Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niezwykła historia rodziny polskich Żydów z Radomia, rozdzielonej na początku drugiej wojny światowej i gotowej zrobić wszystko, by przeżyć i ponownie się połączyć.
Jest wiosna 1939 roku. Trzy pokolenia rodziny Kurców starają się, pomimo widma wojny, żyć normalnie. Wkrótce jednak nie będą już mogli odwracać wzroku od rozlewającego się po Europie okrucieństwa, które dotknie także ich. Los rozrzuci Kurców po wielu zakątkach świata. Rozpocznie się ich trudna walka o przetrwanie.
Powieść z zapierającą dech w piersiach intensywnością przenosi czytelników z paryskich jazzowych klubów do barbarzyńskiego więzienia w Krakowie, z północnoafrykańskich portów do najdalszych zakątków syberyjskiego gułagu i udowadnia, jak w czasach zagłady i terroru ludzki duch potrafi znaleźć siłę, by przetrwać, a nawet zatriumfować.
Książka zainspirowana przez rodzinną historię autorki, nieznane wcześniej, zadziwiające historie jej przodków, zbierane przez dziesięć lat, została przetłumaczona na szesnaście języków. Na jej postawie został również nakręcony serial, mający mieć premierę w 2023 roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 558
Adi
Paryż, Francja ~ początek marca 1939
NIE PLANOWAŁ NIE SPAĆ CAŁĄ NOC. Zamierzał wyjść z Grand Duc koło północy, żeby zdrzemnąć się parę godzin na Gare du Nord przed pociągiem powrotnym do Tuluzy. Teraz, spogląda na zegarek, jest prawie szósta rano.
Tak działa na niego Montmartre. Kluby jazzowe, kabarety, rzesze młodych, pewnych siebie paryżan, niepozwalających, by cokolwiek, nawet groźba wojny, zepsuło im nastrój. Ta atmosfera jest odurzająca. Adi dopija koniak i wstaje, walcząc z pokusą, by zostać i posłuchać jeszcze jednego seta. Na pewno jest jakiś późniejszy pociąg. Myśli jednak o liście, który wsunął do kieszeni płaszcza, i nabiera powietrza do płuc. Powinien już iść. Zbiera płaszcz, szalik i czapkę, mówi adieu kolegom i wychodzi, lawirując między kilkunastoma stolikami, z których połowa wciąż jest zajęta przez klientów palących gitany i kołyszących się w rytm Time on My Hands Billie Holiday.
Gdy drzwi wejściowe kołyszą się już za nim, Adi bierze głęboki oddech, smakując świeże powietrze, rześkie i chłodne. Szron na Rue Pigalle zaczął już topnieć, pod późnozimowym niebem brukowana ulica błyszczy kalejdoskopem odcieni szarości. Adi uświadamia sobie, że aby zdążyć na pociąg, musi się spieszyć. Obraca się, rzuca okiem na swoje odbicie w witrynie klubu. Czuje ulgę, bo patrzący na niego młody mężczyzna mimo nieprzespanej nocy wygląda całkiem przyzwoicie. Trzyma się prosto, spodnie przepasane wysoko w talii mają wciąż ostre kanty i mankiety, a ciemne włosy są zaczesane do tyłu, tak jak lubi, gładko, bez przedziałka. Owija szal wokół szyi i wyrusza w stronę dworca.
W innych częściach miasta, przypuszcza Adi, ulice są ciche i opustoszałe. Większość witryn sklepowych chronionych żelaznymi kratami nie otworzy się wcześniej niż w południe. Niektóre w ogóle nie zostaną otwarte – FERMÉ INDÉFINIMENT – napisano na witrynie, ich właściciele uciekli na wieś. Ale tu, na Montmartre, sobota gładko przeszła w niedzielę, a ulice pełne są artystów, tancerzy, muzyków i studentów. Wylewają się z klubów i kabaretów, śmiejąc się i zachowując tak, jakby nie mieli żadnych zmartwień. Idąc, chowa brodę w kołnierz płaszcza, w ostatniej chwili podnosi wzrok, unikając zderzenia z idącą w jego stronę młodą kobietą w sukni ze srebrnej lamy.
– Excusez-moi, Monsieur – rumieniąc się, mówi z uśmiechem nieznajoma spod żółtego kapelusika ozdobionego piórami. Adi domyśla się, że jest piosenkarką. Tydzień temu może by ją zagadnął.
– Bonjour Mademoiselle. – Kiwa głową i idzie dalej.
Gdy mija róg Rue Victor Masse, na którym ustawiła się już kolejka przed całonocną restauracją Mitchell’s, czuje zapach smażonego kurczaka i zaczyna mu burczeć w brzuchu. Przez okna restauracji Adi dostrzega klientów rozmawiających przy kubkach parującej kawy i talerzach wypełnionych po brzegi śniadaniami w stylu amerykańskim. Innym razem – mówi sobie i idzie dalej na wschód, w stronę dworca.
Ledwie pociąg ruszył, Adi wyciąga z kieszeni płaszcza list. Odkąd go dostał, wczoraj, przeczytał już dwa razy i nie może przestać o nim myśleć. Przejeżdża palcami po adresie nadawcy. Warszawska 14, Radom, Polska.
Doskonale wyobraża sobie mamę, jak siedzi przy swoim biurku z satynowego drewna, z piórem w ręku, promień słońca oświetla łagodny zarys jej pulchnej szczęki. Tęskni za nią bardziej, niż się spodziewał, gdy sześć lat temu wyjechał z Polski do Francji. Miał wtedy dziewiętnaście lat i długo rozważał, czy nie zostać w Radomiu, gdzie byłby blisko rodziny i gdzie miał nadzieję na karierę muzyczną. Komponował, od kiedy był nastolatkiem, i nie potrafił sobie wyobrazić większego poczucia spełnienia niż spędzanie całych dni przy klawiaturze i pisaniu piosenek. To matka nakłoniła go, by złożył papiery w prestiżowym Institut Polytechnique w Grenoble, i to ona namawiała, by tam pojechał, gdy już został przyjęty.
– Adi, jesteś urodzonym inżynierem – powiedziała, przypominając, jak to w wieku siedmiu lat rozebrał na części zepsute rodzinne radio, rozłożył na stole w jadalni, a potem złożył z powrotem, tak że wyglądało jak nowe. – Nie tak łatwo utrzymać się z muzyki. Wiem, że to twoja pasja. Masz talent i powinieneś go rozwijać. Ale Adi, najpierw wykształcenie.
Wiedział, że miała rację. Wobec tego wyjechał na studia, obiecując, że po ich ukończeniu wróci do domu. Gdy tylko jednak zostawił za sobą prowincjonalne granice Radomia, otworzyło się przed nim całkiem nowe życie. Cztery lata później, już z dyplomem w ręku, dostał ofertę dobrze płatnej pracy w Tuluzie. Miał przyjaciół z całego świata – z Paryża, Budapesztu, Londynu, Nowego Orleanu. Rozwinął w sobie nowe upodobanie do sztuki i kultury, do paté de foie gras i maślanej doskonałości świeżo upieczonego croissanta. Miał własne (choć malutkie) mieszkanie w centrum Tuluzy i luksus podróżowania do Polski, kiedy tylko zapragnie. Wykorzystywał go przynajmniej dwa razy w roku, na Rosz Haszana i Pesach. I miał swoje weekendy na Montmartre, dzielnicy tak przesiąkniętej muzyką, że nie było niczym niecodziennym, by miejscowi napili się z Cole’em Porterem w Hot Club, wysłuchali występu niespodzianki Djanga Reinhardta w Bricktop’s albo, gdy się było Adim, obserwowali w zachwycie, jak Josephine Baker przemierza fokstrotem scenę w Zelli, ze swoim oswojonym gepardem na smyczy przyczepionej do diamentowej obroży. Nigdy wcześniej Adi nie miał tak wielu źródeł inspiracji do przelewania nut na papier, do tego stopnia, że zaczął się zastanawiać, jak by to było przenieść się do Stanów Zjednoczonych, ojczyzny wielkich muzyków, miejsca, gdzie narodził się jazz. Może w Ameryce, marzył, mógłby spróbować szczęścia i do współczesnego kanonu dodać własne kompozycje. Kusząca myśl, ale realizacja tego pomysłu oznaczałaby jeszcze większe oddalenie od rodziny.
Gdy Adi wyjmuje z koperty list od mamy, po plecach przechodzi go lekki dreszcz.
Mój najdroższy Adi, Dziękuję za list. Bardzo nam się z ojcem spodobało, jak opisałeś operę w Palais Garnier. U nas wszystko dobrze, chociaż Genek wciąż jest wściekły z powodu degradacji i nie dziwię się mu. Halina się nie zmienia, jest tak porywcza, że często wydaje mi się, że zaraz wybuchnie. Czekamy, aż Jakub ogłosi zaręczyny z Bellą, ale znasz swojego brata, nie można go popędzać! Ostatnio cieszą mnie popołudnia spędzane z malutką Felicją. Nie mogę się doczekać, aż ją poznasz, Adi. Zaczęły jej rosnąć włosy – są rude jak cynamon! Lada dzień powinna przespać wreszcie całą noc. Biedna Mila jest wykończona. Wciąż jej przypominam, że z czasem będzie łatwiej.
Adi przekłada list na drugą stronę i przekręca się na ławce. Tutaj nastrój matki zmienia się na gorszy.
Muszę Ci powiedzieć, kochanie, że w ciągu ostatniego miesiąca pewne rzeczy się tu zmieniły. Rotszajn zamknął sklep z artykułami żelaznymi – trudno uwierzyć, po niemal pięćdziesięciu latach prowadzenia interesu. Również Kosman przeniósł swój biznes z zegarami i rodzinę do Palestyny, po tym, jak po raz kolejny zdemolowali mu sklep. Nie przekazuję Ci tych wiadomości, Adi, żeby Cię zmartwić, po prostu czułam, że ukrywanie ich przed Tobą będzie nieuczciwe. Co prowadzi mnie do głównego celu tego listu: razem z ojcem uważamy, że powinieneś pozostać na Pesach we Francji i poczekać z wizytą u nas do lata. Okropnie będzie nam Ciebie brakowało, ale wydaje się, że podróżowanie teraz jest niebezpieczne, zwłaszcza przez Niemcy. Proszę, Adi, pomyśl o tym. Dom to dom – my tu zostaniemy. Tymczasem pisz, co u Ciebie, gdy tylko będziesz mógł. Jak tam twoja nowa kompozycja? Kocham cię, Mama
Adi wzdycha, jeszcze raz próbując to wszystko zrozumieć. Słyszał o zamykanych sklepach, o żydowskich rodzinach wyjeżdżających do Palestyny. Wiadomości od mamy nie są zaskakujące. Niepokoi go jednak ton listu. Już w przeszłości wspominała, że sporo zaczęło się zmieniać – była wściekła, gdy Genkowi odebrano dyplom prawnika – ale listy matki są zazwyczaj pogodne i optymistyczne. Jeszcze w ubiegłym miesiącu pytała, czy nie pojechałby z nią na Moniuszkę do Teatru Wielkiego w Warszawie, i opowiedziała o rocznicowej kolacji, jaką zjedli z ojcem u Wierzbickiego, jak sam Wierzbicki przywitał ich przy drzwiach i zaproponował, że przygotuje coś specjalnego, spoza karty.
Ten list jest inny. Do Adiego dociera, że matka się boi.
Kręci głową. Ani razu przez dwadzieścia pięć lat swojego życia nie widział, by Nechama czegokolwiek się bała. Ani razu ani on, ani żadne z jego braci i sióstr nie opuściło wspólnie obchodzonego święta Pesach w Radomiu. Dla jego mamy nie ma nic ważniejszego niż rodzina, a teraz ona prosi go, by na święto został w Tuluzie. W pierwszej chwili Adi wmówił sobie, że jej obawy są przesadzone. Ale czy na pewno?
Wygląda przez okno na znany pejzaż francuskiej wsi. Przez chmury przeziera słońce. Na polach pojawiają się pierwsze kolory wiosny. Świat wydaje się spokojny, tak samo jak zawsze. A jednak przestrogi z listu mamy naruszyły jego spokój, wytrąciły go z równowagi.
Oszołomiony, Adi zamyka oczy i przypomina sobie ostatnią wizytę w domu, we wrześniu, szukając jakichś znaków, czegoś, co mógł przegapić. Przypomina sobie, że ojciec, jak co tydzień, grał w karty z grupką handlarzy – Żydów i Polaków – w aptece Podworskiego, pod freskiem z białym orłem zdobiącym sufit. Ojciec Król, ksiądz w kościele Świętego Bernardyna, który podziwia wirtuozerię Mili przy fortepianie, zaszedł do nich, by jej posłuchać. Kucharka przygotowała na Rosz Haszanę chałkę z miodem, a Adi długo się nie kładł: słuchał Benny’ego Goodmana, pił côte de nuits i żartował z braćmi do późnych godzin nocnych. Nawet Jakub, wycofany jak zwykle, odłożył aparat fotograficzny i przyłączył się do towarzystwa. Wszystko wydawało się względnie normalne.
I wtedy zasycha Adiemu w gardle: a jeśli były sygnały, tylko je zlekceważył? Albo, co gorsza, nie dostrzegł ich, po prostu dlatego, że nie chciał?
W jego głowie pojawia się nagle obraz świeżo wymalowanej swastyki, jaką widział na murze Jardin Goudouli w Tuluzie. Myśl wędruje do dnia, w którym podsłuchał, jak jego szef w firmie inżynieryjnej szepcze o tym, czy Adi stanowi dla nich obciążenie. Myśleli, że ich nie słyszy. Wędruje ku pozamykanym w całym Paryżu sklepom. Ku zdjęciom we francuskich gazetach, opublikowanym po listopadowej nocy kryształowej: zniszczone fronty sklepów, spalone synagogi, tysiące Żydów uciekających z Niemiec, zabierających ze sobą na taczkach lampki nocne, ziemniaki i starszych członków rodziny.
Sygnały na pewno były. Ale Adi pomniejszał ich znaczenie, ignorował je. Wmówił sobie, że mały napis na ścianie jeszcze nikomu nie zrobił krzywdy. Że jeśli miałby stracić pracę, to znajdzie nową. Że to, co się dzieje w Niemczech, choć jest niepokojące, to jednak dzieje się za granicą i ktoś to w końcu powstrzyma. Teraz jednak, trzymając w ręku list od matki, Adi dostrzega z zatrważającą klarownością znaki, które wcześniej postanowił zignorować.
Otwiera oczy, gdy nagle jedna myśl wywołuje w nim mdłości: Powinieneś był wrócić do domu już wiele miesięcy temu.
Składa list do koperty i wsuwa z powrotem do kieszeni płaszcza. Postanawia, że napisze do mamy, jak tylko znajdzie się w swoim mieszkaniu w Tuluzie. Powie jej, żeby się nie martwiła, że przyjedzie do Radomia zgodnie z planem, że teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej pragnie być z rodziną. Powie jej, że nowa kompozycja idzie dobrze i że cieszy się na moment, kiedy jej ją zagra. Ta myśl odrobinę go pociesza, wyobraża sobie, jak siedzi przy klawiszach steinwaya w domu rodziców, a wokół niego gromadzi się cała rodzina.
Adi ponownie kieruje wzrok na spokojny widok wsi za oknem. Jutro, postanawia, kupi bilet na pociąg, przygotuje dokumenty podróżne, spakuje bagaż. Nie będzie czekał na Pesach. Szef będzie zły, że wyjeżdża wcześniej, ale Adi ma to w nosie. Liczy się tylko to, że już za kilka dni będzie w drodze do domu.
15 MARCA 1939: Rok po aneksji Austrii Niemcy napadają na Czechosłowację. Hitler, spotykając się z niewielkim oporem, następnego dnia ustanawia w Pradze Protektorat Czech i Moraw. Rzesza zyskuje tym samym nie tylko okupowane terytorium, ale też wysoko wykwalifikowaną siłę roboczą i ogromne zasoby uzbrojenia w postaci broni wytwarzanej w tych regionach – wystarczające, by w tamtym czasie wyposażyć połowę Wehrmachtu.
Genek
Radom, Polska ~ 18 marca 1939
GENEK ZADZIERA GŁOWĘ i bokiem, ku szarym kaflom barowego sufitu, wypuszcza wężykiem z ust smugę dymu.
– Ostatnie rozdanie – stwierdza.
Siedzący po drugiej stronie stołu Rafał chwyta jego spojrzenie.
– Tak wcześnie? – zaciąga się papierosem. – Żona obiecała ci coś ekstra, jak wrócisz do domu o przyzwoitej godzinie? – Puszcza oko, wydmuchując dym.
Herta była z nimi na kolacji, ale wyszła wcześniej.
Genek się śmieje. Przyjaźni się z Rafałem od podstawówki, kiedy to sporo czasu spędzali razem, skuleni nad tacami z obiadem, rozmawiając o tym, którą z koleżanek zaprosić na zabawę na koniec roku szkolnego albo którą aktorkę woleliby zobaczyć nago, Evelyn Brent czy Renée Adorée. Rafał wie, że Herta jest inna niż dziewczyny, z którymi kiedyś spotykał się Genek, ale gdy nie ma jej w pobliżu, lubi się z nim podroczyć. Genek nie może mieć mu tego za złe. Zanim poznał Hertę, kobiety były jego słabością. Ma niebieskie oczy, dołeczki w policzkach i nieodparty, hollywoodzki wdzięk. Przez większość trzeciej dekady życia upajał się rolą jednego z najbardziej pożądanych kawalerów w Radomiu. Wówczas wcale mu nie przeszkadzało, gdy kobieta zwracała na niego uwagę. Ale potem pojawiła się Herta i wszystko się zmieniło. Teraz jest inaczej. Ona jest inna.
Coś ociera się o jego łydkę pod stołem. Spogląda na bok.
– Szkoda, że nie zostaniesz – mówi siedząca obok niego młoda kobieta, szukając jego wzroku. Genek właśnie ją poznał. To Klara. Nie, Kara. Nie pamięta. Jest przyjaciółką żony Rafała, przyjechała w odwiedziny z Lublina. Dziewczyna wygina kącik ust w zawstydzonym uśmiechu, ale wciąż przyciska do jego nogi czubek swojego półbuta.
W dawnym życiu może by został. Ale flirty już go nie interesują. Uśmiecha się do dziewczyny, trochę mu jej szkoda.
– Rzeczywiście, już mnie nie ma – mówi, kładąc karty na stole. Gasi murada, zostawiając peta wystającego niczym złamany ząb w przepełnionej popielniczce, i wstaje. – Panie i panowie, jak zawsze było mi niezmiernie miło. Do zobaczenia, Iwono – dodaje, zwracając się do żony Rafała i wskazując na niego skinieniem głowy. – Pilnuj go, żeby nie ładował się w kłopoty. – Iwona się śmieje. Rafał znów puszcza oko. Genek salutuje dwoma palcami i zwraca się w kierunku drzwi.
Marcowa noc jest nadzwyczaj zimna. Mężczyzna chowa ręce w kieszeniach płaszcza i szybko wyrusza w kierunku Zielnej, ciesząc się perspektywą spotkania z kobietą, którą kocha. Wiedział, że Herta jest tą jedyną, od momentu gdy dwa lata temu pierwszy raz ją zobaczył. Wciąż dobrze pamięta ten weekend. Wybrali się na narty do Zakopanego, uzdrowiska u stóp polskich Tatr. On miał dwadzieścia dziewięć lat, Herta dwadzieścia pięć. Przypadkiem jechali razem wyciągiem krzesełkowym i w ciągu tej dziesięciominutowej drogi na szczyt Genek się w niej zakochał. W jej ustach, od tego zacznijmy, bo były pełne i w kształcie serca, i były niemal wszystkim, co widział pod jej kremową wełnianą czapką i szalikiem. Był jeszcze jej niemiecki akcent, który kazał mu słuchać jej w sposób, do którego nie był przyzwyczajony, i jej uśmiech, taki swobodny, i to, jak w połowie drogi na górę odrzuciła głowę do tyłu, zamknęła oczy i powiedziała: – Czyż nie wspaniały jest zapach sosny zimą? – Roześmiał się, myśląc przez chwilę, że żartuje, ale zaraz zrozumiał, że nie żartowała. Szczerość była jedną z cech Herty, które wkrótce miał zacząć podziwiać, tak samo jak jej nieposkromioną pasję do przebywania na świeżym powietrzu i skłonność do szukania piękna w najprostszych rzeczach. Podążył za nią w dół stoku, próbując nie myśleć o tym, że była przynajmniej dwa razy lepsza w jeździe na nartach niż on, wśliznął się obok niej w kolejkę do wyciągu i zaprosił ją na kolację. Gdy się wahała, uśmiechnął się i powiedział, że już zamówił sanie z końmi. Roześmiała się i ku radości Genka zgodziła się na randkę. Sześć miesięcy później się oświadczył.
Już w swoim mieszkaniu Genek cieszy się, widząc poświatę zza drzwi sypialni. Zastaje Hertę w łóżku, z jej ulubionym tomem wierszy Rilkego na kolanach. Herta pochodzi z Bielska, miasta w zachodniej Polsce, gdzie większość ludzi mówi po niemiecku. W rozmowach rzadko już używa języka, w którym dorastała, ale lubi w nim czytać, zwłaszcza poezję. Wydaje się, że nie zauważa, jak Genek wchodzi do pokoju.
– To dopiero musi być zajmujący wiersz – drażni się Genek.
– O! – mówi Herta, podnosząc wzrok. – Nie słyszałam, jak wszedłeś.
– Martwiłem się, że już będziesz spała – Genek uśmiecha się szeroko. Wyswobadza się z płaszcza i przerzuca go przez poręcz krzesła. Chucha w dłonie, by je ogrzać.
Herta uśmiecha się i kładzie książkę na piersiach, zakładając palcem miejsce, gdzie czytała.
– Wróciłeś o wiele wcześniej, niż sądziłam. Czyżbyś przegrał wszystkie nasze pieniądze? A może cię wyrzucili?
Genek zdejmuje buty i sweter, odpina mankiety koszuli.
– Właśnie że jestem do przodu. To był dobry wieczór. Tyle że bez ciebie nudny.
Na tle białej pościeli, w jasnożółtej koszuli nocnej, ze swymi głęboko osadzonymi oczami, idealnymi ustami i włosami w kolorze orzecha, opadającymi falami na ramiona, Herta wygląda, jakby wyszła ze snu, a Genek jeszcze raz przypomina sobie, jak wielkim jest szczęściarzem, że ją znalazł. Rozbiera się do bielizny i wślizguje się obok niej do łóżka.
– Tęskniłem – mówi, opierając się na łokciu, i całuje ją.
Herta zwilża usta.
– Ostatni drink – niech zgadnę – Bichat.
Genek przytakuje ze śmiechem. Znów ją całuje, ich języki się spotykają.
– Kochany, musimy uważać – szepcze Herta, odsuwając się.
– Przecież zawsze uważamy.
– Tylko że to wypada mniej więcej teraz.
– Ach – mówi Genek, rozkoszując się jej ciepłem, słodkim kwiatowym zapachem szamponu w jej włosach.
– To byłoby teraz nierozsądne – dodaje Herta. – Nie sądzisz?
Wiele godzin wcześniej przy kolacji rozmawiali z przyjaciółmi o groźbie wojny, o tym, jak łatwo Austria i Czechosłowacja wpadły w ręce Rzeszy i jak zaczęła się zmieniać sytuacja w Radomiu. Genek wykrzykiwał w złości, że został zdegradowany w firmie prawniczej do pozycji asystenta, i odgrażał się, że przeprowadzi się do Francji.
– Tam przynajmniej mógłbym wykorzystać swoje wykształcenie.
– Nie jestem pewna, czy lepiej by ci było we Francji – powiedziała Iwona. – Führer nie atakuje już tylko krajów niemieckojęzycznych. A co, jeśli to dopiero początek? Co, jeśli Polska jest następna?
Przy stole zapanowała na chwilę cisza, którą przerwał Rafał.
– Niemożliwe – stwierdził, kręcąc powątpiewająco głową. – Może spróbować, ale go powstrzymają.
Genek przyznał mu rację.
– Polskie wojsko nigdy by na to nie pozwoliło – dodał. Przypomina sobie teraz, że właśnie w trakcie tej rozmowy Herta przeprosiła i wyszła.
Oczywiście ona ma rację. Powinni uważać. Sprowadzać dziecko na świat, który zdaje się niepokojąco zbliżać do przepaści, byłoby czymś nierozsądnym i nieodpowiedzialnym. Ale leżąc tak blisko, Genek potrafi myśleć tylko o jej skórze, o jej udzie opartym o jego. Jej słowa, jak małe bąbelki w ostatnim kieliszku szampana, który wypił, wypływają z jej ust, by rozpuścić się gdzieś głęboko w jego gardle.
Genek całuje ją po raz trzeci, a wtedy Herta zamyka oczy. Tak do końca nie jest przekonana – myśli. Sięga ponad nią, by zgasić światło, i czuje, jak Herta pod nim mięknie. Pokój wypełnia ciemność, a on wsuwa dłoń pod jej koszulę.
– Zimno! – piszczy Herta.
– Przepraszam – odpowiada jej szeptem.
– Nie, wcale nie przepraszasz, Genek…
– Wojna, wojna, wojna. – Całuje jej kość policzkową, ucho. – Jestem już nią zmęczony, a ona nawet się nie zaczęła – mówi, krocząc palcami od żeber w kierunku linii jej talii.
Herta wzdycha, potem chichocze.
– A co powiesz na to? – dodaje Genek, a źrenice rozszerzają mu się, jakby właśnie doznał objawienia. – Co, jeśli nie będzie wojny? – Kręci z powątpiewaniem głową. – Odmówilibyśmy sobie na próżno. A Hitler, ten mały chujek, byłby górą. – Uśmiecha się.
Herta wiedzie palcem po zagłębieniu w jego policzku.
– Te dołeczki wpędzą mnie do grobu – mówi, kręcąc głową. Genek jeszcze szerzej się uśmiecha, a Herta mu przytakuje.
– Masz rację – daje za wygraną. – To byłoby straszne.
Książka spada głośno na podłogę, gdy Herta przekręca się na bok, by znaleźć się naprzeciwko niego.
– Bumsen der Krieg.
Genek nie może powstrzymać śmiechu.
– Racja. Pieprzyć wojnę – mówi, naciągając koc na ich głowy.
Nechama
Radom, Polska ~ 4 kwietnia 1939, Pesach
NECHAMA NAKRYŁA STÓŁ najlepszą porcelaną i najlepszymi sztućcami, każde miejsce przyszykowawszy dokładnie na białym koronkowym obrusie. Sol siedzi u szczytu, w jednej ręce trzyma wysłużoną hagadę w okładce ze skóry, w drugiej wypolerowany srebrny kielich do kiduszu. Odchrząkuje.
– Dziś – zaczyna, podnosząc wzrok na znajome twarze osób siedzących przy stole – czcimy coś, co liczy się najbardziej – naszą rodzinę i naszą tradycję. – Jego oczy, zwykle okolone zmarszczkami od uśmiechu, tym razem są poważne, tak samo jak barytonowy głos. – Dziś – mówi dalej – obchodzimy Święto Macy, czas naszego wyzwolenia – spogląda na tekst. – Amen.
– Amen – odpowiadają echem pozostali, biorąc łyk wina. Butelka przechodzi z rąk do rąk, kieliszki ponownie się napełniają.
Gdy Nechama wstaje, by zapalić świece, w pokoju panuje cisza. Idąc w kierunku środka stołu, zapala zapałkę i ochrania jej płomień dłonią, potem szybko przystawia do każdego z knotów, aby tylko nikt nie zdążył zauważyć, że płomień między jej palcami drży. Gdy świece już płoną, zakreśla nad nimi potrójny krąg, a następnie zasłania sobie oczy i wypowiada słowa pierwszego błogosławieństwa. Siada na swoim miejscu przy końcu stołu, naprzeciwko męża, kładzie ręce na kolanach, a wzrokiem spotyka się z Solem. Kiwnięciem głowy daje mu znak, żeby zaczynał.
Gdy głos Sola ponownie wypełnia pomieszczenie, spojrzenie Nechamy pada na puste krzesło, które zostawiła dla Adiego, i od razu robi jej się ciężko na sercu od znajomego bólu. Naprawdę przejmuje się tym, że go nie ma.
List od syna przyszedł tydzień temu. Adi dziękował w nim matce za szczerość i prosił, żeby się nie martwiła. Przyjedzie, jak tylko zgromadzi wszystkie dokumenty podróżne. Odebrała tę wiadomość z ulgą, ale i zarazem z niepokojem. Niczego nie pragnęła bardziej na świecie niż tego, aby jej syn przyjechał na Pesach do domu, oczywiście oprócz pewności, że jest bezpieczny we Francji. W swoim poprzednim liście próbowała być szczera, miała nadzieję, że zrozumie, iż Radom jest teraz mrocznym miejscem, a podróż przez regiony pod niemiecką okupacją nie jest warta ryzyka. Ale może jednak zbyt wiele rzeczy pominęła. W końcu wyjechali nie tylko Kosmanowie. Jeszcze kilkoro innych. Nie powiedziała mu o polskich klientach, którzy przestali przychodzić do ich sklepu, albo o krwawej awanturze, jaka wybuchła tydzień temu między dwoma radomskimi klubami piłkarskimi – żydowskim i polskim, i że młodzi zawodnicy każdej z drużyn wciąż chodzą po ulicach z rozbitymi wargami i podbitymi oczami, rzucając sobie nawzajem groźne spojrzenia. Nie napisała o tym wszystkim, żeby zaoszczędzić mu bólu i zmartwienia, ale być może tym samym naraziła go na większe niebezpieczeństwo.
Nechama odpowiedziała na list Adiego, błagając go, by zadbał o bezpieczeństwo podczas podróży, a następnie uznała, że już wyjechał. Od tej pory codziennie podskakiwała na dźwięk kroków w przedpokoju, a serce wyrywało się jej z piersi na myśl, że ujrzy w drzwiach Adiego – z szerokim uśmiechem na przystojnej twarzy i walizką w ręku. Zawsze jednak okazywało się, że to nie były jego kroki. Adi nie przyjechał.
„Może musiał dokończyć jakieś sprawy w firmie – powiedział Jakub na początku tygodnia, czując, że ona coraz bardziej się martwi. – Nie wyobrażam sobie, żeby szef pozwolił mu wyjechać bez urlopu zgłoszonego z dwutygodniowym wyprzedzeniem”.
Ale Nechama nie może uwolnić się od myśli: A jeśli zatrzymali go na granicy? Albo jeszcze gorzej? Żeby dotrzeć do Radomia, Adi musiał przejechać albo przez północne Niemcy, albo drogą południową przez Austrię i Czechosłowację, a przecież oba kraje były obecnie pod rządami nazistów. Przez wiele dni nie spała w nocy, myśląc o tym, że jej syn mógłby się znaleźć w rękach Niemców – że mógłby go spotkać los, którego by uniknął, gdyby była z nim bardziej szczera i z większą stanowczością poprosiła go, żeby został we Francji.
Od łez Nechamę zaczynają szczypać oczy, jej myśli zwracają się ku innemu kwietniowemu dniu podczas pierwszej wojny ćwierć wieku temu, kiedy ją i Sola wyeksmitowano z mieszkania i podobnie jak wielu przyjaciół nie mieli dokąd pójść. Pamięta duszący smród ludzkich odchodów, powietrze wypełnione nieustającym burczeniem pustych żołądków, huk armat z oddali, rytmiczne skrobanie ostrza o drewno, gdy Sol strugał ze starego kawałka drewna opałowego figurki do zabawy dla dzieci, wyjmując co rusz z palców drzazgi. Święto minęło niezauważone, tak samo jak tradycyjny seder. Jakimś cudem przeżyli w tej piwnicy trzy lata – dzieci tylko dzięki temu, że karmiła piersią – podczas gdy w ich mieszkaniu na górze kwaterowali węgierscy oficerowie.
Nechama patrzy przez stół na Sola. Tamte trzy lata, choć prawie ją wówczas złamały, teraz ma daleko za sobą, wydaje się, jakby to przydarzyło się komuś zupełnie innemu. Jej mąż nigdy na ten temat nie mówi. Dzieci na szczęście dokładnie tego nie pamiętają. Od tamtego czasu zdarzały się pogromy – i będą zawsze – ale Nechama nie chce nawet myśleć o powrocie do życia w ukryciu, bez słońca, bez deszczu, bez muzyki i sztuki, i filozoficznych debat, prostych rzeczy, które nauczyła się cenić jako życiodajne źródła. Nie, nie wróci do podziemi, jak jakieś dzikie stworzenie. Nigdy więcej nie będzie żyła w ten sposób.
To niemożliwe, żeby mogło do tego dojść.
Myśli znów zmieniają kierunek, tym razem sięgając jej własnego dzieciństwa, głosu matki opowiadającej, jak często, gdy dorastała w Radomiu, zdarzało się, że mali polscy chłopcy rzucali w nią kamieniami, celując w głowę, na której zawsze miała chustkę. Jak po wybudowaniu pierwszej synagogi w całym mieście wybuchły zamieszki. Matka Nechamy bagatelizowała to: „Nauczyliśmy się po prostu nie zadzierać głów, a dzieci trzymać przy sobie”, mówiła. A pogromy, ataki, rzeczywiście minęły. Życie toczyło się dalej, tak jak wcześniej. Tak dzieje się zawsze.
Nechama wie, że niebezpieczeństwo ze strony Niemiec, jak inne w przeszłości, również minie. Zresztą ich sytuacja jest zupełnie inna niż za czasów pierwszej wojny. Razem z Solem niestrudzenie pracowali, żeby zarobić na życie i znaleźć miejsce wśród najlepszych w swoim fachu. Mówią po polsku nawet w domu, choć wielu Żydów w mieście rozmawia tylko w jidysz, i zamiast mieszkać na starym mieście, jak większość ich mniej zamożnych radomskich współwyznawców, mają okazałe mieszkanie w centrum, mają też kucharkę i służącą, i takie luksusy, jak kanalizacja, wanna, którą przywieźli sobie z Berlina, lodówkę oraz – najcenniejszą rzecz w domu – salonowego steinwaya. Sklep z tkaninami bardzo dobrze prosperuje. Podczas wyjazdów po towar Nechama bardzo się stara, by zdobyć materiały najwyższej jakości, mają klientów – polskich i żydowskich – którzy przyjeżdżają nawet z Krakowa, żeby kupić u nich damskie ubrania i jedwab. Gdy dzieci osiągnęły wiek szkolny, Sol i Nechama wysłali je do prywatnych placówek, w których dzięki dobrze uszytym koszulom i biegłości w języku polskim doskonale wpasowały się w środowisko katolickich uczniów. Mieli nadzieję, że oprócz zapewnienia im możliwie najlepszej edukacji pomogą swoim dzieciom uniknąć podskórnego antysemityzmu, który – odkąd sięgali pamięcią – towarzyszył życiu Żydów w Radomiu. Choć rodzina była dumna z zakorzenienia w żydowskim dziedzictwie i stanowiła część lokalnej wspólnoty żydowskiej, to dla swoich dzieci Nechama wybrała ścieżkę, która, miała nadzieję, otworzy im dobre perspektywy i oddali od nich groźbę prześladowań. Wciąż trzyma się tej ścieżki, mimo że czasem w synagodze albo podczas zakupów w jednej z żydowskich piekarni na starym mieście napotyka pełen dezaprobaty wzrok któregoś z bardziej ortodoksyjnych radomskich Żydów. Tak jakby jej decyzja asymilacji z Polakami w jakikolwiek sposób osłabiała jej wiarę. Nie przejmuje się takimi spotkaniami. Zna swoją wiarę, a poza tym dla Nechamy religia to sprawa prywatna.
Ściąga łopatki i czuje ciężar unoszących się piersi. To do niej niepodobne tak bardzo się martwić, tak bardzo dać się zbić z tropu. Weź się w garść, strofuje samą siebie. Rodzina będzie mieć się dobrze, napomina się. Mają duże oszczędności. Znajomości. Adi w końcu przyjedzie. Na poczcie nie można przecież polegać. Najprawdopodobniej na dniach przyjdzie list z wyjaśnieniem, dlaczego go nie ma. Wszystko będzie dobrze.
Gdy Sol recytuje błogosławieństwo karpas, Nechama zamacza gałązkę natki pietruszki w misce z soloną wodą, a jej palce przelotnie dotykają palców Jakuba. Wzdycha, czując, jak z jej szczęk w końcu zaczyna uchodzić napięcie. Słodki Jakub. Syn chwyta jej spojrzenie i uśmiecha się, a serce Nechamy wypełnia się wdzięcznością za to, że on wciąż mieszka z nią pod jednym dachem. Uwielbia jego towarzystwo, jego spokój. Jest inny od reszty. W odróżnieniu od braci i sióstr, którzy pojawili się na tym świecie z krzykiem i czerwonymi twarzami, Jakub urodził się bielutki jak szpitalne prześcieradła i cichutki, jakby chciał naśladować wielkie płatki śniegu spadające spokojnie na ziemię za oknem tego zimowego, lutowego poranka dwadzieścia dwa lata temu. Nechama nigdy nie zapomni tych strasznych chwil, jakie mijały, zanim w końcu zapłakał – była wówczas pewna, że synek nie przeżyje jednego dnia – albo tego, jak, gdy trzymała go na rękach i spojrzała w jego ciemne jak atrament oczy, on podniósł na nią wzrok, a wtedy skóra nad jego brwiami uformowała się w małą zmarszczkę, tak jakby był głęboko zamyślony. To w tamtej chwili zrozumiała, jaki był. Spokojny, ale wnikliwy. Tak jak bracia i siostry urodzeni wcześniej i później, był malutką wersją osoby, którą miał się stać, gdy dorośnie.
Nechama patrzy, jak Jakub pochyla się i szepcze coś Belli do ucha. Ona podnosi serwetkę do ust, powstrzymując się od uśmiechu. Przypięta do kołnierzyka broszka – złota róża ozdobiona w środku perłą w kolorze kości słoniowej, prezent od Jakuba – odbija światło świecy. Dostała ją od niego kilka miesięcy po tym, jak się poznali w gimnazjum. On miał wtedy piętnaście lat, ona czternaście. Wtedy Nechama wiedziała o Belli tylko tyle, że dobrze się uczy, pochodzi z rodziny o skromnych dochodach (według Jakuba jej ojciec, dentysta, wciąż jeszcze spłacał długi zaciągnięte na opłacenie edukacji córek) i że sama szyła sobie wiele ubrań. To ostatnie zrobiło na Nechamie szczególne wrażenie. Zastanawiała się, które ze swoich najbardziej stylowych bluzek Bella kupiła w sklepie, a które uszyła. Niedługo po tym, jak Jakub podarował jej broszkę, oświadczył, że Bella jest jego bratnią duszą.
„Jakub, kochanie, masz piętnaście lat… I dopiero co się poznaliście!” – wykrzyknęła na to Nechama. Ale Jakub nie przesadzał. I oto oni, osiem lat później, nierozłączni. To tylko kwestia czasu, nim wezmą ślub, myśli Nechama. Może Jakub oświadczy się, kiedy skończą się rozmowy o wojnie? A może czeka, aż uda mu się zaoszczędzić na tyle, żeby stać go było na własne mieszkanie? Bella też mieszka z rodzicami, zaledwie kilka domów dalej na zachód, przy bulwarze Witolda. Tak czy inaczej, Nechama jest pewna, że Jakub ma jakiś plan.
U szczytu stołu Sol delikatnie przełamuje na pół kawałek macy. Połowę kładzie na talerzu, drugą owija w chusteczkę. Gdy dzieci były młodsze, Sol całymi tygodniami szukał najlepszego miejsca do ukrycia macy, a gdy przychodził podczas ceremonii moment poszukiwań afikomanu, dzieci niczym myszki rozbiegały się po całym mieszkaniu, żeby go znaleźć. Ten, kto miał szczęście, targował się potem bezwzględnie, a w końcu uśmiechnięty i dumny zawsze kończył negocjacje z wystarczającą liczbą monet w ręce, żeby sobie kupić paczkę krówek w cukierni Pomianowskiego. Sol to biznesmen, grał twardo – nazywali go Królem Negocjacji – ale dzieci dobrze wiedziały, że w głębi duszy jest równie miękki jak kawałek świeżo zrobionego masła i że przy odrobinie cierpliwości i uroku osobistego wyciągną mu z kieszeni wszystkie złotówki, jakie tam schował. Oczywiście już od lat tak naprawdę nie chował macy. Dzieci, gdy były nastolatkami, w końcu zbojkotowały ten obyczaj. „Chyba już jesteśmy na to trochę za duzi, nie sądzisz, tato?” – powiedziały. Ale Nechama wie, że jak tylko Felicja nauczy się chodzić, Sol powróci do tej tradycji.
Teraz kolej, by czytał na głos Adam. Podnosi swoją hagadę i zagląda w nią przez okulary w grubych oprawkach. Wąski nos, wysokie, wyraźne kości policzkowe, światło świec jeszcze podkreśla, jak nieskazitelna jest jego cera – Adam wygląda wręcz po królewsku. Adam Eichenwald dołączył do Kurców parę miesięcy wcześniej, gdy Nechama wywiesiła w witrynie sklepu z tkaninami ogłoszenie „Pokój do wynajęcia”. Niedawno umarł jej wujek, zostawił po sobie pustą sypialnię, a dom, mimo że było w nim jeszcze dwoje najmłodszych dzieci, powoli zaczynał wydawać się zbyt pusty. Nechama uwielbiała, gdy przy kolacji wszystkie miejsca przy stole były zajęte. Kiedy Adam wszedł do sklepu, żeby dowiedzieć się czegoś więcej, była zachwycona i od razu zaproponowała mu pokój.
– Cóż za przystojny młody człowiek! – wykrzyknęła Terza, siostra Sola, kiedy wyszedł. – Ma trzydzieści dwa lata? Wygląda na dziesięć mniej.
– Jest Żydem i jest mądry – dodała Nechama. Jakie jest prawdopodobieństwo, szeptały kobiety, żeby absolwent architektury z Narodowego Uniwersytetu Politechniki Lwowskiej wyjechał z Warszawskiej 14 bez żony? I rzeczywiście, kilka tygodni później Adam i Halina byli parą.
Halina. Nechama wzdycha. Urodziła się z niewytłumaczalną czupryną włosów w kolorze miodu i płomiennie zielonymi oczami. Halina jest jej najmłodszym i najdrobniejszym dzieckiem. Niedobory postury z nawiązką nadrabia osobowością. Nechama nigdy nie widziała równie zaciętego dziecka, zdolnego przegadać niemal każdego przeciwnika i w ten sposób wywinąć się z kłopotów. Przypomina jej się, jak Halina urokiem osobistym przekonała profesora matematyki, żeby nie dawał jej złej oceny, gdy odkrył, że opuściła lekcję, żeby pójść na poranny pokaz Złotych sideł w dniu premiery filmu. Albo jak, mając szesnaście lat, przekonała Adiego, żeby wsiadł z nią w ostatniej chwili do nocnego pociągu do Pragi, by razem mogli się obudzić w Mieście Stu Wież w dniu swoich urodzin wypadających tego samego dnia. Adam, niech Bóg go ma w opiece, jest ewidentnie pod wpływem jej wdzięków. Na szczęście w obecności Sola i Nechumy zawsze zachowuje się z należytym szacunkiem.
Gdy Adam kończy czytać, Sol odmawia modlitwę nad resztą macy, odłamuje kawałek i przekazuje talerz dalej. Nechama wsłuchuje się w miękki odgłos przełamywania przaśnego chleba, wędrujący wzdłuż stołu. – Baruch a-tah A-do-nai – intonuje Sol, ale przerywa, gdy rozlega się płacz. To Felicja. Mila czerwieni się, przeprasza i wyślizguje się ze swojego miejsca, żeby wyjąć Felicję z kołyski ustawionej w rogu pokoju. Przestępując z nogi na nogę, szepcze do ucha dziewczynki, by ją uspokoić. Gdy Sol ponownie zaczyna intonację, Felicja wierci się pod fałdami powijaków, twarzyczka jej się wykrzywia i robi się czerwona. Kiedy znów zaczyna płakać, Mila przeprasza wszystkich i szybko wychodzi w kierunku sypialni Haliny w końcu korytarza. Nechama idzie za nią.
– Co się stało, kochanie? – szepcze Mila, pocierając palcem górne dziąsło Felicji, widziała, że Nechama tak robi, żeby ją uspokoić. Felicja odwraca główkę, wygina ciało w łuk i płacze jeszcze głośniej.
– Myślisz, że jest głodna? – pyta Nechama.
– Nie tak dawno ją karmiłam. Chyba po prostu jest zmęczona.
– Chodź tutaj – mówi Nechama, biorąc Felicję z rąk Mili. Oczy dziewczynki są zaciśnięte, podobnie jak piąstki. Wydobywa z siebie krótkie, przenikliwe wrzaski.
Mila siada ciężko w nogach łóżka Haliny.
– Tak bardzo mi przykro, mamo – mówi, starając się nie przekrzykiwać wrzasków Felicji. – Nie chcę, żebyśmy były przyczyną zamieszania. – Przeciera oczy wierzchami dłoni. – Ledwie słyszę własne myśli.
– Nikt się nie gniewa – mówi Nechama, przytulając Felicję bliżej do piersi i delikatnie ją kołysząc. Po kilku minutach jej krzyki zmieniają się w kwilenie, wkrótce znów jest cicho, a na twarzy dziewczynki rysuje się spokój. Radość z trzymania małego dziecka na rękach naprawdę hipnotyzuje, myśli Nechama, wdychając słodki migdałowy zapach Felicji.
– Jestem taka głupia, bo sądziłam, że to będzie łatwe – mówi Mila. Gdy spogląda w górę, oczy ma przekrwione, a pod nimi przezroczyste sińce, jakby brak snu zostawił widoczny znak. Bardzo się stara, Nechama to widzi. Ale bycie młodą matką jest trudne. Ta przemiana nią wstrząsnęła.
Nechama kręci głową.
– Nie bądź wobec siebie taka surowa, Milo. Nie jest tak, jak myślałaś, ale tego można się było spodziewać. Z dziećmi nigdy nic nie wiadomo.
Mila patrzy na swoje ręce. Nechamie przypomina się, jak jej najstarsza córka, kiedy była młodsza, nie marzyła o niczym innym, jak tylko być matką. Opiekowała się lalkami, kołysała, trzymając je na ręku, śpiewała im, a nawet udawała, że je karmi. Jaka była dumna, gdy opiekowała się młodszym rodzeństwem – pomagała im wiązać buty, obwijała bandażem zakrwawione kolana, czytała im przed snem. Teraz jednak, gdy ma własne dziecko, czuje się tym przytłoczona, tak jakby pierwszy raz trzymała w ramionach niemowlę.
– Chciałabym wiedzieć, co robię źle – mówi Mila.
Nechama siada w nogach łóżka, obok córki.
– Radzisz sobie dobrze, Mila. Mówiłam ci, małe dzieci są trudne. A zwłaszcza pierwsze. Kiedy urodził się Genek, mało nie zwariowałam, próbując to wszystko zrozumieć. Po prostu potrzeba na to trochę czasu.
– To już pięć miesięcy.
– Poczekaj jeszcze kilka.
Mila przez chwilę milczy.
– Dziękuję – szepcze w końcu, patrząc, jak Felicja śpi spokojnie na rękach Nechamy. – Czuję się jak jakaś niedorajda.
– Nie jesteś niedorajdą. Jesteś po prostu zmęczona. Zadzwoń po Estię. Zrobiła już wszystko w kuchni, może pomóc, póki my nie zjemy.
– Dobry pomysł. – Mila wzdycha z ulgą. Zostawia Felicję z Nechamą i idzie po służącą. Gdy wracają z matką na miejsca, Mila spogląda na Selima.
– W porządku? – pyta ją bezgłośnie mąż, a ona potakuje.
Sol nakłada łyżką chrzan na kawałek macy, inni idą w jego ślady. Wkrótce znów zaczyna śpiewać. Po błogosławieństwie spożycia korechu w końcu przychodzi czas na właściwy posiłek. Z rąk do rąk przechodzą półmiski, jadalnia wypełnia się szumem rozmów i uderzeniami srebrnych łyżek o porcelanę, jako że na stole jest wiele dań, od słonego śledzia, przez pieczonego kurczaka i kugel, po słodki jabłkowy charoset. Rodzina popija wino i cicho rozmawia, starając się nie podejmować tematu wojny i nie zastanawiać się na głos, gdzie się podziewa Adi.
Na dźwięk jego imienia do piersi Nechamy wraca ból, razem z całą orkiestrą zmartwień. Aresztowali go. Zamknęli w więzieniu. Jest ranny. Boi się. Nie ma jak się z nią skontaktować. Znów patrzy na puste miejsce przeznaczone dla swojego syna. Gdzie jesteś, Adi? Zagryza usta. Nie rób tego, napomina się, ale już jest za późno. Za szybko piła wino i straciła ostrość myślenia. Ściska ją w gardle, stół zmienia się w niewyraźny biały pasek. Łzy już prawie lecą, gdy Nechama czuje na swojej dłoni czyjąś dłoń. Dłoń Jakuba.
– To chrzan – szepcze Nechama, wachlując się wolną ręką przed twarzą i mrugając oczami. – Za każdym razem tak mnie kręci. – Dyskretnie ociera kąciki oczu serwetką. Jakub przytakuje ze zrozumieniem i ściska jej dłoń.
Wiele miesięcy później, w innym świecie, Nechama przypomni sobie ten wieczór, ostatnie Pesach, kiedy niemal wszyscy byli razem, i każdą komórką ciała będzie łaknąć, by mogła to przeżyć jeszcze raz. Przypomni sobie znajomy zapach gefilte fisz, brzęk srebra na porcelanie, smak natki pietruszki na języku, słony i gorzki. Będzie pragnęła dotknąć miękkiej skóry małej Felicji, poczuć pod stołem ciężar dłoni Jakuba na swojej dłoni i ciepło w żołądku od wypitego wina; wspomni, jak bardzo pragnęła wtedy przekonać samą siebie, że wszystko może się jeszcze dobrze skończyć. Przywoła w pamięci, na jaką szczęśliwą wyglądała Halina, usiadłszy do fortepianu po posiłku, jak razem tańczyli, jak wszyscy mówili o nieobecnym Adim, zapewniając się nawzajem, że niedługo wróci do domu. Będzie to odtwarzać w głowie wiele razy, ciągle od nowa, każdą piękną chwilę, i delektować się nią, jak ostatnią w sezonie wyborną gruszką klapsą.
23 SIERPNIA 1939: Nazistowskie Niemcy i Związek Radziecki podpisują pakt o nieagresji Ribbentrop–Mołotow, potajemne porozumienie nakreślające granice przyszłego podziału większości terytoriów Europy Północnej i Wschodniej między wpływy niemieckie i radzieckie.
1 WRZEŚNIA 1939: Niemcy najeżdżają Polskę. Dwa dni później w odpowiedzi na to Wielka Brytania, Francja, Australia i Nowa Zelandia wypowiadają Niemcom wojnę. W Europie zaczyna się druga wojna światowa.
Bella
Radom, Polska ~ 7 września 1939
BELLA SIEDZI PROSTO z kolanami przyciągniętymi do piersi, w ręku ściska chusteczkę do nosa. Ledwie dostrzega prostokątny zarys skórzanej walizki stojącej przy drzwiach sypialni. Jakub przysiadł na skraju łóżka, tuż obok jej stóp, materiał jego tweedowego płaszcza wciąż przesyca zimne nocne powietrze. Bella zastanawia się, czy jej rodzice usłyszeli, jak wspina się po schodach do ich mieszkania na drugim piętrze, a potem na palcach skrada się przez przedpokój do jej pokoju. Już lata temu dała Jakubowi klucz, żeby mógł przychodzić, kiedy będzie chciał, jednak nigdy jeszcze nie ośmielił się pojawić o takiej porze. Przesuwa palce u nóg w stronę jego uda.
– Wysyłają nas do Lwowa, do walki – mówi Jakub, zdyszany. – Gdyby cokolwiek się stało, spotkajmy się tam.
Bella szuka w ciemności jego twarzy, ale widzi tylko owal szczęki i niewyraźne białka oczu.
– Lwów – szepcze, kiwając głową. We Lwowie, trzysta pięćdziesiąt kilometrów na południowy wschód od Radomia, mieszka jej siostra Anna z mężem Danielem. Już dawno błagała Bellę, żeby przeprowadziła się bliżej niej, ale Bella nie mogłaby zostawić Jakuba. W ciągu ośmioletniej znajomości ich domów nigdy nie dzieliło więcej niż czterysta metrów.
Jakub bierze ją za ręce, przeplata jej palce swoimi. Podnosi je do ust i całuje. Ten gest przypomina jej dzień, w którym pierwszy raz wyznał jej miłość. Trzymali się za ręce, ich palce były splecione, siedzieli naprzeciwko siebie na kocu rozłożonym na trawie w parku Kościuszki. Miała wtedy szesnaście lat.
„Jesteś dla mnie wszystkim”, powiedział Jakub miękkim głosem. Jego słowa były tak szczere, a orzechowe oczy tak czyste, aż chciało jej się płakać, choć jednocześnie zastanawiała się wtedy, co taki młody chłopiec może wiedzieć o miłości. Dziś, mając dwadzieścia dwa lata, niczego bardziej nie jest pewna. Jakub jest mężczyzną, z którym spędzi resztę życia. A który teraz wyjeżdża z Radomia, bez niej.
– Jak… jak się tam dostaniesz? – pyta spokojnym głosem. Boi się, że jeśli go podniesie, głos jej się załamie, uwalniając szloch czający się z wielką siłą u nasady gardła. Zegar w rogu wybija pierwszą. Oboje wzdrygają się, jakby ukąszeni przez parę niewidzialnych os.
– Kazano nam przyjść na dworzec kwadrans po pierwszej – mówi Jakub, spoglądając w kierunku drzwi i uwalniając dłonie z jej rąk. Obejmuje nimi jej kolana. Ona czuje ten zimny dotyk przez bawełniany materiał koszuli nocnej. – Muszę iść. – Opiera pierś o jej piszczele, przykłada czoło do jej czoła. – Kocham cię – szepcze, dotykają się też czubki ich nosów. – Najbardziej na świecie. – Ona zamyka oczy, gdy ją całuje. Wszystko kończy się zbyt szybko. Gdy Bella otwiera oczy, Jakuba już nie ma, a ona ma mokre policzki.
Schodzi z łóżka i idzie w kierunku okna, pod bosymi stopami czuje zimne i gładkie klepki drewnianej podłogi. Odsuwa nieco zasłonę i z wysokości dwóch pięter patrzy na bulwar Witolda, szukając na nim śladów życia, choćby błysku latarki, czegokolwiek, ale już od kilku tygodni w mieście nie ma prądu. Zgaszone są nawet lampy uliczne. Bella nic nie widzi. Jakby patrzyła w otchłań. Otwiera okno, tym razem zamykając na chwilę oczy, i próbuje dosłyszeć kroki albo oddalone wycie niemieckiego bombowca. Ale ulica, jak niebo nad nią, jest pusta i ciężka od ciszy.
Tyle się wydarzyło w ciągu zaledwie tygodnia. Ledwie sześć dni temu, pierwszego września, Niemcy napadły na Polskę. Już następnego dnia przed świtem na przedmieścia Radomia zaczęły spadać bomby. Zniszczone zostało tymczasowe lotnisko, liczne garbarnie i fabryki obuwia. Jej ojciec zabił okna deskami, wszyscy schronili się w piwnicy. Gdy bombardowania osłabły, radomscy mężczyźni – łopatami machali ramię w ramię zarówno Polacy, jak i Żydzi – kopali okopy, w ostatniej chwili próbując bronić miasta. Ale na nic się to zdało. Gdy zaczęło spadać więcej bomb, tym razem zrzucanych w środku dnia przez nisko latające bombowce Heinkel i junkersy, głównie na stare miasto, około pięćdziesięciu metrów od ich mieszkania, Bella i jej rodzice musieli wrócić do kryjówki. Atak z powietrza trwał wiele dni, aż zdobyto Kielce leżące sześćdziesiąt pięć kilometrów na południowy wschód od Radomia. To wtedy zaczęły krążyć plotki, że wkrótce w mieście pojawi się Wehrmacht, jeden z rodzajów wojsk Trzeciej Rzeszy – a z megafonów na rogach ulic rozlegały się wezwania do zaciągu do wojska. Tysiące mężczyzn przepełnionych uczuciami patriotyzmu i niepewności wyjechało z Radomia na wschód, gdzie mieli się przyłączyć do polskiej armii.
Bella wyobraża sobie, jak Jakub, Genek, Selim i Adam, spakowawszy do walizek ledwie parę rzeczy, przechodzą obok sklepów z odzieżą i odlewni żeliwa, po cichu zmierzając w kierunku dworca kolejowego, który jakimś cudem ocalał od bomb. Jakub powiedział, że we Lwowie czeka na nich oddział piechoty. Ale czy to prawda? Dlaczego Polska tak długo czekała z mobilizacją? Od napaści minął ledwie tydzień, a docierające do nich informacje już są bardzo niepokojące – armia Hitlera jest bardzo liczna, błyskawicznie się porusza, ponaddwukrotnie przewyższa liczebnością armię polską. Wielka Brytania i Francja obiecały pomoc, ale do tej pory Polska znikąd nie otrzymała wsparcia.
Bellę ściska w brzuchu. To nie miało się wydarzyć. Powinni być już teraz we Francji. Taki był plan – przeprowadzka po skończeniu przez Jakuba studiów prawniczych. Znalazłby pracę w jakiejś firmie w Paryżu albo w Tuluzie, blisko Adiego. Dodatkowo pracowałby jako fotograf, tak jak jego brat w wolnym czasie komponował muzykę. I ją, i Jakuba urzekły opowieści Adiego o Francji i o wolności, jaką można się tam cieszyć. Tam mieli się pobrać i założyć rodzinę. Gdyby tylko byli na tyle przewidujący, żeby wyjechać, zanim podróże do Francji stały się zbyt niebezpieczne, zanim myśl o oddaleniu się od bliskich zaczęła być zbyt niepokojąca. Bella próbuje sobie wyobrazić, jak palce Jakuba zaciskają się na drewnianym magazynku karabinu. Czy on byłby w stanie kogoś zastrzelić? Bella zdaje sobie sprawę z tego, że to niemożliwe. To przecież Jakub. On nie jest stworzony do wojny. Nie ma w nim krzty wrogości do kogokolwiek. Jedynym spustem, który jego palce powinny przyciskać, jest spust aparatu fotograficznego.
Delikatnie zamyka okno. Niech tylko chłopcy bezpiecznie dotrą do Lwowa – bez przerwy powtarza w myślach to błaganie, spoglądając w aksamitną czerń na zewnątrz.
Trzy tygodnie później Bella leży na wąskiej drewnianej ławce biegnącej wzdłuż konnego powozu. Jest skrajnie zmęczona, ale nie może zasnąć. Która godzina? Wydaje się, że jest wczesne przedpołudnie. Pod plandekę okrywającą wóz nie dociera wystarczająco światła, by mogła dostrzec wskazówki na swoim zegarku. Ale na zewnątrz też bardzo trudno jest coś zobaczyć. Nawet gdy deszcz ustępuje, niebo zasnuwają gęste spiżowe chmury. Bella nie pojmuje, jak woźnica wytrzymał tyle godzin narażony na działanie żywiołów. Wczoraj padało tak długo i tak intensywnie, że droga zniknęła pod rzeką błota, a konie musiały się zmagać, żeby utrzymać równowagę. Dwa razy wóz omal się nie przewrócił.
Bella odlicza dni jajkami, które jeszcze zostały w koszu z jedzeniem. Podróż zaczęli w Radomiu z tuzinem, a dzisiaj rano zostało ostatnie, co oznacza, że jest dwudziesty dziewiąty września. W normalnych warunkach podróż wozem do Lwowa zajęłaby najwyżej tydzień. Ale przy ciągle padającym deszczu stała się mordercza. Powietrze w środku wozu jest wilgotne i pachnie pleśnią. Bella przyzwyczaiła się do tego, że klei jej się skóra, a ubrania nigdy nie wysychają.
Wsłuchując się w trzeszczenie dobiegające z dołu wozu, Bella zamyka oczy i myśli o Jakubie, o chłodzie jego rąk na jej kolanach, o ciepłym oddechu na jej dłoniach, gdy je całował.
Żołnierze Wehrmachtu pojawili się w Radomiu 8 września, zaledwie dzień po jego wyjeździe do Lwowa. Niemcy najpierw wysłali pojedynczy samolot – Bella obserwowała z ojcem, jak latał nisko nad miastem, zataczając raz koło, zanim spuścił pomarańczową flarę.
– Co to oznacza? – zapytała Bella, gdy samolot się wycofał i zniknął w szarości napuchniętych, nisko wiszących chmur. Ojciec nie odpowiedział. – Tato, jestem dorosła. Po prostu powiedz – rzekła beznamiętnie.
Henryk odwrócił wzrok.
– To oznacza, że nadchodzą – odpowiedział, a w wyrazie jego twarzy, wygiętych ku dołowi kącikach ściśniętych ust, fałdzie skóry między oczami dostrzegła coś, czego wcześniej nigdy u niego nie widziała. Jej ojciec się bał. Godzinę później, gdy właśnie zaczął padać deszcz, Bella patrzyła z okna rodzinnego mieszkania, jak piechota wmaszerowuje do Radomia, szereg za szeregiem, nie napotykając oporu. Zanim ich zobaczyła, najpierw ich usłyszała, dudnienie przedzierających się przez błota od zachodu czołgów, motocykli i koni. Gdy pojawili się w zasięgu wzroku, wstrzymała oddech, jednocześnie bojąc się patrzeć i odwrócić spojrzenie. Jej oczy zawisły na nich, gdy przetaczali się bulwarem Witolda w mundurach w kolorze butelkowej zieleni i goglach upstrzonych kroplami deszczu – tacy potężni, tak liczni. Zaroili puste ulice miasta, a o zmierzchu okupowali już budynki administracji publicznej i ogłosili, dobitnym Heil Hitler towarzyszącym wciągnięciu flag ze swastyką, że miasto należy do nich. Tego widoku Bella nie zapomni nigdy.
Gdy miasto znalazło się oficjalnie pod okupacją, wszyscy stali się ostrożni, zarówno Żydzi, jak i Polacy, ale od początku było jasne, że to Żydzi są pierwszym celem nazistów. Ci, którzy odważyli się wyjść na zewnątrz, narażali się na ryzyko napaści, upokorzenia i pobicia. Radomianie szybko się nauczyli, żeby wychodzić z domowego azylu tylko wtedy, kiedy musieli załatwić najbardziej konieczne sprawy. Bella wyszła tylko raz, po chleb i mleko, a idąc okrężną drogą do polskiego sklepu spożywczego, odkryła, że żydowski targ na starym mieście, na który wcześniej chadzała, został splądrowany i zamknięty. Trzymała się bocznych ulic i szła szybkim, pewnym krokiem, ale w drodze powrotnej napotkała scenę, która dręczyła ją potem tygodniami – rabbi, z rękami związanymi z tyłu, otoczony przez żołnierzy Wehrmachtu i chłostany przez nich po głowie to z jednej, to z drugiej strony, a oni śmieją się, gdy on próbuje się uwolnić. Dopiero gdy Bella go minęła, zdała sobie sprawę, wzdrygając się od napływających mdłości, że broda rabbiego płonęła.
Kilka dni po tym, jak Niemcy zajęli Radom, przyszedł list od Jakuba. „Moja Kochana – pismo wskazywało na pośpiech – jak najszybciej przyjedź do Lwowa. Rozmieścili nas w mieszkaniach. Moje wystarczy dla dwojga. Nie znoszę być tak daleko od Ciebie. Potrzebuję Cię tutaj. Proszę, przyjedź”. Podał adres. Ku jej zaskoczeniu rodzice pozwolili jej jechać. Wiedzieli, jak bardzo tęskni za Jakubem. A poza tym – myśleli Henryk i Gustawa – we Lwowie Bella i jej siostra Anna mogą wzajemnie na siebie uważać. Bella, z ogromnym uczuciem ulgi, przycisnęła z wdzięcznością dłoń ojca do swojego policzka. Następnego dnia zaniosła list do ojca Jakuba, Sola. Jej rodzice nie mieli pieniędzy na wynajęcie woźnicy. Kurcowie z kolei mieli środki i znajomości, była pewna, że zechcą jej pomóc.
Sol początkowo jednak sprzeciwił się temu pomysłowi.
– Absolutnie się nie zgadzam. Samotna podróż jest stanowczo zbyt niebezpieczna – powiedział. – Nie mogę na to pozwolić. Gdyby cokolwiek ci się stało, Jakub nigdy by mi tego nie wybaczył.
Lwów nie padł, ale chodziły głosy, że Niemcy otoczyli miasto.
– Proszę – błagała Bella. – Tam nie może być gorzej niż tutaj. Jakub nie prosiłby mnie o przyjazd, gdyby nie uważał, że to bezpieczne. Muszę być z nim. Moi rodzice się zgodzili… Proszę, panie Kurc. Proszę.
Bella przez trzy dni ponawiała swoje prośby, a Sol trzy dni odmawiał. W końcu czwartego dnia ustąpił.
– Wynajmę wóz – powiedział, kręcąc głową, jakby samego siebie rozczarował tą decyzją. – Mam nadzieję, że nie będę tego żałował.
Niecały tydzień później plan był gotowy. Sol znalazł parę koni, wóz i woźnicę – zwinnego starszego pana imieniem Tomek, o łukowatych nogach i siwiejącej brodzie, który pracował dla niego podczas lata i który dobrze znał drogę do Lwowa. Był godny zaufania, mówił Sol, i dobrze radził sobie z końmi. Sol obiecał mu, że jeśli bezpiecznie dowiezie Bellę do Lwowa, będzie mógł zatrzymać konie i wóz. Tomek nie miał pracy i ochoczo przyjął ofertę.
– Włóż na siebie rzeczy, które chcesz ze sobą zabrać – powiedział Sol. – Będziesz budziła mniej podejrzeń.
Podróże cywilów tam, gdzie kiedyś była Polska, były jeszcze dozwolone, ale naziści codziennie wprowadzali nowe ograniczenia.
Bella natychmiast opowiedziała Jakubowi w liście o swoich planach, a następnego dnia wyruszyła, mając na sobie dwie pary jedwabnych pończoch, granatową rozkloszowaną spódnicę do kolan (Jakuba ulubioną), cztery bawełniane bluzki, wełniany sweter, swój żółty jedwabny szal – urodzinowy prezent od Anny – flanelowy płaszcz i złotą broszkę, którą zawiesiła na szyi na łańcuszku i schowała pod koszulę, żeby nie zobaczyli jej Niemcy. Wsunęła do kieszeni płaszcza mały zestaw do szycia, grzebień, rodzinną fotografię i czterdzieści złotych, które kazał jej zabrać Sol. Zamiast walizki miała ze sobą zimową kurtkę Jakuba i wydrążony bochenek wiejskiego chleba, w którym ukryty był aparat Jakuba marki Rolleiflex.
Odkąd wyjechali z Radomia, minęli cztery niemieckie punkty kontrolne. Za każdym razem Bella wkładała pod płaszcz bochenek chleba i udawała, że jest w ciąży.
– Proszę – błagała, jedną dłoń trzymając na brzuchu, drugą na krzyżowym odcinku pleców. – Muszę dostać się do męża, do Lwowa, zanim urodzi się dziecko.
Dotąd Wehrmacht okazywał jej litość i przepuszczał wóz.
Głowa Belli kołysze się lekko, gdy z trudem suną ku wschodowi. Jedenaście dni. Nie mają radia, a więc i dostępu do wiadomości, ale przyzwyczaili się już do groźnego warkotu samolotów Luftwaffe, słyszanych z odległości eksplozji materiałów wybuchowych, zrzucanych, jak mogą tylko podejrzewać, na Lwów. Kilka dni temu brzmiało to tak, jakby miasto było oblężone. Bardziej niepokojąca była jednak cisza, jaka nastała potem. Czy Lwów upadł? Czy też Polakom udało się Niemców zatrzymać?
Bella ciągle się zastanawia, czy Jakub jest bezpieczny. Na pewno wezwali go do obrony miasta. Tomek dwa razy pytał Bellę, czy chce zawrócić i wybrać się w podróż później. Ale nalegała, żeby jechać dalej. Napisała Jakubowi, że przyjeżdża. Musi dotrzymać obietnicy. Gdyby zrezygnowała teraz, pomimo niepewności co do tego, co ją czeka, czułaby, że to tchórzostwo.
– Prrr – woła Tomek ze swojego kozła, a w tej samej chwili jego głos ginie wśród wrzasków.
– Halt! Halt sofort!
Bella siada i opuszcza stopy na podłogę. Wsuwa bochenek chleba pod płaszcz i odsuwa brezentową zasłonę. Błotniska łąka na zewnątrz roi się od mężczyzn w zielonych przepasanych bluzach. Wehrmacht. Żołnierze są wszędzie. Bella zdaje sobie sprawę, że to nie punkt kontrolny. To musi być niemiecki front. Przez plecy zaczyna jej przechodzić dreszcz, gdy do wozu zbliża się trzech żołnierzy o kwadratowych szczękach, w czapkach z daszkiem, z karabinami o drewnianych uchwytach. Sam ich wygląd – surowy wyraz twarzy, twardy chód, ostre kanty mundurów – sugeruje brak litości.
Bella schodzi z wozu i czeka, próbując zachować spokój.
Żołnierz idący z przodu, trzymający w jednej ręce broń, podnosi wolną rękę i gwałtownie wyciąga ją w jej kierunku.
– Ausweis! – rozkazuje. Otwiera dłoń. – Papiere!
Bella zamiera. Słabo zna niemiecki.
– Twoje dokumenty, Bella – szepcze Tomek.
Do kozła zbliża się drugi żołnierz, Tomek podaje mu swoje dokumenty, przez ramię zerkając na Bellę. Ona waha się, czy podać im swój dowód osobisty, ponieważ wynika z niego jasno, że jest Żydówką – a jest to prawda, która przyniesie jej więcej szkody niż pożytku. Ale nie ma wyboru. Wyciąga rękę z dowodem i czeka, wstrzymując oddech, gdy żołnierz dokładnie go bada. Nie wiedząc, na czym się skupić, przesuwa wzrok z dystynkcji na kołnierzu przez sześć czarnych guzików wzdłuż bluzy aż po słowa GOTT MIT UNS wygrawerowane na sprzączce od paska. Akurat te słowa Bella rozumie: BÓG Z NAMI.
W końcu żołnierz podnosi wzrok, a jego oczy są tak szare i bezlitosne jak chmury nad nimi. Zaciska usta.
– Keine Zivilisten von diesem Punkt! – rzuca, oddając jej dokument. Mówi coś o cywilach. Tomek wsuwa swoje dokumenty do kieszeni i chwyta lejce.
– Poczekaj! – szepcze Bella, położywszy dłoń na brzuchu, ale pierwszy żołnierz podnosi karabin do góry i podbródkiem wskazuje zachód – kierunek, z którego przybyli.
– Keine Zivilisten! Nach Hause gehen!
Gdy Bella w proteście otwiera usta, Tomek szybko i subtelnie wykonuje ruch głową. Nie rób tego. Ma rację. Nieważne, czy uwierzą, że jesteś w ciąży, ci żołnierze nie odstąpią od rozkazów. Bella odwraca się i z wysiłkiem, pokonana, wchodzi z powrotem na wóz.
Tomek uderza konie po udach, odwracają się i zaczynają iść swoimi śladami, sunąc na zachód, coraz dalej od Lwowa, dalej od Jakuba. Belli kręci się w głowie. Wierci się, jest zbyt zdenerwowana, żeby siedzieć bez ruchu. Wyciąga chleb z płaszcza, kładzie na ławce i czołga się do tylnej zasłony wozu, następnie odsuwa ją tylko na tyle, żeby zobaczyć, co się znajduje na zewnątrz. Mężczyźni na łące wydają się mali, jak drewniane żołnierzyki, jeszcze mniejsi z powodu wiszących nad nimi chmur. Bella pozwala ciężkiemu brezentowi opaść, wokół niej z powrotem zapada półcień.
Zajechali już tak daleko. Są tak blisko celu! Bella przyciska czubki palców do miękkiej skóry skroni, szukając rozwiązania. Mogą wrócić jutro, liczyć na szczęście, może bardziej pobłażliwą grupę Niemców. Nie. Bella kręci z powątpiewaniem głową. Są na froncie. Tak naprawdę jakie są szanse, że ktoś pozwoli im przejechać? Nagle czuje, jak pod tyloma warstwami ubrań ogarnia ją klaustrofobia. Zrywa z siebie flanelowy płaszcz i szybko przesuwa się na ławce z powrotem ku przodowi wozu, gdzie warstwa brezentu oddziela ją od Tomka. Podnosi ją i zezuje na kozioł. Zaczęło mżyć.
– Spróbujemy jutro jeszcze raz? – Bella przekrzykuje uderzenia kopyt w rozmoknięte podłoże. Tomek kręci przecząco głową.
– Nie uda się – mówi.
Bella czuje, jak robi się jej gorąco, od karku w kierunku uszu.
– Ale nie możemy zawrócić! – Rzuca okiem na pudełko z prowiantem leżące u jej stóp. – Nie mamy dość jedzenia na kolejne jedenaście dni podróży!
Patrzy, jak ramiona Tomka kołyszą się to w jedną, to w drugą stronę, amortyzując bujanie wozu, jego głowa podskakuje, jakby był pijany. Nie odpowiada.
Bella pozwala brezentowi opaść i osuwa się z powrotem na ławkę. Odkąd wyjechali z Radomia, nie zamienili ze sobą wielu słów. Bella próbowała zagadywać Tomka o błahostki na początku podróży, ale dziwnie się czuła, rozmawiając z kimś, kogo prawie nie znała. A poza tym nie było wiele do powiedzenia. Tomek z pewnością równie mocno pragnie dostać się do Lwowa jak ona. Jest ledwie parę kilometrów od wywiązania się ze swojej części umowy z Solem. Bella postanawia, że mu o tym przypomni, ale gdy ponownie sięga po zasłonę, konie gwałtownie zjeżdżają z drogi. Bella chwyta się ławki i napina ciało, gdy wóz kołysze się i podskakuje po nierównym podłożu. Co się dzieje? Pod kołami gałęzie trzaskają jak sztuczne ognie, a od góry drapią wóz. Na pewno są w lesie. Bellę nachodzi zła myśl: Tomek chyba nie zostawi jej tu samej w lesie? Wystarczyłoby proste kłamstwo, żeby zapewnić Sola, że bezpiecznie dowiózł ją do Lwowa. Jej serce zaczyna galopować. Stwierdza jednak, że nie. Tomek by tego nie zrobił. Ale gdy wóz dalej się pochyla, nie może przestać myśleć – a może jednak?
W końcu konie zwalniają i zatrzymują się, Bella szybko schodzi z wozu. Niebo pociemniało o kilka odcieni. Wkrótce będzie takie jak gładka czarna sierść koni. Tomek schodzi z ławki woźnicy. Ledwie go widać w zapadających ciemnościach, w czarnej czapce i ciemnym płaszczu. Bella wpatruje się w niego, puls wciąż jej szaleje, gdy on zdejmuje koniom uzdy.
– Przepraszam, że nic nie mówiłem – odzywa się, rozkiełznując konie z wędzidła. – Nigdy nie wiadomo, kto słucha.
Bella przytakuje i czeka.
– Jesteśmy około trzech kilometrów od bocznej drogi, która prowadzi do Lwowa – mówi dalej Tomek. – Kawałek dalej jest tam polana. Łąka. Myślę, że nie ma tam ludzi, ale dla bezpieczeństwa będziesz musiała się przez nią przeczołgać. Trawa powinna być na tyle wysoka, że nie będzie cię widać.
Bella zerka w kierunku polany, ale jest zbyt ciemno, by cokolwiek dostrzec. Tomek przytakuje, jakby samego siebie przekonując, że jego plan się powiedzie.
– Jak przejdziesz przez łąkę, idź przez las na południowy wschód przez jakąś godzinę, a dojdziesz do drogi. Powinnaś już wtedy ominąć front… – przerywa. – Chyba że Niemcy otoczyli miasto… w takim wypadku będziesz musiała poczekać, aż przesuną się dalej, albo sama przejść linię frontu. Tak czy inaczej – mówi, wreszcie patrząc jej w oczy – myślę, że lepiej poradzisz sobie beze mnie.
Bella wpatruje się w Tomka, próbując przetrawić możliwe konsekwencje jego planu. Widzi siebie, jak tłumaczy ten pomysł Jakubowi czy jego ojcu. Odpowiedź brzmiałaby w obu wypadkach tak samo: nie rób tego.
– Albo zawracamy i jedziemy z powrotem tak szybko, jak się da, a po drodze szukamy czegoś do jedzenia – mówi Tomek cicho.
Wrócić do domu byłoby bezpieczniej, ale Bella wie, że nie może. W głowie jej się kotłuje. Próbuje przełknąć ślinę, ale jej gardło jest jak papier ścierny i zamiast tego kaszle. Tomek ma rację. Bez wozu będzie mniej podejrzana. A jeśli już wpadnie na Niemców, szybciej przepuszczą ją samą niż starego człowieka, młodą kobietę i dwukonny wóz. Zagryza wnętrze dolnej wargi, milcząc przez chwilę.
– Tak – mówi w końcu, patrząc w kierunku polany. Tak, postanawia. Jaki ma wybór? Tylko kilka godzin dzieli ją od Lwowa. Od Jakuba. Od jej ukochanego, jej miłości. Nie może teraz zawrócić. Jej członki nagle zdają się ważyć więcej pod ciężarem podjętej decyzji. Bella opiera rękę o ramę wozu. Jeśli polanę będą patrolować żołnierze, jest raczej wątpliwe, żeby udało się jej przejść niezauważoną. A jeśli uda się jej dotrzeć na drugą stronę… nie wiadomo, kto albo co może czyhać pod osłoną lasu. Dosyć, karci się po cichu. Zaszłaś już tak daleko. Dasz radę.
– Tak – szepce, potakując. – Tak, to się uda. Musi się udać.
– W takim razie dobrze – mówi cicho Tomek.
– Dobrze.
Bella przeczesuje ręką kasztanowe włosy, grube jak wełna, tak wiele dni niemyte. Przestała już próbować uczesać je grzebieniem. Chrząka.
– Pójdę już.
– Lepiej wyrusz rano – mówi Tomek – kiedy nie będzie tak ciemno. Zostanę z tobą do świtu.
Oczywiście. Potrzebuje światła dziennego, żeby znaleźć drogę.
– Dziękuję – szepce Bella, zdając sobie sprawę, że Tomek też ma przed sobą niebezpieczną podróż. Wspina się z powrotem do wozu i grzebie w pudełku z prowiantem w poszukiwaniu ostatniego ugotowanego jajka. Znajduje je, obiera i wraca do Tomka. – Proszę – mówi, łamiąc jajo na pół.
Tomek waha się, zanim bierze połowę.
– Dziękuję.
– Powiedz panu Kurcowi, że zrobiłeś wszystko, co mogłeś, żeby mnie dowieźć do Lwowa. Jeśli… – poprawia się – kiedy tam dotrę, napiszę do niego wiadomość, że jestem bezpieczna.
– Dobrze.
Bella przytakuje; zapada cisza, podczas której ona myśli o tym, na co właśnie się zgodziła. Czy po obudzeniu Tomkowi wróci rozum do głowy, zrozumie, że jego plan jest zbyt ryzykowny? Czy rano spróbuje ją przekonać, by zmieniła zdanie?
– Prześpij się – mówi Tomek, odwracając się do koni.
Bella zmusza się do uśmiechu.
– Spróbuję.
Zatrzymuje się na chwilę, wchodząc do wozu.
– Tomek – woła, czując wyrzuty sumienia, że w niego zwątpiła. On patrzy na nią.
– Dziękuję ci za to, że tak daleko nas doprowadziłeś.
Tomek odpowiada skinieniem głowy.
– Dobranoc zatem – mówi Bella.
W środku wozu rozkłada na podłodze kurtkę Jakuba i wyciąga się na niej na plecach. Jedną dłoń kładzie na sercu, drugą na brzuchu i próbuje się zrelaksować, powoli wdychając i wydychając powietrze. To dobra decyzja, mówi sama sobie, mrugając w ciemności oczami.
Następnego ranka Bella budzi się o świcie z lekkiego, niespokojnego snu. Przeciera oczy i unosi boczną klapę wozu. Na zewnątrz kilka gęstych promieni światła zaczęło przedzierać się przez chmury, ledwo oświetlając przestrzenie między gałęziami drzew. Tomek już zwinął namiot i matę i zaprzągł konie. Wita się z nią skinieniem głowy i pracuje dalej. Najwyraźniej nie zmienił zdania. Bella wsuwa do kieszeni ugotowany ziemniak, trzy inne zostawia Tomkowi. Zapina płaszcz, potem na nim kurtkę Jakuba, sięga po bochenek chleba i schodzi z wozu. Nieważne, jak uciążliwa droga przed nią, Bella nie ma nic przeciwko pożegnaniu się z ciasną, zapleśniałą przestrzenią, którą przez większość ostatnich dwóch tygodni nazywała domem.
Tomek majstruje przy jednej z uzd. Gdy Bella zbliża się do niego, zdaje sobie sprawę, że żałuje, iż nie poznała go lepiej, przynajmniej na tyle, żeby na pożegnanie móc go uścisnąć – mogłoby to dodać jej siły, napełnić odwagą, jakiej potrzebuje dla realizacji planu. Ale nie robi tego. Ledwo go zna.
– Chcę ci powiedzieć, że bardzo doceniam wszystko, co dla mnie zrobiłeś – mówi, wyciągając dłoń. Nagle docenienie małej, a przecież nieskończenie ważnej roli, jaką Tomek odegrał w jej życiu, staje się bardzo ważne. On łapie ją za rękę. Uścisk dłoni jest zaskakująco silny. Stojące obok konie zaczynają się niepokoić. Jeden kiwa głową, powodując pobrzęk uprzęży. Drugi parska i uderza podkową w ziemię. One też chciałyby już zakończyć tę podróż.
– Ach, Tomku, prawie zapomniałam – mówi Bella, wyciągając z kieszeni dziesięciozłotowy banknot. – Będziesz potrzebował jedzenia. Trzy ziemniaki to za mało. Wyciąga pieniądze w jego stronę. – Weź, proszę.
Tomek patrzy pod nogi, potem z powrotem na Bellę. Bierze banknot.
– Powodzenia – mówi Bella.
– Wzajemnie. Niech Bóg cię błogosławi.
Bella kiwa głową, odwraca się i wyrusza pod osłoną lasu w stronę łąki.
Po kilku minutach zbliża się do brzegu polany i zatrzymuje się, przeczesując wzrokiem otwartą przestrzeń w poszukiwaniu oznak życia. Z tego, co jest w stanie się zorientować, łąka jest pusta. Bella zerka przez ramię, czy Tomek na nią patrzy, ale pod dębami widać już tylko cienie. To on już pojechał? Bellę przechodzi dreszcz, gdy zdaje sobie sprawę ze swojej samotności. Zgodziłaś się na to, przypomina sobie samej. Sama lepiej sobie poradzisz.
Podnosi spódnicę nad kolana, zawiązuje ją w luźny węzeł na wysokości ud, następnie wkłada bochenek pod kurtkę Jakuba i przesuwa go tak, że leży na plecach. Tak. Teraz będzie jej łatwiej się poruszać. Kuca i cicho kładzie na ziemi najpierw ręce, potem kolana.
Ziemia pod nią chlupie, zimne błoto przelewa się między palcami, koniuszki palców stają się czarne jak smoła. Trawa jest długa, ostra i wilgotna od rosy. Bezlitośnie tnie ją po twarzy i szyi. Już po kilku minutach krwawi jej policzek i jest przemoknięta do samej bielizny. Nie zważając na błoto, wilgoć i rozcięcie na policzku, klęka na chwilę, by zbadać linię drzew znajdującą się sto metrów przed nią, a następnie spogląda przez ramię za siebie. Ciągle ani śladu Niemców. W porządku. Opiera się z powrotem na rękach, żałując, że nie ma na sobie spodni, i zdając sobie teraz sprawę, jak bezcelową próżność okazała, chcąc wyglądać ładnie dla Jakuba.
Przedzierając się przez chlupiącą łąkę, Bella myśli o swoich rodzicach, o wspólnym posiłku wieczorem w przeddzień jej wyjazdu. Matka przygotowała pierogi z kapustą i grzybami, Belli ulubione, spałaszowali je razem z ojcem. Jednak Gustawa ledwie ruszyła jedzenie leżące na talerzu przed nią. Gdy Bella przypomina sobie widok matki siedzącej przed talerzem z niezjedzonymi pierogami, ściska się jej serce. Zawsze była szczupła, ale od wkroczenia Niemców wymizerniała. Bella sądziła, że to z powodu stresu wojennego, i gryzła się tym, że wyjeżdża, widząc, jak bardzo wątła jest jej matka. Przypomina sobie, jak następnego dnia, gdy ładowała swoje rzeczy na wóz Tomka, spojrzała w górę w stronę mieszkania i zobaczyła stojących przy oknie rodziców – ojca obejmującego ręką wątłą sylwetkę matki, opierającej otwarte dłonie o okienne szkło. Widziała ledwie zarys ich postaci, ale ruchy ramion Gustawy wskazywały, że płacze. Bella bardzo chciała pomachać, wyjechać od rodziców z uśmiechem na ustach, który przekonałby ich, że sobie poradzi, że wróci, żeby się nie martwili. Ale po całym bulwarze Witolda rozpełzł się Wehrmacht, nie mogła zdradzić, że wyjeżdża, machając na pożegnanie. Zamiast tego odwróciła się, odciągnęła klapę wozu i wspięła się do środka.
Bella krzywi się, gdy uderza kolanem w coś twardego, jakiś kamień. Oddycha głęboko, by ukoić ból, i czołga się dalej, myśląc o tym, jak szybko wszystko się potoczyło w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Wyjazd Jakuba, najazd Niemców, list, umowa z Tomkiem. Gdy wyjeżdżała z Radomia, była rozgorączkowana, myślała tylko o tym, żeby dostać się do Lwowa i być z Jakubem. A jej rodzice? Czy poradzą sobie sami? A jeśli coś im się stanie podczas jej nieobecności? Jak im pomoże? A jeśli jej coś się stanie? Co będzie, jeśli nie uda się jej dostać do Lwowa? Przestań – karci się. Nic ci się nie stanie. Rodzicom nic się nie stanie. Powtarza tę intencję tak długo, aż możliwość realizacji jakiegokolwiek innego scenariusza znika z jej świadomości.
Czołgając się, próbuje wsłuchiwać się w otoczenie w poszukiwaniu oznak niebezpieczeństwa, ale jej uszy wypełnia tylko dudnienie własnego pulsu. Nigdy by nie pomyślała, że chodzenie na czworaka wymaga tyle wysiłku. Wszystko jest ciężkie – ręce, nogi, głowa. Wszystko, co ma na sobie, ciągnie ją ku ziemi: niezliczone warstwy ubrań, aparat Jakuba, ciężkie ze zmęczenia mięśnie i pot pokrywający jej skórę mimo chłodu poranka. Bolą ją stawy, każdy staw, biodra, łokcie, kolana, nadgarstki. Z każdą minutą robią się sztywniejsze. Cholerne błoto. Zatrzymuje się, tyłem dłoni ociera czoło i wyziera nad czubki trawy – jest w połowie drogi do linii lasu. Jeszcze pięćdziesiąt metrów. Już prawie jesteś na miejscu, mówi sobie samej, opierając się nagłemu pragnieniu zatrzymania się i położenia na kilka minut, żeby odpocząć. Nie możesz teraz stanąć. Odpoczniesz, jak dotrzesz do lasu.
Skupiona na rytmie własnego oddechu – dwa uderzenia pulsu na wdechu przez nos, trzy na wydechu przez usta – Bella zatopiła się w tym szalonym rytmie, gdy nagle poranne niebo przecina ostry trzask, przerywając ciszę. Szybko opada na brzuch i spłaszcza ciało przy ziemi, chroniąc rękami tył głowy. Nie ma wątpliwości, co to za dźwięk. Wystrzał z broni. Czy będzie następny? Skąd padł strzał? Czy na nią polują? Czeka, mając napięty każdy mięsień ciała, zastanawia się, co robić. Uciekać? Czy zostać w ukryciu? Instynkt podpowiada jej, żeby udawać martwą. I tak leży, z nosem centymetr od błota, wdychając zapach strachu i mokrej ziemi, licząc mijające sekundy. Mija minuta, potem dwie, nasłuchuje z wytężeniem, jak łąka bawi się z nią w ciuciubabkę. Czy to wiatr szeleszczący wśród traw? Czy czyjeś kroki?