Uśpione wspomnienia - Kamilla Oresvärd - ebook + audiobook

Uśpione wspomnienia ebook i audiobook

Kamilla Oresvärd

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W Göteborgu nastało upalne lato, a jego mieszkańcy wyjeżdżają na upragnione wakacje, by złapać trochę oddechu od codziennego zgiełku. Wydaje się, że życie toczy się spokojnym rytmem. Do czasu.

Pewne małżeństwo odnajduje w ziemiance ludzki szkielet. Najprawdopodobniej są to szczątki trzydziestoletniego mężczyzny. Jakby tego było mało, groźny przestępca, skazany w przeszłości za brutalne morderstwo, ucieka z pobliskiego szpitala psychiatrycznego. Wszystko wskazuje więc na to, że człowiek, który nie potrafi odróżnić jawy od snu, swobodnie i bez nadzoru przemieszcza się po ulicach miasta.

Komisarz Stina Seger oraz jej zespół muszą rozwiązać obie sprawy, zanim komuś stanie się krzywda. Kobieta wkrótce odkrywa, że poszukiwany zbrodniarz może mieć coś wspólnego ze znalezionym niedawno szkieletem.

„Uśpione wspomnienia” to pierwsza część serii o błyskotliwej i odważnej Stinie Seger. Kamilla Oresvärd stworzyła intrygującą i zaskakującą powieść detektywistyczną, dorównującą najlepszym skandynawskim kryminałom.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 353

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 19 min

Oceny
4,1 (38 ocen)
17
7
13
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
elakoza

Całkiem niezła

Tina mi się spodobała jako postać. Fabuła mniej.
00
Cassio20

Całkiem niezła

Ciekawie było na początku. W połowie książki wiedziałam już co się wydarzyło wtedy. Na minus dla mnie jest życie wewnętrzne śledczych. Gdyby nie to, książka byłaby o połowę cieńsza. Na plus Anna Grochowska jako lektorka w audiobooku.
00
rafinat

Nie oderwiesz się od lektury

Sprawnie napisana, wciągająca historia. Rewelacyjnie przeczytana przez Annę Grochowską.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Min­nes­bära­ren

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Marta Dy­bula Östholm

Co­py­ri­ght © Ka­milla Ore­svärd, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S,Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mette Breth

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Jo­anna Kłos

ISBN 978-91-8054-508-2

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Rozdział 1

Męż­czy­zna sie­dzi po­chy­lony nad gro­bem, ko­szulka klei mu się do ple­ców, ota­cza go uno­szący się w po­wie­trzu, le­d­wie wy­czu­walny za­pach róż. Wpa­truje się w czarny gra­nit, czuje go pod pal­cami, twardy i ogrzany przez słońce, które pali go w kark. De­li­katna bryza sze­le­ści w ko­ro­nach drzew i prze­nosi dźwięki mia­sta w ci­szę cmen­ta­rza. Męż­czy­zna za­myka oczy.

Za­czyna so­bie ci­cho nu­cić:

Stars shi­ning bri­ght above you. Ni­ght bre­ezes seem to whi­sper I love you,birds sin­ging in the sy­ca­more trees,dream a lit­tle dream of me.

Otwiera oczy. Prze­biera pal­cami na po­zła­ca­nych żło­bie­niach w ka­mie­niu. Przy da­cie śmierci się za­trzy­muje. Głowa za­czyna mu się ki­wać do przodu i do tyłu, dłoń po­woli za­ci­ska się wo­kół brzegu po­mnika, z ust płyną ko­lejne strofy:

Say ni­ghty-ni­ght and kiss me, just hold me ti­ght and tell me you’ll miss me.

Za­myka oczy. Ude­rze­nia serca przy­spie­szają wraz z ad­re­na­liną wpom­po­wy­waną do krwi. Bie­rze głę­boki od­dech, otwiera oczy i pa­trzy w przód po­nad kra­wę­dzią grobu na ukwie­cone na­grobki, wy­gra­bione ścieżki i po­mniki wznie­sione zmar­łym.

While I’m alone and blue as I can be. Dream a lit­tle dream of me.

W tym sa­mym mo­men­cie, w któ­rym wy­brzmie­wają ostat­nie słowa, waha się. Czarne ści­śle za­sznu­ro­wane glany z chrzę­stem za­ta­piają się w żwi­rek pod nim. Pod­rywa się. I bie­gnie. Ka­myki od­ska­kują spod bu­tów i ude­rzają za nim w zie­mię ni­czym bu­rzowy grad. Dudni mu w pier­siach. Płuca z sy­kiem na­bie­rają po­wie­trza, a z każ­dym zo­sta­wia­nym za sobą me­trem czuje co­raz gło­śniej­sze pul­so­wa­nie w gło­wie.

Orien­tują się, kiedy do­ciera do grobu von Ro­sena, sły­szy ich głosy. Za­sko­czone. Da­le­kie. A po­tem gniewne.

– Halo! Stop! Stój, kurwa!

Nie od­wraca się. Jego prze­waga jest kru­cha i ła­two można mu ją ode­brać. Jest już bli­sko. Ko­niec cmen­ta­rza. Czer­wony mur. Brama. Czarna, wy­soka i sta­bilna. Prze­do­sta­nie się przez nią. Po­tem na ze­wnątrz. Na wol­ność.

Przed oczami miga mu ja­kiś ob­raz. Blond włosy, złoto spla­mione krwią. Mocno mruga, nie zwal­nia­jąc tempa. Pod­nosi rękę i wy­mie­rza so­bie siar­czy­sty po­li­czek. Nie te­raz, my­śli. Kie­dy­kol­wiek, ale nie te­raz.

Mi­nął bramę. Wy­biega na ulicę. Po­de­szwy ude­rzają o as­falt. Krew tętni. Płuca krzy­czą. Oczy łza­wią, a wol­ność jest w za­sięgu ręki. Może jej do­tknąć, po­czuć ją, po­sma­ko­wać jej, kiedy coś twar­dego ude­rza w niego z tak dużą siłą, że od­rzuca go sze­ro­kim łu­kiem po­nad sza­rym as­fal­tem.

Rozdział 2

Mał­żeń­stwo z Dal­torps­ga­tan 6 w dziel­nicy Göte­borga Ör­gryte zna­la­zło w zie­miance szkie­let. Gdy przyj­mo­wano zgło­sze­nia o zna­le­zio­nych ko­ściach, naj­czę­ściej oka­zy­wało się, że to szczątki zwie­rząt, a nie lu­dzi. Tym ra­zem jed­nak za­równo ko­bieta, jak i męż­czy­zna byli le­ka­rzami, a za­tem z ana­to­mią czło­wieka po­winni być do­brze obe­znani, ope­ra­tor w wo­je­wódz­kim cen­trum po­wia­da­mia­nia ra­tun­ko­wego uznał więc, że wie­dzieli, o czym mó­wią, i na­tych­miast wy­słał ra­dio­wóz.

Jako pierwsi do­tarli na miej­sce Lena Holm i Ham­pus Käl­l­gren, po­li­cjanci z pa­trolu po­rząd­ko­wego. Za­par­ko­wali przed białą furtką, prze­szli przez wy­sy­paną ka­mycz­kami ścieżkę, mi­nęli drew­niany dom w ko­lo­rze khaki i we­szli do zie­mianki na ty­łach ogrodu. Rze­czy­wi­ście zna­leźli tam ko­ści wy­glą­da­jące na ludz­kie. W każ­dym ra­zie na tyle, na ile mo­gli doj­rzeć, bo więk­szość była po­grze­bana pod kupą ziemi i ka­mieni.

To wszystko wie już ko­mi­sarz kry­mi­nalna Stina Se­ger, idąc chod­ni­kiem przez ogród, o krok przed ko­legą po fa­chu Da­vi­dem Sand­ber­giem-Sa­libą. Wzdy­cha od go­rąca i wkłada do ust gumę do żu­cia. Niebo nad nią jest nie­bie­skie, a słońce przy­pieka, ale na­si­la­jący się ból głowy, du­chota i zbie­ra­jące się w od­dali sza­ro­czarne chmury zwia­stują, że w ich stronę nad­ciąga bu­rza.

– Co wiemy? – pyta krótko i przy­spie­sza kroku, żeby sta­nąć w cie­niu pod drze­wem.

– W zie­miance leży szkie­let – mówi Ham­pus Käl­l­gren i unosi czapkę. Złota od­znaka po­li­cyjna po­ły­skuje, kiedy męż­czy­zna prze­ciera przed­ra­mie­niem prysz­czate czoło, żeby ze­trzeć pot. – To… – za­czyna, ale prze­rywa mu Lena Holm.

– Tech­nicy już dzia­łają – re­la­cjo­nuje po­li­cjantka, robi krok do przodu, wbija so­lidne buty w trawę i do­brze wy­ćwi­czo­nym ge­stem wsuwa kciuki za ciężki pas.

– Co prawda w środku było bar­dzo ciemno – do­daje Ham­pus, zerka na part­nerkę i wkłada z po­wro­tem czapkę na głowę po­ro­śniętą ru­dymi kę­dzio­rami – ale wi­dzie­li­śmy tru­pią główkę.

– Tru­pią główkę. – Lena pa­trzy na niego krzywo i unosi brwi. – Ej, chwi­leczkę, co? Co ty my­ślisz, że co to jest? Film o pi­ra­tach czy jak? Pi­raci z Ka­ra­ibów? – Śmieje się szorstko, od­wraca do Stiny i Da­vida i prze­wraca oczami. – Do­my­ślam się, że cho­dziło o czaszkę.

– Tak, do­brze. – Roz­grzana twarz Ham­pusa jesz­cze bar­dziej pą­so­wieje. – Oczy­wi­ście, że cho­dziło mi o czaszkę – mówi ci­cho i spusz­cza wzrok.

Stina ob­ser­wuje Lenę Holm i jej wy­krzy­wia­jący usta uśmiech. Po­tem rzuca spoj­rze­nie Ham­pu­sowi. Młody po­li­cjant wy­cią­gnął pe­chowy los na lo­te­rii part­ne­rów. Z Leną Holm nie pra­cuje się ła­two. Dys­ku­to­wano na te­mat prze­nie­sie­nia jej do służby za biur­kiem, ale ona za­wzię­cie się temu sprze­ci­wia, a po­nie­waż ma wspar­cie związku za­wo­do­wego, kie­row­nic­two nie może nic z tym zro­bić. Mówi, że naj­le­piej się czuje w te­re­nie z ludźmi, a każdy, kto to sły­szy, kręci głową, po­nie­waż na­wet przy ogrom­nych po­kła­dach do­brej woli nie można jej na­zwać uta­len­to­waną to­wa­rzy­sko. Ham­pus miał do­świad­czyć tego sa­mego co Stina jako młoda po­li­cyjna asy­stentka. Nie za­po­mniała o tych la­tach. Nie jest osobą o krót­kiej pa­mięci. Ani taką, która pusz­cza pła­zem. Szybko prze­żuwa gumę i od­wraca się do Da­vida.

– Nie ma sensu cho­dzić po do­mach, za­nim nie do­wiemy się cze­goś wię­cej.

– Też tak są­dzę – zga­dza się Stina. Wkłada ręce do kie­szeni. – Po­cze­kamy na wstępne usta­le­nia tech­ni­ków. – Kiwa głową i od­wraca się do Ham­pusa i Leny. – A wy dwoje do­pil­nu­je­cie, żeby nikt cie­kaw­ski nie prze­szedł przez ta­śmę. Stoi tam kilku chło­pacz­ków, pa­trzą przez płot, a z trzema ra­dio­wo­zami na ulicy nie po­winno mi­nąć dużo czasu, za­nim zja­wią się tu me­dia. Nikt nie może się tu do­stać i nie chcę ju­tro w ga­ze­cie wi­dzieć ani jed­nego zdję­cia miej­sca zda­rze­nia. Ham­pus, ty weź­miesz całą dłu­gość płotu z przodu. A ty, Lena, mo­żesz pil­no­wać ko­sza na śmieci, żeby ni­komu nie przy­szło do głowy w nim grze­bać. – Uśmie­cha się do Leny. – Jako osoba do­świad­czona wiesz, że nie ma gra­nic, któ­rych nie prze­kro­czy­łyby me­dia, je­śli już za­czną wę­szyć. Mogą na­wet prze­trzą­snąć ku­beł.

Lena otwiera usta, pa­trzy na Ham­pusa, a po­tem je za­myka. Rzuca Sti­nie krót­kie spoj­rze­nie i od­pro­wa­dza ko­legę idą­cego traw­ni­kiem. W po­ło­wie drogi za­trzy­muje się i od­wraca. Wbija wzrok w Stinę i po­now­nie otwiera usta.

No da­waj – my­śli Stina i gapi się na nią. – Tylko od­py­sk­nij. Przy­go­to­wuje się, kiedy sły­szy ci­chy śmiech Da­vida i lek­kie szturch­nię­cie w rękę, które po­wo­duje, że robi krok w bok.

– To było tro­chę wredne.

– Tak są­dzisz? – pyta, pa­trzy w górę i spo­tyka swoje od­bi­cie w pi­lot­kach Da­vida.

– Po­wie­dzia­łem: tro­chę.

Stina po­now­nie pa­trzy w stronę Leny. Sta­jąc przy kon­te­ne­rze, Lena wzbiła w po­wie­trze rój wiel­kich po­ły­sku­ją­cych na zie­lon­kawo much, które te­raz ze zło­ścią bzy­czą jej nad głową. Pil­no­wa­nie śmier­dzą­cego po­jem­nika w tym skwa­rze nie było do końca zgodne z jej wi­zją dzi­siej­szego dnia pracy. Stina znów od­wraca się do Da­vida.

– Cza­sami czło­wiek do­staje to, na co za­słu­żył.

– To prawda – zga­dza się Da­vid i pa­trzy w górę na dom. – Wiesz co, zro­bię rundkę.

– Do­brze – od­po­wiada mu Stina.

Da­vid idzie za dom. Stina od­pro­wa­dza go spoj­rze­niem, wi­dzi, jak męż­czy­zna znika po­śród po­li­cjan­tów i tech­ni­ków i jak spraw­nie wta­pia się w to­wa­rzy­stwo kil­koma sło­wami, które wy­wo­łują gło­śny śmiech. Ona od­wraca się i pod­cho­dzi parę kro­ków. Pod­nosi wzrok i się roz­gląda. Ja­sny drew­niany dom z bia­łymi li­stwami wo­kół okien miał wy­soką pod­mu­rówkę. Ce­gla­sto­czer­wona bla­cha da­chów­kowa wy­gląda na nowo po­ło­żoną. Wszystko jest schludne i pe­dan­tyczne. Me­ble ogro­dowe białe i świeżo wy­szo­ro­wane. Ra­batki wy­pie­lone do per­fek­cji. Nie ma tu zbęd­nych rze­czy, a z braku za­ba­wek, ro­we­rów i plam po oleju do sku­te­rów na pod­jeź­dzie Stina wnio­skuje, że w tym go­spo­dar­stwie do­mo­wym nie miesz­kają dzieci.

Je­dyną rze­czą, która za­kłóca po­rzą­dek, jest biało-czer­wona mi­ni­ko­parka sto­jąca z tyłu ogrodu z ły­chą wbitą w zie­mię.

Rozdział 3

Męż­czy­zna jest jakby poza cia­łem, kiedy ude­rze­nie twar­dego me­talu tra­fia miękką tkankę i wy­rzuca go na wy­cieczkę w po­wie­trzu po­nad ścieżką ro­we­rową. Wi­dzi każdy szcze­gół oto­cze­nia, jakby pa­trzył oczami ko­goś in­nego. Czer­wony drew­niany do­mek z okrą­głymi lu­kar­nami po­trze­buje od­ma­lo­wa­nia, w ku­rzu na czar­nym au­cie ktoś na­ry­so­wał serce, a dra­bina oparta o pień drzewa jest ze­psuta. Jako ostat­nie za­uważa, że znak in­for­mu­jący o uliczce jed­no­kie­run­ko­wej jest nieco wy­krzy­wiony w lewą stronę, a strzałki na ścież­kach dla pie­szych i ro­we­rów są świeżo po­ma­lo­wane. Po­tem ude­rza o as­falt tak mocno, że od­bija się w bok, wal­czy o haust po­wie­trza, za­trzy­muje się na ple­cach i ciężko dy­szy, ła­piąc od­dech.

Udaje mu się prze­to­czyć na bok, z wy­sił­kiem wtła­cza po­wie­trze w ści­śnięte płuca ze wzro­kiem utkwio­nym w reszt­kach gumy do żu­cia wdep­ta­nej w as­falt. Leży tam, kiedy po­woli po­wraca mu zdol­ność za­czerp­nię­cia pełną pier­sią po­wie­trza prze­sy­co­nego bru­dem i spa­li­nami. Te­raz może usiąść. Kłu­cie w no­dze każe mu spoj­rzeć w dół. No­gawka ro­ze­rwała się wzdłuż, a ja­sny ma­te­riał za­bar­wił się na czer­wono tuż pod ko­la­nem. Rana nie wy­gląda na głę­boką i męż­czy­zna pró­buje po­ru­szyć no­gami. Z prawą idzie do­brze. Ale z lewą coś jest nie tak. Coś jest nie w po­rządku. Od­ma­wia po­słu­szeń­stwa.

Roz­gląda się wo­kół sie­bie. Kilka me­trów przed nim stoi sa­mo­chód z przy­ciem­nio­nymi szy­bami. Sły­szy „klik”, po czym drzwi się otwie­rają od strony kie­rowcy, który na­stęp­nie sta­wia na ulicy czarny do­brze wy­po­le­ro­wany but. Od­wraca głowę. Sły­szy głosy. Są te­raz bli­żej.

Kie­rowca wy­siadł i stoi, pa­trzy na niego, trzy­ma­jąc rękę na drzwiach auta. Ciem­no­szary gar­ni­tur, biała ko­szula i czer­wony kra­wat. Strach i znie­sma­cze­nie na twa­rzy. I coś jesz­cze. Czy to za­sko­cze­nie? Moż­liwe, że szok. Męż­czy­zna nie jest pe­wien. Trudno wy­czy­tać uczu­cia z ludz­kich twa­rzy.

Znów te głosy. Zde­ner­wo­wane. Groźne. Te­raz bli­żej.

Pod­nosi się i przy­go­to­wuje do biegu, kiedy ugina się pod nim noga, tak nie­spo­dzie­wa­nie, że pra­wie się prze­wraca. Udaje mu się utrzy­mać rów­no­wagę i zerka w dół. Jest źle. Ale nie ma czasu. Musi ucie­kać. Po­chyla się. Wy­kręca stopę. Utyka w stronę sa­mo­chodu, po­włó­cząc nogą i z gło­sami męż­czyzn dzwo­nią­cymi mu w uszach.

Czło­wiek w gar­ni­tu­rze otwiera usta, robi w jego stronę kilka kro­ków i wy­ciąga po­mocną dłoń. Wy­raz twa­rzy kie­rowcy się zmie­nia, kiedy po­szko­do­wany od­rzuca wy­cią­gniętą w jego kie­runku rękę i od­py­cha go tak mocno, że męż­czy­zna prze­wraca się na ulicę.

Wdra­puje się do auta. Chwyta za skó­rzaną kie­row­nicę, ści­ska ją mocno i pa­trzy na kok­pit, a po­tem wbija wzrok w gałkę zmiany bie­gów. Jak to się robi? Mi­nęło tyle czasu, od kiedy sie­dział za kół­kiem. Wszystko jest ina­czej.

Prze­nosi wzrok na czarną bramę i bie­rze głę­boki od­dech. Męż­czyźni. Prze­ci­skają się przez bramę i zbli­żają nie­ubła­ga­nie.

Pul­su­jący dźwięk przy­pra­wia go o dreszcz. Coś upo­rczy­wie pika i męż­czy­zna przy­ci­ska gu­ziki, żeby to uci­szyć. Chwyta kie­row­nicę i mocno nią po­trząsa. Czego chce auto? Nie wie. Po­tem ro­zu­mie. Dźwięk. To musi zna­czyć, że sil­nik jest włą­czony, ale pra­cuje tak ci­cho, że go nie sły­chać. Szar­pie za gałkę zmiany bie­gów i wci­ska pe­dał gazu. W mo­men­cie coś strzela mu w karku i tył głowy ude­rza o za­głó­wek. Czer­wony mur na­gle w sza­lo­nym tem­pie zbliża się w jego stronę i w ostat­niej chwili, nim się w niego wbije, udaje mu się spa­ro­wać kie­row­nicą i wy­je­chać na drogę. Mi­ja­jąc męż­czyzn, wi­dzi ką­tem oka ich białe twa­rze i wrzesz­czące usta. Od­dy­cha z ulgą. Udało mu się.

Rozdział 4

Dan Ko­wal­ski wy­cho­dzi w kucki na mocne słońce. Za­trzy­muje się, pro­stuje plecy i przez chwilę po­zwala oczom się przy­zwy­czaić. Po­tem pa­trzy na swoją omegę spe­ed­ma­ster, eks­tra­wa­gan­cję z błysz­czą­cej stali z czarną tar­czą, którą po­da­ro­wał so­bie dwa lata temu na pięć­dzie­siąte uro­dziny. Ni­gdy nie za­pła­cił wię­cej za ża­den inny zby­tek, ale ze­ga­rek oka­zał się wart za­wrot­nej sumy po­nad trzy­dzie­stu trzech ty­sięcy ko­ron. Za­wsze per­fek­cyj­nie po­ka­zuje czas. Te­raz jest czter­na­sta dwa­dzie­ścia trzy.

Ką­tem oka Dan wi­dzi za­su­wa­jącą w jego stronę dłu­gimi, pew­nymi kro­kami Stinę Se­ger, która jed­no­cze­śnie wa­chluje się ma­ry­narką. Wzdy­cha. Wie, co te­raz bę­dzie. Do­stali go­dzinę i trzy­na­ście mi­nut.

– Cześć, Dan! – woła Stina. – Co zna­la­złeś?

I oto pa­dło. Py­ta­nie obo­wiąz­kowe. Ma go tak ser­decz­nie do­syć. Dla­czego nie mogą się na­uczyć, że praca, którą wy­ko­nują on i jego ze­spół tech­ni­ków, wy­maga pre­cy­zji i każdy naj­mniej­szy błąd lub na­wet cień nie­dbal­stwa może za­gro­zić ca­łemu śledz­twu? Krążą nad nim jak ja­strzę­bie, żą­da­jąc in­for­ma­cji, naj­czę­ściej szyb­ciej, niż to moż­liwe. Za każ­dym ra­zem czuje się zmu­szony je prze­ka­zać. Nie­chęt­nie, bo bar­dzo do­brze wie, że je­śli coś pój­dzie nie tak, winę szybko zrzucą na niego.

Dan na­prawdę ko­cha swoją pracę. Na­prawdę. W ostat­nich la­tach pa­sja jakby ustę­po­wała pro­por­cjo­nal­nie do tego, jak tempo pracy przy do­cho­dze­niach przy­spie­sza. Nie ma tego zro­zu­mie­nia dla skru­pu­lat­no­ści i czasu na ana­lizy, co kie­dyś. Nowa tech­nika ma ro­bić ro­botę. Wszystko ma trwać tyle co pstryk­nię­cie pal­cami i prze­ło­żeni oraz ko­le­dzy z pracy nie uzmy­sła­wiają so­bie, że po­trzeba o wiele wię­cej niż tylko tech­niki. To rze­mio­sło, które nie­wielu opa­no­wuje.

Poza tym prze­szka­dza mu, że nie­długo co drugi czło­wiek po obej­rze­niu paru od­cin­ków CSI bę­dzie się uwa­żał za eks­perta i zu­peł­nie bez­kry­tycz­nie wy­rzu­cał z sie­bie nie­prze­my­ślane ko­men­ta­rze i nie­mą­dre rady. Wie­lo­krot­nie tak głu­pie, że gdyby on sam z ta­kimi wy­stą­pił, zro­zu­miaw­szy to, ob­lałby się ze wstydu ru­mień­cem.

Ale jesz­cze coś in­nego spra­wia, że jego mi­łość do za­wodu, nie jest już tak silna. Za­głę­bia­nie się w nowe przy­padki nie daje mu daw­nej sa­tys­fak­cji i nie po­wo­duje, że cał­ko­wi­cie od­daje się spra­wie. Za­czął mieć wra­że­nie, że to mu nie wy­star­cza. Cze­goś mu w ży­ciu bra­kuje.

Po­pra­wia sprzączkę na pa­sku, żeby le­żała cał­kiem pro­sto. Wie, że jego wy­so­kie chude ciało i prze­rze­dzona czu­pryna to nic, na czym można za­wie­sić oko. Nie jest też spe­cjal­nie za­bawny ani in­te­re­su­jący, bo ma ten­den­cję do nad­mier­nej szcze­gó­ło­wo­ści. Fakt, że pra­cuje przy do­cho­dze­niach, mógłby być plu­sem, ale nie­stety, zu­peł­nie bra­kuje mu po­lotu, a spo­sób, w jaki się wy­raża, jest o wiele zbyt zdaw­kowy, żeby ktoś dał radę go słu­chać przez dłuż­szą chwilę.

Sporo działa na jego nie­ko­rzyść. Nie­śmia­łość, prze­ciętny wy­gląd oraz, musi to jed­nak przy­znać, dość nudny spo­sób by­cia. Ale pod­jął de­cy­zję. Trzeba jesz­cze tylko do­pro­wa­dzić do końca kilka po­za­czy­na­nych spraw, a po­tem weź­mie się za swoje ży­cie. Coś się te­raz musi zda­rzyć. Za­nim bę­dzie za późno.

– Do­brze, to co po­wiesz o tym? 

Spo­gląda w dół na Stinę, która sta­nęła obok niego i wa­chluje się ma­ry­narką, z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­jąc na od­po­wiedź. Dan wdy­cha jej za­pach, mie­szankę cy­tru­so­wych per­fum, płynu do płu­ka­nia tka­nin oraz nutki potu, i kręci głową.

– W tym mo­men­cie nie mam nic do do­da­nia.

– Aha. – Stina prze­staje ma­chać po­łami ma­ry­narki i za­pa­chy się ulat­niają. – Ale chyba coś mu­sie­li­ście zna­leźć, prawda? – Nie uśmie­cha się. Tylko pa­trzy na niego tymi wiel­kimi oczami. Po­liczki za­ró­żo­wiły się jej od upału.

Wiele osób jej nie lubi z po­wodu za­sad­ni­czego i mało wy­lew­nego spo­sobu by­cia, ale nie on. Wręcz od­wrot­nie, uważa, że to od­świe­ża­jące. To ta­kie kon­kretne, efek­tywne i nie­wy­ma­ga­jące w od­po­wie­dzi nie­po­trzeb­nych zwro­tów grzecz­no­ścio­wych. A one wła­śnie są jego słabą stroną.

– Coś mamy, oczy­wi­ście. – Za­czyna zdej­mo­wać la­tek­sowe rę­ka­wiczki na­wy­kłym ru­chem i sły­szy, jak strze­lają na ostat­nim palcu. – Mogę po­twier­dzić, że cho­dzi o ludz­kie szczątki i że znaj­do­wały się w miej­scu zda­rze­nia od wielu lat. Wszyst­kie ewen­tu­alne ślady, które mo­głyby po­zo­stać na miej­scu, są zimne. A kiedy mó­wię zimne, to mam na my­śli na­prawdę lo­do­wate.

Stina kiwa głową.

– A wiele to ile lat? – pyta.

Dan wzru­sza ra­mio­nami i mocno ści­ska w ręce rę­ka­wiczki, które te­raz zmie­nił w gu­mową pi­łeczkę. Jest zbyt wcze­śnie. Po­trze­buje wię­cej fak­tów, za­nim coś im do­star­czy. Ale Stina si nie podda, za­nim cze­goś z niego nie wy­ci­śnie. Rów­nie do­brze może jej rzu­cić ja­kiś ką­sek, żeby ją na chwilę za­do­wo­lić.

Od­chrzą­kuje i prze­jeż­dża dło­nią po wło­sach.

– Z grub­sza, prawda, po­wie­dział­bym, że około dwu­dzie­stu, pięć­dzie­się­ciu lat. Ale po­zwolę so­bie do tego po­wró­cić po­twier­dze­niem.

– Aż tyle. – Stina pa­trzy na mi­ni­ko­parkę sto­jącą przy zie­miance. – A co oni ko­pią? 

Dan po­dąża za jej wzro­kiem.

– Chcą prze­ro­bić zie­miankę na szklar­nię. Kiedy za­częli ro­boty, ściana się za­wa­liła i uka­zały się szczątki.

– Czyli ciało było ukryte w ścia­nie?

– Tak, na to wy­gląda. Ktoś się, prawda, po­sta­rał, żeby przy­sy­pać je zie­mią i ka­mie­niami. Praw­do­po­dob­nie ce­lem ukry­cia zwłok.

Stina po­ta­kuje.

– Co te­raz ro­bimy? No wiesz, to ta­kie stare zwłoki.

– Mu­simy po­zbie­rać wszystko, co tu mamy, i za­brać ze sobą do la­bo­ra­to­rium. Zna­le­zi­sko jest, prawda, stare, ale je­śli jest tam ja­kiś, prawda, trop, to znaj­dziemy go.

Stina po­ka­zuje głową w stronę wej­ścia.

– Mogę do środka?

– Tak – mówi Dan i wkłada rę­ka­wiczki do kie­szeni. – Bez pro­blemu, by­le­byś tylko nie skon­tami… To zna­czy, by­le­byś ni­czego nie do­ty­kała.

Stina unosi brwi i pa­trzy na niego.

– Nie, Dan – mówi wy­jąt­kowo do­bit­nie i mija go. – Nie będę ni­czego do­ty­kać.

Dan dławi w so­bie upo­mnie­nie i od­pro­wa­dza ją wzro­kiem. Stina za­trzy­muje się przy wej­ściu do zie­mianki, stoi i pa­trzy przez chwilę, po­tem po­chyla głowę przed ni­skim wej­ściem, po­tyka się o próg i znika z pola wi­dze­nia.

Po­li­cjant bie­rze głę­boki wdech. Przy­kłada rękę do głowy, prze­jeż­dża po cien­kich wło­sach i zwraca twarz do słońca. Dziś wie­czo­rem to na­stąpi. Po­stawi pierw­szy krok w nowe ży­cie.

Rozdział 5

Do po­koju cał­ko­wi­cie zdo­mi­no­wa­nego przez białą ka­napę wpada słońce. Stina kła­dzie dłoń na opar­ciu i prze­biega pal­cami po tka­ni­nie, jed­no­cze­śnie roz­glą­da­jąc się do­okoła. Do­brze po­sprzą­tane i od­ku­rzone. Wszystko jest per­fek­cyj­nie uło­żone na swoim miej­scu, na­wet gład­kie je­dwabne po­duszki na so­fie i zło­żony na jed­nym z dwóch fo­teli w pa­ski koc.

– Mają pań­stwo piękny dom – od­zywa się Stina i pa­trzy na Ju­liette Si­mons­son, która mimo wieku w gład­kim pa­ziu i let­niej su­kience w białe kwiatki wy­gląda na małą dziew­czynkę.

– Dzię­kuję. To bar­dzo miłe – mówi z lekką nutką ob­cego ak­centu, prze­cią­ga­jąc sa­mo­gło­ski.

– Skąd pani po­cho­dzi? – pyta Stina.

– Z Fran­cji. Spod Pa­ryża. – Po­ma­lo­wane czer­woną szminką usta roz­sze­rzają się w uśmie­chu i Ju­liette od­suwa z po­liczka czarny ko­smyk. – Ale miesz­kam w Szwe­cji od pra­wie trzy­dzie­stu lat. Ma pani do­bry słuch – kon­ty­nu­uje ko­bieta i pusz­cza oko do Stiny. – Nie­wiele osób sły­szy, że nie je­stem Szwedką z po­cho­dze­nia.

Stina śmieje się krótko.

– Pani szwedzki jest per­fek­cyjny. To ja mam zbo­cze­nie za­wo­dowe. Zwra­cam uwagę na szcze­góły, do któ­rych nikt nie przy­wią­zuje wagi. 

Od­wraca się do męża Ju­liette Arvida, który opiera się o fo­tel ra­mio­nami. Rę­kawy ko­szuli w kratkę ma pod­wi­nięte do łokci.

– A w tym domu? Jak długo tu pań­stwo miesz­kają?

– Dzie­sięć lat.

Stinę prze­cho­dzi dreszcz.

– I aż do te­raz nie za­uwa­żyli pań­stwo, że mają w zie­miance mar­twego czło­wieka?

Arvid wpa­truje się w nią i prze­cze­suje pal­cami włosy, tak że siwe pa­sma two­rzą na gło­wie szopę jak u Ein­ste­ina.

– Mu­szą pań­stwo zro­zu­mieć, że to wy­daje się tro­chę dziwne. – Stina uśmie­cha się prze­pra­sza­jąco. – Na­prawdę przez dzie­sięć lat ani razu nie uży­li­ście zie­mianki?

– Nie – od­po­wiada Ju­liette. – Nie uży­wa­li­śmy jej.

– To zna­czy, oczy­wi­ście wie­dzie­li­śmy o jej ist­nie­niu – mówi Arvid z po­łu­dnio­wosz­wedz­kim ak­cen­tem i pa­trzy na żonę, a po­tem na Stinę – ale nie in­te­re­so­wała nas. Mie­li­śmy tyle do ro­boty w domu i ogro­dzie, że po pro­stu zo­sta­wi­li­śmy ją tak, jak stała.

– Aż do te­raz? – do­py­tuje Stina i rzuca spoj­rze­nie przez dużą prze­szkloną część ściany za swo­imi ple­cami. Dan i jego ze­spół pra­co­wali na ca­łego i tak bę­dzie jesz­cze przez kilka go­dzin. Stina chce wie­dzieć, co wy­wnio­sko­wali we wstęp­nym ra­por­cie, ale musi się uzbroić w cier­pli­wość.

– Tak – po­ta­kuje Arvid, kła­dzie dłoń na ra­mie­niu Ju­liette i ją obej­muje. – Zaj­rze­li­śmy do niej, kiedy się tu wpro­wa­dzi­li­śmy, ale po­nie­waż le­dwo ją wi­dać, za­po­mnie­li­śmy o niej.

Stina kiwa głową. On ma ra­cję. Bu­dowla jest słabo wi­doczna z po­wodu umiej­sco­wie­nia na obrze­żach działki. Wej­ście jest pra­wie za­kryte dwoma krze­wami ciem­nosz­ma­rag­do­wych ró­ża­necz­ni­ków, a dach po­ro­śnięty gę­stą war­stwą wiecz­nie zie­lo­nych ro­ślin, któ­rych grube i błysz­czące li­ście do­brze ka­mu­flują prze­strzeń. Poza tym szkie­let był ukryty. Wy­ło­nił się do­piero te­raz, kiedy za­wa­liła się ściana.

Stinę prze­cho­dzi dreszcz. Zmu­siła się, żeby wejść do środka. Sko­czyło jej tętno, a od­dech stał się dy­szący. Cia­sne prze­strze­nie tak na nią dzia­łają. Wspo­mnie­nie, które jesz­cze żyje i które we­dług jej te­ra­peutki nie znik­nie, je­śli nie bę­dzie się na nie eks­po­no­wać. To się na­zywa te­ra­pia po­znaw­czo-be­ha­wio­ralna. Stina pry­cha.

– Ale droga pani – mówi Ju­liette, ro­biąc po gład­kiej drew­nia­nej pod­ło­dze krok na ob­ca­sach, które po­wo­dują, że jej wła­sne co­nversy w roz­mia­rze czter­dzie­ści je­den wy­glą­dają jak dwa wiel­kie ka­jaki. Ko­bieta wska­zuje na ka­napę. – Je­stem tak prze­jęta, że zu­peł­nie za­po­mnia­łam o ma­nie­rach. Pro­szę usiąść.

– Dzię­kuję – od­po­wiada Stina i za­pada się w mięk­kich po­dusz­kach, wi­dząc, że zo­sta­wia po so­bie smugę brudu na śnież­no­bia­łej po­wierzchni. – Tak – do­daje i pró­buje ją ukryć, sta­wia­jąc w tym miej­scu to­rebkę. – Ile lat ma zie­mianka?

– Ile lat? Hm. – Ju­liette wzru­sza ra­mio­nami i sa­dowi się w fo­telu. Pa­trzy w górę na Arvida, który sta­nął za nią. – Nie wiemy, ile do­kład­nie. Ale je­śli wy­bu­do­wano ją wtedy, kiedy po­sta­wiono dom, to jest z lat dwu­dzie­stych. Są­dzi pani, że…? – Marsz­czy czoło, co po­wo­duje, że jej nos ściąga się w za­bawny spo­sób. – My­śli pani, że ciało mo­gło tam tak długo le­żeć?

Stina nie od­po­wiada, tylko wyj­muje z to­rebki no­tes i dłu­go­pis. Je­śli zie­mianka jest z lat dwu­dzie­stych ubie­głego wieku, to może wy­klu­czyć, że zwłoki w nią wbu­do­wano. Mu­siano je tam po­ło­żyć póź­niej. Nie mo­gły być aż tak stare.

– Pro­szę opo­wie­dzieć – pa­trzy na nich – jak to się stało, że zna­leźli pań­stwo zwłoki.

– Zie­mianka była na­szym ko­lej­nym pro­jek­tem. Mie­li­śmy ją prze­bu­do­wać na szklar­nię. – Ręce Ju­liette wi­rują w po­wie­trzu. – Chcie­li­śmy wy­mie­nić dach na płyty po­li­wę­gla­nowe, które prze­pusz­czają świa­tło i cie­pło…

– …a grube ka­mienne ściany i umiej­sco­wie­nie spi­żarni pod zie­mią po­ma­gają w utrzy­ma­niu sta­łej tem­pe­ra­tury o każ­dej po­rze roku – do­daje Arvid.

Stina po­pra­wia no­gawkę i przy­gląda się swoim roz­mów­com. Uśmie­cha się. Nie­zbyt czę­sto w pracy na­tra­fia na to, co wi­dzi mię­dzy nimi. Przy­zwy­cza­iła się do nę­dzy, prze­mocy, si­nia­ków i słów prze­peł­nio­nych nie­na­wi­ścią, ale tu są cie­pło i sym­pa­tia. Uświa­da­mia so­bie, że lubi Arvida i Ju­liette.

– Ro­zu­miem – kon­ty­nu­uje. – A szczątki? Kto je zna­lazł?

– Ja – mówi Arvid. Ści­ska opar­cie fo­tela. – Ju­liette po­szła zro­bić kawę, a ja wsze­dłem do środka. Zro­bi­łem pierw­szy za­mach ko­parką i zo­ba­czy­łem, że dach zro­bił się wklę­sły, więc chcia­łem zo­ba­czyć, co się stało. Tak, po­cząt­kowo nie­wiele wi­dzia­łem. Było ciemno i cia­sno. Do­piero kiedy do­sze­dłem do sa­mego końca po­miesz­cze­nia, zo­ba­czy­łem stos ka­mieni. Część da­chu i ściana się za­pa­dły. Wy­daje mi się, że to się stało wtedy, kiedy wsa­dzi­łem ły­chę w dach. Tak czy siak. Pod­sze­dłem i za­czą­łem pod­no­sić ka­mie­nie. – Roz­kłada ręce. – Po czę­ści po to, żeby zo­ba­czyć, jak duże były straty, ale też żeby, hm… – Wzru­sza ra­mio­nami. – Nie wiem. Nie wie­dzia­łem prze­cież, że… – Cich­nie.

– Po­wie­dział pan, że pod­no­sił ka­mie­nie?

– Tak, wła­śnie. Pod­no­si­łem ka­mie­nie. Wtedy ją zo­ba­czy­łem. Czaszkę. – Dra­pie się mocno po ra­mie­niu, zo­sta­wia­jąc czer­wone ślady na ja­snej pie­go­wa­tej skó­rze. – Na po­czątku rze­czy­wi­ście my­śla­łem, że to był ka­mień, była taka czarna i pa­skudna, więc pra­wie jej do­tkną­łem. Ale wiem tyle, że na­leży trzy­mać się z da­leka. Jak tylko zo­ba­czy­łem, co to jest, cof­ną­łem się.

Stina lu­struje go.

Ważne, żeby Arvi­dowi się nie wy­da­wało, że musi dać ja­kąś od­po­wiedź. Lu­dzie czę­sto mają ta­kie wra­że­nie. Czują pre­sję, by po­móc, i za­czy­nają opo­wia­dać o czymś, czego wła­ści­wie nie pa­mię­tają. W ta­kich sy­tu­acjach le­piej, żeby nic nie mó­wili.

Arvid po­woli kręci głową.

– Nie, nie wy­daje mi się. Oczy­wi­ście roz­glą­da­łem się za resztą ciała. – Robi pauzę, a po­tem mówi da­lej: – Je­śli tam jest, to chyba ukryta pod ma­sami. Ale za­uwa­ży­łem, że on tam le­żał już od ja­kie­goś czasu.

– On tam le­żał od ja­kie­goś czasu? – Stina marsz­czy czoło.

– No, jak wia­domo, je­stem le­ka­rzem, szkie­let to dla mnie nie no­wina, więc oce­nia­jąc po wy­glą­dzie czaszki, wy­snu­łem wnio­sek, że to męż­czy­zna.

Stina kiwa głową. Roz­róż­nie­nie czaszki męż­czy­zny i ko­biety po­winno być lek­cją A1 na me­dy­cy­nie, więc to brzmi lo­gicz­nie. Prze­biega wzro­kiem po ich twa­rzach.

– Mają pań­stwo po­ję­cie, kto to może być?

Oby­dwoje po­trzą­sają gło­wami.

– A co wie­dzą pań­stwo o po­przed­nich wła­ści­cie­lach domu?

– Wła­ści­wie bar­dzo mało. Pra­wie nic w su­mie. – Ju­liette prze­chyla głowę. – To była star­sza pani. Wdowa, je­śli się nie mylę. Albo może panna. Zmarła, więc to jej spad­ko­bierca sprze­da­wał.

– Czyli oso­bi­ście ni­gdy jej pań­stwo nie spo­tkali?

– Nie, ale je­śli pani pyta mnie o zda­nie, to nie miała równo pod su­fi­tem. – Ju­liette puka się w czoło.

Stina prze­staje bęb­nić ołów­kiem i się po­chyla.

– W ja­kim sen­sie?

Ju­liette pry­cha i prze­wraca oczami.

– Jak ona wy­glą­dała. Mon Dieu! – Wy­ciąga rękę w nie­kre­ślo­nym kie­runku. – Po­śred­nik był bar­dzo nie­chętny i nie chciał nam po­ka­zać domu, bo był tak straszny. Mu­sie­li­śmy go na­tręt­nie prze­ko­ny­wać. Zro­zu­mie­li­śmy dla­czego, kiedy tu przy­je­cha­li­śmy. – Kręci głową.

– A jak tu to wszystko wy­glą­dało?

– Och! Było nie­sły­cha­nie brudno. Wszę­dzie. Ta ko­bieta chyba ni­gdy nie sprzą­tała. Zbie­raczka. Od pod­łogi aż po su­fit pię­trzyły się różne przed­mioty. Ten po­kój i na­sza sy­pial­nia były pełne sta­rych ga­zet. – Po­ka­zuje ręką. – To­tal­nie chore.

– No i pa­liła – do­daje Arvid, marsz­cząc nos. – Śmier­działo sta­rym ty­to­niem, który się wgryzł w tynki. Ściany i su­fity były żółte i od­bar­wione.

Ju­liette ściąga usta i po­ta­kuje.

– Odór pra­wie znie­chę­cił nas do kupna, ale po tym, jak nas za­pew­niono, że można się go po­zbyć, od­wa­ży­li­śmy się. I tak mie­li­śmy zro­bić ge­ne­ralny re­mont.

– Który po­śred­nik zaj­mo­wał się sprze­dażą?

– Nie pa­mię­tam na­zwi­ska. Arvid, a ty?

Arvid za­prze­cza ge­stem.

– A czy mogą się pań­stwo tego do­wie­dzieć?

– Tak, pew­nie – od­po­wiada Ju­liette i szybko wstaje. – Trzy­mamy wszyst­kie do­ku­menty z za­kupu domu.

Stina pa­trzy na twarz ko­biety i wi­dzi coś in­nego, niż sły­szy w rześ­kim gło­sie. Coś tam jest. Nie­po­kój? Albo znie­sma­cze­nie? I ro­zu­mie. Wła­śnie w tym mo­men­cie do Ju­liette na po­waż­nie za­częła do­cie­rać in­for­ma­cja, że w ich ogro­dzie leży mar­twy czło­wiek. I był tam przez te wszyst­kie lata, kiedy tu miesz­kali.

Rozdział 6

Za­trzy­muje się i wy­ciera pot z czoła. Kilka sa­mo­cho­dów stoi za­par­ko­wa­nych na ulicy. Trzy z nich to wozy po­li­cyjne. Przy­gryza mię­si­stą we­wnętrzną część po­liczka i czuje de­li­katny po­smak krwi. W ogro­dzie by­łoby za­tem co naj­mniej sze­ściu mun­du­ro­wych. Może jesz­cze wię­cej. Prze­klina, od­wraca się i uty­ka­jąc, idzie da­lej.

Po­zbył się auta. Wła­ści­ciel zgło­siłby kra­dzież. To tylko kwe­stia czasu, o ile już tego nie zro­bił. Od­sta­wił je na bocz­nej uliczce z uchy­lo­nymi drzwiami i klu­czy­kami w sta­cyjce, żeby ktoś je zo­ba­czył, wziął i od­je­chał da­leko od mia­sta. W ten spo­sób zy­skałby tro­chę czasu.

Za­czyna iść. Opiera się na pro­wi­zo­rycz­nej la­sce i czuje w ręce krą­głe drewno. Wziął ją z ogrodu ja­kie­goś domu. Stary, do­bry mło­tek do kro­kieta musi wy­star­czyć jako wspar­cie kon­tu­zjo­wa­nej nogi.

Wdy­cha oko­licę i po­woli kuś­tyka na­przód, ma­jąc pa­lące po­po­łu­dniowe słońce za ple­cami. To ładna dziel­nica, nad którą czuwa czer­wony ko­ściół. Wiel­kie ci­che wille za gę­stymi ży­wo­pło­tami i świeżo ma­lo­wa­nymi pło­tami. Do­brze sko­szone traw­niki, po­przy­ci­nane ra­batki i pu­ste pod­jazdy. Mija biały dom z nie­bie­skimi mar­ki­zami, po jed­nej stro­nie sły­szy trzask daszku w skrzynce na li­sty, kiedy opróż­nia ją na­sto­la­tek w czar­nej bejs­bo­lówce i spodniach opusz­czo­nych tak ni­sko, że wi­dać bladą pupę. Za­trzy­muje się w pół kroku, ale do­cho­dzi do wnio­sku, że młody z bia­łymi słu­chaw­kami w uszach osa­dził się tak głę­boko w swoim świe­cie, że nie zwróci na niego uwagi.

Okrąża kwar­tał, idzie wzdłuż chod­nika, który pro­wa­dzi na ulicę za do­mami. Drzewa są wy­so­kie i rzu­cają cień na jego drogę, pod­czas gdy on da­lej brnie na­przód po as­fal­cie i ci­chym zie­lo­nym traw­niku. Czer­wone domki sze­re­gowe zo­sta­wia w tyle. Ży­wo­płot przed nim jest gę­sty, wy­soki i zie­lony.

Igno­ruje dzwo­niący mu w gło­wie ból.

Ży­wo­płoty gęst­nieją co­raz bar­dziej, ro­bią się wyż­sze i zie­leń­sze, niż je za­pa­mię­tał. Ale znaj­duje dziurę, przez którą może pa­trzeć na dom od­bi­ja­jący ja­sne świa­tło tak, że ośle­pia go słońce. Mruga, żeby prze­sło­nić pro­mie­nie, lecz one da­lej po­ły­skują pod bo­lą­cymi po­wie­kami. Przy­my­ka­jąc oczy, wę­druje wzro­kiem po ogro­dzie.

Marsz­czy czoło. Szuka. Jest w do­brym miej­scu. Wie to na pewno. A jed­nak. Coś się nie zga­dza.

Rozdział 7

Ju­liette wy­cho­dzi z po­koju, stu­ka­jąc ob­ca­sami, a Arvid da­lej stoi przy fo­telu, trzy­ma­jąc dłoń na opar­ciu.

– Jak to wła­ści­wie jest? – pyta i pa­trzy na Stinę. – Ma pani już teo­rię na te­mat tego, co się z tym czło­wie­kiem stało, czy czeka pani, aż bę­dzie tro­chę wię­cej wska­zó­wek?

Stina się uśmie­cha.

– Tro­chę za wcze­śnie na teo­rie. A co pan my­śli?

– Wła­ści­wie to nie wiem, co mam o tym są­dzić. – Za­my­ślony, dra­pie się po bro­dzie. – Moja pierw­sza myśl: ktoś nam zro­bił ka­wał. Któ­ryś z dzie­cia­ków z są­siedz­twa po­ło­żył tam pla­sti­kową czaszkę ze sklepu z ga­dże­tami, żeby nas na­brać. Albo żeby się ze­mścić.

Stina unosi brwi.

– Ze­mścić?

Arvid śmieje się lekko i robi lek­ce­wa­żący gest dło­nią.

– Ech. To nie tak po­ważne, na ja­kie wy­gląda. Dwóch chło­pa­ków mieszka w tym zie­lo­nym domu na­prze­ciwko. Nie­źle na nich na­krzy­cza­łem, kiedy pod­kra­dali na­sze jabłka rambo. Kilka lat za­jęło nam ich wy­ho­do­wa­nie i kiedy na­resz­cie na drze­wie wy­ro­sło parę bied­nych owo­ców, przy­szły dzie­ciaki i je so­bie wzięły, więc po­rząd­nie na nie po­msto­wa­łem. Nie zdzi­wi­łoby mnie, gdyby to oni ob­sta­lo­wali ja­kąś cho­lerną ze­mstę za po­cią­gnię­cie za ucho i po­ła­jankę, które im za­fun­do­wa­łem.

Stina my­śli o chło­pacz­kach, któ­rych wcze­śniej mi­nęła. To ten typ, po któ­rym już z da­leka wi­dać, że to praw­dziwe ło­bu­ziaki z żą­dzą od­wetu po­ły­sku­jącą w oczach i ma­łymi świerz­bią­cymi pa­lusz­kami. Chłopcy, któ­rzy na pewno nie po­zwo­li­liby, żeby re­pry­menda prze­szła pła­zem, i Si­mons­son ra­czej po­wi­nien się li­czyć z re­wan­żem. Jej córki ni­gdy nie do­ka­zy­wały w ten spo­sób. Miały jed­nak ce­chy, które mo­gły być rów­nie mę­czące.

– Pań­stwo nie mają dzieci, prawda? – pyta.

– Nie. Nie zło­żyło się. My­ślę, że to z po­wodu na­szej pracy – mówi Arvid i do­daje wy­ja­śnia­jąco: – Oby­dwoje pra­cu­jemy w Szpi­talu Dzie­cię­cym Kró­lo­wej Syl­wii.

Stina kiwa głową.

– To się pań­stwo do­sta­tecz­nie na­pa­trzą. Zda­rza się, że kiedy lu­dzie wi­dzą w pracy, jak in­nym dzieje się krzywda, po­tra­fią się uod­por­nić, by się chro­nić, ale po­tra­fię so­bie wy­obra­zić, że to trudne, je­śli do­ty­czy dzieci.

– Tak wła­śnie jest.

– Co pan so­bie po­my­ślał, kiedy zro­zu­miał pan, że to nie żart chło­pa­ków z są­siedz­twa?

– Je­śli mam być szczery, to by­łem głów­nie za­sko­czony. I za­cie­ka­wiony – do­daje. – Za­sta­na­wia­łem się, jak ta czaszka się tam zna­la­zła.

Stina wo­dzi wzro­kiem za męż­czy­zną, który ob­cho­dzi fo­tel i ciężko opada na sie­dzi­sko. Kiedy siada, fa­luje mu brzuch. Coś mówi Sti­nie, że Arvid lubi so­bie w ży­ciu do­ga­dzać i że nie stroni od smacz­nych ko­la­cji za­kra­pia­nych do­brymi wi­nami. Ze spo­sobu za­kła­da­nia ra­mion na brzu­chu wnio­skuje też, że z tymi do­dat­ko­wymi ki­lo­gra­mami nie czuje się cał­kiem kom­for­towo.

– Zdą­ży­łem dość do­brze przyj­rzeć się czaszce – kon­ty­nu­uje. – Po­pa­trzy­łem na roz­miar, oczo­doły, dolną szczękę i zęby i do­sze­dłem do wnio­sku, że z naj­więk­szym praw­do­po­do­bień­stwem to męż­czy­zna. Tech­nicy też do tego dojdą.

– Na pewno.

– A co pani my­śli? – pyta. – Co mu się mo­gło stać?

– Nie wiemy tego. – Stina kręci głową i z hu­kiem za­myka ze­szyt. Po­tem uśmie­cha się me­cha­nicz­nie. – Tro­chę za wcze­śnie, żeby co­kol­wiek po­wie­dzieć.

– A kto to mógłby być?

– Nooo, je­żeli ktoś z nas dwojga na tym eta­pie może snuć ja­kie­kol­wiek do­my­sły, to na pewno nie ja.

Arvid robi głę­boki wdech.

– Czy moż­liwe, że zo­stał za­mor­do­wany?

– Na tym eta­pie ni­czego wy­klu­czamy. – Wstaje, wkłada ze­szyt i dłu­go­pis do to­rebki, którą prze­rzuca przez ra­mię i prze­wie­sza na ukos na pier­siach. – Za­nim bę­dziemy mo­gli wy­snuć ja­kieś wnio­ski, po­trzeba ba­dań dak­ty­lo­sko­pij­nych.

– Ro­zu­miem – od­po­wiada Arvid i z tru­dem wstaje z mięk­kiego fo­tela. Staje przed nią i po­pra­wia spodnie.

– Na dziś mam już wszystko, czego po­trze­buję – oznaj­mia po­li­cjantka i za­czyna się od­da­lać.

Arvid od­pro­wa­dza ją do ko­ry­ta­rza w domu i stoi obok niej w ci­szy, kiedy cze­kają, aż Ju­liette przyj­dzie z se­gre­ga­to­rem z do­ku­men­tami za­kupu. Stina od­biera go, dzię­kuje, wy­cho­dzi na słońce i ru­sza przed sie­bie po wy­sy­pa­nej ka­my­kami ścieżce.

Pa­trzy w górę. W cza­sie kiedy była w środku, nad­cią­gnęły czarne chmury. Bę­dzie pa­dać. I bę­dzie bu­rza. Boli ją głowa.

Rozdział 8

Na po­czątku Stina za­mie­rza zi­gno­ro­wać Lenę Holm i ją mi­nąć, ale kiedy już się z nią zrów­nuje, nie po­trafi się po­wstrzy­mać i unosi rękę w ge­ście po­zdro­wie­nia. W od­po­wie­dzi do­staje krót­kie spoj­rze­nie, które mówi, że ko­le­żanka z pracy jest, de­li­kat­nie mó­wiąc, nie­za­do­wo­lona z po­wie­rzo­nego jej za­da­nia i że tego nie od­pu­ści.

– Jak leci? – pyta Stina i za­trzy­muje się przy niej.

– Do­brze, dzię­kuję – od­po­wiada Lena Holm i opusz­cza po­ste­ru­nek.

Stina unosi brwi do góry.

– A ty do­kąd się wy­bie­rasz?

Lena za­trzy­muje się i pod­nosi wzrok.

– My­śla­łam, że mia­łam…

– Nie. – Stina po­trząsa głową. – Chcę, że­byś tu zo­stała.

– Ale ja…

– Po­wie­dzia­łam – prze­rywa jej Stina – że chcę, że­byś tu zo­stała.

Od­wraca się, uśmie­cha sama do sie­bie i idzie do sa­mo­chodu, szu­ka­jąc w to­rebce klu­czyka. Czuje ukłu­cie iry­ta­cji z po­wodu swo­jej ma­łost­ko­wej ze­msty, ale po­tem tylko wzru­sza ra­mio­nami i wy­ła­wia go. Kie­dyś Lena musi po­sma­ko­wać wła­snej zgni­łej tru­ci­zny. Może to spo­wo­duje, że bę­dzie le­piej trak­to­wać in­nych?

Stina zdal­nie otwiera auto, sły­sząc jed­no­cze­śnie za sobą głos.

– Halo! Stino Se­ger!

Mocno ści­ska pi­lota w ręce.

– Po­cze­kaj.

Kurde, my­śli. Te­raz do­sta­nie za swoje. Karę za to, że za­trzy­mała się przy Le­nie. Po­woli od­wraca się i spo­tyka parę orze­cho­wych oczu za oku­la­rami w pla­sti­ko­wych opraw­kach.

– Co zna­leź­li­ście? – pyta zdy­szany męż­czy­zna i przy­sta­wia jej do twa­rzy ko­mórkę.

Stina robi krok do tyłu i unosi ra­mię, żeby stwo­rzyć dy­stans po­mię­dzy nią a Jer­rym Kvan­tem, re­por­te­rem z „Kväl­l­spo­sten”.

Stina wie, co ro­bić. Nie może pi­snąć ani słówka. Je­śli nie chce, żeby wy­rwane z kon­tek­stu cy­taty po­ja­wiły się w ga­ze­cie albo na por­talu in­for­ma­cyj­nym i zo­stały źle zin­ter­pre­to­wane. Na­uczyła się tego. Na błę­dach.

Ką­tem oka wi­dzi, jak fo­to­grafka pod­nosi nogę w dżin­so­wych spodniach, żeby prze­do­stać się przez biały płot na działkę. Już ma krzyk­nąć, kiedy po traw­niku nad­biega umun­du­ro­wany po­li­cjant. To Han­nes Käl­l­gren pę­dzi, a ru­dawe loki ko­ły­szą mu się przy oczach.

– Stać! Pro­szę się trzy­mać z dala od ogrodu – woła sta­now­czo, wy­sta­wia rękę w ge­ście po­ka­zu­ją­cym „stop” i uka­zuje pod pa­chą wielki ciemny ślad potu na gra­na­to­wej po­li­cyj­nej ko­szuli.

Blon­d­włosa fo­to­grafka się za­trzy­muje.

– No pro­szę – mówi, prze­chyla głowę i się uśmie­cha.

– Nie ma szans. Pro­szę się cof­nąć. – Han­nes pod­nosi wy­żej rękę. – Po­wie­dzia­łem: cof­nąć się.

Do­brze, Han­nes – my­śli Stina. Nie daje so­bie w ka­szę dmu­chać, na­wet bar­dziej, niż są­dziła. Bę­dzie tego po­trze­bo­wał w tym za­wo­dzie. I w ży­ciu.

Fo­to­grafka wi­dzi, że tra­fiła na opór. Prze­staje się uśmie­chać, robi, co jej każą, i prze­kłada z po­wro­tem nogę. Cofa się na ulicę, gdzie się za­trzy­muje i za­czyna ro­bić zdję­cia willi. Tego nie mogą jej za­bro­nić. I praw­do­po­dob­nie ta­kie zdję­cie trafi wkrótce na por­tal in­ter­ne­towy, a ju­tro na pierw­szą stronę.

– Czy to prawda, że zna­leź­li­ście na tej działce szkie­let?

Stina od­wraca się do Jerry’ego Kvanta. Odro­binę za szybko, z czego zdaje so­bie sprawę, kiedy wi­dzi cień uśmie­chu na jego twa­rzy. Ale w żad­nym ra­zie nie za­mie­rza tego po­twier­dzić, py­ta­jąc, skąd to wie­dzą. Za­sta­na­wia się jed­nak. Jak to moż­liwe, że on wie? Czy ktoś się wy­ga­dał? Robi krok do auta.

– Bez ko­men­ta­rza.

Jerry ob­niża dyk­ta­fon.

– Stina, daj spo­kój. Chyba coś mo­żesz mi dać.

Pa­trzy na niego, a po­tem na fo­to­grafkę, która robi zdję­cia ra­dio­wo­zom. Kiwa głową w tamtą stronę.

– Nowa ko­le­żanka z pracy? – pyta.

Jerry pa­trzy na blon­dynkę i po­twier­dza ski­nie­niem.

– Po­wi­nie­neś jej po­wie­dzieć, żeby trzy­mała się z dala od ogrodu. Trwa do­cho­dze­nie.

Jerry roz­kłada ręce. Tak jakby to było poza jego kon­trolą. Stina pry­cha. Na po­czątku, kiedy był nowy w „Kväl­l­spo­sten”, pró­bo­wała utrzy­my­wać z nim po­prawne sto­sunki. I do­brze się za­częło. Był nowy i przy­wią­zy­wał dużą wagę do po­zy­ski­wa­nia kon­tak­tów. Ale im bar­dziej się wpra­wiał, tym waż­niej­sze sta­wało się dla niego zo­ba­cze­nie wła­snego na­zwi­ska w ga­ze­cie. Dla­tego jego ar­ty­kuły tra­ciły wia­ry­god­ność. Nie przej­mo­wał się też zbyt­nio pi­sa­niem prawdy. Naj­waż­niej­sze było to, że do­stał ru­brykę. Cza­sami zmy­ślał cy­taty. Dzia­łało to na Stinę jak płachta na byka. Je­śli ist­niało coś, czego nie lu­biła w lu­dziach, to za­kła­ma­nie i fałsz. Dla­tego po­sta­no­wiła trzy­mać się z dala od Jerry’ego i „Kväl­l­spo­sten”.

Rzuca spoj­rze­nie na kosz na śmieci. Może po­sta­wie­nie przy nim Leny na straży to nie był taki głupi po­mysł. Jerry mógł rów­nie do­brze pod­nieść po­krywę i w nim po­grze­bać, je­śli po­my­ślałby, że coś tam znaj­dzie.

– Stina – mówi re­por­ter i prze­chyla głowę. – Sta­ramy się tylko ro­bić swoje. Wiesz o tym.

Stina przy­ta­kuje, szybko wsiada do auta i prze­klina, kiedy przy­pad­kiem ude­rza głową o kra­wędź drzwi. Przy­kłada rękę w bo­lące miej­sce i pa­trzy na Jerry’ego.

– Ja też – mówi z pie­ką­cymi po­licz­kami, zła za­równo na niego, jak i sie­bie samą za swoją nie­zdar­ność, i za­myka drzwi.

Rozdział 9

Męż­czy­zna roz­gląda się wo­koło. Coś się nie zga­dza. Gdzie są me­ble ogro­dowe z łusz­czącą się farbą, za­rdze­wiała taczka i po­tłu­czone do­niczki ze zwięd­nię­tymi kwia­tami? A pa­sia­sty wąż do pod­le­wa­nia wi­jący się w tra­wie albo pu­ste bu­telki i puszki? Za­miast tego wszyst­kiego wi­dzi tam żywo zie­lony gę­sty traw­nik, olśnie­wa­jące ra­batki z kra­wę­dziami rów­nymi jak od li­nijki, śnież­no­biały me­bel ogro­dowy i do­brze przy­strzy­żone krzewy. Po­trząsa głową. Czuje, jak prawa strona twa­rzy drga, kiedy szuka wzro­kiem zie­mianki.

Ob­raz zo­staje za­sło­nięty, kiedy blon­dynka z dłu­gimi fa­lu­ją­cymi wło­sami prze­cho­dzi za­le­d­wie około me­tra przed nim. Nie­sie ja­kąś skrzynkę, a on czuje za­pach jej per­fum, ciężki i słodki, w dusz­nym po­wie­trzu.

Męż­czy­zna prze­chyla głowę, wy­wo­łu­jąc trzask w karku. Blond włosy. Ude­rza otwartą dło­nią w czoło. Coś chce wyjść na po­wierzch­nię, na wierzch i na ze­wnątrz. Coś tam jest, tuż pod po­wierzch­nią.

Bły­snęło. Głowa boli. Ina­czej niż za­zwy­czaj.

Zmie­nia po­zy­cję. Noga. Pa­trzy w dół. Nie da się jej uży­wać. Od­pa­dła. Marsz­czy czoło. Nie boli, choć po­winno. Jak to moż­liwe?

Znów pa­trzy w górę i wi­dzi, że ko­bieta się za­trzy­muje i roz­ma­wia z wy­so­kim męż­czy­zną o rzad­kich wło­sach, który kilka razy zerka na ze­ga­rek. Ostatni pro­mień słońca po­ły­skuje na jej ja­snych lo­kach, za­nim ciemna chmura przy­ga­sza re­fleksy. Po­dmuch po­wie­trza po­rywa jej ko­smyki w górę, unosi je i pod­kręca, jed­no­cze­śnie coś krwi­sto­czer­wo­nego bły­ska mu przed oczami. Po­tem krew. Czer­wona krew, która leci z otwar­tej rany w zmiaż­dżo­nej gło­wie.

Osuwa się na ko­lana, upusz­cza mło­tek i ude­rza czo­łem o zie­mię. Ob­raz, który wi­dzi przed sobą. Nie znika. Tylko opa­lone na czer­wo­no­brą­zowo nogi, brudne, po­si­nia­czone i za­krwa­wione. Po­ła­mane palce drob­nych dłoni. Całe ra­miona po­ra­nione, a ciało za­lane krwią i po­ka­le­czone. Twarz, ta piękna twarz, po­bita, spuch­nięta i wy­krzy­wiona. Oczy, wiel­kie stud­nie nie­mego krzyku. Obej­muje się ra­mio­nami i za­czyna ko­ły­sać w przód i w tył. Co on zro­bił? Co on zro­bił?

Rozdział 10

Stina klnie gło­śno, kiedy bułka wo­kół hot doga fran­cu­skiego pęka, a duży kleks musz­tardy lą­duje na bia­łej ko­szulce i po­woli za­czyna jej spły­wać na brzuch.

– Co po­wie­dzia­łaś? – Głos mamy nie­sie się echem z gło­śnika w sa­mo­cho­dzie.

– Ech, po­pla­mi­łam się so­sem – mówi Stina i pró­buje ze­trzeć plamę o wiele za małą ser­wetką.

– Jesz coś?

– Tak. Sie­dzę w au­cie. Wła­śnie od­wio­złam An­nie do Tor­slandy, ku­pi­łam hot doga w dro­dze z pracy. Nie zdą­ży­łam dziś zjeść obiadu.

Robi się ci­cho, po­tem głos wraca.

– Nie wolno ci się tak źle od­ży­wiać, Stina.

– Wiem, że mi nie wolno. – Stina wzdy­cha. – Ale cza­sem tak bywa, kiedy nie zdążę ni­czego zjeść.

– Ale od­wieźć An­nie zdą­ży­łaś?

Słowa wra­cają, są szorst­kie. Stina wie dla­czego, ale nie za­mie­rza wcho­dzić w dys­ku­sje na te­mat dzieci. Jej mama twier­dzi, że Stina sta­now­czo za bar­dzo je wy­rę­cza, a ona zdaje so­bie sprawę, że mama ma ra­cję. Ni­gdy jed­nak by tego nie przy­znała, dla­tego roz­mowa na ten te­mat mo­głaby się skoń­czyć tylko w je­den spo­sób. Le­piej więc nie od­po­wia­dać.

– Ro­bisz o wiele za dużo dla dzieci. Mu­szą so­bie cho­ciaż tro­chę same ra­dzić.

– Mhm.

– Tak, wiem, że uwa­żasz, że się po­wta­rzam, ale je­śli kie­dy­kol­wiek mają się stać nie­za­leż­nymi ludźmi, mu­szą za­cząć so­bie ra­dzić same. Prze­cież w tym roku koń­czą szes­na­ście i osiem­na­ście lat, a ty je trak­tu­jesz, jakby miały dzie­sięć.

Stina nie od­po­wiada, tylko pró­buje ze­trzeć z ubra­nia resztki dres­singu i po­pra­wia chwyt na kie­row­nicy, kiedy sa­mo­chód robi zyg­zak na dro­dze, a ja­dący z na­prze­ciwka po­ka­zuje jej środ­kowy pa­lec. Well, fuck you too, my­śli Stina i rzuca zgnie­cioną ser­wetkę na pod­łogę.

– Spójrz na sie­bie i swoje ro­dzeń­stwo – pa­ple da­lej mama. – Gdy­bym was tak we wszyst­kim wy­rę­czała, ni­gdy by­ście nie osią­gnęli tyle, ile ma­cie. An­ders pro­wa­dzi ho­dowlę koni i dużą szkołę jeź­dziecką. Ma kup­ców z ca­łej Eu­ropy. A Anna pra­cuje w fir­mie taty i wkrótce ją przej­mie.

Kiedy Stina i jej ro­dzeń­stwo do­ra­stali w la­tach sześć­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych, ni­gdy nie było mowy o pod­wo­że­niu. Chciało się iść na ko­nie, piłkę nożną czy do ko­le­gów i ko­le­ża­nek, trzeba było sa­memu do­trzeć tam i z po­wro­tem. I mama ma ra­cję. Da­wali so­bie radę. Ale jed­no­cze­śnie świat dziś wy­gląda ina­czej. Jest trud­niej­szy i bar­dziej szorstki. Poza tym Stina wie le­piej niż jej mama, co się może stać.

– Na­wet ty w końcu wy­szłaś na lu­dzi – cią­gnie mama.

Stina par­ska. 

– No po­patrz, na­wet ja – mówi.

Mama cich­nie.

– Stina, wiesz, że nie o to mi cho­dzi. To tylko…

– Tak, wiem, o co ci cho­dzi.

– Tak, tro­chę trudno ci było wy­brać wła­sną drogę. Za­jęło ci to sporo czasu. A szkoda, bo tak do­brze ci szło w szkole… Ale za­wsze by­łaś taka uparta i chcia­łaś cho­dzić wła­snymi ścież­kami. Ni­gdy nie da­łaś so­bie po­wie­dzieć, co masz ro­bić. Ale kiedy w końcu się zde­cy­do­wa­łaś, wszystko po­szło do­brze. Prawda?

Mama ni­gdy nie umiała po­go­dzić się z tym, że Stina zre­zy­gno­wała z eko­no­mii na Uni­wer­sy­te­cie Eko­no­micz­nym Han­dels. Za­miast tego ku­piła so­bie ma­lut­kie miesz­kanko przy placu Wie­sel­grena z anek­sem ku­chen­nym i wanną, w któ­rej można się było tylko ką­pać na sie­dząco, i za­częła pracę w Vo­lvo w Tor­slan­dzie, naj­pierw jako mon­terka, a po­tem jako kie­row­czyni cię­ża­rówki. Kiedy ją to zmę­czyło, zwol­niła się i naj­mo­wała do po­mniej­szych prac, jako re­cep­cjo­nistka, po­moc w ka­wiarni i ad­mi­ni­stra­torka w dziale płac. Po­tem Göte­borg zro­bił się dla niej za mały i za­re­zer­wo­wała bi­let do Los An­ge­les, tam zna­la­zła pracę jako au pair. Kiedy po roku wró­ciła do domu, do Szwe­cji, za­pi­sała się na li­te­ra­tu­ro­znaw­stwo i fi­lo­zo­fię na uni­wer­sy­te­cie. Tylko dla­tego, że ją to in­te­re­so­wało. Żeby opła­cić stu­dia, brała mnó­stwo do­ryw­czych prac i pro­wa­dziła dość bez­tro­skie ży­cie. Aż do mo­mentu, w któ­rym przy­jęła pie­przoną pracę kru­pierki u tego Irań­czyka. Tę, która za­pro­wa­dziła ją w mroczne re­jony Göte­borga, gdzie po­znała pół­świa­tek. Tam spo­tkała lu­dzi nocy. Wtedy stało się to. To, o czym ni­gdy nie mó­wiła. To, co spo­wo­do­wało, że zde­cy­do­wała się zo­stać po­li­cjantką.

– Idę w pią­tek do neu­ro­loga. – Ton głosu mamy przy­biera inne niż zwy­kle brzmie­nie. – Z nogą.

– Idziesz do neu­ro­loga w spra­wie nogi?

– Tak. By­łam już w tylu róż­nych miej­scach, że w su­mie zo­stał mi tylko neu­ro­log.

– Da­lej nikt nie wie, co to jest? – Kie­run­kow­skaz gło­śno tyka w ci­szy.

– Nie – od­po­wiada w końcu matka.

– A jak się czu­jesz?

– Nie wiem. To bar­dzo dziwne. Trudno to wy­ja­śnić. Noga mnie nie boli, ale jakby nie współ­pra­co­wała. Nie chce ro­bić tego, co ja chcę. Ja­koś tak drę­twieje, nie wiem, jak to opi­sać.

Stina już kie­dyś to sły­szała. To dziwne uczu­cie w no­dze, które nie­ła­two opi­sać sło­wami. Nie­pew­ność. Cze­ka­nie na dia­gnozę. Już zimą mama czuła, że z nogą coś było nie tak. W końcu wy­brała się do przy­chodni, a po­tem od­sy­łano ją od le­ka­rza do le­ka­rza, ale nikt nie mógł stwier­dzić, na czym po­le­gał pro­blem.

– Anna mówi, że to so­bie wma­wiam.

Stinę gry­zie złość z po­wodu zim­nego ko­men­ta­rza sio­stry.

– Oczy­wi­ście, że so­bie tego nie wma­wiasz – mówi. – Cała Anna.

– E tam. Nie ma nic złego na my­śli. Prze­cież wiesz, jaka jest.

Tak, Stina wie. Do­ra­stała z nią. Do­kład­nie wie. Wzdy­cha.

– Po­gor­szyło się we­dług cie­bie?

– Tak. – Głos się za­ła­muje i urywa.

– To na pewno nic groź­nego – Stina usi­łuje uspo­koić matkę, pod­czas gdy strach, że to coś po­waż­nego, robi ko­lejny krok do przodu. – Pew­nie to tylko ucisk na ja­kiś nerw.

– Tak – po­ta­kuje mama i milk­nie. – Może. Ale nie mogę już jeź­dzić konno. Nie z taką stopą.

To musi być naj­smut­niej­sze. Ko­nie i jeź­dziec­two za­wsze były ca­łym jej ży­ciem. Prak­tycz­nie każ­dego dnia w ty­go­dniu jest u An­dersa i cie­szy się z każ­dej se­kundy.

– To cze­ka­nie staje się bar­dzo mę­czące. Wy­niki jesz­cze ni­czego nie po­ka­zały – cią­gnie mama. – Ani re­zo­nans ma­gne­tyczny, ani biop­sja szpiku.

– Ale może to do­brze – pró­buje ją uspo­ka­jać Stina. – To zna­czy, że ni­czego groź­nego nie zna­leźli.

– Tak. – Mama głę­boko wzdy­cha. – Ale chcia­łoby się wie­dzieć.

– No pew­nie. – Stina wjeż­dża sa­mo­cho­dem do ciem­nego ga­rażu gma­chu po­li­cji i par­kuje.

– Chcesz, że­bym po­szła z tobą do le­ka­rza?

– Nie. Tata ze mną pój­dzie.

Oby­dwie cichną.

– Do­je­cha­łaś do pracy?

– Tak.

– No to dam ci po­pra­co­wać.

– Obie­caj, że się ode­zwiesz, jak tylko bę­dziesz coś wie­działa.

Rozdział 11

Pierw­sze, co Stina wi­dzi, to Dan Ko­wal­ski w ja­sno­nie­bie­skiej ko­szuli i be­żo­wych chi­no­sach. Cien­kie ja­sne włosy ma za­cze­sane od czoła do tyłu. Sie­dzi z teczką na ko­la­nach i po­woli bębni w nią pal­cami.

– Cześć, Dan, i cześć wszyst­kim! – wita się Stina, kie­ru­jąc się w stronę pu­stego krze­sła przy Da­nie. – Prze­pra­szam za spóź­nie­nie.

Dan pod­nosi wzrok i kiwa głową.

– Nie ma pro­blemu – mówi Da­vid Sand­berg-Sa­liba, uśmie­cha­jąc się sze­roko.

Lo­visa Do­uglas, która sie­dzi obok niego, nie wy­gląda na rów­nie skorą do przy­ję­cia prze­pro­sin i za­miast coś od­po­wie­dzieć, tylko zbliża ku­bek z kawą do ust.

– Prze­pro­wa­dzi­łam wstępną roz­mowę z parą Si­mons­so­nów i je­stem ra­czej pewna, że nie mają nic wspól­nego ze zwło­kami w zie­miance – kon­ty­nu­uje Stina, za­pi­na­jąc ma­ry­narkę, żeby ukryć plamę po dres­singu. – Po pro­stu mieli pe­cha.

– A ci, od któ­rych Si­mons­so­no­wie ku­pili dom? Wiemy coś o nich? – pyta Da­vid, krzy­żuje opa­lone ręce na pier­siach i za­czyna się od­chy­lać na krze­śle.

– Nie­wiele. – Stina pa­trzy na niego. – Ku­pili dom od spad­ko­biercy, nie­długo po tym, jak ja­kaś star­sza ko­bieta zmarła. Dom był w bar­dzo złym sta­nie.

– Wan­dale? – pyta Da­vid.

– Nie. Sta­ruszka taki zo­sta­wiła.

– A jak długo tam miesz­kała?

– Tego jesz­cze nie wiem. Spraw­dzimy, czy w chwili śmierci była wła­ści­cielką. Je­śli tak, to zwe­ry­fi­ku­jemy, czy inni człon­ko­wie ro­dziny też miesz­kali pod tym ad­re­sem. Je­śli nie, kto był wła­ści­cie­lem nie­ru­cho­mo­ści. – Stina rzuca okiem na wpa­tru­jącą się w nią Lo­visę Do­uglas.

– Kto to weź­mie?

– Ja mogę to po­pro­wa­dzić – mówi szybko Lo­visa i za­pi­suje kilka ład­nych słup­ków w swoim no­tat­niku o mięk­kiej skó­rza­nej okładce.

– Do­brze. – Stina od­wraca się do Dana. – Czy mógł­byś stre­ścić, do czego do­szli­ście?

Dan po­ta­kuje i od­suwa za­mek w swo­jej teczce.

– Nie mie­li­śmy zbyt dużo czasu – mówi i wy­ciąga lap­topa. – Ale mogę po­wie­dzieć, z dość dużą dozą pew­no­ści, prawda, że zna­leź­li­śmy tam szczątki męż­czy­zny.

– Czy mo­żemy zo­ba­czyć jego twarz?

Dan chwyta ka­bel i pod­łą­cza go do pro­jek­tora. Po­tem pa­trzy na Stinę.

– Jak już mó­wi­łem. Mie­li­śmy bar­dzo mało czasu, ale oczy­wi­ście za­wsze mo­żemy, prawda, spró­bo­wać kom­pu­te­rowo zre­kon­stru­ować por­tret pa­mię­ciowy, wy­ko­rzy­stu­jąc czaszkę.

– Do­brze. Zrób to. Jak stare są zwłoki?

Dan dra­pie się pod ko­szulą z krót­kim rę­ka­wem.

– W dal­szym ciągu nie mogę stwier­dzić nic po­nad to, że męż­czy­zna był ja­koś po­mię­dzy dwu­dzie­stym a pięć­dzie­sią­tym ro­kiem ży­cia.

Stina od­chyla się na krze­śle. To sze­roki za­kres. Dan z pew­no­ścią mógłby go za­wę­zić, je­śli do­stałby wię­cej czasu. Ale świad­ków by nie było, a do­wody by­łyby eks­tre­mal­nie trudne do ze­bra­nia, je­śli w ogóle jest coś, co da się ze­brać.

– A czy wy­dział zim­nych spraw nie po­wi­nien się tym za­jąć? – pyta Da­vid.

– Wła­ści­wie tak. Ale te­raz, w okre­sie urlo­po­wym, my mu­simy wsko­czyć na ich miej­sce. Wszy­scy u nas są w pracy przez cały ty­dzień i cho­ciaż stary szkie­let na pewno nie zaj­muje wy­so­kiego miej­sca na li­ście prio­ry­te­tów, zro­bimy tyle, ile zdą­żymy. A Dan… – Stina pa­trzy na Dana. – Ty chyba nie bie­rzesz urlopu, prawda?

Ku jej zdzi­wie­niu blade po­liczki ko­legi ró­żo­wieją. Nie mocno, tylko o ja­kiś od­cień, jed­nak to wy­star­czy, żeby coś za­uwa­żyła.

– Idę na urlop. Od piątku.

Za­sad­ni­czo wszy­scy wie­dzieli, że w gru­pie na wzgó­rzu Me­ci­nar­ber­get to Dan pierw­szy przy­cho­dzi i ostatni wy­cho­dzi, a oprócz tego pla­suje się na czele grupy osób z nie­wy­ko­rzy­sta­nym urlo­pem. Jest ty­pem czło­wieka, który może spę­dzić go­dziny, dni, a na­wet ty­go­dnie, de­li­be­ru­jąc nad od­ci­skiem stopy albo bru­dem za pa­znok­ciami de­nata, byle tylko dojść do sedna sprawy. Żyje tym. Jego skru­pu­lat­ność przy­nosi re­zul­taty i Stina da­rzy za­równo jego, jak i jego pracę du­żym sza­cun­kiem. To w ogrom­nej mie­rze dzięki niemu przez te lata roz­wią­zali wiele spraw gwał­tów, mor­derstw i in­nych prze­stępstw. A te­raz na­gle ma mieć urlop, kiedy po­ja­wia się taki wy­ma­ga­jący przy­pa­dek. Coś się nie zga­dza.

– Se­rio? Idziesz na urlop? Te­raz? – nie do­wie­rza Lo­visa, wy­ra­ża­jąc my­śli Stiny. – A co bę­dziesz ro­bić?

– Nic ci do tego – sy­czy Dan.

Sti­nie trudno po­wstrzy­mać się od śmie­chu. Ni­gdy wcze­śniej nie sły­szała go tak sta­now­czego. Nie zwra­cał się w ten spo­sób do ni­kogo. I tro­chę to za­bawne, że jest taki aku­rat w sto­sunku do Lo­visy.

Stina lubi tę nową nie­znaną stronę cha­rak­teru Dana, cho­ciaż Lo­visa szybko od­naj­duje się w sy­tu­acji.

– Eee, daj spo­kój – prze­ko­nuje go Lo­visa i szy­der­czo się uśmie­cha.

Czoło Dana za­czyna się świe­cić, a dło­nie szu­kają cze­goś w sto­sie pa­pie­rów.

– Zo­staw – mówi Stina Lo­vi­sie i prze­kli­kuje na na­stępne zdję­cie w pre­zen­ta­cji Dana. – Mamy inne rze­czy do omó­wie­nia niż urlop Dana.

Lo­visa się wzdryga i za­czepny uśmiech mo­men­tal­nie znika z jej twa­rzy. To było mocne upo­mnie­nie. Moc­niej­sze, niż Stina za­mie­rzała. I nie znaj­duje uzna­nia u pod­wład­nej.

Ale Stina ma ra­cję. Bo fakty są nie­za­prze­czalne. Trwa do­cho­dze­nie. Lo­visa po­winna się na nim sku­pić, a za­da­niem Stiny jest do­pil­no­wa­nie tego.

– Cof­nij do po­przed­niego zdję­cia – prze­rywa Da­vid, który, jak się zdaje, nie zwró­cił uwagi na wy­mianę zdań, tylko sku­pił się na slaj­dach. – Wy­gląda na uszko­dze­nie czaszki.

– Zga­dza się – po­twier­dza Dan i od­chrzą­kuje. – To, co wi­dzimy, to wy­raźna trauma tyłu czaszki spo­wo­do­wana ze­wnętrzną, prawda, prze­mocą.

Stina przy­ciąga kom­pu­ter do sie­bie i wbija wzrok w ciemne ko­ści głowy i za­głę­bie­nie w niej, od któ­rego od­cho­dzą pęk­nię­cia.

– Czy to się stało przed tym czy po tym, jak umarł?

– Przed tym – mówi Dan i składa czubki pal­ców tak, żeby two­rzyły trój­kąt. – Trauma na­stą­piła de­fi­ni­tyw­nie pre mor­tem.

– Czyli mamy tu do czy­nie­nia z mor­der­stwem? – pyta Da­vid. – Przy­pusz­czal­nie sta­rym, ale jed­nak mor­der­stwem?

– Na tym eta­pie, prawda, nie mo­żemy wy­klu­czyć wy­padku, ale tak, po­wie­dział­bym, że z naj­więk­szym praw­do­po­do­bień­stwem to mor­der­stwo.

Rozdział 12

Stina otwiera drzwi wej­ściowe, wcho­dzi do środka, wbija kod i uci­sza nim ostrze­gaw­cze pi­ka­nie alarmu. Sta­wia torbę z lap­to­pem i za­kupy na pod­ło­dze, opiera się ścianę i na krótką chwilę przy­myka po­wieki. Bolą ją plecy. Ale sama jest so­bie winna, skoro zo­staje po go­dzi­nach w pracy i zaj­muje się pa­pier­kową ro­botą, za­miast cho­dzić na si­łow­nię i ćwi­czyć.

Otwiera oczy, po­chyla się i zdej­muje buty. Po wsta­wie­niu ich do szafy od­wraca się i pa­trzy na ba­ła­gan w przed­po­koju. Na­wet je­śli jej zwy­czaj od­kła­da­nia bu­tów na miej­sce może się wy­da­wać zbędny, twardo przy nim ob­staje. Jak mo­głaby wy­ma­gać tego od dzieci, gdyby sama tego nie ro­biła?

Robi rundkę po po­ko­jach Lilly i An­nie. Nie spo­ty­kają jej tam żadne nie­spo­dzianki. Nie ma dzieci, ale za to jest sporo ubrań na pod­ło­dze, są nie­po­zmy­wane kubki i ta­le­rze, nie­po­ście­lone łóżka. Marsz­czy nos z po­wodu za­du­chu w po­koju An­nie, szybko wy­ciąga głowę za fra­mugę i, jak wiele razy wcze­śniej, stwier­dza, że ba­ła­ga­niar­stwo to jedna z nie­wielu wspól­nych cech cha­rak­teru jej có­rek.

Wcho­dzi po scho­dach na górę i do kuchni, od­sta­wia pa­pie­rową torbę z za­ku­pami, kur­cza­kiem z rożna i sa­łatką ziem­nia­czaną na wy­spie ku­chen­nej. Prze­klina na wi­dok na wpół opróż­nio­nych kar­to­nów z mle­kiem, które stoją na wierz­chu, i okrusz­ków, któ­rymi nikt się nie prze­jął na tyle, by za­dać so­bie trud i je ze­brać. Wy­lewa mleko do zlewu, ze zło­ścią zgniata kar­tony i wkłada je do peł­nej torby na śmieci. Po­tem pod­cho­dzi do lo­dówki i wy­ciąga puszkę piwa. Otwiera ją, sły­chać syk­nię­cie, Stina za­chłan­nie wy­pija kilka ły­ków, a po­tem gło­śno się jej od­bija.

Po tym, jak od­głos już wy­brzmiał, spo­tyka ją ci­sza domu.

Ulf zo­staje w biu­rze do późna. Dziś też. Czę­sto mu się to zda­rza. Pra­cuje nad jed­nym ze swo­ich wielu pro­jek­tów biz­ne­so­wych w agen­cji zaj­mu­ją­cej się za­rzą­dza­niem.

To tro­chę śmieszne. To zna­czy śmieszne i nie­śmieszne. Jest inne. Jego przed­się­wzię­cia są tajne, a jej praca jest naj­czę­ściej rów­nie, o ile nie bar­dziej, ta­jem­ni­cza. Po­wo­duje to, że nie mogą przy ko­la­cji roz­ma­wiać o tym, jak mi­nął dzień. Tak jak ro­bią to, we­dług niej, zwy­kli lu­dzie.

Upija ko­lejny łyk piwa, staje na pal­cach i wy­szu­kuje pu­dełko cy­ga­re­tek, które chowa za wi­ta­mi­nami w szafce nad oka­pem. Nie żeby uwa­żała, że to ro­bi­łoby ja­kąś róż­nicę, gdyby mieli zwy­czajne za­wody, my­śli, otwie­ra­jąc drzwi na ta­ras. Ich roz­mowy za­mie­rają. Kiedy dzieci były małe, krą­żyły wo­kół nich, ale te­raz, kiedy są już pra­wie do­ro­słe, nie ma ta­kiej po­trzeby.

Stina zdej­muje skar­petki. Zo­sta­wia je na pod­ło­dze i boso wy­cho­dzi na drew­niany po­dest, który jest jesz­cze na­grzany od słońca. Tam wy­ła­wia cy­ga­retkę i za­pala ją. Po­woli wy­pusz­cza po­wie­trze, wi­dzi, jak dym się roz­pływa i znika.

Rano ona i Ulf wstali mniej wię­cej o tej sa­mej po­rze. Sie­dzieli na­prze­ciwko sie­bie przy stole, on ze swoją ró­żo­wawą ga­zetą „Da­gens In­du­stri” i w oku­la­rach do czy­ta­nia na czubku nosa, a ona ze swoją „Göte­borgs Po­sten”1. On prze­wer­to­wał do stron o gieł­dzie, a ona do działu spor­to­wego w dru­giej czę­ści. On zjadł sa­łatkę owo­cową z jo­gur­tem tu­rec­kim i eko­lo­giczną żyt­nią bułkę z se­rem i pla­ster­kiem pa­pryki, a ona wy­piła czarną kawę i zja­dła kromkę pie­czywa chrup­kiego z pa­stą ka­wio­rową. Za­wsze to samo śnia­da­nie. Dzień w dzień. I nie za­mie­nili ze sobą słowa.

Wzdy­cha. Za­ciąga się i po­grąża w my­ślach. Czy na­prawdę całe śnia­da­nie mi­nęło w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu? Nie dys­ku­to­wali o czymś, co było w ga­ze­cie? O ja­kimś ak­tu­al­nym wy­da­rze­niu albo cho­ciaż o po­go­dzie? Pró­buje so­bie przy­po­mnieć, opa­da­jąc na miękką po­duszkę na krze­śle. Za­uważa, że ptak na­ro­bił na dolny brzeg po­duszki, ale igno­ruje to i pa­trzy na ogród. Jesz­cze raz za­ciąga się dy­mem i udaje się jej pu­ścić kilka kó­łek w nie­ru­chome i duszne po­wie­trze.

Nie, stwier­dza i pod­nosi puszkę do ust. Na­prawdę nie za­mie­nili rano ani słowa. Na­wet „dzień do­bry”. Nie było „wy­spa­łaś się?”, „wy­spa­łeś się?”. Nic. Je­dyne słowa, ja­kie pa­dły, to „na ra­zie!”, które rzu­ciła Stina, wy­cho­dząc do pracy.

Czy to jest na­prawdę nor­malne? Czy wszyst­kie pary, które są osiem­na­ście lat po ślu­bie, tak mają? To chyba nie może być po­wszechne. Co to jest za mał­żeń­stwo?

Dra­pie się po pier­siach i czuje pod pal­cami za­schnięty dres­sing. A jak bę­dzie, kiedy dzieci się wy­pro­wa­dzą? Za­pad­nie gro­bowa ci­sza? Te­raz przy­naj­mniej od czasu do czasu coś ją prze­rywa.

Stina pod­nosi puszkę do ust i za­uważa, że jest pu­sta. Była aż tak spra­gniona?

Wzdy­cha i przy­myka oczy. Ulf woli czer­wone wina z Bor­de­aux. Zde­kan­to­wane i naj­le­piej za­mó­wione ze spe­cjal­nego asor­ty­mentu w mo­no­po­lo­wym. Nie po­doba mu się, że Stina pije piwo pro­sto z puszki. „Mo­gła­byś cho­ciaż uży­wać ku­fla?” – ma­wia, gło­śno i de­mon­stra­cyj­nie sta­wia­jąc go na przed nią stole.

Stina się uśmie­cha. We­dług niej nie­wiele rze­czy jest w sta­nie po­bić bro­wara z cy­ga­retką po pracy. I cał­kiem jej przy­jem­nie, że męża nie ma w domu. Omi­nie ją słu­cha­nie jego zrzę­dze­nia, że tu sie­dzi, pali i nie­ele­gancko pije. Te­raz może za­słu­że­nie de­lek­to­wać się swo­imi przy­wa­rami na to­tal­nym lu­zie. Po­sie­dzi tu i bę­dzie jej do­brze w ci­szy i spo­koju. Jesz­cze tylko chwilę. Za mo­ment przyj­dzie bu­rza i bę­dzie mu­siała wejść do środka.

Nie bę­dzie my­śleć o pracy. Po­święci kilka mi­nut tylko so­bie. Po­tem pój­dzie na dół i na­stawi pra­nie. Za­nim usią­dzie, żeby zjeść kur­czaka, za­dzwoni do dzieci i spraw­dzi, czy wszystko w po­rządku. Jak zwy­kle bę­dzie bar­dzo mę­cząca i bę­dzie się wtrą­cać. Ale i tak to zrobi. To jej praca jako matki. A ona za­wsze wy­ko­nuje swoje za­da­nia.

Pod­ska­kuje, kiedy nie­spo­dzie­wany po­dmuch po­wie­trza po­rywa i zdmu­chuje puszkę na drew­niany po­dest z gło­śnym brzę­kiem. Stina wpa­truje się w po­ły­sku­jące na złoto alu­mi­nium, które po­woli prze­ta­cza się tam i z po­wro­tem, aż w końcu się za­trzy­muje. Ciężka pierw­sza kro­pla desz­czu spada na gołą stopę Stiny i ko­bieta sły­szy, jak gdzieś w od­dali groź­nie hu­czy grzmot. Wy­ła­do­wa­nie jest co­raz bli­żej.

1 „Göte­borgs Po­sten” – naj­więk­szy dzien­nik na za­cho­dzie Szwe­cji i jedna z głów­nych szwedz­kich ga­zet.

Rozdział 13

Da­vida boli głowa, a w ustach tak mu za­schło, jakby li­zał piach na pu­styni. Mlasz­cze i otwiera oczy, ale szybko je za­myka, kiedy pro­mień słońca bo­le­śnie w nie tra­fia. Wciąga haust po­wie­trza i do­pa­dają go mdło­ści. Gdy tak na kacu prze­wala się z boku na bok, po­woli do­ciera do niego, że nie po­znaje ani za­pa­chów w po­koju, ani od­de­chów obok niego.

Ostroż­nie uchyla po­wieki i pa­trzy na ró­żową po­ściel w kwiaty. Ogar­nia go nie­przy­jemne uczu­cie i mruży oczy. Już pa­mięta. Jest idiotą. Pie­przo­nym idiotą. Jest w domu przy­ja­ciółki Ka­rin. Jed­nej z jej naj­bliż­szych przy­ja­ció­łek. W jej łóżku, w jej pier­do­lo­nej po­ścieli w róże. Żo­łą­dek ści­ska się jesz­cze moc­niej w su­peł i Da­vid musi zdu­sić wy­mio­ciny, które chcą się wy­do­stać na ze­wnątrz.

Lęk wbija go w po­sła­nie. Zerka w bok. Nie ma od­wagi się po­ru­szyć. Niechby ona tylko się obu­dziła.

W końcu ro­zu­mie, że musi coś zro­bić. Musi stam­tąd iść. Unosi koł­drę, ostroż­nie od­gar­nia ją na bok i siada na chy­bo­tli­wym łóżku. Chwyta za jego kra­wędź i pa­trzy na nią. Nie po­ru­szyła się. Od­dy­cha z ulgą, wstaje, traci rów­no­wagę i musi po­now­nie się oprzeć. Sie­dzi, wi­dzi swoje majtki, po­chyla się i szybko bie­rze je do ręki. Ostroż­nie się pro­stuje i za­czyna zbie­rać ubra­nia. Chce stąd pójść. Już. Chce się wy­krę­cić przed wsty­dem i tym, co nie­unik­nione. Kłam­stwem, w które nikt nie uwie­rzy. Już ma wyjść i ode­tchnąć z ulgą, kiedy sły­szy, że coś za nim skrzypi.

– Wy­cho­dzisz?

Mrozi go, prze­klina pod no­sem i po­woli od­wraca się z krzy­wym uśmie­chem na twa­rzy.

– Eee, tak, no wiesz, mu­szę iść do pracy. – Po­woli dra­pie się w krótki za­rost na bro­dzie. – Nie chcia­łem cię bu­dzić.

– Mhm… – Ko­bieta od­wraca się na bok i opiera na ra­mie­niu tak, że jej dłu­gie ciemne włosy opa­dają na bok. – Nie masz czasu zo­stać i zjeść śnia­da­nia?

– Nie – za­prze­cza Da­vid i od­wraca się w stronę drzwi, trzy­ma­jąc przed sobą ubra­nia. – Przy­kro mi. Je­stem na­prawdę spóź­niony.

Jej wzrok omiata jego ciało, a on moc­niej przy­ci­ska do sie­bie bie­li­znę.

– Kawy chyba mo­żesz się na­pić? – na­lega i sztucz­nie się uśmie­cha swo­imi ka­czymi ustami.

Że też, kurde, mu­siała się obu­dzić. Da­vid od­sta­wia stopę na pod­łogę i za­trzy­muje się przy drzwiach.

– Słu­chaj – mówi. – Ja… – Co ma zro­bić? Po­dejść do niej, dać jej bu­ziaka w po­li­czek? Po­wie­dzieć, że było do­brze? Skła­mać? Czy po pro­stu wyjść?

– W po­rządku. Idź – od­po­wiada mu, ma­cha ręką z dłu­gimi czer­wo­nymi pa­znok­ciami i ciężko kła­dzie się na łóżku.

A on z wdzięcz­no­ścią pę­dzi na ze­wnątrz. Ulżyło mu jak cho­lera.

Za­trzy­muje się na ulicy. Słońce kłuje w oczy i Da­vid my­śli o tym, że musi po­je­chać do domu, wziąć prysz­nic, zmie­nić ubra­nia, a po­tem po­je­chać do pracy. Ale nie ma auta. Na­wet nie wie, gdzie jest.

Wy­ciąga ko­mórkę, żeby po­móc so­bie GPS-em, ale w tym sa­mym mo­men­cie wi­dzi szklany dom ka­wa­łek da­lej na ulicy. Jest w Säve­da­len.

Dzwoni po tak­sówkę i już ma scho­wać te­le­fon, kiedy przy­cho­dzi ese­mes. Uśmie­cha się. Pew­nie od mamy. Znów jest na niego zła. O to z Ka­rin. A kiedy Su­san Sa­liba jest zła, naj­le­piej trzy­mać się od niej z da­leka. On i czworo jego ro­dzeń­stwa na­uczyli się tego wcze­śnie w dzie­ciń­stwie.

Nie może się nie za­śmiać przy ca­łej swo­jej bie­dzie. Mama robi dla nich wszystko, ale wścieka się jak stu dia­błów. Na szczę­ście, je­śli tylko po­dej­dzie się do tego w od­po­wiedni spo­sób, prze­cho­dzi jej tak szybko, jak się za­czyna. Da­vid przy­go­to­wuje się, żeby od­po­wie­dzieć prze­pro­si­nami, co­kol­wiek to jest, i zerka na ekran.

Ale wia­do­mość nie jest od mamy. To od niej. Dzię­kuje za noc. Da­vida ści­ska w dołku. Pod­nosi wzrok i szybko wsuwa smart­fona do kie­szeni.

– Frig­ga­ga­tan dwa­dzie­ścia – in­for­muje kie­rowcę tak­sówki i opiera się o chłodne skó­rzane sie­dze­nie.

Czemu to zro­bił? Ze wszyst­kich lu­dzi na świe­cie to od niej po­wi­nien się trzy­mać z da­leka. Ko­le­żanka Ka­rin z dzie­ciń­stwa w Kun­gälv. A ona jaką pa­skudną ko­le­żanką się oka­zała!

Kręci głową na wła­sne za­cho­wa­nie. Nie ma tu żad­nej lo­giki. Nie da się tego wy­tłu­ma­czyć. Trzeba so­bie po pro­stu uświa­do­mić, że ni­gdy nie wpad­nie się na ra­cjo­nalne wy­tłu­ma­cze­nie. Był po pro­stu głupi i pi­jany. Znów.

Rozdział 14