Wbija wzrok w Stinę i ponownie otwiera usta.
No dawaj – myśli Stina i gapi się na nią. – Tylko odpysknij. Przygotowuje się, kiedy słyszy cichy śmiech Davida i lekkie szturchnięcie w rękę, które powoduje, że robi krok w bok.
– To było trochę wredne.
– Tak sądzisz? – pyta, patrzy w górę i spotyka swoje odbicie w pilotkach Davida.
– Powiedziałem: trochę.
Stina ponownie patrzy w stronę Leny. Stając przy kontenerze, Lena wzbiła w powietrze rój wielkich połyskujących na zielonkawo much, które teraz ze złością bzyczą jej nad głową. Pilnowanie śmierdzącego pojemnika w tym skwarze nie było do końca zgodne z jej wizją dzisiejszego dnia pracy. Stina znów odwraca się do Davida.
– Czasami człowiek dostaje to, na co zasłużył.
– To prawda – zgadza się David i patrzy w górę na dom. – Wiesz co, zrobię rundkę.
– Dobrze – odpowiada mu Stina.
David idzie za dom. Stina odprowadza go spojrzeniem, widzi, jak mężczyzna znika pośród policjantów i techników i jak sprawnie wtapia się w towarzystwo kilkoma słowami, które wywołują głośny śmiech. Ona odwraca się i podchodzi parę kroków. Podnosi wzrok i się rozgląda. Jasny drewniany dom z białymi listwami wokół okien miał wysoką podmurówkę. Ceglastoczerwona blacha dachówkowa wygląda na nowo położoną. Wszystko jest schludne i pedantyczne. Meble ogrodowe białe i świeżo wyszorowane. Rabatki wypielone do perfekcji. Nie ma tu zbędnych rzeczy, a z braku zabawek, rowerów i plam po oleju do skuterów na podjeździe Stina wnioskuje, że w tym gospodarstwie domowym nie mieszkają dzieci.
Jedyną rzeczą, która zakłóca porządek, jest biało-czerwona minikoparka stojąca z tyłu ogrodu z łychą wbitą w ziemię.
Mężczyzna jest jakby poza ciałem, kiedy uderzenie twardego metalu trafia miękką tkankę i wyrzuca go na wycieczkę w powietrzu ponad ścieżką rowerową. Widzi każdy szczegół otoczenia, jakby patrzył oczami kogoś innego. Czerwony drewniany domek z okrągłymi lukarnami potrzebuje odmalowania, w kurzu na czarnym aucie ktoś narysował serce, a drabina oparta o pień drzewa jest zepsuta. Jako ostatnie zauważa, że znak informujący o uliczce jednokierunkowej jest nieco wykrzywiony w lewą stronę, a strzałki na ścieżkach dla pieszych i rowerów są świeżo pomalowane. Potem uderza o asfalt tak mocno, że odbija się w bok, walczy o haust powietrza, zatrzymuje się na plecach i ciężko dyszy, łapiąc oddech.
Udaje mu się przetoczyć na bok, z wysiłkiem wtłacza powietrze w ściśnięte płuca ze wzrokiem utkwionym w resztkach gumy do żucia wdeptanej w asfalt. Leży tam, kiedy powoli powraca mu zdolność zaczerpnięcia pełną piersią powietrza przesyconego brudem i spalinami. Teraz może usiąść. Kłucie w nodze każe mu spojrzeć w dół. Nogawka rozerwała się wzdłuż, a jasny materiał zabarwił się na czerwono tuż pod kolanem. Rana nie wygląda na głęboką i mężczyzna próbuje poruszyć nogami. Z prawą idzie dobrze. Ale z lewą coś jest nie tak. Coś jest nie w porządku. Odmawia posłuszeństwa.
Rozgląda się wokół siebie. Kilka metrów przed nim stoi samochód z przyciemnionymi szybami. Słyszy „klik”, po czym drzwi się otwierają od strony kierowcy, który następnie stawia na ulicy czarny dobrze wypolerowany but. Odwraca głowę. Słyszy głosy. Są teraz bliżej.
Kierowca wysiadł i stoi, patrzy na niego, trzymając rękę na drzwiach auta. Ciemnoszary garnitur, biała koszula i czerwony krawat. Strach i zniesmaczenie na twarzy. I coś jeszcze. Czy to zaskoczenie? Możliwe, że szok. Mężczyzna nie jest pewien. Trudno wyczytać uczucia z ludzkich twarzy.
Znów te głosy. Zdenerwowane. Groźne. Teraz bliżej.
Podnosi się i przygotowuje do biegu, kiedy ugina się pod nim noga, tak niespodziewanie, że prawie się przewraca. Udaje mu się utrzymać równowagę i zerka w dół. Jest źle. Ale nie ma czasu. Musi uciekać. Pochyla się. Wykręca stopę. Utyka w stronę samochodu, powłócząc nogą i z głosami mężczyzn dzwoniącymi mu w uszach.
Człowiek w garniturze otwiera usta, robi w jego stronę kilka kroków i wyciąga pomocną dłoń. Wyraz twarzy kierowcy się zmienia, kiedy poszkodowany odrzuca wyciągniętą w jego kierunku rękę i odpycha go tak mocno, że mężczyzna przewraca się na ulicę.
Wdrapuje się do auta. Chwyta za skórzaną kierownicę, ściska ją mocno i patrzy na kokpit, a potem wbija wzrok w gałkę zmiany biegów. Jak to się robi? Minęło tyle czasu, od kiedy siedział za kółkiem. Wszystko jest inaczej.
Przenosi wzrok na czarną bramę i bierze głęboki oddech. Mężczyźni. Przeciskają się przez bramę i zbliżają nieubłaganie.
Pulsujący dźwięk przyprawia go o dreszcz. Coś uporczywie pika i mężczyzna przyciska guziki, żeby to uciszyć. Chwyta kierownicę i mocno nią potrząsa. Czego chce auto? Nie wie. Potem rozumie. Dźwięk. To musi znaczyć, że silnik jest włączony, ale pracuje tak cicho, że go nie słychać. Szarpie za gałkę zmiany biegów i wciska pedał gazu. W momencie coś strzela mu w karku i tył głowy uderza o zagłówek. Czerwony mur nagle w szalonym tempie zbliża się w jego stronę i w ostatniej chwili, nim się w niego wbije, udaje mu się sparować kierownicą i wyjechać na drogę. Mijając mężczyzn, widzi kątem oka ich białe twarze i wrzeszczące usta. Oddycha z ulgą. Udało mu się.
Dan Kowalski wychodzi w kucki na mocne słońce. Zatrzymuje się, prostuje plecy i przez chwilę pozwala oczom się przyzwyczaić. Potem patrzy na swoją omegę speedmaster, ekstrawagancję z błyszczącej stali z czarną tarczą, którą podarował sobie dwa lata temu na pięćdziesiąte urodziny. Nigdy nie zapłacił więcej za żaden inny zbytek, ale zegarek okazał się wart zawrotnej sumy ponad trzydziestu trzech tysięcy koron. Zawsze perfekcyjnie pokazuje czas. Teraz jest czternasta dwadzieścia trzy.
Kątem oka Dan widzi zasuwającą w jego stronę długimi, pewnymi krokami Stinę Seger, która jednocześnie wachluje się marynarką. Wzdycha. Wie, co teraz będzie. Dostali godzinę i trzynaście minut.
– Cześć, Dan! – woła Stina. – Co znalazłeś?
I oto padło. Pytanie obowiązkowe. Ma go tak serdecznie dosyć. Dlaczego nie mogą się nauczyć, że praca, którą wykonują on i jego zespół techników, wymaga precyzji i każdy najmniejszy błąd lub nawet cień niedbalstwa może zagrozić całemu śledztwu? Krążą nad nim jak jastrzębie, żądając informacji, najczęściej szybciej, niż to możliwe. Za każdym razem czuje się zmuszony je przekazać. Niechętnie, bo bardzo dobrze wie, że jeśli coś pójdzie nie tak, winę szybko zrzucą na niego.
Dan naprawdę kocha swoją pracę. Naprawdę. W ostatnich latach pasja jakby ustępowała proporcjonalnie do tego, jak tempo pracy przy dochodzeniach przyspiesza. Nie ma tego zrozumienia dla skrupulatności i czasu na analizy, co kiedyś. Nowa technika ma robić robotę. Wszystko ma trwać tyle co pstryknięcie palcami i przełożeni oraz koledzy z pracy nie uzmysławiają sobie, że potrzeba o wiele więcej niż tylko techniki. To rzemiosło, które niewielu opanowuje.
Poza tym przeszkadza mu, że niedługo co drugi człowiek po obejrzeniu paru odcinków CSI będzie się uważał za eksperta i zupełnie bezkrytycznie wyrzucał z siebie nieprzemyślane komentarze i niemądre rady. Wielokrotnie tak głupie, że gdyby on sam z takimi wystąpił, zrozumiawszy to, oblałby się ze wstydu rumieńcem.
Ale jeszcze coś innego sprawia, że jego miłość do zawodu, nie jest już tak silna. Zagłębianie się w nowe przypadki nie daje mu dawnej satysfakcji i nie powoduje, że całkowicie oddaje się sprawie. Zaczął mieć wrażenie, że to mu nie wystarcza. Czegoś mu w życiu brakuje.
Poprawia sprzączkę na pasku, żeby leżała całkiem prosto. Wie, że jego wysokie chude ciało i przerzedzona czupryna to nic, na czym można zawiesić oko. Nie jest też specjalnie zabawny ani interesujący, bo ma tendencję do nadmiernej szczegółowości. Fakt, że pracuje przy dochodzeniach, mógłby być plusem, ale niestety, zupełnie brakuje mu polotu, a sposób, w jaki się wyraża, jest o wiele zbyt zdawkowy, żeby ktoś dał radę go słuchać przez dłuższą chwilę.
Sporo działa na jego niekorzyść. Nieśmiałość, przeciętny wygląd oraz, musi to jednak przyznać, dość nudny sposób bycia. Ale podjął decyzję. Trzeba jeszcze tylko doprowadzić do końca kilka pozaczynanych spraw, a potem weźmie się za swoje życie. Coś się teraz musi zdarzyć. Zanim będzie za późno.
– Dobrze, to co powiesz o tym?
Spogląda w dół na Stinę, która stanęła obok niego i wachluje się marynarką, z niecierpliwością czekając na odpowiedź. Dan wdycha jej zapach, mieszankę cytrusowych perfum, płynu do płukania tkanin oraz nutki potu, i kręci głową.
– W tym momencie nie mam nic do dodania.
– Aha. – Stina przestaje machać połami marynarki i zapachy się ulatniają. – Ale chyba coś musieliście znaleźć, prawda? – Nie uśmiecha się. Tylko patrzy na niego tymi wielkimi oczami. Policzki zaróżowiły się jej od upału.
Wiele osób jej nie lubi z powodu zasadniczego i mało wylewnego sposobu bycia, ale nie on. Wręcz odwrotnie, uważa, że to odświeżające. To takie konkretne, efektywne i niewymagające w odpowiedzi niepotrzebnych zwrotów grzecznościowych. A one właśnie są jego słabą stroną.
– Coś mamy, oczywiście. – Zaczyna zdejmować lateksowe rękawiczki nawykłym ruchem i słyszy, jak strzelają na ostatnim palcu. – Mogę potwierdzić, że chodzi o ludzkie szczątki i że znajdowały się w miejscu zdarzenia od wielu lat. Wszystkie ewentualne ślady, które mogłyby pozostać na miejscu, są zimne. A kiedy mówię zimne, to mam na myśli naprawdę lodowate.
Stina kiwa głową.
– A wiele to ile lat? – pyta.
Dan wzrusza ramionami i mocno ściska w ręce rękawiczki, które teraz zmienił w gumową piłeczkę. Jest zbyt wcześnie. Potrzebuje więcej faktów, zanim coś im dostarczy. Ale Stina si nie podda, zanim czegoś z niego nie wyciśnie. Równie dobrze może jej rzucić jakiś kąsek, żeby ją na chwilę zadowolić.
Odchrząkuje i przejeżdża dłonią po włosach.
– Z grubsza, prawda, powiedziałbym, że około dwudziestu, pięćdziesięciu lat. Ale pozwolę sobie do tego powrócić potwierdzeniem.
– Aż tyle. – Stina patrzy na minikoparkę stojącą przy ziemiance. – A co oni kopią?
Dan podąża za jej wzrokiem.
– Chcą przerobić ziemiankę na szklarnię. Kiedy zaczęli roboty, ściana się zawaliła i ukazały się szczątki.
– Czyli ciało było ukryte w ścianie?
– Tak, na to wygląda. Ktoś się, prawda, postarał, żeby przysypać je ziemią i kamieniami. Prawdopodobnie celem ukrycia zwłok.
Stina potakuje.
– Co teraz robimy? No wiesz, to takie stare zwłoki.
– Musimy pozbierać wszystko, co tu mamy, i zabrać ze sobą do laboratorium. Znalezisko jest, prawda, stare, ale jeśli jest tam jakiś, prawda, trop, to znajdziemy go.
Stina pokazuje głową w stronę wejścia.
– Mogę do środka?
– Tak – mówi Dan i wkłada rękawiczki do kieszeni. – Bez problemu, bylebyś tylko nie skontami… To znaczy, bylebyś niczego nie dotykała.
Stina unosi brwi i patrzy na niego.
– Nie, Dan – mówi wyjątkowo dobitnie i mija go. – Nie będę niczego dotykać.
Dan dławi w sobie upomnienie i odprowadza ją wzrokiem. Stina zatrzymuje się przy wejściu do ziemianki, stoi i patrzy przez chwilę, potem pochyla głowę przed niskim wejściem, potyka się o próg i znika z pola widzenia.
Policjant bierze głęboki wdech. Przykłada rękę do głowy, przejeżdża po cienkich włosach i zwraca twarz do słońca. Dziś wieczorem to nastąpi. Postawi pierwszy krok w nowe życie.
Do pokoju całkowicie zdominowanego przez białą kanapę wpada słońce. Stina kładzie dłoń na oparciu i przebiega palcami po tkaninie, jednocześnie rozglądając się dookoła. Dobrze posprzątane i odkurzone. Wszystko jest perfekcyjnie ułożone na swoim miejscu, nawet gładkie jedwabne poduszki na sofie i złożony na jednym z dwóch foteli w paski koc.
– Mają państwo piękny dom – odzywa się Stina i patrzy na Juliette Simonsson, która mimo wieku w gładkim paziu i letniej sukience w białe kwiatki wygląda na małą dziewczynkę.
– Dziękuję. To bardzo miłe – mówi z lekką nutką obcego akcentu, przeciągając samogłoski.
– Skąd pani pochodzi? – pyta Stina.
– Z Francji. Spod Paryża. – Pomalowane czerwoną szminką usta rozszerzają się w uśmiechu i Juliette odsuwa z policzka czarny kosmyk. – Ale mieszkam w Szwecji od prawie trzydziestu lat. Ma pani dobry słuch – kontynuuje kobieta i puszcza oko do Stiny. – Niewiele osób słyszy, że nie jestem Szwedką z pochodzenia.
Stina śmieje się krótko.
– Pani szwedzki jest perfekcyjny. To ja mam zboczenie zawodowe. Zwracam uwagę na szczegóły, do których nikt nie przywiązuje wagi.
Odwraca się do męża Juliette Arvida, który opiera się o fotel ramionami. Rękawy koszuli w kratkę ma podwinięte do łokci.
– A w tym domu? Jak długo tu państwo mieszkają?
– Dziesięć lat.
Stinę przechodzi dreszcz.
– I aż do teraz nie zauważyli państwo, że mają w ziemiance martwego człowieka?
Arvid wpatruje się w nią i przeczesuje palcami włosy, tak że siwe pasma tworzą na głowie szopę jak u Einsteina.
– Muszą państwo zrozumieć, że to wydaje się trochę dziwne. – Stina uśmiecha się przepraszająco. – Naprawdę przez dziesięć lat ani razu nie użyliście ziemianki?
– Nie – odpowiada Juliette. – Nie używaliśmy jej.
– To znaczy, oczywiście wiedzieliśmy o jej istnieniu – mówi Arvid z południowoszwedzkim akcentem i patrzy na żonę, a potem na Stinę – ale nie interesowała nas. Mieliśmy tyle do roboty w domu i ogrodzie, że po prostu zostawiliśmy ją tak, jak stała.
– Aż do teraz? – dopytuje Stina i rzuca spojrzenie przez dużą przeszkloną część ściany za swoimi plecami. Dan i jego zespół pracowali na całego i tak będzie jeszcze przez kilka godzin. Stina chce wiedzieć, co wywnioskowali we wstępnym raporcie, ale musi się uzbroić w cierpliwość.
– Tak – potakuje Arvid, kładzie dłoń na ramieniu Juliette i ją obejmuje. – Zajrzeliśmy do niej, kiedy się tu wprowadziliśmy, ale ponieważ ledwo ją widać, zapomnieliśmy o niej.
Stina kiwa głową. On ma rację. Budowla jest słabo widoczna z powodu umiejscowienia na obrzeżach działki. Wejście jest prawie zakryte dwoma krzewami ciemnoszmaragdowych różaneczników, a dach porośnięty gęstą warstwą wiecznie zielonych roślin, których grube i błyszczące liście dobrze kamuflują przestrzeń. Poza tym szkielet był ukryty. Wyłonił się dopiero teraz, kiedy zawaliła się ściana.
Stinę przechodzi dreszcz. Zmusiła się, żeby wejść do środka. Skoczyło jej tętno, a oddech stał się dyszący. Ciasne przestrzenie tak na nią działają. Wspomnienie, które jeszcze żyje i które według jej terapeutki nie zniknie, jeśli nie będzie się na nie eksponować. To się nazywa terapia poznawczo-behawioralna. Stina prycha.
– Ale droga pani – mówi Juliette, robiąc po gładkiej drewnianej podłodze krok na obcasach, które powodują, że jej własne conversy w rozmiarze czterdzieści jeden wyglądają jak dwa wielkie kajaki. Kobieta wskazuje na kanapę. – Jestem tak przejęta, że zupełnie zapomniałam o manierach. Proszę usiąść.
– Dziękuję – odpowiada Stina i zapada się w miękkich poduszkach, widząc, że zostawia po sobie smugę brudu na śnieżnobiałej powierzchni. – Tak – dodaje i próbuje ją ukryć, stawiając w tym miejscu torebkę. – Ile lat ma ziemianka?
– Ile lat? Hm. – Juliette wzrusza ramionami i sadowi się w fotelu. Patrzy w górę na Arvida, który stanął za nią. – Nie wiemy, ile dokładnie. Ale jeśli wybudowano ją wtedy, kiedy postawiono dom, to jest z lat dwudziestych. Sądzi pani, że…? – Marszczy czoło, co powoduje, że jej nos ściąga się w zabawny sposób. – Myśli pani, że ciało mogło tam tak długo leżeć?
Stina nie odpowiada, tylko wyjmuje z torebki notes i długopis. Jeśli ziemianka jest z lat dwudziestych ubiegłego wieku, to może wykluczyć, że zwłoki w nią wbudowano. Musiano je tam położyć później. Nie mogły być aż tak stare.
– Proszę opowiedzieć – patrzy na nich – jak to się stało, że znaleźli państwo zwłoki.
– Ziemianka była naszym kolejnym projektem. Mieliśmy ją przebudować na szklarnię. – Ręce Juliette wirują w powietrzu. – Chcieliśmy wymienić dach na płyty poliwęglanowe, które przepuszczają światło i ciepło…
– …a grube kamienne ściany i umiejscowienie spiżarni pod ziemią pomagają w utrzymaniu stałej temperatury o każdej porze roku – dodaje Arvid.
Stina poprawia nogawkę i przygląda się swoim rozmówcom. Uśmiecha się. Niezbyt często w pracy natrafia na to, co widzi między nimi. Przyzwyczaiła się do nędzy, przemocy, siniaków i słów przepełnionych nienawiścią, ale tu są ciepło i sympatia. Uświadamia sobie, że lubi Arvida i Juliette.
– Rozumiem – kontynuuje. – A szczątki? Kto je znalazł?
– Ja – mówi Arvid. Ściska oparcie fotela. – Juliette poszła zrobić kawę, a ja wszedłem do środka. Zrobiłem pierwszy zamach koparką i zobaczyłem, że dach zrobił się wklęsły, więc chciałem zobaczyć, co się stało. Tak, początkowo niewiele widziałem. Było ciemno i ciasno. Dopiero kiedy doszedłem do samego końca pomieszczenia, zobaczyłem stos kamieni. Część dachu i ściana się zapadły. Wydaje mi się, że to się stało wtedy, kiedy wsadziłem łychę w dach. Tak czy siak. Podszedłem i zacząłem podnosić kamienie. – Rozkłada ręce. – Po części po to, żeby zobaczyć, jak duże były straty, ale też żeby, hm… – Wzrusza ramionami. – Nie wiem. Nie wiedziałem przecież, że… – Cichnie.
– Powiedział pan, że podnosił kamienie?
– Tak, właśnie. Podnosiłem kamienie. Wtedy ją zobaczyłem. Czaszkę. – Drapie się mocno po ramieniu, zostawiając czerwone ślady na jasnej piegowatej skórze. – Na początku rzeczywiście myślałem, że to był kamień, była taka czarna i paskudna, więc prawie jej dotknąłem. Ale wiem tyle, że należy trzymać się z daleka. Jak tylko zobaczyłem, co to jest, cofnąłem się.
Stina lustruje go.
Ważne, żeby Arvidowi się nie wydawało, że musi dać jakąś odpowiedź. Ludzie często mają takie wrażenie. Czują presję, by pomóc, i zaczynają opowiadać o czymś, czego właściwie nie pamiętają. W takich sytuacjach lepiej, żeby nic nie mówili.
Arvid powoli kręci głową.
– Nie, nie wydaje mi się. Oczywiście rozglądałem się za resztą ciała. – Robi pauzę, a potem mówi dalej: – Jeśli tam jest, to chyba ukryta pod masami. Ale zauważyłem, że on tam leżał już od jakiegoś czasu.
– On tam leżał od jakiegoś czasu? – Stina marszczy czoło.
– No, jak wiadomo, jestem lekarzem, szkielet to dla mnie nie nowina, więc oceniając po wyglądzie czaszki, wysnułem wniosek, że to mężczyzna.
Stina kiwa głową. Rozróżnienie czaszki mężczyzny i kobiety powinno być lekcją A1 na medycynie, więc to brzmi logicznie. Przebiega wzrokiem po ich twarzach.
– Mają państwo pojęcie, kto to może być?
Obydwoje potrząsają głowami.
– A co wiedzą państwo o poprzednich właścicielach domu?
– Właściwie bardzo mało. Prawie nic w sumie. – Juliette przechyla głowę. – To była starsza pani. Wdowa, jeśli się nie mylę. Albo może panna. Zmarła, więc to jej spadkobierca sprzedawał.
– Czyli osobiście nigdy jej państwo nie spotkali?
– Nie, ale jeśli pani pyta mnie o zdanie, to nie miała równo pod sufitem. – Juliette puka się w czoło.
Stina przestaje bębnić ołówkiem i się pochyla.
– W jakim sensie?
Juliette prycha i przewraca oczami.
– Jak ona wyglądała. Mon Dieu! – Wyciąga rękę w niekreślonym kierunku. – Pośrednik był bardzo niechętny i nie chciał nam pokazać domu, bo był tak straszny. Musieliśmy go natrętnie przekonywać. Zrozumieliśmy dlaczego, kiedy tu przyjechaliśmy. – Kręci głową.
– A jak tu to wszystko wyglądało?
– Och! Było niesłychanie brudno. Wszędzie. Ta kobieta chyba nigdy nie sprzątała. Zbieraczka. Od podłogi aż po sufit piętrzyły się różne przedmioty. Ten pokój i nasza sypialnia były pełne starych gazet. – Pokazuje ręką. – Totalnie chore.
– No i paliła – dodaje Arvid, marszcząc nos. – Śmierdziało starym tytoniem, który się wgryzł w tynki. Ściany i sufity były żółte i odbarwione.
Juliette ściąga usta i potakuje.
– Odór prawie zniechęcił nas do kupna, ale po tym, jak nas zapewniono, że można się go pozbyć, odważyliśmy się. I tak mieliśmy zrobić generalny remont.
– Który pośrednik zajmował się sprzedażą?
– Nie pamiętam nazwiska. Arvid, a ty?
Arvid zaprzecza gestem.
– A czy mogą się państwo tego dowiedzieć?
– Tak, pewnie – odpowiada Juliette i szybko wstaje. – Trzymamy wszystkie dokumenty z zakupu domu.
Stina patrzy na twarz kobiety i widzi coś innego, niż słyszy w rześkim głosie. Coś tam jest. Niepokój? Albo zniesmaczenie? I rozumie. Właśnie w tym momencie do Juliette na poważnie zaczęła docierać informacja, że w ich ogrodzie leży martwy człowiek. I był tam przez te wszystkie lata, kiedy tu mieszkali.
Zatrzymuje się i wyciera pot z czoła. Kilka samochodów stoi zaparkowanych na ulicy. Trzy z nich to wozy policyjne. Przygryza mięsistą wewnętrzną część policzka i czuje delikatny posmak krwi. W ogrodzie byłoby zatem co najmniej sześciu mundurowych. Może jeszcze więcej. Przeklina, odwraca się i utykając, idzie dalej.
Pozbył się auta. Właściciel zgłosiłby kradzież. To tylko kwestia czasu, o ile już tego nie zrobił. Odstawił je na bocznej uliczce z uchylonymi drzwiami i kluczykami w stacyjce, żeby ktoś je zobaczył, wziął i odjechał daleko od miasta. W ten sposób zyskałby trochę czasu.
Zaczyna iść. Opiera się na prowizorycznej lasce i czuje w ręce krągłe drewno. Wziął ją z ogrodu jakiegoś domu. Stary, dobry młotek do krokieta musi wystarczyć jako wsparcie kontuzjowanej nogi.
Wdycha okolicę i powoli kuśtyka naprzód, mając palące popołudniowe słońce za plecami. To ładna dzielnica, nad którą czuwa czerwony kościół. Wielkie ciche wille za gęstymi żywopłotami i świeżo malowanymi płotami. Dobrze skoszone trawniki, poprzycinane rabatki i puste podjazdy. Mija biały dom z niebieskimi markizami, po jednej stronie słyszy trzask daszku w skrzynce na listy, kiedy opróżnia ją nastolatek w czarnej bejsbolówce i spodniach opuszczonych tak nisko, że widać bladą pupę. Zatrzymuje się w pół kroku, ale dochodzi do wniosku, że młody z białymi słuchawkami w uszach osadził się tak głęboko w swoim świecie, że nie zwróci na niego uwagi.
Okrąża kwartał, idzie wzdłuż chodnika, który prowadzi na ulicę za domami. Drzewa są wysokie i rzucają cień na jego drogę, podczas gdy on dalej brnie naprzód po asfalcie i cichym zielonym trawniku. Czerwone domki szeregowe zostawia w tyle. Żywopłot przed nim jest gęsty, wysoki i zielony.
Ignoruje dzwoniący mu w głowie ból.
Żywopłoty gęstnieją coraz bardziej, robią się wyższe i zieleńsze, niż je zapamiętał. Ale znajduje dziurę, przez którą może patrzeć na dom odbijający jasne światło tak, że oślepia go słońce. Mruga, żeby przesłonić promienie, lecz one dalej połyskują pod bolącymi powiekami. Przymykając oczy, wędruje wzrokiem po ogrodzie.
Marszczy czoło. Szuka. Jest w dobrym miejscu. Wie to na pewno. A jednak. Coś się nie zgadza.
Juliette wychodzi z pokoju, stukając obcasami, a Arvid dalej stoi przy fotelu, trzymając dłoń na oparciu.
– Jak to właściwie jest? – pyta i patrzy na Stinę. – Ma pani już teorię na temat tego, co się z tym człowiekiem stało, czy czeka pani, aż będzie trochę więcej wskazówek?
Stina się uśmiecha.
– Trochę za wcześnie na teorie. A co pan myśli?
– Właściwie to nie wiem, co mam o tym sądzić. – Zamyślony, drapie się po brodzie. – Moja pierwsza myśl: ktoś nam zrobił kawał. Któryś z dzieciaków z sąsiedztwa położył tam plastikową czaszkę ze sklepu z gadżetami, żeby nas nabrać. Albo żeby się zemścić.
Stina unosi brwi.
– Zemścić?
Arvid śmieje się lekko i robi lekceważący gest dłonią.
– Ech. To nie tak poważne, na jakie wygląda. Dwóch chłopaków mieszka w tym zielonym domu naprzeciwko. Nieźle na nich nakrzyczałem, kiedy podkradali nasze jabłka rambo. Kilka lat zajęło nam ich wyhodowanie i kiedy nareszcie na drzewie wyrosło parę biednych owoców, przyszły dzieciaki i je sobie wzięły, więc porządnie na nie pomstowałem. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby to oni obstalowali jakąś cholerną zemstę za pociągnięcie za ucho i połajankę, które im zafundowałem.
Stina myśli o chłopaczkach, których wcześniej minęła. To ten typ, po którym już z daleka widać, że to prawdziwe łobuziaki z żądzą odwetu połyskującą w oczach i małymi świerzbiącymi paluszkami. Chłopcy, którzy na pewno nie pozwoliliby, żeby reprymenda przeszła płazem, i Simonsson raczej powinien się liczyć z rewanżem. Jej córki nigdy nie dokazywały w ten sposób. Miały jednak cechy, które mogły być równie męczące.
– Państwo nie mają dzieci, prawda? – pyta.
– Nie. Nie złożyło się. Myślę, że to z powodu naszej pracy – mówi Arvid i dodaje wyjaśniająco: – Obydwoje pracujemy w Szpitalu Dziecięcym Królowej Sylwii.
Stina kiwa głową.
– To się państwo dostatecznie napatrzą. Zdarza się, że kiedy ludzie widzą w pracy, jak innym dzieje się krzywda, potrafią się uodpornić, by się chronić, ale potrafię sobie wyobrazić, że to trudne, jeśli dotyczy dzieci.
– Tak właśnie jest.
– Co pan sobie pomyślał, kiedy zrozumiał pan, że to nie żart chłopaków z sąsiedztwa?
– Jeśli mam być szczery, to byłem głównie zaskoczony. I zaciekawiony – dodaje. – Zastanawiałem się, jak ta czaszka się tam znalazła.
Stina wodzi wzrokiem za mężczyzną, który obchodzi fotel i ciężko opada na siedzisko. Kiedy siada, faluje mu brzuch. Coś mówi Stinie, że Arvid lubi sobie w życiu dogadzać i że nie stroni od smacznych kolacji zakrapianych dobrymi winami. Ze sposobu zakładania ramion na brzuchu wnioskuje też, że z tymi dodatkowymi kilogramami nie czuje się całkiem komfortowo.
– Zdążyłem dość dobrze przyjrzeć się czaszce – kontynuuje. – Popatrzyłem na rozmiar, oczodoły, dolną szczękę i zęby i doszedłem do wniosku, że z największym prawdopodobieństwem to mężczyzna. Technicy też do tego dojdą.
– Na pewno.
– A co pani myśli? – pyta. – Co mu się mogło stać?
– Nie wiemy tego. – Stina kręci głową i z hukiem zamyka zeszyt. Potem uśmiecha się mechanicznie. – Trochę za wcześnie, żeby cokolwiek powiedzieć.
– A kto to mógłby być?
– Nooo, jeżeli ktoś z nas dwojga na tym etapie może snuć jakiekolwiek domysły, to na pewno nie ja.
Arvid robi głęboki wdech.
– Czy możliwe, że został zamordowany?
– Na tym etapie niczego wykluczamy. – Wstaje, wkłada zeszyt i długopis do torebki, którą przerzuca przez ramię i przewiesza na ukos na piersiach. – Zanim będziemy mogli wysnuć jakieś wnioski, potrzeba badań daktyloskopijnych.
– Rozumiem – odpowiada Arvid i z trudem wstaje z miękkiego fotela. Staje przed nią i poprawia spodnie.
– Na dziś mam już wszystko, czego potrzebuję – oznajmia policjantka i zaczyna się oddalać.
Arvid odprowadza ją do korytarza w domu i stoi obok niej w ciszy, kiedy czekają, aż Juliette przyjdzie z segregatorem z dokumentami zakupu. Stina odbiera go, dziękuje, wychodzi na słońce i rusza przed siebie po wysypanej kamykami ścieżce.
Patrzy w górę. W czasie kiedy była w środku, nadciągnęły czarne chmury. Będzie padać. I będzie burza. Boli ją głowa.
Na początku Stina zamierza zignorować Lenę Holm i ją minąć, ale kiedy już się z nią zrównuje, nie potrafi się powstrzymać i unosi rękę w geście pozdrowienia. W odpowiedzi dostaje krótkie spojrzenie, które mówi, że koleżanka z pracy jest, delikatnie mówiąc, niezadowolona z powierzonego jej zadania i że tego nie odpuści.
– Jak leci? – pyta Stina i zatrzymuje się przy niej.
– Dobrze, dziękuję – odpowiada Lena Holm i opuszcza posterunek.
Stina unosi brwi do góry.
– A ty dokąd się wybierasz?
Lena zatrzymuje się i podnosi wzrok.
– Myślałam, że miałam…
– Nie. – Stina potrząsa głową. – Chcę, żebyś tu została.
– Ale ja…
– Powiedziałam – przerywa jej Stina – że chcę, żebyś tu została.
Odwraca się, uśmiecha sama do siebie i idzie do samochodu, szukając w torebce kluczyka. Czuje ukłucie irytacji z powodu swojej małostkowej zemsty, ale potem tylko wzrusza ramionami i wyławia go. Kiedyś Lena musi posmakować własnej zgniłej trucizny. Może to spowoduje, że będzie lepiej traktować innych?
Stina zdalnie otwiera auto, słysząc jednocześnie za sobą głos.
– Halo! Stino Seger!
Mocno ściska pilota w ręce.
– Poczekaj.
Kurde, myśli. Teraz dostanie za swoje. Karę za to, że zatrzymała się przy Lenie. Powoli odwraca się i spotyka parę orzechowych oczu za okularami w plastikowych oprawkach.
– Co znaleźliście? – pyta zdyszany mężczyzna i przystawia jej do twarzy komórkę.
Stina robi krok do tyłu i unosi ramię, żeby stworzyć dystans pomiędzy nią a Jerrym Kvantem, reporterem z „Kvällsposten”.
Stina wie, co robić. Nie może pisnąć ani słówka. Jeśli nie chce, żeby wyrwane z kontekstu cytaty pojawiły się w gazecie albo na portalu informacyjnym i zostały źle zinterpretowane. Nauczyła się tego. Na błędach.
Kątem oka widzi, jak fotografka podnosi nogę w dżinsowych spodniach, żeby przedostać się przez biały płot na działkę. Już ma krzyknąć, kiedy po trawniku nadbiega umundurowany policjant. To Hannes Källgren pędzi, a rudawe loki kołyszą mu się przy oczach.
– Stać! Proszę się trzymać z dala od ogrodu – woła stanowczo, wystawia rękę w geście pokazującym „stop” i ukazuje pod pachą wielki ciemny ślad potu na granatowej policyjnej koszuli.
Blondwłosa fotografka się zatrzymuje.
– No proszę – mówi, przechyla głowę i się uśmiecha.
– Nie ma szans. Proszę się cofnąć. – Hannes podnosi wyżej rękę. – Powiedziałem: cofnąć się.
Dobrze, Hannes – myśli Stina. Nie daje sobie w kaszę dmuchać, nawet bardziej, niż sądziła. Będzie tego potrzebował w tym zawodzie. I w życiu.
Fotografka widzi, że trafiła na opór. Przestaje się uśmiechać, robi, co jej każą, i przekłada z powrotem nogę. Cofa się na ulicę, gdzie się zatrzymuje i zaczyna robić zdjęcia willi. Tego nie mogą jej zabronić. I prawdopodobnie takie zdjęcie trafi wkrótce na portal internetowy, a jutro na pierwszą stronę.
– Czy to prawda, że znaleźliście na tej działce szkielet?
Stina odwraca się do Jerry’ego Kvanta. Odrobinę za szybko, z czego zdaje sobie sprawę, kiedy widzi cień uśmiechu na jego twarzy. Ale w żadnym razie nie zamierza tego potwierdzić, pytając, skąd to wiedzą. Zastanawia się jednak. Jak to możliwe, że on wie? Czy ktoś się wygadał? Robi krok do auta.
– Bez komentarza.
Jerry obniża dyktafon.
– Stina, daj spokój. Chyba coś możesz mi dać.
Patrzy na niego, a potem na fotografkę, która robi zdjęcia radiowozom. Kiwa głową w tamtą stronę.
– Nowa koleżanka z pracy? – pyta.
Jerry patrzy na blondynkę i potwierdza skinieniem.
– Powinieneś jej powiedzieć, żeby trzymała się z dala od ogrodu. Trwa dochodzenie.
Jerry rozkłada ręce. Tak jakby to było poza jego kontrolą. Stina prycha. Na początku, kiedy był nowy w „Kvällsposten”, próbowała utrzymywać z nim poprawne stosunki. I dobrze się zaczęło. Był nowy i przywiązywał dużą wagę do pozyskiwania kontaktów. Ale im bardziej się wprawiał, tym ważniejsze stawało się dla niego zobaczenie własnego nazwiska w gazecie. Dlatego jego artykuły traciły wiarygodność. Nie przejmował się też zbytnio pisaniem prawdy. Najważniejsze było to, że dostał rubrykę. Czasami zmyślał cytaty. Działało to na Stinę jak płachta na byka. Jeśli istniało coś, czego nie lubiła w ludziach, to zakłamanie i fałsz. Dlatego postanowiła trzymać się z dala od Jerry’ego i „Kvällsposten”.
Rzuca spojrzenie na kosz na śmieci. Może postawienie przy nim Leny na straży to nie był taki głupi pomysł. Jerry mógł równie dobrze podnieść pokrywę i w nim pogrzebać, jeśli pomyślałby, że coś tam znajdzie.
– Stina – mówi reporter i przechyla głowę. – Staramy się tylko robić swoje. Wiesz o tym.
Stina przytakuje, szybko wsiada do auta i przeklina, kiedy przypadkiem uderza głową o krawędź drzwi. Przykłada rękę w bolące miejsce i patrzy na Jerry’ego.
– Ja też – mówi z piekącymi policzkami, zła zarówno na niego, jak i siebie samą za swoją niezdarność, i zamyka drzwi.
Mężczyzna rozgląda się wokoło. Coś się nie zgadza. Gdzie są meble ogrodowe z łuszczącą się farbą, zardzewiała taczka i potłuczone doniczki ze zwiędniętymi kwiatami? A pasiasty wąż do podlewania wijący się w trawie albo puste butelki i puszki? Zamiast tego wszystkiego widzi tam żywo zielony gęsty trawnik, olśniewające rabatki z krawędziami równymi jak od linijki, śnieżnobiały mebel ogrodowy i dobrze przystrzyżone krzewy. Potrząsa głową. Czuje, jak prawa strona twarzy drga, kiedy szuka wzrokiem ziemianki.
Obraz zostaje zasłonięty, kiedy blondynka z długimi falującymi włosami przechodzi zaledwie około metra przed nim. Niesie jakąś skrzynkę, a on czuje zapach jej perfum, ciężki i słodki, w dusznym powietrzu.
Mężczyzna przechyla głowę, wywołując trzask w karku. Blond włosy. Uderza otwartą dłonią w czoło. Coś chce wyjść na powierzchnię, na wierzch i na zewnątrz. Coś tam jest, tuż pod powierzchnią.
Błysnęło. Głowa boli. Inaczej niż zazwyczaj.
Zmienia pozycję. Noga. Patrzy w dół. Nie da się jej używać. Odpadła. Marszczy czoło. Nie boli, choć powinno. Jak to możliwe?
Znów patrzy w górę i widzi, że kobieta się zatrzymuje i rozmawia z wysokim mężczyzną o rzadkich włosach, który kilka razy zerka na zegarek. Ostatni promień słońca połyskuje na jej jasnych lokach, zanim ciemna chmura przygasza refleksy. Podmuch powietrza porywa jej kosmyki w górę, unosi je i podkręca, jednocześnie coś krwistoczerwonego błyska mu przed oczami. Potem krew. Czerwona krew, która leci z otwartej rany w zmiażdżonej głowie.
Osuwa się na kolana, upuszcza młotek i uderza czołem o ziemię. Obraz, który widzi przed sobą. Nie znika. Tylko opalone na czerwonobrązowo nogi, brudne, posiniaczone i zakrwawione. Połamane palce drobnych dłoni. Całe ramiona poranione, a ciało zalane krwią i pokaleczone. Twarz, ta piękna twarz, pobita, spuchnięta i wykrzywiona. Oczy, wielkie studnie niemego krzyku. Obejmuje się ramionami i zaczyna kołysać w przód i w tył. Co on zrobił? Co on zrobił?
Stina klnie głośno, kiedy bułka wokół hot doga francuskiego pęka, a duży kleks musztardy ląduje na białej koszulce i powoli zaczyna jej spływać na brzuch.
– Co powiedziałaś? – Głos mamy niesie się echem z głośnika w samochodzie.
– Ech, poplamiłam się sosem – mówi Stina i próbuje zetrzeć plamę o wiele za małą serwetką.
– Jesz coś?
– Tak. Siedzę w aucie. Właśnie odwiozłam Annie do Torslandy, kupiłam hot doga w drodze z pracy. Nie zdążyłam dziś zjeść obiadu.
Robi się cicho, potem głos wraca.
– Nie wolno ci się tak źle odżywiać, Stina.
– Wiem, że mi nie wolno. – Stina wzdycha. – Ale czasem tak bywa, kiedy nie zdążę niczego zjeść.
– Ale odwieźć Annie zdążyłaś?
Słowa wracają, są szorstkie. Stina wie dlaczego, ale nie zamierza wchodzić w dyskusje na temat dzieci. Jej mama twierdzi, że Stina stanowczo za bardzo je wyręcza, a ona zdaje sobie sprawę, że mama ma rację. Nigdy jednak by tego nie przyznała, dlatego rozmowa na ten temat mogłaby się skończyć tylko w jeden sposób. Lepiej więc nie odpowiadać.
– Robisz o wiele za dużo dla dzieci. Muszą sobie chociaż trochę same radzić.
– Mhm.
– Tak, wiem, że uważasz, że się powtarzam, ale jeśli kiedykolwiek mają się stać niezależnymi ludźmi, muszą zacząć sobie radzić same. Przecież w tym roku kończą szesnaście i osiemnaście lat, a ty je traktujesz, jakby miały dziesięć.
Stina nie odpowiada, tylko próbuje zetrzeć z ubrania resztki dressingu i poprawia chwyt na kierownicy, kiedy samochód robi zygzak na drodze, a jadący z naprzeciwka pokazuje jej środkowy palec. Well, fuck you too, myśli Stina i rzuca zgniecioną serwetkę na podłogę.
– Spójrz na siebie i swoje rodzeństwo – paple dalej mama. – Gdybym was tak we wszystkim wyręczała, nigdy byście nie osiągnęli tyle, ile macie. Anders prowadzi hodowlę koni i dużą szkołę jeździecką. Ma kupców z całej Europy. A Anna pracuje w firmie taty i wkrótce ją przejmie.
Kiedy Stina i jej rodzeństwo dorastali w latach sześćdziesiątych i osiemdziesiątych, nigdy nie było mowy o podwożeniu. Chciało się iść na konie, piłkę nożną czy do kolegów i koleżanek, trzeba było samemu dotrzeć tam i z powrotem. I mama ma rację. Dawali sobie radę. Ale jednocześnie świat dziś wygląda inaczej. Jest trudniejszy i bardziej szorstki. Poza tym Stina wie lepiej niż jej mama, co się może stać.
– Nawet ty w końcu wyszłaś na ludzi – ciągnie mama.
Stina parska.
– No popatrz, nawet ja – mówi.
Mama cichnie.
– Stina, wiesz, że nie o to mi chodzi. To tylko…
– Tak, wiem, o co ci chodzi.
– Tak, trochę trudno ci było wybrać własną drogę. Zajęło ci to sporo czasu. A szkoda, bo tak dobrze ci szło w szkole… Ale zawsze byłaś taka uparta i chciałaś chodzić własnymi ścieżkami. Nigdy nie dałaś sobie powiedzieć, co masz robić. Ale kiedy w końcu się zdecydowałaś, wszystko poszło dobrze. Prawda?
Mama nigdy nie umiała pogodzić się z tym, że Stina zrezygnowała z ekonomii na Uniwersytecie Ekonomicznym Handels. Zamiast tego kupiła sobie malutkie mieszkanko przy placu Wieselgrena z aneksem kuchennym i wanną, w której można się było tylko kąpać na siedząco, i zaczęła pracę w Volvo w Torslandzie, najpierw jako monterka, a potem jako kierowczyni ciężarówki. Kiedy ją to zmęczyło, zwolniła się i najmowała do pomniejszych prac, jako recepcjonistka, pomoc w kawiarni i administratorka w dziale płac. Potem Göteborg zrobił się dla niej za mały i zarezerwowała bilet do Los Angeles, tam znalazła pracę jako au pair. Kiedy po roku wróciła do domu, do Szwecji, zapisała się na literaturoznawstwo i filozofię na uniwersytecie. Tylko dlatego, że ją to interesowało. Żeby opłacić studia, brała mnóstwo dorywczych prac i prowadziła dość beztroskie życie. Aż do momentu, w którym przyjęła pieprzoną pracę krupierki u tego Irańczyka. Tę, która zaprowadziła ją w mroczne rejony Göteborga, gdzie poznała półświatek. Tam spotkała ludzi nocy. Wtedy stało się to. To, o czym nigdy nie mówiła. To, co spowodowało, że zdecydowała się zostać policjantką.
– Idę w piątek do neurologa. – Ton głosu mamy przybiera inne niż zwykle brzmienie. – Z nogą.
– Idziesz do neurologa w sprawie nogi?
– Tak. Byłam już w tylu różnych miejscach, że w sumie został mi tylko neurolog.
– Dalej nikt nie wie, co to jest? – Kierunkowskaz głośno tyka w ciszy.
– Nie – odpowiada w końcu matka.
– A jak się czujesz?
– Nie wiem. To bardzo dziwne. Trudno to wyjaśnić. Noga mnie nie boli, ale jakby nie współpracowała. Nie chce robić tego, co ja chcę. Jakoś tak drętwieje, nie wiem, jak to opisać.
Stina już kiedyś to słyszała. To dziwne uczucie w nodze, które niełatwo opisać słowami. Niepewność. Czekanie na diagnozę. Już zimą mama czuła, że z nogą coś było nie tak. W końcu wybrała się do przychodni, a potem odsyłano ją od lekarza do lekarza, ale nikt nie mógł stwierdzić, na czym polegał problem.
– Anna mówi, że to sobie wmawiam.
Stinę gryzie złość z powodu zimnego komentarza siostry.
– Oczywiście, że sobie tego nie wmawiasz – mówi. – Cała Anna.
– E tam. Nie ma nic złego na myśli. Przecież wiesz, jaka jest.
Tak, Stina wie. Dorastała z nią. Dokładnie wie. Wzdycha.
– Pogorszyło się według ciebie?
– Tak. – Głos się załamuje i urywa.
– To na pewno nic groźnego – Stina usiłuje uspokoić matkę, podczas gdy strach, że to coś poważnego, robi kolejny krok do przodu. – Pewnie to tylko ucisk na jakiś nerw.
– Tak – potakuje mama i milknie. – Może. Ale nie mogę już jeździć konno. Nie z taką stopą.
To musi być najsmutniejsze. Konie i jeździectwo zawsze były całym jej życiem. Praktycznie każdego dnia w tygodniu jest u Andersa i cieszy się z każdej sekundy.
– To czekanie staje się bardzo męczące. Wyniki jeszcze niczego nie pokazały – ciągnie mama. – Ani rezonans magnetyczny, ani biopsja szpiku.
– Ale może to dobrze – próbuje ją uspokajać Stina. – To znaczy, że niczego groźnego nie znaleźli.
– Tak. – Mama głęboko wzdycha. – Ale chciałoby się wiedzieć.
– No pewnie. – Stina wjeżdża samochodem do ciemnego garażu gmachu policji i parkuje.
– Chcesz, żebym poszła z tobą do lekarza?
– Nie. Tata ze mną pójdzie.
Obydwie cichną.
– Dojechałaś do pracy?
– Tak.
– No to dam ci popracować.
– Obiecaj, że się odezwiesz, jak tylko będziesz coś wiedziała.
Pierwsze, co Stina widzi, to Dan Kowalski w jasnoniebieskiej koszuli i beżowych chinosach. Cienkie jasne włosy ma zaczesane od czoła do tyłu. Siedzi z teczką na kolanach i powoli bębni w nią palcami.
– Cześć, Dan, i cześć wszystkim! – wita się Stina, kierując się w stronę pustego krzesła przy Danie. – Przepraszam za spóźnienie.
Dan podnosi wzrok i kiwa głową.
– Nie ma problemu – mówi David Sandberg-Saliba, uśmiechając się szeroko.
Lovisa Douglas, która siedzi obok niego, nie wygląda na równie skorą do przyjęcia przeprosin i zamiast coś odpowiedzieć, tylko zbliża kubek z kawą do ust.
– Przeprowadziłam wstępną rozmowę z parą Simonssonów i jestem raczej pewna, że nie mają nic wspólnego ze zwłokami w ziemiance – kontynuuje Stina, zapinając marynarkę, żeby ukryć plamę po dressingu. – Po prostu mieli pecha.
– A ci, od których Simonssonowie kupili dom? Wiemy coś o nich? – pyta David, krzyżuje opalone ręce na piersiach i zaczyna się odchylać na krześle.
– Niewiele. – Stina patrzy na niego. – Kupili dom od spadkobiercy, niedługo po tym, jak jakaś starsza kobieta zmarła. Dom był w bardzo złym stanie.
– Wandale? – pyta David.
– Nie. Staruszka taki zostawiła.
– A jak długo tam mieszkała?
– Tego jeszcze nie wiem. Sprawdzimy, czy w chwili śmierci była właścicielką. Jeśli tak, to zweryfikujemy, czy inni członkowie rodziny też mieszkali pod tym adresem. Jeśli nie, kto był właścicielem nieruchomości. – Stina rzuca okiem na wpatrującą się w nią Lovisę Douglas.
– Kto to weźmie?
– Ja mogę to poprowadzić – mówi szybko Lovisa i zapisuje kilka ładnych słupków w swoim notatniku o miękkiej skórzanej okładce.
– Dobrze. – Stina odwraca się do Dana. – Czy mógłbyś streścić, do czego doszliście?
Dan potakuje i odsuwa zamek w swojej teczce.
– Nie mieliśmy zbyt dużo czasu – mówi i wyciąga laptopa. – Ale mogę powiedzieć, z dość dużą dozą pewności, prawda, że znaleźliśmy tam szczątki mężczyzny.
– Czy możemy zobaczyć jego twarz?
Dan chwyta kabel i podłącza go do projektora. Potem patrzy na Stinę.
– Jak już mówiłem. Mieliśmy bardzo mało czasu, ale oczywiście zawsze możemy, prawda, spróbować komputerowo zrekonstruować portret pamięciowy, wykorzystując czaszkę.
– Dobrze. Zrób to. Jak stare są zwłoki?
Dan drapie się pod koszulą z krótkim rękawem.
– W dalszym ciągu nie mogę stwierdzić nic ponad to, że mężczyzna był jakoś pomiędzy dwudziestym a pięćdziesiątym rokiem życia.
Stina odchyla się na krześle. To szeroki zakres. Dan z pewnością mógłby go zawęzić, jeśli dostałby więcej czasu. Ale świadków by nie było, a dowody byłyby ekstremalnie trudne do zebrania, jeśli w ogóle jest coś, co da się zebrać.
– A czy wydział zimnych spraw nie powinien się tym zająć? – pyta David.
– Właściwie tak. Ale teraz, w okresie urlopowym, my musimy wskoczyć na ich miejsce. Wszyscy u nas są w pracy przez cały tydzień i chociaż stary szkielet na pewno nie zajmuje wysokiego miejsca na liście priorytetów, zrobimy tyle, ile zdążymy. A Dan… – Stina patrzy na Dana. – Ty chyba nie bierzesz urlopu, prawda?
Ku jej zdziwieniu blade policzki kolegi różowieją. Nie mocno, tylko o jakiś odcień, jednak to wystarczy, żeby coś zauważyła.
– Idę na urlop. Od piątku.
Zasadniczo wszyscy wiedzieli, że w grupie na wzgórzu Mecinarberget to Dan pierwszy przychodzi i ostatni wychodzi, a oprócz tego plasuje się na czele grupy osób z niewykorzystanym urlopem. Jest typem człowieka, który może spędzić godziny, dni, a nawet tygodnie, deliberując nad odciskiem stopy albo brudem za paznokciami denata, byle tylko dojść do sedna sprawy. Żyje tym. Jego skrupulatność przynosi rezultaty i Stina darzy zarówno jego, jak i jego pracę dużym szacunkiem. To w ogromnej mierze dzięki niemu przez te lata rozwiązali wiele spraw gwałtów, morderstw i innych przestępstw. A teraz nagle ma mieć urlop, kiedy pojawia się taki wymagający przypadek. Coś się nie zgadza.
– Serio? Idziesz na urlop? Teraz? – nie dowierza Lovisa, wyrażając myśli Stiny. – A co będziesz robić?
– Nic ci do tego – syczy Dan.
Stinie trudno powstrzymać się od śmiechu. Nigdy wcześniej nie słyszała go tak stanowczego. Nie zwracał się w ten sposób do nikogo. I trochę to zabawne, że jest taki akurat w stosunku do Lovisy.
Stina lubi tę nową nieznaną stronę charakteru Dana, chociaż Lovisa szybko odnajduje się w sytuacji.
– Eee, daj spokój – przekonuje go Lovisa i szyderczo się uśmiecha.
Czoło Dana zaczyna się świecić, a dłonie szukają czegoś w stosie papierów.
– Zostaw – mówi Stina Lovisie i przeklikuje na następne zdjęcie w prezentacji Dana. – Mamy inne rzeczy do omówienia niż urlop Dana.
Lovisa się wzdryga i zaczepny uśmiech momentalnie znika z jej twarzy. To było mocne upomnienie. Mocniejsze, niż Stina zamierzała. I nie znajduje uznania u podwładnej.
Ale Stina ma rację. Bo fakty są niezaprzeczalne. Trwa dochodzenie. Lovisa powinna się na nim skupić, a zadaniem Stiny jest dopilnowanie tego.
– Cofnij do poprzedniego zdjęcia – przerywa David, który, jak się zdaje, nie zwrócił uwagi na wymianę zdań, tylko skupił się na slajdach. – Wygląda na uszkodzenie czaszki.
– Zgadza się – potwierdza Dan i odchrząkuje. – To, co widzimy, to wyraźna trauma tyłu czaszki spowodowana zewnętrzną, prawda, przemocą.
Stina przyciąga komputer do siebie i wbija wzrok w ciemne kości głowy i zagłębienie w niej, od którego odchodzą pęknięcia.
– Czy to się stało przed tym czy po tym, jak umarł?
– Przed tym – mówi Dan i składa czubki palców tak, żeby tworzyły trójkąt. – Trauma nastąpiła definitywnie pre mortem.
– Czyli mamy tu do czynienia z morderstwem? – pyta David. – Przypuszczalnie starym, ale jednak morderstwem?
– Na tym etapie, prawda, nie możemy wykluczyć wypadku, ale tak, powiedziałbym, że z największym prawdopodobieństwem to morderstwo.
Stina otwiera drzwi wejściowe, wchodzi do środka, wbija kod i ucisza nim ostrzegawcze pikanie alarmu. Stawia torbę z laptopem i zakupy na podłodze, opiera się ścianę i na krótką chwilę przymyka powieki. Bolą ją plecy. Ale sama jest sobie winna, skoro zostaje po godzinach w pracy i zajmuje się papierkową robotą, zamiast chodzić na siłownię i ćwiczyć.
Otwiera oczy, pochyla się i zdejmuje buty. Po wstawieniu ich do szafy odwraca się i patrzy na bałagan w przedpokoju. Nawet jeśli jej zwyczaj odkładania butów na miejsce może się wydawać zbędny, twardo przy nim obstaje. Jak mogłaby wymagać tego od dzieci, gdyby sama tego nie robiła?
Robi rundkę po pokojach Lilly i Annie. Nie spotykają jej tam żadne niespodzianki. Nie ma dzieci, ale za to jest sporo ubrań na podłodze, są niepozmywane kubki i talerze, niepościelone łóżka. Marszczy nos z powodu zaduchu w pokoju Annie, szybko wyciąga głowę za framugę i, jak wiele razy wcześniej, stwierdza, że bałaganiarstwo to jedna z niewielu wspólnych cech charakteru jej córek.
Wchodzi po schodach na górę i do kuchni, odstawia papierową torbę z zakupami, kurczakiem z rożna i sałatką ziemniaczaną na wyspie kuchennej. Przeklina na widok na wpół opróżnionych kartonów z mlekiem, które stoją na wierzchu, i okruszków, którymi nikt się nie przejął na tyle, by zadać sobie trud i je zebrać. Wylewa mleko do zlewu, ze złością zgniata kartony i wkłada je do pełnej torby na śmieci. Potem podchodzi do lodówki i wyciąga puszkę piwa. Otwiera ją, słychać syknięcie, Stina zachłannie wypija kilka łyków, a potem głośno się jej odbija.
Po tym, jak odgłos już wybrzmiał, spotyka ją cisza domu.
Ulf zostaje w biurze do późna. Dziś też. Często mu się to zdarza. Pracuje nad jednym ze swoich wielu projektów biznesowych w agencji zajmującej się zarządzaniem.
To trochę śmieszne. To znaczy śmieszne i nieśmieszne. Jest inne. Jego przedsięwzięcia są tajne, a jej praca jest najczęściej równie, o ile nie bardziej, tajemnicza. Powoduje to, że nie mogą przy kolacji rozmawiać o tym, jak minął dzień. Tak jak robią to, według niej, zwykli ludzie.
Upija kolejny łyk piwa, staje na palcach i wyszukuje pudełko cygaretek, które chowa za witaminami w szafce nad okapem. Nie żeby uważała, że to robiłoby jakąś różnicę, gdyby mieli zwyczajne zawody, myśli, otwierając drzwi na taras. Ich rozmowy zamierają. Kiedy dzieci były małe, krążyły wokół nich, ale teraz, kiedy są już prawie dorosłe, nie ma takiej potrzeby.
Stina zdejmuje skarpetki. Zostawia je na podłodze i boso wychodzi na drewniany podest, który jest jeszcze nagrzany od słońca. Tam wyławia cygaretkę i zapala ją. Powoli wypuszcza powietrze, widzi, jak dym się rozpływa i znika.
Rano ona i Ulf wstali mniej więcej o tej samej porze. Siedzieli naprzeciwko siebie przy stole, on ze swoją różowawą gazetą „Dagens Industri” i w okularach do czytania na czubku nosa, a ona ze swoją „Göteborgs Posten”1. On przewertował do stron o giełdzie, a ona do działu sportowego w drugiej części. On zjadł sałatkę owocową z jogurtem tureckim i ekologiczną żytnią bułkę z serem i plasterkiem papryki, a ona wypiła czarną kawę i zjadła kromkę pieczywa chrupkiego z pastą kawiorową. Zawsze to samo śniadanie. Dzień w dzień. I nie zamienili ze sobą słowa.
Wzdycha. Zaciąga się i pogrąża w myślach. Czy naprawdę całe śniadanie minęło w całkowitym milczeniu? Nie dyskutowali o czymś, co było w gazecie? O jakimś aktualnym wydarzeniu albo chociaż o pogodzie? Próbuje sobie przypomnieć, opadając na miękką poduszkę na krześle. Zauważa, że ptak narobił na dolny brzeg poduszki, ale ignoruje to i patrzy na ogród. Jeszcze raz zaciąga się dymem i udaje się jej puścić kilka kółek w nieruchome i duszne powietrze.
Nie, stwierdza i podnosi puszkę do ust. Naprawdę nie zamienili rano ani słowa. Nawet „dzień dobry”. Nie było „wyspałaś się?”, „wyspałeś się?”. Nic. Jedyne słowa, jakie padły, to „na razie!”, które rzuciła Stina, wychodząc do pracy.
Czy to jest naprawdę normalne? Czy wszystkie pary, które są osiemnaście lat po ślubie, tak mają? To chyba nie może być powszechne. Co to jest za małżeństwo?
Drapie się po piersiach i czuje pod palcami zaschnięty dressing. A jak będzie, kiedy dzieci się wyprowadzą? Zapadnie grobowa cisza? Teraz przynajmniej od czasu do czasu coś ją przerywa.
Stina podnosi puszkę do ust i zauważa, że jest pusta. Była aż tak spragniona?
Wzdycha i przymyka oczy. Ulf woli czerwone wina z Bordeaux. Zdekantowane i najlepiej zamówione ze specjalnego asortymentu w monopolowym. Nie podoba mu się, że Stina pije piwo prosto z puszki. „Mogłabyś chociaż używać kufla?” – mawia, głośno i demonstracyjnie stawiając go na przed nią stole.
Stina się uśmiecha. Według niej niewiele rzeczy jest w stanie pobić browara z cygaretką po pracy. I całkiem jej przyjemnie, że męża nie ma w domu. Ominie ją słuchanie jego zrzędzenia, że tu siedzi, pali i nieelegancko pije. Teraz może zasłużenie delektować się swoimi przywarami na totalnym luzie. Posiedzi tu i będzie jej dobrze w ciszy i spokoju. Jeszcze tylko chwilę. Za moment przyjdzie burza i będzie musiała wejść do środka.
Nie będzie myśleć o pracy. Poświęci kilka minut tylko sobie. Potem pójdzie na dół i nastawi pranie. Zanim usiądzie, żeby zjeść kurczaka, zadzwoni do dzieci i sprawdzi, czy wszystko w porządku. Jak zwykle będzie bardzo męcząca i będzie się wtrącać. Ale i tak to zrobi. To jej praca jako matki. A ona zawsze wykonuje swoje zadania.
Podskakuje, kiedy niespodziewany podmuch powietrza porywa i zdmuchuje puszkę na drewniany podest z głośnym brzękiem. Stina wpatruje się w połyskujące na złoto aluminium, które powoli przetacza się tam i z powrotem, aż w końcu się zatrzymuje. Ciężka pierwsza kropla deszczu spada na gołą stopę Stiny i kobieta słyszy, jak gdzieś w oddali groźnie huczy grzmot. Wyładowanie jest coraz bliżej.
1 „Göteborgs Posten” – największy dziennik na zachodzie Szwecji i jedna z głównych szwedzkich gazet.
Davida boli głowa, a w ustach tak mu zaschło, jakby lizał piach na pustyni. Mlaszcze i otwiera oczy, ale szybko je zamyka, kiedy promień słońca boleśnie w nie trafia. Wciąga haust powietrza i dopadają go mdłości. Gdy tak na kacu przewala się z boku na bok, powoli dociera do niego, że nie poznaje ani zapachów w pokoju, ani oddechów obok niego.
Ostrożnie uchyla powieki i patrzy na różową pościel w kwiaty. Ogarnia go nieprzyjemne uczucie i mruży oczy. Już pamięta. Jest idiotą. Pieprzonym idiotą. Jest w domu przyjaciółki Karin. Jednej z jej najbliższych przyjaciółek. W jej łóżku, w jej pierdolonej pościeli w róże. Żołądek ściska się jeszcze mocniej w supeł i David musi zdusić wymiociny, które chcą się wydostać na zewnątrz.
Lęk wbija go w posłanie. Zerka w bok. Nie ma odwagi się poruszyć. Niechby ona tylko się obudziła.
W końcu rozumie, że musi coś zrobić. Musi stamtąd iść. Unosi kołdrę, ostrożnie odgarnia ją na bok i siada na chybotliwym łóżku. Chwyta za jego krawędź i patrzy na nią. Nie poruszyła się. Oddycha z ulgą, wstaje, traci równowagę i musi ponownie się oprzeć. Siedzi, widzi swoje majtki, pochyla się i szybko bierze je do ręki. Ostrożnie się prostuje i zaczyna zbierać ubrania. Chce stąd pójść. Już. Chce się wykręcić przed wstydem i tym, co nieuniknione. Kłamstwem, w które nikt nie uwierzy. Już ma wyjść i odetchnąć z ulgą, kiedy słyszy, że coś za nim skrzypi.
– Wychodzisz?
Mrozi go, przeklina pod nosem i powoli odwraca się z krzywym uśmiechem na twarzy.
– Eee, tak, no wiesz, muszę iść do pracy. – Powoli drapie się w krótki zarost na brodzie. – Nie chciałem cię budzić.
– Mhm… – Kobieta odwraca się na bok i opiera na ramieniu tak, że jej długie ciemne włosy opadają na bok. – Nie masz czasu zostać i zjeść śniadania?
– Nie – zaprzecza David i odwraca się w stronę drzwi, trzymając przed sobą ubrania. – Przykro mi. Jestem naprawdę spóźniony.
Jej wzrok omiata jego ciało, a on mocniej przyciska do siebie bieliznę.
– Kawy chyba możesz się napić? – nalega i sztucznie się uśmiecha swoimi kaczymi ustami.
Że też, kurde, musiała się obudzić. David odstawia stopę na podłogę i zatrzymuje się przy drzwiach.
– Słuchaj – mówi. – Ja… – Co ma zrobić? Podejść do niej, dać jej buziaka w policzek? Powiedzieć, że było dobrze? Skłamać? Czy po prostu wyjść?
– W porządku. Idź – odpowiada mu, macha ręką z długimi czerwonymi paznokciami i ciężko kładzie się na łóżku.
A on z wdzięcznością pędzi na zewnątrz. Ulżyło mu jak cholera.
Zatrzymuje się na ulicy. Słońce kłuje w oczy i David myśli o tym, że musi pojechać do domu, wziąć prysznic, zmienić ubrania, a potem pojechać do pracy. Ale nie ma auta. Nawet nie wie, gdzie jest.
Wyciąga komórkę, żeby pomóc sobie GPS-em, ale w tym samym momencie widzi szklany dom kawałek dalej na ulicy. Jest w Sävedalen.
Dzwoni po taksówkę i już ma schować telefon, kiedy przychodzi esemes. Uśmiecha się. Pewnie od mamy. Znów jest na niego zła. O to z Karin. A kiedy Susan Saliba jest zła, najlepiej trzymać się od niej z daleka. On i czworo jego rodzeństwa nauczyli się tego wcześnie w dzieciństwie.
Nie może się nie zaśmiać przy całej swojej biedzie. Mama robi dla nich wszystko, ale wścieka się jak stu diabłów. Na szczęście, jeśli tylko podejdzie się do tego w odpowiedni sposób, przechodzi jej tak szybko, jak się zaczyna. David przygotowuje się, żeby odpowiedzieć przeprosinami, cokolwiek to jest, i zerka na ekran.
Ale wiadomość nie jest od mamy. To od niej. Dziękuje za noc. Davida ściska w dołku. Podnosi wzrok i szybko wsuwa smartfona do kieszeni.
– Friggagatan dwadzieścia – informuje kierowcę taksówki i opiera się o chłodne skórzane siedzenie.
Czemu to zrobił? Ze wszystkich ludzi na świecie to od niej powinien się trzymać z daleka. Koleżanka Karin z dzieciństwa w Kungälv. A ona jaką paskudną koleżanką się okazała!
Kręci głową na własne zachowanie. Nie ma tu żadnej logiki. Nie da się tego wytłumaczyć. Trzeba sobie po prostu uświadomić, że nigdy nie wpadnie się na racjonalne wytłumaczenie. Był po prostu głupi i pijany. Znów.