Mundra - Sylwia Szwed - ebook + audiobook + książka

Mundra audiobook

Sylwia Szwed

4,5

Opis

"Mundra" to zapis dziesięciu rozmów z położnymi. Najstarsza ma ponad dziewięćdziesiąt lat i pierwsze porody przyjmowała podczas II wojny światowej, najmłodsza - dwadzieścia sześć i pracowała w szpitalu w Tanzanii. Należą do różnych środowisk, mają odmienne doświadczenia i światopogląd. Opowiadają o cudzie narodzin, o ogromnej sile, którą natura obdarzyła każdą matkę, ale także o ciemnej stronie swojego zawodu - poronieniach, aborcjach, powikłaniach okołoporodowych, przemocy wobec rodzących. Poruszają wiele aktualnych i kontrowersyjnych tematów - problem medykalizacji porodu, odejścia od natury, cesarskiego cięcia na życzenie czy zapłodnienia in vitro. To książka o "mundrości" natury i kulturowej sile kobiety. "Kiedy w 1983 roku rodziłam swoją pierwszą córkę, do kobiety, która była przypięta pasami do łoża boleści na sali porodowej po mojej prawej stronie, położne krzyczały: "Ty krowo!" (bo krowa ryczy). Do kobiety po lewej: "Ty świnio!" (bo się spasła). Ja ze strachu byłam cicho, co okazało się złą taktyką, bo nikt się mną nie zajął. Tak wtedy wyglądały polskie szpitale. Pełne odcięcie od rodziny, dziecko na osobnej sali. Ale już wtedy po korytarzu krzątała się niesamowita osoba, która usiłowała pomóc w rozpoczęciu karmienia piersią. Oficjalnie - ledwie ją tolerowano, ale to była jaskółka zmian. Wspominam ją z wdzięcznością do tej pory. W latach dziewięćdziesiątych nastąpiła rewolucja w podejściu do rodzących. Nowe metody, porody rodzinne i domowe, możliwość poruszania się i wyboru pozycji, dziecko razem z matką, nastawienie na pomoc (a nie przemoc). Przez pewien czas wydawało się, że ta zmiana jest jednym z niewątpliwych i wymiernych efektów demokracji. Można było zobaczyć w porodzie kluczowy moment egzystencji. Rola położnej się zmieniła: to już nie jest wykonawczyni odgórnych instrukcji, ale doświadczona przewodniczka, która wie, że potrzebna jest współpraca z rodzącą. Ba! W grę wchodzą nawet uczucia, bo pozwalają pozbyć się lęku, który blokuje otwarcie. Jesteśmy w tej chwili w dziwnym momencie. Z jednej strony - poszukiwania poziomu reakcji instynktownych i nurt ekologiczny. Z drugiej - coraz większa medykalizacja porodu, rosnąca liczba cesarskich cięć. To, co mają do powiedzenia położne, z którymi rozmawia Sylwia Szwed, pozwala wśród sprzeczności odnaleźć pewien ład. Nie bez przyczyny w różnych kulturach tradycyjnych przypisywano akuszerkom mądrość, a nawet dostęp do ciemnych sił. One stoją u początku życia, widzą splot bólu i nadziei." Anna Nasiłowska "Najstarszy zawód świata. Przez całe lata nisko ceniony, zdegradowany, zdewaluowany. Dziś pomału wraca na należne mu miejsce. Położna. Pierwszy człowiek, z którym styka się nowo narodzone dziecko. To na położne Sylwia Szwed kieruje reflektor, rozmawiając z trzema pokoleniami kobiet, które postanowiły przyjmować dzieci przychodzące na świat. Dzięki tym rozmowom dowiadujemy się, że ten zawód wymaga nie tylko wrażliwości, ale również odwagi, niezależności i siły. Dobrze, że ta książka pomaga nam to docenić." Justyna Dąbrowska

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 22 min

Lektor: Sylwia Szwed
Oceny
4,5 (167 ocen)
108
43
13
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgataRu12345

Całkiem niezła

Ciekawy temat, ale bardzo oceniająca (negatywnie) aborcję, poród przez cesarskie cięcie itp. To opinie rozmówczyń autorki, ale ich nagromadzenie w ramach jednej książki jest przytłaczające. Jako osoba bezdzietna, poczułam się jak ktoś gorszy przez fakt, że nigdy nie doświadczyłam porodu. Odniosłam wrażenie, że z racji swojego zdjęcia, rozmówczynie autorki negują no. wszelkie przesłanki do cesarskiego ciecia. Z kolei opinia o depresji poporodowej - wymysł kobiety, głupota, kiedyś nie było, teraz wszystko tłumaczy się depresją - zmroził mnie, tym bardziej, że taką opinię o kobiecie wydała druga kobieta.
10
kukis

Dobrze spędzony czas

Ta książka przyniosła mi nadzieję i wku*wiła jednocześnie. Niesamowite jest to, jak wiele empatii jest w położnych, a jednocześnie to, jak bardzo kobieta może być przeciwko kobiecie - „każda baba rodzi, musi boleć”. Chciałabym więcej.
10
pwilamowska

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna książka, kiedy jako osoba pro-choice odłoży się swoje przekonania na bok. Co prawda rozdziału o aborcji nie dałam rady przeczytać do końca, ze względu na zacietrzewienie gościni. Najbardziej wartościowy rozdział to dla mnie rozdział o rodzących z plemienia Sukuma i rozdział o zapłodnieniu in-vitro.
10
Tina_Grace

Nie oderwiesz się od lektury

To, że nie zgadzam się z niektórymi opiniami wspomnianych położnych, nie oznacza, że jest to gorszy reportaż. Cudowna lektura
10
Bas_Kep9

Nie oderwiesz się od lektury

Dla każdej kobiety.
00

Popularność




Sylwia Szwed

Mundra

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Projekt okładki MARIANNA SZTYMAProjekt typograficzny ROBERT OLEŚ / D2D.PLFotografia Autorki i fotografie wewnątrz tomu ANNA BEDYŃSKA

Copyright © by SYLWIA SZWED, 2014

Opieka redakcyjna ŁUKASZ NAJDERRedakcja MAGDALENA KĘDZIERSKA-ZAPOROWSKA / D2D.PLKonsultacja merytoryczna Słowniczka KATARZYNA OLEŚKorekty AGNIESZKA RYMAROWICZ / D2D.PL, SANDRA TRELA / D2D.PLSkład ROBERT OLEŚ / D2D.PL

ISBN 978-83-7536-771-3

Konwersja: ANETA RAWSKA / VIRTUALO SP. Z O.O.

Mundra znaczy mądra

Wciąż mam ją przed oczami. Stara kobieta w grubej wełnianej spódnicy, prostej bluzce, ze związanymi włosami, twarzą przeoraną zmarszczkami. Otoczona powszechną czcią i szacunkiem. Ręce przepracowane, ale wciąż zwinne. Kiedy nadchodził czas, szła do chałupy kobiety, z której dochodziły już pierwsze pokrzykiwania. Wyganiała mężczyzn z domostwa, całowała w czoło przyszłą matkę. Rozplatała jej warkocz, zdejmowała wszystkie pierścionki, kolczyki, chustki, żeby nic nie było na niej zawiązane. Kiedy rodzącą trzymały bóle porodowe, otwierała okna, drzwi, szuflady, kufry, żeby rozewrzeć wrota jej łona. Kazała złapać się belek w stropie, dała kieliszek wódki na znieczulenie. Kiedy i to nie pomagało, wysyłała pastucha do cerkwi, żeby pop otworzył bramy świętego miejsca. Żeby sama Matka Boska przybiegła z pomocą rodzącej. Gdy dziecko przychodziło na świat, to ona przecinała pępowinę. To ona zakopywała nieczyste łożysko w progu izby, żeby nikt się nim nie pokalał. Dostawała za swą służbę bochenek chleba albo dwie miary płótna na zapaskę, czasem kilka okraszonych jaj. Nazywano ją też babką, babiculą, mądrą babą, babuszką, akuszerką, a jej sztukę – babieniem.

Rozmawiałam z dziesięcioma współczesnymi mundrymi. Najstarsza ma dziewięćdziesiąt dwa lata i przyjmowała porody już w czasie II wojny światowej. Najmłodsza ma lat dwadzieścia sześć i pracowała z Tanzankami z plemienia Sukuma. Moje bohaterki reprezentują cztery pokolenia położnych, które towarzyszyły Polkom przez ostatnie osiemdziesiąt lat. Opowiadają, jak rodziły nasze matki, babki i prababki, i o tym, jak rodzą nasze córki. Ale to nie znaczy, że obraz wyłaniający się z ich opowieści jest spójny. Mają prawo się różnić, bo wywodzą się z odmiennych tradycji położniczych, środowisk, rejonów Polski. Poruszałyśmy wiele tematów, które rozpalają teoretyków współczesnego położnictwa, między innymi kwestię medykalizacji porodu, odejścia od natury, psychologicznych i duchowych aspektów rodzenia czy uwarunkowań kulturowych. Ale moje położne zdecydowały się dać mi też coś więcej, opowiedzieć o ciemnej stronie życia i swojego zawodu: poronieniach, porodach martwych dzieci, aborcjach, współczesnej kobiecie, która nie chce rodzić, i przemocy wobec rodzących. Aż wreszcie doszłyśmy do warstwy najdelikatniejszej – ich własnych historii porodowych, nie zawsze łatwych, nie zawsze przyjemnych, często okupionych upokorzeniem, bólem, alienacją.

Spotkałam się z nimi z egoistycznej ciekawości. Chciałam wiedzieć, co mnie czeka, kiedy będę rodzić własne dziecko. Tak jak córka, która jest w ciąży i po raz pierwszy pyta matkę: „Mamo, jak mnie urodziłaś?”. Wierzę, że jest to wiedza nam potrzebna, podstawowa w tworzeniu tożsamości dojrzałej kobiety. To początek odwrócenia ról, rodzaj inicjacji w coś nieogarniętego, trudnego, co łączy nas ze wszystkimi kobietami w naszej rodzinie. To opowieść, w której głównym bohaterem nie jest intelekt, ale, o zgrozo, nasze ciało, pochwa, krocze, macica. Wiele zależy od tego, czy usłyszymy od swojej matki tylko wspomnienie katastrofy, upodlającego znoju, czy też nutkę uwznioślającą, dodającą otuchy. Książka reporterska jest właśnie po to, żeby podejrzeć czyjeś doświadczenie, przejechać się na gapę po cudzym życiu. Zebrałam historie porodów naszych antenatek, rozmawiając z tymi, które im towarzyszyły w tych przełomowych momentach ich życia. Chciałam dowiedzieć się, czym się różnimy, czego się lękamy, co w naszym doświadczeniu jest uniwersalne, a co narzucone. Jak system opieki zdrowotnej i ustrój polityczny wpływały na nasze cielesne wybory. To nie jest poradnik, jak dobrze urodzić dziecko. Opinie moich bohaterek nie zawsze są spójne z obecnym stanem wiedzy. To raczej próba odkodowania szumu informacyjnego, który dotyczy porodu, znalezienia sensów w tej wielowątkowej narracji, raz będącej opowieścią grozy, raz ckliwą historią o cudzie narodzin. Ale też odkurzeniem najnowszej historii polskiego położnictwa. Bo mamy czym się pochwalić. Na przykład Ireną Chołuj, która niczym Lech Wałęsa walczyła o uwolnienie rodzących spod jarzma systemu komunistycznego, który traktował kobiety jak przedmioty, paczki do rozpakowania. Albo Stanisławą Leszczyńską, położną, która w obozie Auschwitz-Birkenau przyjęła około trzech tysięcy porodów. Tudzież Adelą Giergielewiczową, która po wojnie zakładała izby porodowe, żeby wszystkie kobiety, również na wsi, miały dostęp do fachowej opieki położnych.

Wybrałam ten zawód też dlatego, że wydaje mi się niedoceniony. Tak jak mówi jedna z moich bohaterek, ludzie myślą, że położna to takie nie wiadomo co – trochę pielęgniarka, trochę salowa. Nic bardziej mylnego. Etnograf Jan Bystroń, który analizował słowiańskie obrzędy związane z narodzeniem dziecka, pisze, że rola mundrej zawsze była obrzędowa. Ona była mistrzem ceremonii, ważną personą, autorytetem, często podawała do chrztu dzieci, które przyjmowała na świat, wybierała im imiona. To nie znaczy, że jej kompetencje medyczne były duże, najczęściej umiała to, czego nauczyła się podczas własnych porodów, czasem od starszej akuszerki ze wsi. Ale wiedziała, jak przebiega poród, że musi przyjąć dziecko na ręce, podwiązać i uciąć pępowinę, miała swoje sposoby na zmniejszenie bólów porodowych, rozluźnienie szyjki macicy, wspomaganie karmienia, nawet jeżeli były to rozwiązania rytualne. Poza tym jak nikt inny znała anatomię kobiecych narządów rodnych. Dlatego mówiono na nią mundra, czyli mądra. Dzisiaj nazwalibyśmy ją samodzielną specjalistką, nośnikiem kobiecej medycyny, ukutej z doświadczenia, ziołolecznictwa i obserwacji. Znachorką. Warto dodać, że do XVIII wieku akuszerstwo było wyłącznie domeną kobiet, bo jak pisze Adrienne Rich, amerykańska teoretyczka macierzyństwa, praktyka położnicza była „poniżej godności” męskiego lekarza. Ojcowie Kościoła postrzegali organy rodne kobiety jako zło wcielone, dlatego położnictwo było oceniane jako niewłaściwe zajęcie dla mężczyzny. W efekcie przez wiele stuleci wiedza na temat ciąży, procesu rodzenia, kobiecej anatomii i metod ułatwiania porodu była gromadzona jedynie przez kobiety. Przez mundre.

Z oczywistych względów nie potrafiły poradzić sobie z wieloma patologiami. Kiedy odklejało się łożysko czy pękała macica, poród kończył się śmiercią. Nie miały też podstawowych środków higieny i żadnych studiów medycznych. Pierwsza oficjalna szkoła położnych w Polsce powstała we Lwowie dopiero w 1773 roku, a za nią poszły kolejne, na przykład Szkoła Babienia w Warszawie. W 1926 roku wyszło pierwsze kompleksowe rozporządzenie prezydenta Rzeczypospolitej, które regulowało przepisy normujące pracę dyplomowanych położnych. W roku 1931 minister ­pracy i opieki społecznej zakazał babkom uprawiania praktyki położniczej, która stała się nielegalna. Za złamanie przepisów groziła wówczas grzywna pięciuset złotych1. Wykształcone akuszerki biły na alarm, że babki są zagrożeniem dla rodzących i trzeba je zwalczać. Od tego momentu „babienie” powszechnie się profesjonalizowało, do gry wszedł bowiem poważny zawodnik – współczesna medycyna, która powoli, ale systematycznie wymiatała z polskiej prowincji lecznictwo tradycyjne, znachorów, guślarzy, babki wiejskie, zielarki i mundre. I chociaż w okresie międzywojennym dyplomowane akuszerki przyjmowały jeszcze porody w domach swoich klientek, wkrótce specjalistami od porodu stali się mężczyźni – lekarze położnicy, ginekolodzy, ordynatorzy, dyrektorzy szpitali. Położne zostały wcielone w tak zwany średni personel szpitalny. Na arenie międzynarodowej położnictwo zostało zagarnięte przez mężczyzn dużo wcześniej, bo już w siedemnastowiecznej Francji lekarze płci męskiej wkroczyli do komnat, w których rodziły kobiety, zastępując tradycyjne akuszerki. Zmusili kobiety do rodzenia w pozycji leżącej, na plecach, żeby mogli cały czas obserwować ich narządy rodne i bez problemu używać swoich narzędzi – kleszczy.

Momentem kluczowym dla zrozumienia współczesnego położnictwa i opowieści kobiet rodzących w XX wieku jest II wojna światowa, czyli powszechne doświadczenie śmierci, choroby i utraty. Po tych przeżyciach priorytetem w całej Europie staje się ochrona zdrowia matki i dziecka. W pierwszym dziesięcioleciu przyrost naturalny w Polsce wynosi pół miliona narodzin rocznie. Nazywa się to wyżem kompensacyjnym – ludzie chcą nowym życiem zalepić wyrwę po tych, którzy odeszli. Jednocześnie rozpoczyna się proces masowego przenoszenia porodów do przestrzeni szpitalnej. Statystyki mówią, że w 1956 roku czterdzieści trzy procent Polek rodziło w szpitalu, w latach osiemdziesiątych było to już prawie sto procent.

Kolejny wyż demograficzny lat siedemdziesiątych i osiem­dziesiątych przypadł na czas, w którym na polskich porodówkach panuje totalitaryzm. Szpital położniczy przypominał wówczas fabrykę do rodzenia dzieci, a rola położnika – pracę na taśmie produkcyjnej. Kobieta ma jedno zadanie – nie przeszkadzać i oddać swoje ciało w ręce ekspertów. Prawa pacjenta to wówczas pojęcie równie abstrakcyjne jak prawa obywatela.

W krajach zachodnich, niedotkniętych ustrojem socjalistycznym, ciąża i poród zostają złożone na innym ołtarzu – technologizacji. Kobiety rodzące we współczesnym szpitalu przypominają według brytyjskiej antropolożki Sheili Kitzinger wieloryby wyrzucone na brzeg. Unieruchomione i bezwolne, podłączone kabelkami do urządzeń monitorujących czynność skurczową macicy, tętno płodu. Rodząca musi leżeć spokojnie, bo każdy ruch może zaburzyć działanie aparatury. Narodziny jej dziecka są rejestrowane, poddawane pomiarom i sterowane. A ona – podłączona do tej ultranowoczesnej maszynerii, czuje się wreszcie bezpieczna. Wraz z rozwojem medycyny, diagnostyki i szpitalnictwa w XX wieku dochodzi do rzeczy fantastycznej – obniżenia wskaźnika umieralności dzieci przy porodzie i zgonów matek. Ale cena poniesiona przez naturę jest wysoka, bo poród z naturalnego procesu fizjologicznego staje się chorobą, a rodząca – przykutą do nowoczesnej aparatury „pacjentką”, z której trzeba sprawnie wydobyć dziecko.

Dopiero w 1994 roku dochodzi w Polsce do rewolucji. Rozpoczyna się akcja „Gazety Wyborczej” Rodzić po Ludzku, zainspirowana kongresem „Jakość narodzin, jakość życia”, która z biegiem czasu zamienia się w stałą działalność fundacji o tej samej nazwie. Poród, do tej pory temat wstydliwy, niegodny, przemilczany, nagle staje się centrum debaty publicznej i politycznej. W gazecie pojawiają się świadectwa kobiet, które przerywają milczenie i skarżą się na polskie porodówki, pokazują brudną i przemocową twarz polskiej służby zdrowia. Opowiadają o uprzedmiotowieniu człowieka, upokarzających procedurach, fatalnym wyposażeniu sal i braku empatii personelu medycznego, również położnych. To wykrzyczenie bólu staje się jutrzenką zmian. Proces przeistoczenia wspiera derejonizacja szpitali. Odkąd kobieta może sama wybrać miejsce, w którym chce urodzić, niektórzy dyrektorzy placówek zamieniają się w sprawnych menadżerów, którzy wreszcie otwierają się na nowinki położnicze, bo zależy im na klientkach – pozwalają na wannę na sali porodowej, porody rodzinne, kontakt skóra do skóry, pozycje stojące i kuczne, pojedyncze sale o pięknie brzmiących nazwach i znieczulenie.

Ale to nie koniec. Na naszych oczach dochodzi do jeszcze jednego przełomu, który bezpośrednio dotyczy treści zawartych w tej książce. Od kilku lat w wielu krajach Europy Zachodniej, Skandynawii, również w Polsce rośną prestiż i autonomia zawodowa położnych. Tak jakby dzieje położnictwa zatoczyły koło i znowu się feminizowały. Ten sukces zawdzięczamy między innymi mężczyźnie – Michelowi Odentowi, guru francuskiego położnictwa, który na początku lat osiemdziesiątych w swojej klinice w Pithiviers pod Paryżem wskrzesił sztukę akuszerstwa. Zaobserwował rzecz zdawałoby się banalną, o której nasze babki wiedziały już dawno: że sposób, w jaki kobieta przeżywa poród, w dużym stopniu zależy od osoby jej asystującej. Kiedy rodzącym towarzyszą samodzielne położne, automatycznie maleje liczba interwencji medycznych, a porody stają się bezpieczniejsze. Odent postawił kropkę nad „i”, oddając w swojej klinice władzę położnym. Uznał, że męskie położnictwo nie ma przyszłości. Ten nowy kierunek w myśleniu o porodach ma daleko idące konsekwencje. Podważa sens galopującej medykalizacji, każe nam zastanowić się nad miejscem medycyny w naszym życiu, której macki powoli wkradają się we wszystkie obszary ludzkiego funkcjonowania. Pokazuje, że czasami od zaawansowanej technologii ważniejsza jest obecność wspierającej i kompetentnej osoby.

W trakcie pracy nad tą książką odkryłam, że rozmowy z mundrymi mają jeszcze jeden bardzo ważny wymiar. Dzieje położnictwa to tak naprawdę historia kobiecego ciała. Położne stały się dla mnie przewodniczkami po tej sferze. Okazało się, że sala porodowa to wyjątkowe miejsce, w którym objawiają się różne mody, zwyczaje, tendencje i przekonania związane z naszym postrzeganiem cielesności. To przestrzeń, w której kultura spotyka się z naturą. Nasza niechęć do fizjologii – z bólem, krwią i dziwnymi maziami. Nasza potrzeba kontroli ciała – z tym, co pierwotne, intuicyjne i nieujarzmione. Nasz indywidualizm – z tym, co uniwersalne. To miejsce, w którym musimy porzucić zdobytą wiedzę, konwenanse, pozycję społeczną i wrócić do swojej dzikiej części, płci, biologii, choć tak długo od niej uciekałyśmy. To właśnie z ust położnych dowiedziałam się, jak na przestrzeni tych osiemdziesięciu lat zmieniały się w Polsce koncepcje porodu i kobiecości. Jak przeobraziło się podejście do narządów płciowych i tematów tabu. I w końcu jak odkrycia naukowe – na przykład antykoncepcja hormonalna czy metoda in vitro – przedefiniowują pojęcie „natury” w XXI wieku. Zrozumiałam, że Katarzyna Oleś, jedna z moich bohaterek, ma rację – wybór sposobu rodzenia dotyka tego, co w człowieku najważniejsze.

Maria Romanowska (ur. 1975) – położna, podróżniczka, dawniej tłumaczka z języka francuskiego. Skończyła Medyczne Studium Zawodowe nr 2 w Warszawie oraz studia licencjackie na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Pracuje w Szpitalu Świętej Zofii w Warszawie, przyjmuje porody na bloku porodowym oraz w przyszpitalnym Domu Narodzin, poza tym prowadzi niezależną praktykę położniczą. Towarzyszy kobietom w czasie ciąży, przyjmuje porody domowe, wykłada w szkole rodzenia, szkoli położne i publikuje. Członkini Stowarzyszenia „Dobrze Urodzeni”. Przemierza świat, mówi w kilku językach i często przyjmuje porody cudzoziemek.

Wypuszczam samicę

Czasem kobieta mówi mi, że mdleje na widok krwi. Że to krwawienie po porodzie jest takie ohydne. Wtedy odpowiadam: „Przepraszam, czy pani mdleje co miesiąc, zmieniając podpaski? To jest część pani ciała!”. Są kobiety, które mają tak ekstremalne podejście do tego tematu. Są też takie, które nie wiedzą, jak wygląda ich „cipka”. Nie wiedzą, co to jest szyjka macicy. Nie potrafią jej dotknąć. Nie wiem, czy ktoś robił badania, jaki odsetek populacji dotknął własnej szyjki macicy. Według mnie połowa populacji się na tym rozkłada.

Jak zareagowało twoje otoczenie na pomysł zostania położną?

Rodzicom jest mnie żal. Zawsze mi mówili: „Mary, nie idź na medycynę, to nie jest robota dla kobiety. Twoje życie rodzinne, osobiste legnie w gruzach – dyżury, system zmianowy i tak dalej”. No i zostałam położną. Finał jest taki, że dyżuruję cały czas. Jestem non stop pod telefonem i de facto nie wiem, czy w czasach największej aktywności zawodowej mój ojciec chirurg był aż tak zabiegany i czy jego życie było aż tak nieprzewidywalne jak moje. Weszłam w coś, czego rodzice dla mnie nie chcieli.

Z kolei mój mąż po latach mi wyrzucił: „Wiedziałaś, w co się pakujesz. Wiedziałaś, że pójdziesz zarabiać psie pieniądze do państwowego szpitala, że ciągle cię nie będzie w domu, a jak już będziesz, to niewyspana”.

A znajomi?

Gdy im powiedziałam, że będę położną, to spojrzeli na mnie jak na kretynkę. To tak jakbym im oświadczyła, że będę się realizować jako kucharka albo salowa – nic nie ujmując tym zawodom. Prawie wszyscy poszli na studia humanistyczne: historia, prawo, dziennikarstwo, socjologia, biznes, etnografia. Tylko ja w takim kierunku… Dla nich zawód położnej był tożsamy z…

Marginesem?

To niestosowne określenie, bo położne bardzo ciężko pracują. Myślę, że znajomi widzieli w tym zawodzie zerowy poziom społecznego szacunku, brak wykształcenia uniwersyteckiego. W tamtych czasach ukończenie szkoły położnych nie dawało mi wyższego wykształcenia, dopiero później musiałam zrobić studia pomostowe.

Co dokładnie mówili twoi przyjaciele?

Ci, którzy mnie znali bliżej, mówili: „Mary, co ty gadasz? Napisałaś jedną z najlepszych prac maturalnych w naszym liceum, miałaś świetne oceny. Nie rób tego. Idź chociaż na romanistykę”. Dwa razy starałam się dostać na medycynę, ale mi się nie udało. Dziś Bogu dziękuję, bo wiem, że nie byłabym dobrym lekarzem.

Ale nie zrezygnowałaś?

Miałam ugruntowany pomysł na życie. Zdecydowałam, że będę położną. Moi kumple, z którymi piję czasem piwo, nie będą wpływać na to, jaki zawód wybieram.

W końcu stanęło na twoim. Koleżanki dzwonią, gdy są w ­ciąży?

Tak, odzywają się. Przyjęłam na świat dzieci większości moich przyjaciół.

Najprostsze z możliwych pytań: „Dlaczego chciałaś zostać położną?”.

Niektórzy interesują się psychologią, a niektórzy porodami. Uważam, że narodziny dziecka to niesamowita chwila w życiu człowieka. Jestem głęboko przekonana, że jako położna uczestniczę w wyjątkowym wydarzeniu, jakim jest poród, i jest mi smutno, kiedy ktoś nie widzi, że to jest coś niezwykłego. Nie wtedy, gdy piętnastolatka rodzi nieplanowane dziecko, ale gdy trzydziestopięcioletnia biznes­woman czy też inna nowoczesna kobieta, która zaplanowała, że właśnie teraz zostanie mamą, pyta po porodzie, czemu maluch w nocy płacze. A już największym smutkiem napawa mnie to, że dorosłym ludziom muszę mówić wielkimi literami, że dzieci trzeba przytulać. Jest mi wtedy przykro, mam ochotę się rozpłakać. Ktoś był dziewięć miesięcy w brzuchu i był non stop przytulany, a teraz już nie jest… Ma leżeć spokojnie w łóżeczku, bo mama ma prawo do swojego ciała, bo jest nowoczesną kobietą.

Nie chcę generalizować, oczywiście nie każda dojrzała kobieta ma takie relacje ze swoim dzieckiem, tak samo jak nie każda piętnastolatka potrafi dobrze zająć się niemowlakiem.

Czy to znaczy, że odczuwamy lęk przed małym dzieckiem, małym ciałkiem?

Raczej przed przyjęciem do wiadomości, że nawet w XXI wieku nie wszystko da się skontrolować i załatwić. Dam taki przykład. Para ma około trzydziestu czterech lat i dochodzi do wniosku, że nadszedł czas na dziecko. Odstawiają antykoncepcję i za miesiąc, dwa ma się udać. A jak się nie udaje, to już sześć miesięcy później robią sobie sztuczne zapłodnienie, bo przecież tak zaplanowali. W trzydziestym piątym roku życia mieli spłacić kredyt, mieć dziecko i tak dalej… Żeby była jasność, nie mam nic przeciwko leczeniu niepłodności…

Fizycznie cierpię, kiedy widzę parę trzydziestoparolatków patrzących na leżące w szpitalnym wózeczku dziecko, które rozpaczliwie wyje. Jedyny ruch, który ewentualnie ci rodzice wykonują, to bujanie tym wózeczkiem. I są źli, bo dziec­ko nie powinno płakać, skoro zjadło i zostało przewinięte. Dlaczego nie śpi? Przecież miało spać. I to nie są ludzie z rodzin patologicznych, alkoholowych, których tłuczono i nikt ich nigdy nie przytulił. Oni wiedzą, co to znaczy przytulić człowieka. Nie mówię, że tak zachowują się wszyscy, ale pracując w dużym mieście, spotkałam też takie reakcje.

Może sami nie byli przytulani?

To niemożliwe. Może wpływ na to mają ich własne narodziny? Albo fakt, że w naszym życiu udaje się nam bardzo dużo rzeczy zaprogramować i zrobić zgodnie z naszymi oczekiwaniami? Chcemy, żeby dziecko o godzinie dwudziestej trzeciej trzydzieści spało. Ale to pewnie wierzchołek góry lodowej, są też inne czynniki.

Dziecko uniemożliwia kontrolowanie wszystkiego?

Tak mi się wydaje. Bo można bardzo wiele w życiu zaplanować, ale nie można zaplanować porodu. Nie uda ci się zaprogramować dziecka jak pralki, która włącza się lub wyłącza o konkretnej godzinie.

Poród dla takich nowoczesnych kobiet też jest problemem?

To zależy od kobiety.

Czy masz wrażenie, że częściej odczuwają potrzebę medykalizacji?

Często tak, bo świat poszedł technicznie do przodu. Mam świetny samochód, piorę wygodniej, niż prała moja babcia, robię zakupy łatwiej niż mama. Dlaczego nie mam rodzić łatwiej niż one?

Bez bólu?

Szybciej, bez bólu, z mniejszym wysiłkiem.

Kobiety tego oczekują?

Tak, choć jest też bardzo wiele kobiet, które funkcjonują w sposób bardzo nowoczesny, są feministkami, świadomymi swoich praw, a mówią, że macierzyństwo przegrupowało i przewartościowało im pewne sprawy. Macierzyństwo pokazało im, że są rzeczy, które da się kontrolować i których kontrolować się nie da. Rzeczy ważne i ważniejsze. Nie chciałabym generalizować.

Czego kobiety boją się przed porodem?

We wszystkich społeczeństwach, nie tylko w naszych wysoko rozwiniętych, jest coś takiego jak lęk przed porodem. W każdej kulturze ma inne przyczyny. Lęk przed porodem może wynikać ze strachu przed bólem, ale też z prawdziwych lub nieprawdziwych relacji porodowych, czyli z tego, co nam naopowiadały inne kobiety. Może też brać się z uwarunkowań społecznych. Odeszliśmy od rodzin wielopokoleniowych, w których matki i babki rodziły razem w czerwonym namiocie. Nie wiemy, jak się rodzi. Możemy też bać się z najbardziej podstawowego i odwiecznego powodu: narodziny to wydarzenie ślizgające się na granicy życia i śmierci. Można użyć różnych słów, że to jest mistyczne, że to jest duchowe, że to jest niebezpieczne, ale na granicy pierwszego i drugiego okresu porodu, w tym słynnym kryzysie siódmego centymetra rozwarcia, wyrzut adrenaliny jest tak duży jak w sytuacji zagrożenia życia.

Jakie to motywujące…

Tak. To ma ci dać kopa, żebyś dziecko urodziła. Im dalej wstecz w historię ludzkości, tym częściej narodziny były związane ze śmiercią lub zagrożeniem zdrowia matki lub dziecka. Cokolwiek by tu gadać, kobiety i dzieci umierały dużo częściej, wszyscy byli jednak z tym faktem pogodzeni. Kiedyś natknęłam się na zapiski położnej sprzed wieków, jakieś bardzo stare. Pisała, że gdy wracała do domu, to matka, która też była wioskową akuszerką, pytała ją: „I jak, żyje czy nie żyje?”. Jeśli współczesnej położnej w sytuacji okołoporodowej umrze kobieta albo dziecko, to pamięta to przez resztę życia. Możesz w całym życiu zawodowym nie mieć żadnej śmierci.

Co ci to powiedziało o twojej pracy?

Wtedy było większe przyzwolenie na śmierć i na stratę. Śmierć była obecna wokół porodu zawsze.

I jest obecna. Tylko czy my jej nie wypieramy?

Przypominam ci, że jak dzisiaj w wyniku porodu umrze kobieta lub dziecko, to jest to ewenement. Statystyki się zmieniły. Myślę, że archetypowo siedzi w nas to, że narodziny i śmierć są silnie ze sobą związane, że to są granice dwóch światów. Jeżeli spojrzymy na tę kwestię bardziej od strony intelektu, świadomości, to dojdziemy do wniosku, że lęk przed porodem bierze się ze społecznego odejścia od tematu natury, ciała. Współczesne kobiety nie oglądają porodów.

Czy któraś dziewczyna powiedziała ci, że boi się śmierci?

Tak, zdarzyło mi się kilka razy.

Jak pomóc kobiecie przejść przez ten lęk?

Za mało danych, żeby odpowiedzieć. Wszystko zależy od sytuacji, w której ta dziewczyna mi to powiedziała. Jakie są przyczyny i jaka jest to osoba.

Jeżeli kobieta na zimno mówi, że boi się śmierci, to staram się dowiedzieć, z czego wynika jej lęk, czego konkretnie się boi. Jeśli usłyszę od kobiety: „Strasznie się boję, że umrę”, to chociażby była najzdrowsza na świecie, nie zakwalifikuję jej do porodu w domu, bo możliwe, że ona wie, co mówi, i rzeczywiście pojawią się jakieś powikłania albo lęk będzie na tyle silny, że będzie je powodował. Kobieta może mi na przykład powiedzieć, że jej matce podczas porodu pękła macica. Odratowali ją albo i nie. Mam wtedy konkret. Pytam, czy tego się boi. Jeśli potwierdzi, opisuję jej objawy pęknięcia macicy podczas porodu. Mówię, jakie są sposoby monitorowania matki i dziecka. W jakim tempie się reaguje. W jakich sytuacjach ta macica pęknie prędzej niż w innych. Ale nie mogę nikomu dać gwarancji, że nic złego się nie wydarzy. W położnictwie nie ma pewników.

Wiedza łagodzi lęk?

Tak. Czasami przy takim pakiecie niezbędnych informacji kobieta stwierdza: „No tak, bo moja mama rodziła w latach siedemdziesiątych. Podłączyli jej ciurkiem oksytocynę, zapewne bez żadnej kontroli. Zostawili ją samą na sali porodowej, a ona krzyczała, że ma skurcz, który się nie kończy, i nikt nie reagował”. Potem pyta: „Rozumiem, że mnie to się nie przydarzy?”. Odpowiadam jej, że nie, bo my mamy takie pompy, które wyliczają, ile mililitrów leku podawane jest na godzinę. Poza tym cały czas kobietę obserwujemy. Dzisiaj już nie jest tak, że położna włącza oksytocynę i przychodzi za trzy godziny. Rodząca zawsze może wstać z łóżka i powiedzieć, że coś ją niepokoi.

Jak Polki podchodzą do swojej fizyczności? Czy w kontekście porodu ważny jest nasz stosunek do ciała?

Bardzo ważny. Jeśli kobieta ma zły kontakt z samą sobą i swoim ciałem, to przy porodzie to wyjdzie.

Albo w ogóle nie ma.

Czasem kobieta mówi mi, że mdleje na widok krwi. Że to krwawienie po porodzie jest takie ohydne. Wtedy odpowiadam: „Przepraszam, czy pani mdleje co miesiąc, zmieniając podpaski? To jest część pani ciała!”. Są kobiety, które mają tak ekstremalne podejście do tego tematu. Są też takie, które nie wiedzą, jak wygląda ich „cipka”. Nie wiedzą, co to jest szyjka macicy. Nie potrafią jej dotknąć. Nie wiem, czy ktoś robił badania, jaki odsetek populacji dotknął własnej szyjki macicy. Według mnie połowa populacji się na tym rozkłada. Na szczęście są też kobiety, które mają świetny kontakt ze swoim ciałem, więc nie można generalizować.

Co to znaczy „świetny kontakt ze swoim ciałem”?

Wiele osób myśli, że nie po to ludność wymyśliła komputery i szybko latające samoloty, żeby potem wracać do swojej dzikiej, zwierzęcej natury. Cofać się w ewolucji. Ale w czasie porodu ważne jest wypuszczenie z siebie dzikiej samicy. I będę się przy tym upierać.

Nawet gdy ta samica nie jest ładna czy estetyczna?

Tak, ona ma być zwierzęciem. Takim samym, jakim jesteśmy w sytuacjach seksualnych czy macierzyńskich. Zwierzęta nie znają pojęć ładne–brzydkie, estetyczne–nieestetyczne.

Dlaczego to pomaga w czasie porodu?

Bo mózg przeszkadza. Najlepiej mówił o tym Michel Odent, francuski położnik. Intelekt zaburza funkcjonowanie starej kory mózgu, odpowiedzialnej za odruchy i wyrzut hormonów, niezależny od naszej woli. Człowiek tym się różni od innych ssaków, że w jego mózgu jest neokorteks, czyli kora nowa. To jest ta część mózgu, która jest odpowiedzialna za myślenie logiczne. Inne ssaki jej nie mają. Nie ma ona nic wspólnego z naszymi odruchami i z mechanizmami warunkującymi przetrwanie: oddychaniem, pobieraniem pokarmów, wydalaniem, rozmnażaniem się. Aktywny intelekt może zaburzać funkcjonowanie tej starej kory, odpowiedzialnej za instynkty. A rodzenie jest działaniem instynktownym. Instynktowi warto zaufać.

Czyli nie jest prawdą to, co mówi się wielu kobietom, że nie potrafią urodzić?

Nie, to nie jest prawda. Gdyby kobieta nie potrafiła rodzić, to w toku ewolucji albo przystosowałaby swój organizm, żeby nauczył się rodzić, albo ludzkość by wyginęła. Jak na razie nie wyginęła i ma się dobrze.

Z biologicznego punktu widzenia kobiety zostały stworzone po to, żeby urodzić i wychować potomstwo, a przez to przedłużyć życie gatunku. Dziś mogą sterować swoją wolą. Mogą chcieć lub nie chcieć dzieci.

Mają do tego instrumenty.

Tak, ale jeżeli masz już dziecko w brzuchu, w większości wypadków uda ci się je urodzić, bo do tego twoje ciało zostało stworzone. A jeśli jest zagrożenie, że ci się nie uda, to masz fart, bo żyjesz w czasach rozwiniętej medycyny i ktoś ci pomoże.

Często spotykasz się z obawami, że: „nie dam sobie rady?”.

Bardzo często. Gdy kobieta na jakimś etapie porodu mówi, że już nie daje rady, to jest to bardzo ludzkie, normalne zjawisko. To objaw kryzysu, który warunkuje wyrzut adrenaliny. Lęk przed porodem też jest czymś naturalnym. Kobietom często pod koniec ciąży śnią się złe sny, koszmary porodowe. I to jest dobre, nie ma się czym martwić. Ich umysł się oczyszcza, wyrzuca lęki na zewnątrz.

Nie martwię się, gdy kobieta mówi, że boi się porodu. Bo każdy boi się nieznanego. Jeśli jednak kobieta stwierdza, że na pewno nie umie urodzić dziecka, że potrzebuje wspomagaczy – znieczulenia, kroplówki z oksytocyną – to pytam ją, jak rodziła jej babcia. Bez tych wszystkich nowoczesnych wynalazków. „Czym ty się różnisz od swojej babci?” Zanim powiesz, że ból okołoporodowy jest dla ciebie zbyt trudny, poczekaj, aż naprawdę zacznie cię boleć. Poczekaj, aż zobaczysz, jaki ten ból jest. Może rzeczywiście uznasz, że, dzięki Bogu, nie rodzisz w czasach swojej babci, i poprosisz o znieczulenie. Ale nie zakładaj, że nie umiesz urodzić dziecka, bo to nieprawda.

Ale taka myśl się w nas, kobietach, skądś bierze.

Mówiłyśmy, że lęk przed porodem jest uwarunkowany kulturowo. Poród był nieodłącznie związany ze śmiercią. W naszych czasach wymyślono jednak tyle urządzeń, które wykonują za nas różne czynności, że mamy tendencję do zapominania, że ciało się jeszcze do czegoś przydaje i że wiele umie. Mówiąc inaczej, człowiek potrafi przebyć na piechotę pięć tysięcy kilometrów. Tylko inaczej i w innym tempie niż na pokładzie samolotu.

Czy matki twoich dziewczyn są obecne w salach porodowych? Chodzi mi o archetypiczną matkę…

Często w pomieszczeniu, w którym kobieta rodzi, unosi się lęk przekazany przez jej matkę. Są tam jej traumatyczne wspomnienia. Bywa tam też niewiara w to, że poród może być piękny. Gdy w szkole rodzenia mówię, że poród to może być cudowne wydarzenie, niektórzy patrzą na mnie jak na wariatkę.

Czy ta archetypiczna matka istnieje? W żadnej sytuacji życiowej kobiety matka nie jest tak blisko jak w momencie porodu, kiedy to kobieta sama staje się matką. W połogu potrzebujemy mamy równie mocno jak trzyletnie dziewczynki.

Relacja między matką a córką może się zupełnie przedefiniować, bo nagle zobaczą się w innych rolach. Większość kobiet mówi mi, że gdy próbują pójść inną drogą niż ich matki, to spotykają się z wynikającym z lęku oporem. Ale matki nie robią nam na złość, one robią to z wielkiej miłości. One chcą najlepiej dla swojej córki, która zbliża się do traumatycznego wydarzenia, największej katastrofy, jaką same pamiętają ze swojego życia. Porodu. Chcą, żeby ich córka to zrobiła jak najbezpieczniej dla siebie, bo same ledwo przeżyły.

A czy kobiety wiedzą, jak same się rodziły?

Niektóre tak, niektóre nie.

Moja mama zaczęła o tym mówić dopiero, jak zaszłam w ­ciążę.

Bardzo często dopiero wtedy kobiety o to pytają. Moja córka jeszcze nigdy nie spytała: „Mamo, jak ja się rodziłam?”. A słyszy o tych porodach od lat. Już od dawna wie, że wody odeszły mi na koncercie jazzowym, ale nigdy nie zapytała: „Mamo, co czułaś, jak to było?”. Zapyta mnie o to, jak sama będzie się spodziewać dziecka. Wcześniej jest to dla nas nieistotne.

W zasadzie to jest takie pytanie: „kim jestem?”.

Albo skąd wyszłam.

I: „co nas łączy?”…

Urodzenie dziecka niezwykle łączy cię z twoją matką, jaka­kolwiek by ta matka była. Są różne sposoby podejścia do tej sprawy. „Chcę być taka jak moja mama” lub „absolutnie nie chcę być taka jak moja mama”. Albo: „Chcę powtórzyć to, a tamto nie”.

Wróćmy do ciała. Co ty robisz dla swojego ciała?

Mniej niż powinnam. Sen jest dla mnie nadrzędną wartością i kiedy tylko mogę, to śpię, ponieważ moja praca jest nieprzewidywalna. Nigdy nie wiem, kiedy wyjdę z domu i na jak długo. Wbrew pozorom nie jestem cyborgiem. Położne są różne. Są takie, co będą trzy doby na nogach z zawsze wyprasowaną bluzeczką i nierozmazanym makijażem. Ja po dwóch dobach nie mam już dykcji i wymiękam. Póki pracuję, jestem całkowicie skoncentrowana, ale gdy kończę, do głosu dochodzi fizyczne i psychiczne zmęczenie.

Stawiasz sobie jakieś granice?

Tak mi się wydaje. Nie pracuję tylko po to, żeby mieć co jeść i gdzie mieszkać. Moją pasją są podróże. Z mężem i córką dwa razy w roku wyjeżdżamy na miesiąc na drugi koniec świata. To jest mój instynkt samozachowawczy, moje BHP. Wyłączam telefon na lotnisku i nie biorę nawet ładowarki, bo wiem, że włączę go dopiero, gdy wrócę.

Kto jest twoim guru położniczym?

Ina May Gaskin – stara hipiska, która pracuje na farmie w Stanach Zjednoczonych i prowadzi tam ciąże, przyjmuje porody. Ona podchodzi do porodu holistycznie. To jest to, co kocham i co dla mnie jest ważne w położnictwie. Bliski kontakt z kobietą i jej rodziną. W książce Poród naturalny pisze o rzeczach, z którymi na co dzień spotykam się w pracy. Na przykład z zatrzymaniem się akcji porodowej. Można się zastanawiać, czemu tak się stało. Może trzeba przebić pęcherz płodowy? Może włączyć oksytocynę? Może podłączyć kroplówkę z elektrolitami, bo rodząca z powodu odwodnienia ma małą wydolność mięśnia macicy? Można także postąpić inaczej i zapytać ją po prostu: „Co się stało?”. I okaże się, że strasznie tęskni za swoim dwuletnim synkiem, który został u babci, i chce z nim porozmawiać przez telefon. Rozmawia i zaczyna rodzić. A może boi się, bo jej matka na pięciu centymetrach rozwarcia miała ciężkie powikłanie położnicze i tak dalej. Spotykam się z takimi sytuacjami na co dzień.

Ina May Gaskin jest położną, od której nazwiska nazwano uznany w świecie manewr położniczy.

Czy pamiętasz swój pierwszy odebrany poród?

Pamiętam. Do pierwszego w życiu porodu pozwoliła mi stanąć Małgosia Gierada, położna ze Świętej Zofii. Oczywiście przyjęłyśmy poród na cztery ręce, czyli ona sterowała moimi dłońmi. Po prostu prowadziła poród i nagle powiedziała: „To wkładaj rękawiczki, przyjmiemy to dziec­ko razem”. Pamiętam dokładnie przebieg tego porodu, salę, w której kobieta rodziła, i uczucie w rękach.

Jakie to jest uczucie?

Niesamowite. Nie umiem tego opisać, takiego ciepłego, miękkiego czegoś. Możliwe, że to zrozumiesz, jak chwycisz swoje dziecko, gdy się urodzi.

Czyli tego nie da się opisać słowami?

Nie da. Jak chwycisz dziecko i dotkniesz tego wyślizgującego się z twojego ciała ciepłego dzidziusia, to będziesz mniej więcej wiedziała, o co chodzi. Tylko że to dziecko będzie twoje, podczas gdy ja dotykam czyichś dzieci. To są innego rodzaju emocje.

Jakie cechy powinna mieć położna?

Nie pytaj mnie o to. Nie wiem. Dobrze, że położne są różne, bo każdemu potrzebna jest inna. Położna musi bardzo wierzyć w swoje umiejętności i wierzyć w moc natury oraz siłę kobiecego ciała. I w dziecko. Bez tej wiary nie zaufasz swoim umiejętnościom.

Ty ją masz?

Chyba tak. Patrzę na to przez pryzmat wielu lat pracy. Sama nie wiem… Trzeba mieć wiarę tak ogólnie pojętą. Niekoniecznie religijną. Chociaż myślę, że w każdej położnej jest jakiś rodzaj duchowości, bez względu na jej wyznanie.

Masz na myśli to puszczenie kontroli? Zaufanie, że wszystko będzie dobrze?

Odpowiedzialność bywa przytłaczająca. Czasem lepiej ją w ogóle odsunąć od mózgu. Są takie dni, kiedy zastanawiam się, co ja w ogóle robię. Powinnam siedzieć na tyłku i na przykład robić tłumaczenia. Najwyżej autor byłby niezadowolony z jakości przekładu. Czy ja nie mam w sobie instynktu samozachowawczego?

Czy dzielisz się z kimś swoimi odczuciami?

Czasem dzielę się z koleżankami, innymi położnymi. One wiedzą, o czym mówię. Gdy jestem bardzo zmęczona albo coś mi dopiecze w pracy, to żalę się też w domu.

Moja wataha to dziewczyny, z którymi pracuję na co dzień w Warszawie. To są bardzo bliskie mi osoby, znam je od lat, widzimy się codziennie. Razem nie śpimy po nocach, myjemy zęby o drugiej nad ranem po to, żeby przespać się choć pół godziny.

Masz szczoteczkę w torebce?

Szczoteczki mam wszędzie. W walizce porodowej, w szafce w szpitalu, gdzie trzymam swoją kosmetyczkę. Nigdy nie wiem, na ile jadę do porodu, jak długo tam zostanę i czy nie będę chciała umyć zębów.

Czy trzeba mieć taką grupę wsparcia?

Oczywiście. Nie wyobrażam sobie pracy solo. To jest wspólnota z kobietami. Zatarłyśmy granice intymności. My nie mamy kłopotu z położeniem się na jednym materacu czy na jednej poduszce, żeby się przespać dwie godziny. Nie wiem, czy z koleżanką z redakcji poszłybyście spać na jednej poduszce.

Nie. Jak łączysz niezależną praktykę z pracą w szpitalu?

Miesięcznie mam od sześciu do dziewięciu dwunastogodzinnych dyżurów w szpitalu. To jest dzień albo noc. Oprócz tego od dwóch do czterech razy w miesiącu prowadzę zajęcia w szkole rodzenia, przyjmuję też pacjentki w swoim gabinecie.

Bywasz w domu?

No zobacz, siedzę… Oprócz tego umówiona jestem z kilkoma kobietami, które mogą do mnie zadzwonić o każdej porze dnia i nocy, by poinformować, że właśnie rodzą. Muszę wtedy z nimi pojechać do szpitala albo do nich przyjechać. Mam też wizyty domowe, przed porodem albo po porodzie. Raz na jakiś czas piszę artykuł lub prowadzę szkolenie, więc zasiadam do komputera i przygotowuję wykład.

Każdy dzień jest inny? Nie masz pewności, jak się zacznie i jak skończy…

Właśnie tak. Bo na przykład mogę sobie zapisać w kalendarzu, że jutro od dziewiątej do piętnastej mam pacjentki w gabinecie. Jeśli jednak o trzeciej w nocy zadzwoni do mnie kobieta, która rodzi, nie ma możliwości, żebym się wyrobiła. Więc jak tylko wstanie dzień i przyzwoicie jest do ludzi dzwonić, dzwonię lub wysyłam SMS-y, że niestety muszę odwołać wizytę.

A zdarza się często, że się umawiasz ze znajomymi na kino i…

Zdarza się. Bywa, że jest mi smutno. Wkurza mnie to, że idę na imprezę i wszyscy piją, a ja nie, bo przecież mam kilka pacjentek w terminie.

Naprawdę?

Tak. Oprócz tego, że jestem położną, jestem człowiekiem.

Jak radzą sobie mężczyźni położnych?

Trochę jesteśmy dla nich czarownicami. Kiedyś na konferencji, którą organizowałyśmy, poprosiłyśmy naszych partnerów i partnerów naszych podopiecznych o napisanie skeczu o tym, jak oni widzą nas, położne. Nasi mężowie mówili o niepewności, co się wydarzy za pięć minut. Czy pójdziemy dziś do kina, jak ustaliliśmy, czy nie. To nie jest łatwe. Może się okazać, że żona poleci do porodu, a mąż musi gotować sam, bo akurat na ten wieczór zaprosili gości. Żona może zdąży wrócić, a może nie. Tak zwerbalizowali niepewność, nieobecność, obawy związane z dziećmi. Choć mówili też o zaskakującej umiejętności organizacji swoich żon. Wszyscy powtarzali jedno: że nie wiedzą, jak robić pięćdziesiąt rzeczy naraz i jakoś mimo wszystko funkcjonować.

Nie bez kozery w bardzo wielu społecznościach położna była wdową albo kobietą samotną, która z jakichś przyczyn nie znalazła męża. Często miała za sobą doświadczenie porodu, bo na przykład ją „zaciążyli” w wiosce i nikt jej nie chciał wziąć jako panny z dzieckiem. Przygarniała ją wioskowa akuszerka i przysposabiała do roboty.

Mężowie stają się waszymi żonami…

Jasne. Mój mąż czeka na mnie z obiadem. Nie wszystkie moje koleżanki mają taki fart. Nie jesteśmy przywiązani do stereotypowych ról płciowych. Kobiety czasem mówią, że mężczyźni nigdy nie sprzątną, nie ugotują, zostawią na podłodze brudne skarpetki. Gdy zepsuje im się samochód, to oddają mężom kluczyki i gotowe. A mój mąż zna się na technice jeszcze gorzej niż ja. Nasze role się trochę ­rozmywają.

Czy masz wrażenie, że ludzie otwierają się przed tobą?

Jak zapraszają mnie do porodu domowego, to czuję się zaproszona do ich intymności. To jest bardzo poruszające, nobilitujące i przyjemne, bo to inne zaproszenie niż do wspólnego porodu w szpitalu. Wpuszczają mnie do swojej sypialni.

W szpitalu to nie do końca zaproszenie. To oni są gośćmi.

Tak. W porodzie domowym ja jestem gościem. Takim gościem czującym się dosyć swobodnie, bo jak kobieta rodzi, to ja nie wstydzę się pogrzebać w kuchni, żeby znaleźć herbatę i czajnik. Ale nadal jestem gościem.

Czy jesteś cały czas obecna w trakcie porodu, trzymasz kobietę z czułością za rękę? Czy to raczej taka cicha obecność?

To zależy od kobiety. Gdy sama rodziłam, nie chciałam, żeby ktokolwiek mnie dotykał, gadał do mnie czy się zbliżał. Są kobiety, które przez cały poród potrzebują takiej bliskiej obecności psychicznej i fizycznej. Niektóre kobiety chcą tylko swojego partnera, a nie chcą mnie. Ja wtedy stoję dalej, podchodzę, gdy proszą. Czasem kobieta potrzebuje bliskiej obecności położnej, a mąż jest na dalszym planie. Ale może się zdarzyć i tak, że na początku jestem w innym pomieszczeniu, a potem przychodzę i nie odstępuję kobiety na krok.

Co odpowiada twoja córka na pytanie o twoją pracę?

Że jestem położną.

Rozmawiacie o tej pracy?

Ona podchodzi do tego tak jak ja. Pewne rzeczy wydają jej się tak naturalne, że dopiero gdy dorosła, przyszło jej do głowy, że mój zawód jest trochę „offowy”. Przypomniała mi się jedna sytuacja. W podstawówce moją córkę zabolała głowa, więc poszła do szkolnej pielęgniarki. Ta przy okazji zapytała ją, kim jest jej mama. „Położną”. „Tak, a gdzie pracuje?” „W szpitalu na Żelaznej, ale dziś rano to chyba pojechała do porodu domowego”. Pielęgniarka na to: „Poród domowy? To takie ryzykowne”, a moja córeczka czwarto­klasistka odpowiada: „O Jezu, jakie ryzykowne? Przecież trzeba pacjentkę zakwalifikować do porodu domowego. Trzeba mieć walizkę, a w niej jest cały sprzęt reanimacyjny, umowa transferowa”. Pielęgniarkę zatkało. Dzieci w tym wieku jadą spontanicznie.

Czy ona wie, na czym polega twoja praca?

Nie pokazuję jej filmów z porodów, ale się z nimi nie kryję. Gdy przygotowuję się na jakąś konferencję i montuję filmy, zdjęcia czy slajdy z porodu, to ona je widzi. Nie mam z tym problemu. Wie, jakie odgłosy wydaje kobieta rodząca, a poza tym nieraz słyszała, jak relacjonuję koleżankom przebieg jakiegoś porodu.

Opowiedziała mi historię, która mną wstrząsnęła. W pew­nym gimnazjum dość młoda nauczycielka biologii przerabiała anatomię człowieka i układ rozrodczy. Co pani powiedziała piętnastoletnim dziewczynom? Że jak kobieta rodzi i jak jej to wszystko z macicy wypływa, to strasznie śmierdzi.

Tak powiedziała?

Tak. Dziewczynom w wieku gimnazjalnym! To jest moment, w którym one najwięcej sobie kodują na temat macierzyństwa. Już miesiączkują i ta kwestia zaczyna im być bliska. Nie wiem, dlaczego ta nauczycielka powiedziała coś takiego. Może chodziło jej o to, że kobieta może zrobić trochę kupy w czasie porodu. Ale nastolatka idzie w świat z informacją, że jak będzie rodzić, to będzie, kurna, cuchnąć.

To jest podszyte wstydem.

Moja córka poprosiła mnie, żebym jej wyjaśniła, o co chodzi z tym śmierdzeniem. Nóż mi się w kieszeni otworzył. Powiedziałam jej, że to bzdura. Nie można dziewczyn nastawiać w ten sposób, bo co one z tej lekcji wyciągnęły? Zapewniam cię, że lepiej od budowy macicy zapamiętały to, że będą śmierdzieć.

No i już. Dziękuję. Mamy jedno pokolenie „z grzywki”.

Zdarzyła ci się kiedyś śmierć dziecka albo mamy przy porodzie?

Nie. Wiem o tym, że jedno z dzieci, które przyjęłam na świat, umarło, ale to nie była śmierć okołoporodowa.

Wiesz, jak w takiej sytuacji się zachować?

Raz na jakiś czas jestem zmuszona do przyjęcia dziecka, które zmarło w brzuchu. Trzeba je urodzić.

I to nie jest cesarka?

Najlepiej, żeby kobieta urodziła dziecko drogami ­natury.

Dlaczego?

Bo ogólnie poród drogami natury jest zdrowszy od porodu przez cesarskie cięcie. I nie ma sensu narażać kobiety na operację, uszkodzenie ciała. Obciążać ją ginekologicznie i położniczo operacją, kiedy nie ma kogo ratować. Te porody oczywiście są zawsze znieczulane zewnątrzoponowo, przyspieszone hormonami, jak tylko można, bo dziecku to nie zaszkodzi. Kobieta musi przejść przez poród jak najszybciej. Uważam, że to jest uzasadnione. Podaje się wszystko to, co można podać, żeby jak najmniej cierpiała.

Jaka jest wtedy twoja rola?

Muszę kobiecie pomóc to dziecko urodzić. Pozwalam jej być w żałobie, wypłakać się, spotkać się z nim. Jeśli nie chce, to bardzo delikatnie, bez naciskania, daję jej jednak szansę na zmianę decyzji. Wiem, że jeśli ona nie zobaczy i nie dotknie swojego dziecka w tej chwili, później nie będzie już miała takiej szansy. Jeżeli w tym momencie jej nie wykorzysta, to jej rekonwalescencja i żałoba będą dłuższe i dotkliwsze. To jest wszystko bardzo trudne. Potem zabieram dziecko, co jest równie rozdzierające jak włożenie jej go do rąk. Sama muszę się z nim rozstać, a na końcu potraktować je jako ludzkie tkanki, które należy oznakować.

Czy w twoim szpitalu jest pomieszczenie do pożegnań?

U nas poronienie najczęściej odbywa się na oddziale ginekologicznym. Późniejsze poronienia mają miejsce na salach porodowych, które są zawsze pojedyncze. Staramy się, żeby kobieta była sama w tym pomieszczeniu lub z kimś bliskim, żeby wchodziła tam jedna osoba z personelu, żeby kobietę położyć jak najdalej od kącika noworodków, od płaczących dzieci, co jest bardzo trudne w przepełnionym szpitalu. Kobieta zawsze na jakimś etapie swojego porodu będzie widziała albo słyszała dzieci. Niestety. Trzeba dać jej czas na pożegnanie z dzieckiem, bo tego potrzebuje.

Są różne pomysły, na przykład drobne pamiątki. Zawsze pytam rodziców, czy chcą, żebym im zrobiła odcisk stópek. Robimy go tuszem na karteczkach. Piszemy datę urodzenia dziecka, wagę, imię i płeć, jeśli są nam znane. To namacalna pamiątka po dziecku, z którym rodzice musieli się rozstać.

I ty jesteś gotowa, żeby o tym rozmawiać, żeby dać wsparcie? Przecież ciebie też to kosztuje…

Tak, jestem gotowa, by towarzyszyć rodzicom w rozstaniu z dzieckiem, i robię to najlepiej, jak umiem. Miałam szczęście uczestniczyć w szkoleniach na ten temat. Mogę zajmować się takimi przypadkami raz na jakiś czas, ale gdybyś mnie zapytała, czy byłabym w stanie pracować na oddziale hospicyjnym czy onkologicznym, tobym powiedziała, że nie.

Jak sobie z takimi sytuacjami radzisz? Czy można się przyzwyczaić do śmierci?

Na każdym oddziale przydałaby się opieka psychologiczna. Zawsze mówię o tym głośno. Mimo że dzięki rozwojowi medycyny doszliśmy dzisiaj do fantastycznych wyników i śmiertelność okołoporodowa jest bardzo niska w stosunku do tego, co było kiedyś, to noworodki wciąż umierają i będą umierać. To jest bardzo okrutne, ale ktoś musi wypełnić statystyki.

W jakim sensie?

Na kogo wypadło, na tego bęc. Nawet jeżeli mamy śmiertelność okołoporodową rzędu pięciu promili, to poród, który się zakończy śmiercią, może trafić właśnie na mnie.

Wiadomo, że są śmierci, których można uniknąć, i takie, których nie można. Te pierwsze w zasadzie się nie zdarzają, dlatego te liczby w statystykach są tak niskie. Trochę rozpaskudzeni rozwojem cywilizacji chcielibyśmy zapomnieć, że w ogóle taki problem istnieje. Kiedy pojawiają się powikłania, szuka się winnego, samemu się obwinia albo jest się chorym z rozpaczy. Szuka się winy w sobie, w innych. A wina jest albo jej nie ma.

Dla mnie każde spotkanie ze śmiercią jest bardzo trudne.

Masz wrażenie, że dotykasz najważniejszych sfer w życiu człowieka?

Nie wiem. Może one są najważniejsze, ale nie ma obiektywnie najważniejszych rzeczy w życiu. No dobrze, powiem tak, jak mówi Talmud: „Najważniejsze jest życie”.

I ty robisz przy życiu. A kiedy rodzi się dziecko niepełnosprawne?

Wiele zależy od tego, czy rodzice wiedzieli o tym wcześniej, czy nie. Bo na dzisiejszym poziomie diagnostyki to jest możliwe. Jak wiedzą, to prawdopodobnie zaakceptowali ten fakt, bo jakby nie zaakceptowali, toby tę ciążę zakończyli. A jeśli nie wiedzą, to bywa różnie. Znowu przeżywam żałobę, tym razem po idealnym dziecku. Bo żałoba nie następuje tylko po śmierci. W tym przypadku „umarło” zdrowe dziecko.

Pediatra bada noworodka i nie ma prawa powiedzieć, że dziecko ma na przykład zespół Downa, póki nie dostanie wyników badań genetycznych. A na nie czeka się czasem nawet kilka tygodni.

Ale to jakaś fikcja…

Bardzo często rodzice nie widzą wady genetycznej i nie chcą jej widzieć. Wypierają ją ze świadomości.

Matce w delikatny sposób mówi się, że u jej dziecka występują cechy mogące świadczyć o istnieniu wady genetycznej. Pobiera się krew i wysyła do badania. Ale diagnoza pewna będzie dopiero za jakiś czas. Rodzicom zapewnia się opiekę psychologa, kieruje ich do stowarzyszeń.

Michel Odent twierdzi, że zawód położnej powinien być zastrzeżony tylko dla kobiet. Też tak uważasz?

Niestety tak.

Dlaczego niestety?

Bo to niepoprawne politycznie. Jak równouprawnienie, to równouprawnienie. Ale im dłużej pracuję w tym zawodzie, tym bardziej widzę, że mężczyźni, nawet ojcowie rodzących się dzieci, wcale nie są w porodzie niezbędni. Od dawien dawna to baby zajmowały się porodami.

Z przerwą na czasy, gdy porody zdominowali lekarze mężczyźni.

No tak, ale jednak kulturowo we wszystkich społeczeństwach to była robota dla baby. Porody odbywały się w kobiecych kręgach, czerwonych namiotach. Do tego mężczyźni nie mieli dostępu. Jedyne, co mężczyzna mógł zrobić, to w niektórych kulturach zaliczyć kuwadę. A w społeczeństwach, gdzie jest wielożeństwo, zająć się zapładnianiem następnej żony.

Czy macierzyństwo pomaga w tym zawodzie?

Mnie tak. Ale znam wiele położnych, które nie mają dzieci, a są świetne. Od początku bardzo się cieszyłam, że zostałam położną, będąc już matką.

WYDAWNICTWO CZARNE SP. Z O.O.www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38­-300 Gorlicetel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75 e­-mail: [email protected],[email protected], [email protected],[email protected], [email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38­-307 Sękowatel. +48 18 351 00 70e­-mail:[email protected]

Sekretarz redakcji:[email protected]

Dział promocji: ul. Andersa 21/56, 00­-159 Warszawatel./fax +48 22 621 10 48e­-mail:[email protected], [email protected], [email protected], [email protected]

Dział marketingu:[email protected]

Dział sprzedaży:[email protected]. 504 564 092, 605 955 [email protected]

Skład: D2D.PLul. Morsztynowska 4/7, 31­-029 Kraków, tel. +48 12 432 08 52e­-mail:[email protected]

Wołowiec 2014Wydanie I