My, rodzice dzieci z Dworca Centralnego - Krystyna Karwicka, Andrzej Ochremiak - ebook

My, rodzice dzieci z Dworca Centralnego ebook

Krystyna Karwicka, Andrzej Ochremiak

0,0

Opis

[PK] 

 

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Tę książkę dedykujemy rodzinom narkomanów, tym, którzy walczą z cierpieniem, próbują ratować nie tylko swoje dzieci, ale i siebie. Wielu z nich przegrywa, bo walczyliW. samotnie. Wielu zadręczać się będzie do końca swojego życia poczuciem winy. Ale czy to naprawdę oni są winni, że najważniejszym miejscem w życiu ich dzieci jest bajzel na Dworcu Centralnym? Kogo mają winić za swoje cierpienia, bezsilność, rozpacz? Chore, uzależnione dziecko? W tej książce nie chodzi jednak o szukanie winnych, a nawet szukanie przyczyn uzależnień dzieci i cierpień rodziców, od tego są psycholodzy, psychiatrzy, biegli w zgłębianiu ludzkiej duszy. Cel jest inny. Chcemy pokazać, jacy są rodzice dzieci z Dworca Centralnego. Miejmy nadzieję, że ich jednostkowe losy i losy ich dzieci posłużą innym za naukę. 
[Opis wydawnictwa] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. Hieronima Łopacińskiego w Lublinie 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu 
Biblioteka Publiczna Gminy Jaraczewo (2) 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin 
Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole 
Gminna Biblioteka Publiczna w Komorowie Żuławskim 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (3) 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży 
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu 
Biblioteka Publiczna w Stęszewie 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie (2) 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (2) 
Publiczna Biblioteka w Zatorze im. Pawła z Zatora

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 245

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




rodzice

z Dworca Centralnego

Krystyna Karwicka Andrzej Ochremiak

My, rodzice dzieci

z Dworca Centralnego

Copyright © by Wydawnictwo W.A.B., 1998

Redakcja: Maria Fuksiewicz

Korekta: Anna Chmielewska, Krystyna Kurman

Redakcja techniczna: Urszula Ziętek

Projekt okładki i opracowanie graficzne: Małgorzata Śliwińska

Zdjęcie na okładce: East News

Wydanie I

Wydawnictwo W.A.B.

00-150 Warszawa

ul. Nowolipie 9/11

tel./fax 635 15 25, tel. 635 75 57

e-mail:[email protected]

http://www.wab.com.pl

Warszawa 1999

ISBN 83-8702l-89-X

Spis treści

CZĘŚĆ pierwsza Rozmowy z rodzicami

Jest u nas już sporo książek o narkomanii, polskich i zagranicznych. Są relacje samych narkomanów i książki o jej przyczynach pisane przez psychologów, radzące, jak postępować z dziećmi, by nie uzależniły się, jak postępować z tymi, które już weszły w to bagno. Nie natrafiliśmy jednak na książkę pokazującą rodziny narkomanów, bezradne, bezsilne, zrozpaczone, cierpiące, walczące, choć tak często przegrywające walkę o swoje dzieci.

Świadomie nawiązujemy do głośnej książki A4y, dzieci z Dworca Zoo. Dworcem Zoo, często nie tylko warszawskich narkomanów, jest fragment Dworca Centralnego. Tam powinien wisieć napis: „Witajcie ci, którzy już straciliście wolność istnienia."

Tę książkę dedykujemy rodzinom narkomanów, tym, którzy walczą z cierpieniem, próbują ratować nie tylko swoje dzieci, ale i siebie. A szczególnie członkom Towarzystwa Rodzin i Przyjaciół Dzieci Uzależnionych „Powrót z U". Bez nich wielu nie przetrwałoby tego koszmaru, który nasila się z dnia na dzień, huśtawki nadziei i rozpaczy, która towarzyszy im nocą i dniem. Wielu z nich przegrywa, bo walczyło samotnie. Wielu zadręczać się będzie do końca swojego życia poczuciem winy. Ale czy to naprawdę oni są winni, że najważniejszym miejscem w życiu ich dzieci jest „bajzel" na Dworcu Centralnym? Kogo mają winić za swoje cierpienia, bezsilność, rozpacz? Chore, uzależnione dziecko z Dworca Centralnego?

W tej książce nie chodzi jednak o szukanie winnych, a nawet szukanie przyczyn uzależnień dzieci i cierpień rodziców; od tego są psycholodzy, psychiatrzy, biegli w zgłębianiu ludzkiej duszy. Cel jest inny. Chcemy pokazać, jacy są rodzice dzieci z Dworca Centralnego. Miejmy nadzieję, że ich jednostkowe losy i losy ich dzieci posłużą innym za naukę.

Pierwsza część książki składa się z autentycznych rozmów z rodzinami narkomanów. Jedną rozmowę - z Anną - prowadzi współautor-psychoterapęuta, pozostałe - dziennikarka-współautorka. Druga część to rozmowa współautorów: psychoterapeuty i dziennikarki. Część trzecia i czwarta zawierają omówienie podstawowych pojęć związanych z uzależnieniem i narkomanią oraz adresy instytucji i organizacji, do których można zwrócić się o pomoc.

“f !C PIERWSZA

Rozmowy z rodzicami

Książka - tak jak świat - mogłaby komunikować swoją treść za pomocą przykładów, wszystko pozostałe jest niepotrzebne.

Ludwig Wittgenstein

Nie zamierzam nienawidzić siebie za to, co zrobiłem, cokolwiek by to było. Tym właśnie jest poczucie winy.

Jeśli uczyniłem źle, zrobiłem to nieświadomie.

Anthony de Meli o

ANNA:

Balonik na uwięzi

Anna - matka dwudziestosześcioletniego narkomana - ma wyższe wykształcenie humanistyczne, obecnie jest już na emeryturze. Wychowywała sama syna od czwartego roku jego życia. Przed czterema laty trafiła do grupy wsparcia dla rodzin narkomanów prowadzonej przez Warszawski Oddział Towarzystwa Rodzin i Przyjaciół Dzieci Uzależnionych „Powrót z U". Przeszła też terapię grupową i indywidualną w Centrum Pomocy Rodzinie - agendzie Towarzystwa, którego celem jest udzielanie pomocy rodzinom narkomanów.

Dworzec kolejowy kojarzy się większości z nas z podróżami, z wakacjami, odprowadzaniem i witaniem przyjeżdżających do nas gości. Czym dla ciebie dzisiaj jest Dworzec Centralny w Warszawie?

Tym, co nazywamy potocznie bajzlem, czyli miejscem, gdzie mój syn szuka tego, co go zabija, co sprawia, że on i wielu mu podobnych trwa w zawieszeniu, w odmiennym stanie świadomości, żyją w coraz większym upodleniu, nie zdając sobie sprawy, że to jest umieranie. To miejsce, które omijam wzrokiem, kiedy obok przejeżdżam, bo boję się, że go zobaczę w towarzystwie innych ćpunów: półprzytomnych, nie dostrzegających niczego wokół, myślących tylko o działce.

Mam też inne skojarzenia. I chyba nie ja jedna. Gdy myślę o narkomanii mojego dziecka, przypominam sobie wstrząsający pamiętnik niemieckiej narkomanki: My, dzieci z Dworca Zoo. Kiedy go z przerażeniem czytałam, nie myślałam, że będzie to też książka o moim synu, że on też będzie miał swój dworzec, z którego odjeżdża się donikąd.

Czy pamiętasz, kiedy się dowiedziałaś, kiedy sobie uświadomiłaś, że twój syn jest narkomanem?

Na to pytanie nie umiem jednoznacznie odpowiedzieć. Dowiedzieć się, że syn bierze, a uświadomić sobie, że jest narkomanem, to są dla mnie dwie różne sprawy. Upłynęło bardzo dużo czasu od momentu, gdy zorientowałam się, że mój syn sięga po narkotyki, do uświadomienia sobie, że jest narkomanem. Z tym nie można się szyb-

ko pogodzić, ja trwałam w złudzeniach, że to „tylko” branie, dobrych kilka lat. Chciałam się łudzić, musiałam, to było silniejsze od faktów. Było wiele etapów zdobywania tej tragicznej wiedzy: docieranie sygnałów, że Marek sięga po różne środki, czas negacji tych sygnałów, nie lekceważenia, ale spychania gdzieś w głąb, potem etap buntu. Od pierwszej chwili towarzyszyła mi rozpacz, ale tak naprawdę dotarło to do mnie z pełną grozą dopiero w momencie, gdy w szpitalu na Wolskiej usłyszałam, że mój syn jest prawdopodobnie zarażony wirusem HIV. Chociaż, być może, i wtedy to nie było dla mnie takie pewne. To niemożliwe, miał pecha! Moja podświadomość nie chciała się z tym pogodzić. By przyznać, że moje dziecko jest narkomanem, musiałam zrozumieć, czym jest branie narkotyku, który uzależnia zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Myślę, że ostatecznie przestałam się łudzić, gdy mój syn znalazł się w grupie metadonowej. To była stuprocentowa pewność, że jest narkomanem. A przecież był już wielokrotnie na odtruwaniu w szpitalu, był kilkakrotnie, chociaż bardzo krótko, w ośrodkach odwykowych, widziałam go „na głodzie”!

Z tego, co mówisz, wynika, że doszliśmy do pierwszego istotnego stwierdzenia: dla bardzo wielu rodziców czym innym jest informacja, że ich dziecko używa narkotyków, a czym innym, że jest narkomanem. Od dowiedzenia się, że dziecko używa narkotyków, do zrozumienia, do pogodzenia się z faktem, że jest narkomanem, może upłynąć sporo czasu.

Masz rację, ale dlaczego tak się dzieje?

Z większości kontaktów z rodzicami - a takich, którzy zauważają, że coś się niepokojącego z dziećmi dzieje, sporo się obecnie pojawia w poradni, w której pracuję - wynika, że znaczna ich część pamięta doświadczenia własnej młodości - nastolatków pijących alkohol na różnych imprezach szkolnych i towarzyskich - i przenosi je na to, co się teraz dzieje wśród młodzieży, głównie używającej marihuany, ale również amfetaminy i halucynogenów, a często bywa, że heroiny. Wiedzą też, że ogromna większość tych ludzi, których do dzisiejszego dnia znają, jak i oni sami, nie uzależniła się od alkoholu. Przeniesienie wprost tego doświadczenia jest niczym nie uprawnione. Mechanizm psychologiczny uzależnienia wygląda, co prawda, nieomal tak samo, jednak pod względem, nazwijmy to, fizjologicznym, jest inaczej. To mechanizm szybszy i mniej zauważalny, bardziej zakamuflowany.

Rodzice pierwszych narkomanów, z lat siedemdziesiątych, w ogóle nie zdawali sobie sprawy, z czym mają do czynienia. Prawdę mówiąc, dopiero powstaniu Stowarzyszenia „Monar” i Markowi Kotańskiemu możemy zawdzięczać, że informacje na temat istnienia narkotyków w Polsce, ich używania przez młodzież, ich działania i skutków, zaczęły docierać do społeczeństwa.

Od dowiedzenia się o używaniu przez dziecko narkotyku do uznania, że jest narkomanem, jest też bardzo daleka droga. Tak było przynajmniej w moim wypadku.

A co to znaczy, iż rodzice uznają, że dziecko jest narkomanem? f Wielu dzisiejszych rodziców ma obraz narkomana stworzony na podstawie tego, co widziało się na ulicach naszych dużych miast przed dziesięcioma czy piętnastoma laty: człowieka pod-sypiającego, nieprzytomnego, brudnego i zaniedbanego. Tymczasem ogromna większość naszych dzisiejszych nastolatków i dwudziestolatków, używających głównie amfetaminy i marihuany, ale i coraz częściej heroiny do palenia, zwanej brown su-gar, wygląda zupełnie inaczej i zupełnie inaczej funkcjonuje. Często są to ludzie uczący się, pracujący, szalenie aktywni życiowo, bo amfetamina podwyższa ich aktywność, w subiektywny sposób ułatwia im osiąganie sukcesu, radzenie sobie ze stresami, które niesie życie. To zupełnie inny obraz osoby uzależnionej. Tym bardziej trudno rodzicom dostrzec, że ich dziecko jest uzależnione, że coś złego z nim się dzieje. Zwłaszcza że często przez długie miesiące, a niekiedy nawet łata, nie widzą swojego dziecka w stanach depresji, lęku. A kiedy zobaczą, to jest na ogół za późno na proste i łatwe odkręcenie.

To prawda. Ale również nowe pokolenieJiexxHuistów jest inne niż to włóczące się po polach makowycJx^ć^j^^&Ą&sulicach. Mój

(........)

syn ma w sumie dziesięcioletni staż uzależnienia, ale nikt nie nazwie go narkomanem. Mimo iż jest to już kompot. Sprawia wrażenie raczej zadbanego, nie podsypia na ulicy, bo ucieka z braniem do domu.

Sądzisz tak dlatego, że twój syn nie jest uzależniony jedynie od j opiatów. Opiaty zaczął przyjmować, reagując na to, co działo \ się z nim po odstawieniu amfetaminy.

1 Chodzi o jeszcze jedną rzecz. Rodzice często posługują się własnym doświadczeniem, na przykład z alkoholem. Wielu rodziców dzisiejszych narkomanów uważa, że odrobina silnej wo-J li i postanowienie wystarczą, żeby przestać brać, podobnie jak kiedyś wystarczało im lub ich współmałżonkowi czy znajomym. To się zdarza u osób nie uzależnionych, ale nadużywających w jakimś okresie życia alkoholu. Wielokrotnie słyszałem, jak rodzice mówią do swoich uzależnionych dzieci: w ogóle nie rozumiem, co to znaczy, że nie możesz przestać brać, że masz gdzieś jechać leczyć się. Jak ja mówię, że nie będę pił, to nie pi-ję, dlaczego ty nie możesz postanowić, że nie będziesz brał.

Otóż doświadczenie takich objawów psychologicznych, jakie występują chociażby po odstawieniu amfetaminy, jest zupełnie niedostępne dla dorosłych, nie tylko rodziców, ale i nauczycieli, pedagogów. Często już bardzo krótkie zażywanie, co zdarza się dziś młodzieży na przykład podczas wakacji, sprawia, że objawy psychologiczne po odstawieniu narkotyku są wręcz dramatyczne. Wiąże to się z lękiem, ze stanami psychotycznymi, z bardzo silną depresją.

W moim przypadku chyba dlatego tak długo trwało dochodzenie do tragicznej prawdy - blisko dziesięć lat nie pojmowałam w pełni, w co wszedł mój syn - że należę do osób, które jakoś sobie radzą z różnymi problemami, nawet nie sięgając po leki. Byłam wprawdzie przez dwadzieścia siedem lat namiętną palaczką, ale wielokrotnie próbowałam rzucić palenie i wreszcie się udało. Wy-daje mi się, że należę do osób, które są przekonane, że człowiek ma wolną wolę i powinien umieć zarządzać swoim życiem. Nie powiem, żebym nie miała ze sobą bardzo poważnych problemów, depresji, rozpaczy. Nie miałam łatwego życia. Ale zawsze unikałam leków uspokajających, psychotropowych. Może się ich bałam? Nadal wybieram rozpacz zamiast chemii.

Należy pamiętać, że istnieje jeszcze jedno zjawisko, nad którym nie mamy kontroli i które najtrudniej jest uchwycić: naturalny lęk przed uświadomieniem sobie bardzo trudnych i niebezpiecznych prawd. Niejednokrotnie rodzice osób leczących się w ośrodku, z wieloletnim, często nastoletnim stażem narkomań-skim, po latach dopiero przyznawali się, iż przez długi czas widzieli, że coś złego się dzieje z ich dzieckiem, ale dopiero teraz zauważają, jak bronili się na wszelkie sposoby, sami siebie oszukiwali, by nie doświadczyć tej okrutnej wiedzy, że ich dziecko jest tak bardzo chore, zagrożone, uzależnione. Patrząc na to z zewnątrz, można odnieść wrażenie, że wielu rodziców dokłada ogromnych starań, żeby tego nie dostrzec. To nie są świadome działania. Ale przyjęcie tej informacji, dopuszczenie jej do świadomości jest tak trudne, że wiele rodzin oszukuje się, dopóki to tylko możliwe. Jest to ogromny wstrząs dla systemu rodzinnego, wymaga wielu przewartościowań, zmian i burzy cały porządek rzeczy. Zmienia podejście do pracy, kontakty towarzyskie, model rekreacji, zabawy. Ludzie wyczuwają, że to wszystko runie, gdy przyznają: tak, moje dziecko jest uzależnione od narkotyków. Bronią się więc często tak długo, jak mogą. o f.

p . A X •

Teraz lepiej rozumiem moje uczucia i zachowanie od riiomentii/ gdy dowiedziałam się o kleju.

W twoim przypadku ten czas rzeczywiście byi długi. Czy pamiętasz jednak moment, kiedy dowiedziałaś się, że twój syn sięga po narkotyki?

Mój syn zaczynał od alkoholu. Pierwszy raz upił się, gdy był w siódmej klasie. Wtedy uświadomiłam sobie, że już wcześniej musiał próbować, bo alkohole wyciągane z barku, w którym stały czasami bardzo długo, miały dziwny smak. Moi goście śmiali się nieraz ze mnie, że „ochrzciłam” alkohol. Po alkoholu był klej. Upłynęło ponad pół roku, zanim odkryłam, co było przyczyną dziwnego zapachu unoszącego się w mieszkaniu, dlaczego Marka czuć było jak gdyby acetonem. Kiedy zaczęłam robić porządki w jego pokoju, znalazłam za regałem sklejone czymś plastykowe torebki. I wiesz, co pomyślałam? Że mój syn dorasta, masturbuje się i w ten sposób pozbywa się śladów masturbacji! Wstydziłam się z nim o tym rozmawiać. Pojawiły się już wówczas artykuły na temat „klejenia” się młodzieży. Ale pisało się o dzieciach z patologicznych rodzin, często maltretowanych, którym nikt nie pokazał, że istnieje świat sportu, książek, wspaniałych wycieczek. Moje dziecko to wszystko miało, jeździliśmy dwa razy do roku na narty, uprawiał jachting, miał zawsze ciekawe wakacje, rower, piłki. I mnóstwo książek, których, niestety, nie czytał. Później okazało się, że zamiast dobrych wakacji wołałby oryginalne adidasy czy wranglery. Ale wtedy wydawało mi się, że to niemożliwe, by on sięgnął po coś tak prymitywnego jak klej.

Pewnego wieczoru usłyszałam z jego pokoju krzyk. Wpadłam tam, obok niego leżała na poduszce nasycona czymś szmata. Wyjaśniła się tajemnica torebek. To był dla mnie szok, płakałam całą noc, rano wydzwaniałam, gdzie się tylko dało, pod wszystkie możliwe telefony zaufania. Później dowiedziałam się od niego, że wącha już od pół roku.

Co pamiętasz jeszcze ze swoich przeżyć związanych z tym momentem, gdy usłyszałaś krzyk syna z pokoju i zobaczyłaś go wdychającego klej?

Po pierwsze, zdałam sobie sprawę, że to nie jest początek, wtedy dopiero skojarzyłam sobie te torebki znalezione za jego regałem. Później była straszliwa rozpacz. Klej był w modzie, bardzo dużo się o nim pisało, między innymi o tym, ile komórek mózgowych znika podczas każdego seansu. Była też wściekłość, niedowierzanie. I wiesz, co najpierw zrobiłam? Rano, bo wieczorem nie dało się z nim rozmawiać, więc tylko krzyczałam i rozpaczałam, spytałam syna, co mam zrobić, by przestał wąchać klej. A on powiedział, że przestanie, jak mu kupię bluzę jeansową w Pewexie. Kupiłam. Naprawdę wtedy wierzyłam, że jak spełnię przynajmniej to marzenie, to on przestanie wąchać klej.

Mówisz o rozpaczy, niedowierzaniu, złości. Ale czy pomyślałaś o tym, co się z nim dzieje i dlaczego?

Cały czas myślałam. Widzisz, właściwie cały czas żyłam z głębokim poczuciem winy, chociaż nie za swoje grzechy. Mój syn był chowany bez ojca. Miał cztery latka, kiedy rozstałam się z mężem. Miał jedenaście czy dwanaście lat, był sylwester, siedzieliśmy sami, przygotowałam jakieś smakołyki, zbliżała się północ i wtedy mój syn zamknął się w swoim pokoju i krzyczał: chcę tatusia! A ja mu tego tatusia nie mogłam dać. Mój mąż był alkoholikiem, rozstaliśmy się, udało mi się go pozbyć z domu. W cztery lata po naszym rozwodzie ożenił się powtórnie i to drugie małżeństwo też rozpadło się z powodu alkoholizmu. Nie wywiązywał się z żadnych obowiązków wobec Marka i dziecka z drugiego małżeństwa. Nie mogłam dać Markowi ojca. Miałam jednak ogromne poczucie winy, nie tylko zresztą z tego powodu. Nieraz myślałam, że nie jestem dobrą matką. Ciągle go strofowałam, byłam gderliwa, złościłam się, gdy nie chciał odrabiać lekcji, szkoła stawiała mnie na baczność, ja stawiałam jego, nie chwaliłam go, nie byłam konsekwentna...                        ,                     •           ■

■ o.          ..o              ">    <          r

Rozumiem, zaczęłaś samą siebie oceniać, krytykować. Miałaś pretensje do siebie również o to, co jest normalne i oczywiste, ponieważ wydawało ci się, że pewne rzeczy dzieją się z twojej winy, ty za nie odpowiadasz i ty je spowodowałaś. Nie jest prawdą, nawet przy nieudanych związkach, nieudanych małżeństwach, jakim było twoje, że to jedna ze stron jest winna, że się z takim człowiekiem związała. Jednak poczucie winy rozszerza się na wszystko: nie możesz dziecku ograniczać, krytykować, zabraniać mu. Nie jest też tak, że dorosły człowiek, mający pracę, dom, dalszą rodzinę, przyjaciół, powinien poświęcać wszystkie myśli swojemu dziecku. Byłoby to absurdalne i szkodliwe. Zarówno dla matki, jak i dziecka. Mówię o tym, by ci pokazać, że w którymś momencie jakieś wcześniejsze poczucie winy lub to, że z naszym dzieckiem dzieje się coś złego, zaczyna uruchamiać mechanizm obwiniania się za wszystko.

Również za to, z czego może moglibyśmy być dumni.

Ale ja wtedy tak to widziałam. Miałam też poczucie winy z innego powodu, o którym zresztą wielokrotnie z Markiem rozmawialiśmy i o którym muszę tu opowiedzieć.

Chciatabym jednak wrócić do pytania, kiedy to wszystko się z moim synem zaczęło.

Powinnam właściwie inaczej na nie odpowiedzieć. Tak naprawdę wszystko zaczęło się źle dziać w momencie, kiedy Marek poszedł do szkoły. Stopniowo narastał we mnie niepokój i poczucie winy. Zaczęło się błędne koło. Pamiętam, co działo się ze mną, kiedy poszłam na jego pierwszą wywiadówkę. Usłyszałam wówczas, że Marek jest w grupie dzieci, które muszą mieć pomoc, bo sobie sam nie poradzi. Krew uderzyła mi do głowy. To było dla mnie tragiczne, nic tego nie zapowiadało. Był żywym, inteligentnym dzieckiem, znał wiele wierszyków, wcześnie zaczął mówić. Nikt mi nie powiedział, dlaczego sobie nie radzi w szkole. Później się okazało, o dwa lata za późno, jak wiem dziś, że Marek przy bardzo wysokim ilorazie inteligencji ma dysleksję, dysgrafię, dysortografię, że powinien mieć specjalne ćwiczenia reedukacyjne od pierwszej klasy, a nawet od zerówki. Zamiast tego siedział z innymi źle uczącymi się dziećmi nad dodatkowymi rachunkami. Było coraz gorzej, nie chciał odrabiać lekcji, nie chciał czytać ani pisać. Mogłam siedzieć z nim godzinami, a on nie wziął ołówka do ręki, tylko próbował bawić się samochodzikami, turlaniem ołówka, gryzmoleniem po zeszycie. Nauczycielki w szkole mówiły mi, jaki jest leniwy i że ciągle się wierci, przeszkadza innym dzieciom. Robiłam się coraz bardziej niespokojna, a jednocześnie rosło we mnie poczucie winy, że nie umiem tak zrobić, by mój syn był w przyszłości człowiekiem szczęśliwym, wolnym. Drogą do tego celu była dla mnie przede wszystkim wiedza. Narastał we mnie straszliwy lęk.

A więc gdy dowiedziałaś się, że twój syn robi coś, czego nie rozumiesz, czego nie jesteś w stanie zahamować, co na pewno jest niebezpieczne, gromadzące się od dawna poczucie winy runęło na ciebie owej nocy w jednej chwili?

Nie, ale nagle zdałam sobie sprawę, że te wszystkie moje katastroficzne przewidywania, że mój syn będzie miał coraz większe problemy - sprawdzają się. I że runęła lawina, którą - takie miałam uczucie - można zatrzymać, ale ja nie potrafię tego zrobić. Ta lawina mimo moich wysiłków ciągle się toczy, bo był alkohol, teraz jest już klej. Kiedy zaczął chodzić na koncerty reggae, doszła marihuana. Kiedyś pojechałam pod Halę Gwardii, gdzie był koncert, i przyglądałam się z rozpaczą, jak mój syn podchodzi do różnych ludzi, wita się, odchodzi, ale w sumie jest sam w tym ogromnym tłumie, jakiś dziwnie malutki, chociaż wzrostu mu Bozia nie poskąpiła. Nie wszedł do środka, bo nie miał pieniędzy na bilet. Było mi go ogromnie żal. Do domu zaczęły przychodzić dziewczyny, o których wiedziałam, że „kleją się” razem z nim. Ruszyła lawina. Zaczęłam robić mnóstwo rzeczy, żeby ją zatrzymać.

Wspomniałaś o pierwszym odruchu, o sposobie załatwienia z twoim synem sprawy kleju: kupisz mu coś, o czym on marzy, a on obieca, że przestanie. Tak to miało być. Rozumiem, że tak się nie stało, nie przestał się „kleić”. Jakie wtedy, na samym początku tej drogi, przychodziły ci do głowy inne pomysły?

Kontrola.;Kontrolować każdy jego krok, sprawdzać, co ma w pokoju, w plecaku, w kieszeniach. A jednocześnie zaczęłam szukać takich miejsc i ludzi, którzy daliby mi cudowną receptę^ia to, co mam zrobić, by mój syn przestał pić i wąchać klej. Dotarłam między innymi do jednego z psychologów, który zajmował się sprawami młodzieży, udzielał się w radio, w prasie, dawał wiele rad. I po raz pierwszy usłyszałam: pani nic nie może dla niego zrobić, będzie pił, jak zechce, będzie wąchał klej, jak zechce. To pani musi się zmienić, przestać być nadopiekuńczą matką, przestać się nim zajmować. A on miał wtedy szesnaście lat! Powiedział to matce, dla której dziecko było czymś najważniejszym w życiu, w dodatku to było kulawe kaczątko, które wymagało coraz więcej uwagi, zabierało coraz więcej myśli. W jakiś czas potem poszłam do specjalistycznej przychodni dla uzależnionych. Efekty żadne, przynajmniej w moim odczuciu. Enigmatyczna rozmowa o niczym. Ale zapisałam Marka. Lubił tam chodzić. Kiedy w wieku dwudziestu lat znalazł się w bardzo trudnej sytuacji, pił, miał już właściwie psychozę poalkoholową, sam poszedł tam i prosił o skierowanie na oddział uzależnień alkoholowych. Wydeptana była pewna ścieżka, może miało to dla niego jakieś znaczenie. Mnie nie było lepiej, ciągle czekałam na pomoc.

Pamiętaj, że pierwszym problemem mojego syna był alkohol. Kiedy wyszedł na kolejną alkoholową balangę, ktoś z moich przyjaciół skontaktował mnie z Markiem Kotańskim, naszym pierwszym guru od uzależnień młodzieży. On telefonicznie poradził mi, bym nie wpuściła Marka do domu, gdy wróci pijany. Znalazłam w sobie tyle siły - a jej motorem napędowym była wściekłość - że to zrobiłam. Siedział całą noc i pół dnia pod drzwiami, wszedł podstępem, gdy przyszedł listonosz. Miesiąc, może dwa nie wracał do domu pijany, chociaż dziś, gdy rozmawiamy o tamtym wydarzeniu, twierdzi, że pił nadal, ale robił to tak, abym nic nie mogła poznać. A później, gdy jeszcze raz zamknęłam mu drzwi, by mnie ukarać, by dać mi do zrozumienia, że te metody już nie robią na nim wrażenia, zaczął wchodzić do mieszkania na drugie piętro po rynnie. Dość długo nie wiedziałam, że zostawia sobie otwarte okno, przez które wychodził i wchodził, kiedy mu się tylko spodobało. Mimo że drzwi były otwarte. A więc powszechnie doradzana metoda zamykania drzwi przed dziećmi, które uzależniają się, które nie respektują norm współżycia, w moim przypadku przyniosła mierne efekty.

Co dalej? Latałam, szukałam, rozpaczałam, były w domu „ciche dni”, czyli nie odzywałam się do syna, przyszedł moment, kiedy przestałam mu dawać jeść, doszło do tego, że zamykałam nawet chleb.

Które z tych działań były najbardziej skuteczne, opóźniały proces uzależniania Marka, dawały ci poczucie, że może się uda?

Wszystkie metody stosowałam na zasadzie pogotowia, zgodnie z przysłowiem „tonący brzytwy się chwyta”. Ale nic już nie dawało mi poczucia, że się uda, przeważała rozpacz, poczucie bezradności, rosnącego osamotnienia, okropnej krzywdy. Dzisiaj, gdy patrzę z perspektywy czasu, wydaje mi się, że wypróbowałam wszystko, co tylko mi podsuwano i co sama wymyślałam. Poza jednym: nigdy nie powiedziałam mu, a nawet jak powiedziałam, to nie wprowadziłam konsekwentnie w życie, że dopóki pije, dopóki bierze - w niczym nie może na mnie liczyć. Tegogiie umiałam zrobić. Ani wtedy, gdy mieszkaliśmy razem, ani gdy się rozstaliśmy. Nie umiałam tego zrobić. Najmniejszy odruch z jego strony, najmniejszy cień nadziei - wyzwalały we mnie chęć wspomożenia go, nadopiekuń-czość. Nie musiał mnie o nic prosić, sama mu dawałam, a czasem prosiłam wręcz, by raczył coś ode mnie wziąć. Tym bardziej że zawsze w przypadku Marka było tak, że jeśli coś mu się nie powiodło, dostawał dwójkę czy później, gdy tracił pracę, nie „odbijał się od ściany”, lecz schodził do niższych rejonów piekła.

Żadne z tych działań nie przyniosło efektów. Jeszcze raz z uporem maniaka wracam do pytania: kiedy to się wszystko zaczęło. I z takim samym uporem odpowiadam: na pierwszej wywiadówce w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Ponieważ to wpędziło mnie w stan wiecznego lęku, popłochu, narastającego poczucia winy. Jestem bardzo pobudliwa emocjonalnie, nic nie odkładam na jutro, chodzę po ziemi, wydaje mi się, że wiele spraw można załatwić. A tu nie było żadnych widocznych efektów. Chyba dlatego działałam w sposób chaotyczny. Bardzo deprymowała mnie szkoła. To szalenie ważne.

Kiedy cię słucham, mam wrażenie, że Marek do pójścia do szkoły był dzieckiem mało kłopotliwym. Wygląda to tak, jakby pojawienie się problemów zaskoczyło cię.

Myślę, że tak. Nagle coś zaczęło_zagrażać moim marzeniom o jego przyszłościTTo było bardzo inteligentne dziecko, żywe, uparte, trochę niesforne. Ale nie miałam z nim wielu kłopotów codziennych, chociażby z jedzeniem, które w przypadku małego dziecka bywa problemem, zwłaszcza gdy matka się spieszy, bo musi zdążyć do pracy, albo wieczorem, gdy trzeba coś zrobić, a dziecko nie może spać. Marek się nie bał. Zostawiałam mu w pokoju małą lampkę, a kiedy po pewnym czasie wchodziłam, stwierdzałam, że śpi, a lampka jest zgaszona. Było to jednak dziecko nienasycone. Kiedy zdobyłam gdzieś banany czy pomarańcze, upiekłam ciasto, kupiłam słodycze, dzieliłam je, by miał następnego dnia. Wtedy takich rzeczy nie kupowało się, ale zdobywało. Marek chciał już, natychmiast, wszystko, do końca. Niszczył zabawki, potrafił miniaturkę samochodziku - były wtedy rarytasem - zrzucić celowo z balkonu i patrzyć, jak się rozbija. W przedszkolu ciągle mi mówiono, że rozbawia inne dzieci, że nie daje im spać. Kiedy poszedł do szkoły i chciałam, żeby nauczył się rządzić pieniędzmi - zaczęłam mu dawać kieszonkowe. Czy dostawał tygodniówkę, czy miesięcznie, czy z okazji imienin lub komunii - a otrzymywał też pieniądze od rodziny - wydawał je natychmiast. To nie były jednak powody do głębszego niepokoju.

Wszystko zaczęło się od tej pierwszej wywiadówki. Marek był ciągle ten najgorszy, dość szybko przyjął postawę klasowego błazenka. A ja próbowałam. Chodziłam z nim do poradni psychologicznej Instytutu Matki i Dziecka od trzeciej klasy szkoły podstawowej, bo kłopoty szkolne się nasilały. Marek prawie nie czytał i nie pisał, odmawiał odrabiania ćwiczeń, nie chciał siadać do lekcji. W poradni zrobiono mu badania, właśnie wtedy wykryto dysleksję, dysgrafię i dysortografię i zrobiono badania na inteligencję. Miał, jak się okazało, bardzo wysoki iloraz inteligencji, zadano mu ćwiczenia na dysortografię i dysgrafię. I zabroniono mi pomagać mu, miał się uczyć samodzielności. A Marek tak pilnował zadań, że gdy po tygodniu jechaliśmy do Instytutu na sprawdzian, miał w zeszycie do ćwiczeń pustki. Wobec tego zaczęłam go sprawdzać.

Niedawno powiedział: ty się zawsze wstydziłaś, że ja się tak źle uczę, ty się wstydziłaś szkoły. Ale to nie tylko był wstyd, a właściwie wstyd był na ostatnim miejscu. Myślę, że gdyby testy na inteligencję zrobione w IMiD wykazały, iż Marek jest opóźniony w rozwoju umysłowym - inaczej bym przeżywała jego szkolne kłopoty. Ale testy wykazały, że jest bardzo zdolny. Nie mogłam się pogodzić z tym, że nie wykorzystuje swoich możliwości, że je marnuje! Starałam się zrozumieć, dlaczego. Chodziłam do psychologa w IMiD, próbowałam porozumieć się z nauczycielami. Ciągle tłumaczono mi, że powinnam go jak najczęściej chwalić, że wszyscy ludzie mają motywację pozytywną. A Marek dawał mi coraz mniej okazji do chwalenia go. Wszystko szło coraz gorzej. Szkota bez przerwy wzywała mnie na dywanik: bo przeszkadza, nie odrabia lekcji, spóźnia się, chociaż odprowadzałam go do szkoły, bo gryzmoli, robi błędy, bo nic nie chce robić. Nie porno-gły żadne rozmowy z wychowawcami. Prosiłam na przykład - za radą psychologa z IMiD - by przez dwa tygodnie nie wzywano mnie do szkoły, bo chcę zobaczyć, czy bez mojego naganiania, ględzenia - sam coś zrobi. A pani nie będzie go „flekowała”. Potrafił przez dwa tygodnie nie otwierać tornistra, a szkoła i tak mnie wzywała już po kilku dniach.

Można powiedzieć, że jak wielu innych rodziców stałaś się ofiarą takiej koncepcji szkoły, która rodziców czyni odpowiedzialnymi również za to, jak dziecko sobie radzi na terenie szkoły, jak wywiązuje się z zadań, które tam są mu narzucane.

Tak. I jak później nie mogłam się pogodzić, nie umiałam, nie chciałam wierzyć, że mój syn się „klei”, tak nie wyobrażałam sobie, że on nie może podołać obowiązkom szkolnym. Jak to, ma wysoki iloraz inteligencji, co zresztą było widoczne i bez tych testów, co to znaczy, że on nie może zmusić się do tego, by godzinę dziennie popracować nad lekcjami? A on nie mógł się zmusić, nie potrafił. To wszystko zmierzało ku katastrofie. Czułam to. I wszystko, co robiłam - rozmowy z nauczycielami, bieganie z nim do IMiD, później po psychologach, po wszystkich możliwych instytucjach -to był dodatkowy stres. Ciągle wydawało mi się, że jeżeli otworzę jeszcze jedne drzwi, otrzymam ten dar: odpowiedź na to, co robić z dzieckiem, które ma problemy, nie chce o nich mówić, nie umie ich wyartykułować, nie chce pomóc sobie.

Nie mogę oprzeć się chęci opowiedzenia epizodu, który w jakiś sposób Marka charakteryzuje. Miał kilka latek, coś spsocił na spacerze, a akurat szedł naprzeciwko nas śmieciarz z workiem pełnym szmat, butelek. Zatrzymałam się i powiedziałam do Marka: Jak będziesz niegrzeczny, to pan śmieciarz wsadzi cię do worka. Śmieciarz był dowcipny i współdziałając ze mną, otworzył worek. I wiesz, co zrobiło moje dziecko? Ze śmiechem wbiegło do środka!

Ta anegdota potwierdza częste zjawisko, że różne rzeczy, którymi straszymy nasze dzieci, są - paradoksalnie - atrakcyjne dla nich. Straszymy je, wydaje nam się, że dzięki naszym ostrzeżeniom czegoś nie zrobią, bo wiedzą, rozumieją. A one właśnie to wybierają.

Wtedy wiedziałam, jak sobie poradzić: dziecko wsadziłam do wanny, dałam klapsa, ubranie poszło do pralki.

Wspomniałaś o tak bardzo ważnych próbach szukania pomocy. Kiedy uświadamiam sobie, że problemy, o których mówisz, dotyczą lat osiemdziesiątych, ich pierwszej połowy, to twoja opowieść nie tyle mnie dziwi, co zasmuca. Opowiadasz o próbach szukania pomocy, które podejmowałaś w wielu różnych miejscach. Okazuje się, że tak naprawdę problemem nie było dotarcie do źródeł ewentualnej pomocy, tylko sposób jej udzielania.

Też się zastanawiałam, dlaczego ta pomoc nic nie zmieniła, dlaczego udzielane mi tam rady nie mogły do mnie dotrzeć, nie mogłam ich wykorzystać. Mam tylko jedną odpowiedź. Powiedzenie matce jedynego dziecka, osobie, która nie ma więcej nikogo bliskiego - rodzice już nie żyli, a rodzeństwa nigdy nie miałam - olewaj go, bo jemu nic nie możesz pomóc, zajmij się, kobieto, sobą, nie jest możliwe do przyjęcia. Gdyby mi wtedy wytłumaczono, dlaczego mam przynajmniej udawać, że chcę go zostawić, jeśli nie skończy z nałogiem, to być może próbowałabym się jakoś zmobilizować, przygotować do tego. Teraz, kiedy chodzę na grupy terapeutyczne, widzę, że niewiele matek potrafi się na to zdobyć. A cóż dopiero, jeżeli ci tylko mówią: zostaw go, kobieto, jesteś nadopiekuńcza. Co to znaczy być nadopiekuńczą w stosunku do chłopaka, który ma szesnaście lat, fatalnie się uczy, wchodzi w nałóg? Jak można go zostawić, zamknąć przed nim drzwi?

Mam wrażenie, że próbujesz się tłumaczyć z nieumiejętności skorzystania z tej pomocy. Tymczasem odpowiedzialność za takie udzielenie pomocy, aby mogła być skuteczna, ciąży na instytucjach, które to robią. Jestem z takiego pokolenia psychologów, które uczono, że udzielanie rad, dawanie gotowych recept jest generalnie bez sensu i trzeba tego unikać. Dziś to się zmieniło, większość psychoterapeutów i psychologów nie odżegnuje się od radzenia i kierowania swoimi pacjentami, a nawet od pewnych działań wychowawczych w stosunku do rodziców dzieci z problemami. Ale też bardzo silne jest przekonanie, które podzielam, że dawanie rad jest w gruncie rzeczy trudniejsze niż prowadzenie długoterminowej terapii...

...która pozwoliłaby samemu dojść do tego, co mógłby doradzić psychoterapeuta.

Tak. Rada musi być bardzo mocno umiejscowiona w systemie rozumienia świata, rozumienia siebie, dostosowana do możliwości psychologicznych, intelektualnych, społecznych osoby, której rady udzielamy. Rada tylko wtedy ma sens, gdy można z niej skorzystać. Obawiam się, że wiele z tego, co dostałaś w tamtym okresie, w formie rad czy pouczeń, było zupełnie niewykonalne. Czasem niemożność skorzystania z takich rad pogłębia jeszcze w rodzicach frustrację, poczucie winy, bezsilności. Być może, nabierają wówczas przeświadczenia, że to oni są przyczyną wszelkiego zła, które spotyka ich rodzinę, ich dzieci.

Nie wiem, jak jest z innymi rodzicami. Ja cały czas szukałam odpowiedzi na pytanie, dlaczego moje dziecko takie właśnie jest, dlaczego sięga po alkohol czy klej. Narkotyki zaczęły się na dobre, gdy skończył się alkohol. A alkohol skończył się mniej więcej w dwudziestym roku życia. Po pobycie w oddziale uzależnień na Kolskiej, gdzie przez kilka tygodni Marek uczył się korzystać z pomocy grup AA, jeszcze trochę pił, później alkohol przestał być problemem, bo zaczęły się na dobre narkotyki. Chciałam zrozumieć, dlaczego on to robi, szukałam prostych odpowiedzi pa bardzo trudne pytania. Ciągle pytałam: co mam zrobić, żebyś przestał brać, jak można to wszystko ułożyć, byś inaczej się poczuł. Może nie używałam tych słów, ale czułam, że nikt, komu jest dobrze, nie będzie sięgał po to, co zmienia świadomość. Czułam w nim jakąś autodestrukcję, jak bym to dziś określiła, przypominały mi się niszczone zabawki. Ale dlaczego? Ciągle czekałam na odpowiedź. A Marek nie chciał i nie umiał na to pytanie odpowiedzieć. Myślę, że i dziś nie umie sobie do końca wy-

i’.' 5ś, : .....:

jaśnie, dlaczego ucieka w „odmienne stany świadomości”, jak to sam określa. Obwiniałam geny, tak mi było wygodniej, trochę zmniejszało to moje poczucie winy. Do tego stopnia, że patrzyłam, jak Marek pisze, i widziałam charakter pisma jego ojca. Zadawałam sobie pytanie, dlaczego miałam z nim dziecko, obwiniałam się za to. Cały czas szukałam odpowiedzi na pytanie: dlaczego, bo zdawało mi się, że jak odkryję, dlaczego on to robi, wszystko stanie się proste. Sam pozna przyczynę, przyjdzie proces oczyszczenia i nagle Marek będzie próbował żyć godnie, ciekawie.

Mówimy o ważnej rzeczy. W trudnych sytuacjach wielokrotnie próbujemy znaleźć najpierw odpowiedzi na pytania: dlaczego, jak to się stało, jak do tego doszło. Oczywiście, jest to zrozumiale, być może jest to nawyk osób wychowanych, wykształconych w tej cywilizacji; szukanie odpowiedzi na pytanie o przyczynę skutków, jakie dziś postrzegamy. Ale w takich wypadkach nie zawsze jest to najbardziej użyteczny sposób postępowania. Wielokrotnie przyczyny są umiejscowione głęboko w przeszłości, bardzo złożone i wieloczynnikowe, ich zrozumienie tak naprawdę nie podpowie nam, co możemy zrobić dziś. Ten młody człowiek nie ma już lat pięciu, dziesięciu, kiedy, być może, wydarzyło się coś, co dziś tragicznie owocuje. Znacznie ważniejsze jest pytanie, co można zrobić dziś z człowiekiem, na którym ciążą, być może, jakieś dawne złe wydarzenia, ale który równocześnie jest wyposażony w pewne potencjalne możliwości. Co dziś można uczynić, by zatrzymać go na drodze autodestrukcji. W profesjonalnej pomocy jest dużo takich propozycji, by zastanawiać się, myśleć, badać i analizować, co dwadzieścia, piętnaście czy pięć lat temu działo się z naszym dzieckiem. Znacznie mniej umiemy się zająć tym, jak dziś wyglądają te relacje i jakie zależności rządzą tym, co dziś się wydarza i dziś nas spotyka. I czy możemy wpłynąć jeszcze na rzeczywistość, na to, co obecnie się dzieje.

Szukając wtedy odpowiedzi na pytanie „dlaczego”, jednocześnie próbowałam układać inaczej moje stosunki z synem, chciałam z nim zawrzeć swoisty „pakt o nieagresji”. Próbowałam ustalić granice jego wolności i mojej niewoli, jego niewoli i mojej wolności. Chcia-łam wolności od bycia „nadzorcą”, jak to wtedy określałam. W gniewie mówiłam nawet, że on zmusza mnie, bym była kapo obozowym. Próbowałam, innymi słowy, ustalić model jakiegoś współżycia, który by nie skłaniał go do sięgania po te wszystkie świństwa. Liczyłam, że powie: mamo, jeśli ty zmienisz to i to w swoim postępowaniu, będę próbował się dostosować.

Ale najbardziej mnie nurtowało pytanie o przyczyny, waliłam głową w ścianę, nie mogłam zrozumieć i ciągle pytałam: dlaczego mój syn wącha klej, dlaczego mój syn pije? Zwłaszcza że wie, iż jego ojciec jest alkoholikiem. Wiedział, co to znaczy. Kiedyś, miał chyba piętnaście lat, jechał z nim pociągiem z innego miasta do Warszawy. Widział ojca nieomal w delirium, wstydził się ludzi. A jednak też to zaczął robić! Miał szesnaście lat, gdy zaprowadziłam go na film o „Monarze”, pamiętam tytuł: Wolę być. Strasznie nie chciał na ten film iść. Poszedł, widział, co dzieje się z tymi młodymi ludźmi. A jednak zaczął to robić. Zupełnie jak w tej przygodzie ze śmieciarzem!

Starałam się zmienić relacje między nami. Ale na to muszą godzić się dwie strony, oznacza to pewne konieczne zmiany i ograniczenia. Pytałam: Marek, czego ty oczekujesz ode mnie? Nieraz mi wykrzykiwał: jesteś okropna. Niedawno powiedział mi, dlaczego byłam okropna: bo wyznaczałam godziny powrotów do domu, przestrzegałam godzin kładzenia się do łóżka, bo mu nie pozwalałam bawić się na sąsiednim podwórku, gdzie go nie widziałam, w dodatku z synem pijaka, chłopcem, który przeklinał i podkradał zabawki. Przypominam sobie, kiedyś powiedział mi, że byłby szczęśliwy, gdybym była panią hydraulikową, taką właśnie jak matka tego chłopca z innego podwórka. Dlaczego? Bo tamten nie miał takich ograniczeń, chociaż nieraz dostawał od ojca okropne lanie.

Sytuacja rodziców, wtedy gdy z ich dzieckiem dzieje się źle, jest zawsze niezwykle trudna i zawsze w naturalny sposób rodzą się pytania: czy to nie jest moja wina, co zrobiłam, że tak się stało? \

Tak. Zaczęłam wyrzucać sobie, że mój syn chowa się bez ojca, że takiego mężczyznę wybrałam na ojca mojego dziecka.

Byłam winna, bo nie umiałam dotrzeć do niego, puszczały mi nerwy. Było też wydarzenie, do którego dziś mój syn z ogromnym żalem, z pretensjami ciągle wraca. Na początku czwartej klasy szkoły podstawowej, gdy prawie nie umiał pisać i czytać, Instytut Matki i Dziecka zaproponował mu pobyt w sanatorium pod Warszawą, które specjalizowało się w reedukacji dzieci z dysleksją, dysgrafią, dysortografią. Gdy wrócił ponownie do swojej szkoły - powiedział mi to dopiero w wieku dwudziestu pięciu lat! - dzieci przezywały go idiotą. Dowiedziały się prawdopodobnie od chłopca, z którego matką się przyjaźniłam, bo dla mnie to nie była wstydliwa sprawa. To prawda, że już wówczas to sanatorium było nie tyle dla dzieci dyslektycznych, ile dla tych, które miały różnego typu nerwice, nadpobudliwość, kłopoty szkolne. Ale nie umieszczano tam dzieci ociężałych umysłowo czy chorych psychicznie. Dziś wiem, że nie powinnam go tam oddać, nieważne, że w każdy weekend wracał do domu. Nie powiedział mi, jak opuścił sanatorium i wrócił do szkoły, że zaczęto go poniżać, dokuczać mu. Zareagował przyjęciem postawy szkolnego bła-zenka. I nastąpiło chyba coś jeszcze gorszego, z czego wówczas nie zdawałam sobie sprawy. Pani psycholog w IMiD zawsze podkreślała, że Marek jest ciepły, czuły, że dzięki temu poradzi sobie z różnymi problemami, i wyrośnie z kłopotów szkolnych. Kiedy badała go chyba w rok po pobycie w sanatorium, stwierdziła, że się zmienił, że już nie jest taki ciepły, zamknął się. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, co to może oznaczać.

Rozumiem, że zrobiłaś to za radą profesjonalisty.

Tak. Zabrałam go po pół roku, chociaż miał być przez cały rok szkolny. Ale on mnie o to błagał, nie chciał w niedzielę wieczorem wracać do sanatorium. Poza tym nastał stan wojenny, było mi bardzo ciężko. Kierowniczka sanatorium, lekarka, ostrzegła mnie, że robię źle. Myślę jednak, że postąpiłam dobrze, nie słuchając jej, oszczędziłam dziecku cierpień, z których nie zdawałam sobie sprawy. Bo to był dla niego okropny uraz.

Powiedział o tym dopiero teraz, już jako dorosły człowiek. Nigdy, ale to nigdy nie poskarżył się, że go przezywają, że dokuczają mu, że nazywają go debilem, idiotą. Straszliwie to przeżywał, wtedy chyba stracił poczucie bezpieczeństwa, zaufanie do mnie, obwiniał mnie o swoje cierpienie.

Zaczęliśmy mówić o pytaniach o przyczyny, pojawiającym się poczuciu winy i natychmiast zaczęłaś mówić o swoich pomysłach i - w twoim mniemaniu - popełnionych winach. To dość powszechna reakcja, nie tylko przy tak drastycznych problemach z dzieckiem, jakich doświadczyła wasza rodzina. Jest to w gruncie rzeczy jedna z wielu niezwykle mrocznych, skomplikowanych i wydaje się, że niepotrzebnych ślepych uliczek, w które wkraczamy w takiej sytuacji.

Chcesz powiedzieć, że nie powinnam myśleć o faktach, które się wydarzyły?

Możesz myśleć o faktach. Ale szukać winy za to, co się stało, i to jeszcze w tak prosty sposób - nie! Te zależności nie są takie proste i czytelne, jak nam się wydaje, gdy się obwiniamy. Poza tym - to bardzo Ważne - poczucie winy podpowiada nam wynagrodzenie dziecku krzywdy, którą, naszym zdaniem, mu wyrządziliśmy. Rekompensaty za to, że zawiniliśmy wobec niego. Na ogół są to takie rekompensaty, które wypaczają normalne relacje między rodzicami a dzieckiem, normalne postrzeganie świata, podstawowych wartości. Stąd obciążanie się przez rodziców winą za to, co spotyka ich dzieci, zawsze jest groźne. Czym innym jest uznanie własnej współodpowiedzialności za to, co się wydarza. Natomiast zawsze, gdy uruchamiamy własne poczucie winy, a jest to bardzo nieprzyjemne uczucie - chyba nie muszę ci tego tłumaczyć - próbujemy je zredukować. Sposoby, jakimi udaje się nam jako rodzicom to robić, są przeważnie dla naszych dzieci szkodliwe.

Jak mam to rozumieć?

/ By zredukować własne poczucie winy, stajemy się mniej wy-magający, mniej egzekwujący, mniej zwracamy im uwagę na pewne wartości, spełniamy każde życzenie, reagujemy na każdy kaprys, na każdy szantaż. To jest bardzo dla naszych dzieci szkodliwej W gruncie rzeczy kompletnie blokuje rolę wychowawczą rodziców. Wszystko zaczyna być podporządkowane temu, byśmy nie czuli się winni, by nasze dziecko nie było na nas złe, by nie protestowało przeciwko temu, co robimy. Kiedy zaczynamy dbać głównie o to, by nie czuć się winnymi, a nie staramy się wyposażyć własne dziecko w pewne instrumenty, sposoby zachowań, które pomogą mu żyć, ponosi ono szkody.

Wróćmy więc do tego, co się wydarzyło, gdy stwierdziłam, że mój syn się „klei”. Czy pamiętasz, co zrobiłam? Pierwszym moim odruchem było proste pytanie skierowane do Marka: co mogę zrobić, żebyś nie sięgał po klej? I Marek udzielił mi równie prostej odpowiedzi: kup mi bluzę Wranglera. Kupiłam ją, dosłownie i w przenośni. Oczekiwałam, że ta bluza sprawi, iż moje dziecko się dowartościuje, bo koledzy, z którymi się przyjaźnił, mieli takie bluzy z Pewexu; tylko tam można je było kupić.

Przypuszczam, że taka strategia jest bardzo częsta. Równocześnie, jak wspomniałaś, podjęłaś różne działania kontrolne. Daleki jestem od twierdzenia, że to źle. Problem polega na tym, że próba przekupstwa, kontrola ograniczająca swobodę, zacieśniająca granice tego, co można i nie można, wokół młodego człowieka, tylko wtedy ma sens, kiedy jest skuteczna. Rozumiem, że dla waszego układu, matki i syna, twoje próby ograniczeń, kontroli, w gruncie rzeczy były nieskuteczne. I stąd - nie mogłaś tego przewidzieć - podjęcie takich prób pozwoliło tylko jeszcze jaśniej zrozumieć twojemu synowi, że jesteś bezradna, bezsilna. Nawet te resztki dziecięcych podejrzeń, że będzie musial się liczyć z twoimi życzeniami...

...prysnęły. Czyli to jest pewna prawidłowość.

Myślę, że zawsze wtedy, gdy próbujemy czegoś nastolatkom zabronić bądź coś nakazać, warto chwilę wcześniej zastanowić się, czy to uda się wyegzekwować.

Jak powinien, jak mógłby postąpić rodzic, który znalazł się w takiej sytuacji? Stwierdza, że dziecko wchodzi w coś groźnego, w moim przypadku był to alkohol i klej, który mnie zresztą bardziej przeraził niż alkohol, bo wyobrażałam sobie, że „kleją” się dzieci z rodzin patologicznych w sensie potocznym. Chociaż moja też była patologiczna, bo niepełna. Jak można było wtedy postąpić, co mówi teoria, co mówią doświadczenia tych, z którymi się zetknąłeś?

Prawdopodobnie trzeba było wtedy spotkać się z szesnastoletnim Markiem i tobą, by na takie pytanie uczciwie odpowiedzieć. Zawsze warto spróbować w chwili pojawienia się problemu z alkoholem lub narkotykami zorganizować spotkanie rodzinne. Po pierwsze, aby zbadać, czy nie jest to objaw czegoś niedobrego, co dzieje się w rodzinie i co warto poddać terapii rodzinnej. Lub - po drugie - jeśli nie ma możliwości terapii rodzinnej, zastanowić się, co pozostali członkowie rodziny mogą zrobić, by pomóc młodemu człowiekowi uniknąć uzależnienia. Warto też zadać sobie wtedy pytanie: po co nastolatek dostarcza sobie takich, nazwijmy to, „odmiennych stanów świadomości”?

Ja to pytanie zadawałam, tylko inaczej je formułowałam. Pytałam: dlaczego?

Można na nie w uproszczeniu odpowiedzieć: ludzie biorą wtedy, gdy nie mogą sobie poradzić z pewnymi przeżyciami, doświadczeniami, których dostarcza im życie. Albo gdy nie są w stanie wykorzystać swoich potencjalnych, ludzkich możliwości i uzyskać takiego, jak nazywają, haju - luzu, odprężenia, jakie dają im narkotyki.

Marek sięgnął po raz pierwszy po klej w nietypowym momencie swojego życia. Przed skończeniem szkoły otrzymał skierowanie na badanie do poradni pedagogicznej. Trzeba było coś robić z uczniem, który z trudem kończy szkołę podstawową. Musi iść do zawodówki. Ale jakiej? Pani pedagog ogromnie się zdziwiła po wykonaniu testów. Wykazały one bowiem, że Marek ma wybitne uzdolnienia humanistyczne, matematyczne i wyobraźnię przestrzenną. A więc ma iść do liceum? - spytałam. - Do liceum go nie przyjmą z takim świadectwem. Miał tróje od góry do dołu, nawet z wychowania fizycznego, i nieodpowiedni ze sprawowania. A więc niech pani spróbuje załatwić jakieś technikum - poradziła pani pedagog. Chciał zdawać do technikum leśnictwa, pod T., bowiem, chociaż o tym nie mówiliśmy, pragnął być bliżej ojca. Ale tam był konkurs świadectw, kilku kandydatów na jedno miejsce. Znalazłam technikum ogrodnicze pod Warszawą, z internatem. Marek godził się na internat. W czasie egzaminów był w grupie piętnastu kandydatów, którzy zdali najlepiej, bez poprawek, miał więc pełną satysfakcję. Byłam szczęśliwa, że rozłączę go z osiedlowymi kolegami, z którymi pił, że wejdzie w inne środowisko, że nauczy się pewnych zasad współżycia. Mówił, i do dziś to podtrzymuje, że cieszył się z internatu, bo wyzwolił się spod mojej opieki. W dzień wyjazdu po raz pierwszy sięgnął po klej. Twierdzi, że bez żadnej intencji, ktoś mu to podsunął i było fajnie. Więc jak to jest? Przecież miał wtedy pełną satysfakcję ze zdanego egzaminu, cieszył się, że odczepił się ode mnie.

Zadałaś pytanie, na które oczywiście z perspektywy czasu, bez rozmowy z Markiem, nie da się odpowiedzieć.

Wróćmy więc do podstawowego pytania: co mogłam zrobić wtedy, gdy wreszcie po pół roku odkryłam, że Marek się „klei”? Wiem, popełniłam kardynalny błąd: kupiłam mu tę kurtkę, czyli próbowałam go przekupić. Wąchałam go, kiedy wracał do domu, sprawdzałam wszystko, co możliwe, w jego kieszeniach, tornistrze, pokoju, podsłuchiwałam rozmowy, prosiłam kolegów o opiekę nad nim, o kontrolowanie go, o to, by „kablowali” do mnie, czy wącha, próbowałam z nim rozmawiać, szukałam pomocy w różnych miejscach. A efekty były żadne. Tu nie chodzi o radę, na nią za późno. Już ustaliliśmy, że zrobiłam karygodne błędy, powszechnie popełniane przez innych rodziców. Spróbuj odpowiedzieć na pytanie: jak można działać w takiej sytuacji, gdy złapało się dziecko za rękę?

Niewątpliwie w wielu podręcznikach takie postępowanie określa się jako kardynalny błąd. Choć taka umowa: ja zrobię coś dla ciebie w sferze materialnej, a ty, moje dziecko, spełnij w zamian pewne wymagania czysto wychowawcze, nie wydaje mi się czymś nagannym. Mogłaś jednak przewidzieć, że Marek się z tego nie wywiąże. To, że się nie wywiązał, stworzyło pewien fakt w waszej wzajemnej relacji, dobrze wam obojgu znany. Był on waszym wspólnym doświadczeniem, które w każdej chwili mogliście przywoływać. Myślę, że warto to było zrobić, żebyś spostrzegła, że nie tędy droga, ale żeby on też wiedział, iż nie może ci już nic obiecywać w zamian za kurtkę, rower czy samochód, bo nie dotrzyma słowa i ty o tym wiesz.

Problem zaczyna się dopiero wtedy, gdy rodzice na ten rodzaj kontraktu dają się namówić wielokrotnie. Powtarzanie tego jest już błędem logicznym, jest to dawanie informacji dziecku: to, co robisz, spostrzegam jako całkowicie chaotyczne, niczemu nie podporządkowane, kompletnie niezrozumiale i nie mające żadnego uzasadnienia. W związku z tym będę grała w gigantycznej, niepojętej loterii, spróbuję każdej możliwości, nawet takiej, która już nieraz okazywała się nieskuteczna.

Kontrolowanie też należy do „klasycznych” zachowań rodzin. Jest równocześnie podstawowym przejawem współuzależnienia i w gruncie rzeczy blokuje to, co jest warunkiem wyzdrowienia osoby uzależnionej, mianowicie wzięcie odpowiedzialności za swoje picie, wąchanie czy branie. Niewielu współmałżonków i rodziców osób uzależnionych jest w stanie zacząć z takiej pozycji: odpowiadaj za siebie, bierz swoje życie w swoje ręce. Myślę, że tego trzeba się nauczyć w relacji z żywą osobą, swoim bliskim. Kontrolowanie jest bowiem wejściem na szaleńczą karuzelę. Można wylać hektolitry wódki mężowi alkoholikowi, można skonfiskować kilogramy narkotyków biorącemu dziecku, a skutek jest taki, że będziemy mieli coraz więcej do wylewania bądź konfiskowania. I będzie to coraz trudniejsze, a może nawet coraz bardziej niebezpieczne, i na pewno nie powstrzyma uzależnione-

go od brania czy picia. Wydaje mi się, że „sprzedawanie” tego doświadczenia jak recepty, by inni mogli oszczędzić sobie pomyłek, jest bez sensu. Warto jednak zastanowić się, co się wtedy dzieje, jakie są skutki takich działań. Trzeba pozwolić doświadczyć tego rodzinom osób uzależnionych, by możliwie szybko, w pełni świadomie, same przekonały się, że jest to droga donikąd.

Oczywiście, pewnie trudno byłoby mi skorzystać z doświadczeń innych, ale może szybciej bym się wycofała z najbardziej niewłaściwych działań, może bym postępowała mniej chaotycznie. U mnie wszystko było naraz. Obok prób przekupywania, jak dziś to określam, negocjacji i kontroli, wyraźnie okazywałam rozpacz. Płakałam głośno po nocach, kiedy przychodził znów „sklejony” czy pijany - czekałam, że obudzi się w nim serce, że się opamięta, że jeśli nie nad sobą, to nade mną się zlituje. Nawet szantażowałam chorobą, wzywałam pogotowie. Była też potworna złość, były „ciche dni”. Wiem, że matki wzywają na swoje dzieci policję. Ja tego nie stosowałam. Nic, żadnego efektu, błędne koło.

Wtedy podjęłam decyzję o podzieleniu mieszkania. Z jednej strony mówiłam: idź na swoje, podpierałam się opiniami psychologów, że jak będzie musiał wziąć odpowiedzialność za swoje życie, dorośnie emocjonalnie. A jednocześnie wiedziałam, że już nie mogę wytrzymać tego, co się dzieje, że narasta moja i jego agresja, że już nie chcę, nie mogę czekać, w jakim stanie wróci, co zrobi, co powie, jak zachowa się następnego dnia. Nie wiedziałam, co w rozpaczy i złości mogę zrobić. Byłam bezsilna, zrozpaczona, coraz bardziej się bałam. Podjęcie decyzji trwało długo. Ale sygnalizowałam swoją kompletną bezradność. Mówiłam, że jak się nic nie zmieni w momencie dojścia do pełnoletności, podzielę mieszkanie. I on zaczął się tego domagać. A przecież w głębi duszy nie chcia-łam tego zrobić, przecież wiedziałam, że ani on nie dojrzał do tego, ani ja nie będę umiała żyć, nie troszcząc się o niego. Węzeł nie do rozwikłania.