Na bruku - Junosza Klemens - ebook

Na bruku ebook

Junosza Klemens

4,0

Opis

Klemens Junosza, właśc. Klemens Szaniawski (ur. 23 listopada 1849 w Lublinie, zm. 21 marca 1898 w Otwocku) – powieściopisarz, nowelista i felietonista polski.

Jako pisarz zadebiutował w czasopiśmie „Kolce” w 1874 r. Szaniawski celował przede wszystkim w małych formach prozatorskich: noweli, opowiadaniu, obrazku, szkicu. W swoich utworach chętnie portretował środowiska chłopskie, drobnoszlacheckie, ale także mieszczan i Żydów warszawskich.

Był świetnym odtwórcą zwłaszcza typów żydowskich oraz stosunków panujących na wsi i w mieście (Czarne błoto, Pająki, Łaciarz, Panowie bracia, Syzyf, Synowie pana Marcina, Buda na karczunku, Na bruku, Zagrzebani, Za mgłą).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 179

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
1
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Klemens Junosza
Na bruku

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok

Klemens Junosza

„Na bruku”

Copyright © by Klemens Junosza, 1897

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: Drukarnia i Introligatornia P. Laskauera & W. Babickiego

Wydawnictwo: Księgarnia i skład nut Stanisława Sadowskiego

Warszawa, 1897

ISBN: 978-83-8119-343-6

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

I.

 Między ulicą Ś-to Krzyzką, a placem Grzybowskim w Warszawie ciągnie się uliczka, siedmio- czy ośmiorzędna, zwana Bagno. Błotnista, ale handlowa, ciasna i nie pachnąca, lecz pełna ożywienia i ruchu.

 Przejeżdżający tamtędy dorożkarze zrywają płuca, wrzeszczą «na bok», woźnica tramwajowy rozbija dzwonek, ale co to pomoże! Handel jest zbyt hardy, aby miał ustępować komunikacyi, która jest tylko jego pomocnicą i służebną, więc też i dorożki i tramwaje, wobec przemagającej siły pieszej, spuszczają z tonu i jadą wolno, noga za nogą, wrzeszcząc i dzwoniąc, więcej z przyzwyczajenia, niż z przekonania, że krzyk i dzwonienie mogą rozpędzić i skłonić do ustąpienia handlującą rzeszę. Nie sposób!

 Na Bagnie jest dużo sklepów, a w sklepach bywa zwykle ciasno, właściciele więc i ich rodziny wylegają na trotuary, tam przyjmują interesantów, familię, gości, a że mają interesa rozległe, familie liczne, i że są przytem gościnni, więc, co się na trotuarze nie pomieści, wylega na ulicę. Przytem jak z Lubartowa, dajmy na to, trzeba jechać do Kocka koniecznie przez Firlej, tak z Grzybowa na Pańską, Święto-Krzyzką, Marszałkowską, Złotą, droga przez Bagno prowadzi.

 Tłum ludzi płynie, przelewa się jak wezbrana fala, a każda tego tłumu cząsteczka, niby kropla w rzece, pcha się naprzód, prześciga z drugiemi, usiłuje być pierwszą.

 Miliony interesów ludzie w tamtych stronach mają. Grzybów to targowica ogromna, rynek ruchliwy, na którym trwa jarmark nieustanny; fur się tam zjeżdża tysiące. Na nim to, na tym placu, wieś wizytuje miasto i pożywienie dla niego składa, na nim dostanie wszystkiego, co tylko w życiu codziennem potrzebnem być może.

 Ruch zawsze wielki w tem ogromnem drobnego handlu ognisku, więc i na przyległych, prowadzących doń ulicach, narodu ciągle jak nabił.

 Jeżeli pragniemy z Grzybowa na Marszałkowską, na wielki elegancki świat się dostać, radzi nie radzi, musimy przejść przez Bagno i będziemy mieli po prawej stronie piękne sklepy ze skórami, piwem, starem żelaztwem, tanią galanteryą, fajn towarem łokciowym, koszerne restauracye, z lewej zaś... o tej lewej właśnie tomy pisaćby można.

 Z pozoru kamienice to zwyczajne, jak wszystkie, a tem się chyba od innych różniące, że bramy większe mają i że w tych bramach nieustannie gromady żydów się tłoczą — ale przyjrzawszy się bliżej i uważniej, widzimy, że i bramy są insze i żydzi poniekąd insi i fizyognomia tych posesyi odmienna.

 Po za bramami ciągną się ogromne podwórza, zabudowane dokoła, zarzucone rupiecami różnemi. Zdaje się, wszedłszy tam, że nie w Warszawie jesteśmy, ale w Staszowie, lub Kozienicach na rynku, z tą tylko różnicą, że rynek większy i zaopatrzony obficiej.

 Te składy przeróżnego towaru, starzyzny najrozmaitszej, tandety — to Pociejów. Wielkie cmentarzysko wiedeńskich karet, eleganckich mebli, resztek błyskotliwego szyku, prawdziwego, lub pożyczanego blasku, zmarnowanych fortun. Zbytek i nieszczęście, nieoględność i niedola... wszystko na Pociejowie koniec swój znajduje, a ktoby chciał w tej starzyznie kurzem przyprószonej grzebać, ktoby z jakiegoś wspaniałego niegdyś sprzętu, a dziś bezużytecznego grata, chciał, niby z jednego zęba zwierzęcia szkielet i całokształt odbudować, toby tu znalazł tyle materyału na powieści, nowelle i dramaty, żeby go przez całe życie nie zużytkował i nie przerobił.

 Czego tam nie znajdzie? Biurko gdańskie, antyk, w którym dziadek dukaty przechowywał, na to, aby je wnuczek roztrwonił; wypłowiały klęcznik starej matrony obok fantazyjnej, jedwabiem krytej kozetki z buduaru kurtyzanki; łóżeczko dziecinne, przy którem nieszczęśliwa matka oczy wypłakała, stolik z zielonem suknem, po którym potoczyły się tysiące, zardzewiała maszyna, odebrana za komorne biednej wdowie, fajczarnia dandysa z przed pół wieku, szafa biblioteczna po uczonym, klatka po papudze, pudło od faetonu, w którym się niegdyś bezmyślny panicz po Warszawie rozbijał.

 Poszukawszy, nawet i stare portrety się znajdą, by odnowione, w bogate ramy oprawne, mogły za wizerunki przodków młodej arystokracyi służyć i komnaty świeżych, na spekulacyach wyrosłych pałaców ozdabiać.

 Jednego dnia jesienią, po południu, zatrzymał się w bramie na Pociejów wiodącej człowiek jakiś, w kapeluszu nasuniętym na oczy, w paltocie, którego podniesiony kołnierz połowę twarzy zasłaniał. Nad głową trzymał rozpostarty parasol, gdyż deszcz mżył ciągle, drobniutki, taki co to przez dziewięć dni z rzędu padać może.

 Cały Pociejów tonął niby we mgle, żydzi tłumnie się tam snujący, byli zaszargani, zabłoceni po same uszy.

 Ledwie ów człowiek w bramę wszedł, już mu się u jednego rękawa uczepił żydek czarny, u drugiego rudy i każdy w swoją stronę go ciągnął.

 — Co potrzeba, panie, co potrzeba? — wołał — co pan chce kupić?

 — Niedrogie mebelki.

 — Aj, aj, dostanie pan, za co nie? Jakie śliczności, fajn meble, amerykański orzech z adamaszkiem, z utrechtem. Abram ma takie, ja zaprowadzę, ja pokażę!

 — Ja pokażę — wołał drugi — a może jeszcze co potrzeba? Jakie mebelki pan chce? kanapa, sześć krzesełek, stół?

 Zanim przybysz odpowiedzieć zdołał, rudy żydziak zawołał:

 — Mojsie, a bidne garnitur!

 — «A bidne garnitur» — powtórzył drugi żyd, i niby echo, rozlegające się po lesie, przeleciało po całem Pociejowie hasło: «a bidne garnitur! a bidne garnitur!» i wnet we wszystkich sklepach, sklepikach, składach i składzikach wiedziano, iż przyszedł jakiś człowiek, który ma zamiar kupić skromny garnitur.

 Rudy żydek zwyciężył i pociągnął przybysza za sobą.

 — Ja panu pokażę coś fajn, pierwszą elegancyę — rzekł — hrabiowskie meble, na moje sumienie, osobliwość.

 — Byle nie drogie.

 — Za pół darmo. Ha panie, tutejsze magazyny sławne są, w całej Warszawie takiej rarytności pan nie dostanie.

 Pochwycili go pod ramię i przemocą wepchnęli do składu, w którym piętrzyły się całe stosy gratów, złożonych jedne na drugie, aż pod sam sufit. Nieprzyzwyczajony do takiego obejścia się człowiek, energicznym ruchem odepchnął handlarzy.

 — Precz! zawołał — a czarne jego oczy błysnęły takim gniewem, że nawet rudy żydek, bardzo do handlu namiętny, odskoczył, jak oparzony.

 — Co pan bije, co to jest?! zawołał — tu nie las, tu nie można zrobić zabójstwa!

 — Cicho — sztile Berek — odezwał się stary żyd z długą, siwą brodą. Ty jesteś grubian, nie umiesz się obchodzić z delikatną osobą. Ustąp ztąd. Po co się mięszasz gałganie. Szlachetna i delikatna osoba potrzebuje też delikatności. Niechno pan dobrodziej usiądzie, bardzo proszę.

 To rzekłszy, podsunął wypłowiałe krzesełko.

 — Nie mam czasu, radbym sprawunek jak najprędzej załatwić, pilno mi.

 — Oj, oj, właśnie u mnie nie ma bałamuctwa. Inni klektają i gadają długo, jak baby, ja w trzy słowa robię zgodę. Pan chce garnitur mebli? pan żąda coś fajn.

 — Skromny i niedrogi.

 — Będzie skromny jak panienka, a tańszy, niż barszcz. Patrzno pan dobrodziej, ta kanapka, oj, co to za kanapka! Czysty orzech, a sprężyny! a pokrycie, czy pan wie, jakie to pokrycie jest?

 — Coś bardzo wypłowiałego.

 — Pan dobrodziej żartuje, to wcale nie jest wypłowiałe, ale z przeproszeniem czysty adamaszek, jedwabna nitka, żeby tak moje wrogi jedwabne życie mieli. Do tego stół. Patrz pan co za stół!

 — Trzeszczy — rzekł człowiek w paltocie, przyciskając blat stołu.

 — No to co? Niech on sobie trzeszczy, aby był w sobie zdrów i aby stał na nogach. To właśnie dobrze, to znak, że w nim suchy materyał. Mokre drzewo trzeszczeć nie potrafi, a suche to się samo chwali i woła gwałtu, że suche jest.

 — Już wy mnie nie uczcie, ja się na drzewie znam.

 — Pan znawca? No to mogę pokazać antyków, mam takie, co u mnie po trzydzieści lat leżą, też trzeszczą, bo są suche, jak pieprz. Weźmie pan antyk.

 — Nie.

 — Ja panu każę. Jesionowe są, włosienicą kryte, rarytna rzecz. Dziś włosiennicy w całej Warszawie niema. Nie chce pan włosiennicy, to mam czarną dębinę z utrechtem, z kurdybanem, z czem pan chce. Nie potrzebuje się chwalić, ale mój magazyn jest pierwszy na całą Warszawę.

 Kupujący w milczeniu przyglądał się starym meblom. Obejrzał krzesełka, probował ich mocy, wreszcie zapytał:

 — Ileż za ten garnitur?

 — Zgodzimy się w dwóch słowach, poco dużo gadać. Powiem odrazu ostatnią cenę: sto siedemnaście rubli. Niech ja stracę.

 — Bądźcie zdrowi.

 — A ile pan daje, niech usłyszę, ile dla pana warte?

 — Takie wygórowane żądanie, że ja nie mam co mówić, pójdę gdzieindziej.

 Łatwo to powiedzieć. We drzwiach składu stali żydzi tak zwartą gromadą, że przecisnąć się nie było sposobu, a każdy krzyczał: Cena? jaka pańska cena? Co pan daje? Jakto pan chce kupić i nie mówi, ile chce płacić?

 — Trzydzieści pięć i ani grosza więcej.

 — Trzydzieści pięć! ha! ha! ha! Pan widać zagraniczny jest. Pan pewnie z Sochaczewa, a może z Łowicza. Co to? Z przeproszeniem, adamaszek za trzydzieści pięć rubli? Wielki kupiec! Może panu dodać jeszcze weneckie lustro z palisandrową konsolą i angielski dywan? Będzie cały garnitur.

 — Powiedziałem, że nie dam więcej. Ustąpcie.

 — Aj, aj wolna droga, niech pan idzie... Pan tu jeszcze wróci, doprawdy, szkoda chodzenia.

 Odszedł i zniknął w ruchliwym tłumie.

 Rudy żydek drogę mu torował, prowadził go po wąziutkich schodach, po drabinach, na poddasza, zarzucone gratami.

 I znowu powtarzały się takie same sceny, tarmoszenie, szarpanie za poły, zagradzanie wyjścia. Pociejów to niby rzeka, gdy się w niej kupująca ryba pojawi, stu rybaków sieci na nią zarzuca. Z powierzchowności sądząc, człowiek ów, co skromny garnitur na Pociejów kupować przyszedł, ani do grubych, ani do tłustych ryb zaliczać się nie mógł. Palto miał podniszczone, kapelusz stary, parasol bawełniany ordynaryjny, a w twarzy wyraz takiego przygnębienia i goryczy, że odrazu można było zgadnąć, że mu nie ściele się droga różami. Są takie twarze szczere, które stanu ducha nie potrafią ukryć, na których, niby w źwierciadle, odbija się smutek, czy wesele, radość, czy troska...

 Ten miał twarz bladą, wąsy opuszczone, obwisłe, brodę niegoloną może od tygodnia, a głęboka zmarszczka na czole świadczyła o jakiemś ciężkiem strapieniu.

 Przed tygodniem przybył do Warszawy, najął mieszkanie nie duże, w oficynie na trzeciem piętrze, na samym końcu Hożej.

 Teraz właśnie to mieszkanie mebluje. Radzono mu, żeby na Pociejów się udał i żeby się do upadłego targował, a za tanie pieniądze do pięknych ruchomości przyjść może. Posłuchał, zanurzył się w pociejowskim odmęcie, ochrypł od targowania i w rezultacie nic nie nabył.

 Wszędzie we wszystkich składach było za drogo. Marszczył czoło, coraz bardziej zastanawiał się, obliczał w myśli, czy może do sumki na meble przeznaczonej coś dodać. Nie; byłoby to z krzywdą innych niezbędnych wydatków.

 Ciężka jest taka arytmetyka, zwłaszcza, gdy w drugiej połowie życia uczyć się jej zaczyna, gdy z winą, czy bez winy, tysiące straciwszy, musi dziesiątki i trojaki rachować. Wówczas to wianek cyferek drobnych opasuje skronie niby ostry kolący łańcuszek i wpija się w czaszkę, boleśnie dolega, pali jak ogień.

 «A bidne garnitur». Ma racyę rudy żydek, to w rzeczy samej, okropnie biedny garnitur.

 Człowiek w podniszczonym paltocie, przeszedłszy cały Pociejów i wszystkie składy zwiedziwszy, ku bramie już zmierzał. Stary żyd zastąpił mu drogę.

 — Gdzie mam odesłać pańskie meble? — zapytał.

 — Przecież ich nie kupiłem.

 — No to co? Pan kupi.

 — Za drogo żądacie.

 — Chodź pan do sklepu, zgodzimy się. Pan trochę postąpi, ja cokolwiek opuszczę i będzie git.

 Kupujący zawahał się.

 — Aj, aj — nalegał żyd — co się pan ociąga? Pan widać nigdy się handlem nie trudnił, kiedy na mały sprawunek potrzebuje pan tak wielkiego namysłu. Oto — dodał wskazując na kilku zasmolonych postronkami opasanych żydów — oto są tragarze. Oni zawsze odemnie wszystkim panom meble odnoszą. Niedrogo biorą, a noszą ostrożnie, nic nie łamią. Im trzeba też parę rubelków zarobić. No panie, dokąd ten garnitur mają odnieść.

 — Trzeba go przedewszystkiem kupić?

 — Rachuj pan, że już kupiony, a może pan ma stare meble, moglibyśmy zamienić, możebym ja jeszcze co dopłacił?

 — Nie mam żadnych. Nie dawno przyjechałem tu na mieszkanie i urządzam je dopiero.

 — Jakto? Pan urządza mieszkanie i żąda tylko jeden garnitur? a gdzie łóżka, gdzie szafy, stół, kredens, krzesła? Pan to wszystko u mnie znajdzie w doskonałym gatunku i nie drogo, na sumienie, nie drogo!

 Zaczęło się ściemniać, szare niebo nabrało nad Pociejowem jeszcze brudniejszej barwy, drobny deszczyk padać nie przestawał, gdzieniegdzie migotały już lampy, których promienie z trudnością przebijać się mogły przez duszne, gęste, wilgoci i wyziewów pełne, powietrze.

 Ktoby z bramy wchodowej spojrzał w głąb pociejowskiego targu, mógłby mniemać, że ma przed sobą jakieś ogromne, mętną wodą napełnione aquarium, w którem uwijają się rozmaite fantastyczne stworzenia. Gestykulujący przed sklepami żydzi wyglądają niby polipy morskie, wyciągające ramiona, aby zdobycz pochwycić, tragarz dźwigający wielką szafę na plecach, wydaje się zdaleka jak dziwaczny potwór o ogromnym kadłubie i dwóch króciutkich nogach; żydówka obładowana koszami, podobna jest do kraba.

 Gwar dzienny ucisza się nieco, ale nie kończy, kupujących już nie wiele przybywa, natomiast sprzedający obliczają się, likwidują krótkotrwałe spółki, na przeciąg kilku godzin, na jedną niewielką tranzakcyę zawarte. Kilkunastu złożyło się na kupno jakiejś starej tandety, sprzedali ją zaraz i teraz groszowym zyskiem się dzielą. I kłócą się przytem, przeklinają nawzajem, szarpią, dopóki do porozumienia nie dojdzie. Tu walka o byt, wyraźniej się, niż gdzieindziej maluje, i, prawdę rzekłszy, nie o byt się ona toczy, ale o milionowe bytu cząstki, o wartość dzwonka śledzia, cebuli, lub funta chleba czarnego. Mają swoich szermierzy i bohaterów, owe nieustanne zapasy o grosz, toczone w błocie, stęchliźnie i zaduchu. Ta targowica pociejowska, to niby rola, na której codziennie grosze i trojaki sieją i codziennie grosz z grosza zrodzić się musi i z tego grosza znów grosz i tak ciągle bezustanku, bez końca. Mózgi się na to wysilają, nogi biegają, gardła wrzeszczą, od świtu aż do późnej nocy.

 I teraz oto z głębi ogromnego podwórza, z mroków wilgotnych, wysuwa się chuda, jak szkielet szkapa, ciągnąca wóz starem naładowana żelaztwem. Ciężkie koła turkoczą po nierównym bruku, żelazo zgrzyta na wozie, szkapa z wysilenia i pod razami bata stęka. Będzie na tem żelastwie zysk drobny, wspólnicy nim się podzielą i nazajutrz znów się po mieście rozbiegną, znów innej starzyzny nazwłóczą i tak codzień, codzień.

 Stary żyd prawdę powiedział: człowieka w wyszarzanym paltocie od siebie nie wypuścił. Obniżał cenę po kilka rubli, po pół, przysięgał na wszystko, że ma mały zarobek, że nic nie zyskuje, że traci, że z własnego majątku dokłada, że posag żony narusza — ale gdy graty sprzedał, gdy pieniądze już zgarnął, pogładził się po brodzie, szczęśliwy, że miał dzień tak piękny, że ma jutro żyć z czego i nowe operacye handlowe prowadzić.

 Sprzedał piękny garnitur mebli, szafę wpół spróchniałą, stół na nogach niepewnych, kilka krzeseł i szafkę. Za to z górą pięćdziesiąt rubli dostał. Zarobił na tem trochę i wspólnicy jego trochę i tragarze trochę; walkę dzienną o grosz zakończył stanowczem, niezaprzeczonem zwycięztwem.

 Żegnając człowieka w podniszczonym paltocie i życząc mu, aby w krótkim czasie te meble sprzedał, a nowych, bardzo kosztownych się dorobił, zakończył sentencyą: że każdy człowiek potrzebuje żyć z żoną i dziećmi swemi.

 Nabywca pięknych mebli odpowiedział ciężkiem westchnieniem i powoli ze spuszczoną głową za tragarzami poszedł.

 W parę godzin później na pociejowskim dziedzińcu, czy rynku, jeżeli kto tak go nazwać woli, nastała cisza zupełna. Składy utonęły w ciemnościach, kupcy poszli spać, a natomiast szczury i myszy rozpoczęły gonitwę i całonocną walkę o byt.

II.

 Przedmieście Warszawy, Praga, niezwykle gwarne i ruchliwe w piątki, w sobotę bywa dziwnie ciche i spokojne. Ruch ustaje prawie całkiem. Na dziesięć sklepów dziewięć jest zamkniętych, ulice i place są puste, po ulicach nie turkoczą wozy i furgony.

 Jedynie tylko w godzinach przyjścia lub odejścia pociągów, chwilowo, przelotne ożywienie panuje. Turkoczą dorożki, brzęczą dzwonki tramwajowe, niezgrabne omnibusy hotelowe spieszą po gości.

 Nad Warszawą pochmurne niebo jesienne, wiatr buja swobodnie po ulicach i placach, podnosząc kurz i śmiecie, przechodnie kulą się z zimna i przyspieszają kroku.

 Przed dworzec drogi terespolskiej zjeżdżać się zaczęły dorożki i omnibusy i ustawiały się w równym szeregu. Konduktorzy hotelowi czekali na pasażerów w przedsionku; w bufetach przy drzwiach na peron wiodących zebrała się garstka publiczności i czeka, rychłoli da się słyszeć świst maszyny i dzwonek.

 Tragarze w niebieskich bluzach snuli się po platformie, popychając przed sobą wózki na przyjęcie bagażu gotowe.

 Wskazówka dużego zegaru posuwała się powoli.

 W gromadce ludzi cisnącej się do drzwi stacyjnych, znajdował się ten sam człowiek w podniszczonym paltocie, co meble na Pociejowie kupował, ale teraz trochę lepiej wyglądał. W oczach jego malowało się pewne ożywienie, może radość, że tych, na których oczekuje, niezadługo powita.

 Bo istotnie już tylko pięć, już tylko trzy minuty.

 Szwajcar z wielką powagą położył rękę na klamce, aby jednocześnie z uderzeniem dzwonka drzwi otworzyć i publiczność oczekującą na platformę wpuścić.

 Wreszcie upragniony dzwonek odzywa się donośnie, publiczność z pospiechem gorączkowym wybiega na spotkanie pociągu, który hamulcami zgrzytając, wtacza się na stacyę.

 Powitania radosne, okrzyki, uściski.

 Człowiek w podniszczonym paltocie biegnie wzdłuż pociągu, zagląda do wagonów, oryentować się nie może w tłumie. Popychają go, trącają łokciami, ale on nie zważa na to i pilnie przegląda wszystkie wagony trzeciej klasy.

 Wreszcie stanął, straciwszy nadzieję ujrzenia oczekiwanych, popatrzył trochę i do odwrotu się zabierał; tłum go popychał po wyjściu.

 — Mieli przyjechać — mówił sam do siebie — mieli przyjechać dziś wszyscy, czyżbym źle list przeczytał? Nie, widocznie stało się coś, wypadek czy nieszczęście...

 Gdy się tak zastanawiał, usłyszał za sobą szybkie kroki i nagle uczuł, że go ktoś z jednej i z drugiej strony za ręce chwyta. Obejrzał się.

 — To my, to my ojczulku! zabrzmiał głos młodej, wysmukłej dziewczyny — to my, ja z Edziem.

 — Jak się macie, niechże was uściskam, a gdzież matka, a gdzie tamci?

 — Myśmy tylko przyjechali we dwoje, proszę ojca; ja, żeby nowe nasze gospodarstwo urządzić, Edzio, w nadziei, że się do szkół dostanie, mama przyjechać nie może.

 — Czy chora? mówcie no prawdę. Wiecie, że najbardziej nie lubię niepewności.

 — Nie ojczulku, mama nie jest chora.

 — Czy nie kłamiesz, Maniu naumyślnie, żeby mi przykrości oszczędzić?

 — Najszczerszą prawdę mówię.

 — Więc dla czegoż nie przyjechała?

 — A, proszę ojca — odezwał się chłopiec — jakże? Nasze sprzęty, krowy, konika, bryczkę, chcieli kupić za bezcen, za darmo. Mama płakała i myśmy także płakali, ale wreszcie mama powiada: nie, nie pojadę, przeczekam, może znajdę nabywców. Nie sposób tak marnować. Niech Mania z Edziem dąży do Warszawy, a ja sprzedażą się zajmę. To są słowa mamy i oto jesteśmy.

 — Dobrze, moje dzieci, jedźmy do domu. Macie z sobą jakie pakunki?

 — Bardzo mało, to tylko co najniezbędniejsze. Resztę mama przywiezie.

 Po chwili jednokonna dorożka toczyła się od dworca. Ojciec z córką siedzieli w ciasnem pudle, chłopiec obok dorożkarza na koźle. Niewielki bagaż, z kilku tłomoczków złożony, dał się łatwo umieścić.

 — Rozmowa niezbyt była ożywiona, bo turkot dorożki ją zgłuszył. Chłopiec z ciekawością rozglądał się dokoła, panienka posmutniała.

 — Cóż, Maniusiu, jakże ci się miasto podoba? — zapytał ojciec — ładne?

 — Straszne — odrzekła — może mi się tylko tak wydaje... ale...

 — Ale co?

 — Boję się, ojczulku.

 — Dla czego? co cię przeraziło?

 — Nie wiem, sprawy sobie zdać z tego nie umiem, drżę, lękam się; w lesie nie jest tak straszno, jak tutaj.

 — Dziecko jesteś...

 Zapewne; Mania szesnaście lat dopiero skończyła, wychowana w zacisznym wiejskim zakątku, o mieście, zwłaszcza o dużem, z książek tylko i z rycin miała pojęcie. Gdyby przyjechała na czas krótki, dla przyjemności tylko i zobaczenia miasta, możeby na nie z mniejszą spoglądała obawą, ale na zawsze, może na całe życie tu przybywa, a swój dotychczasowy tak miły i spokojny światek opuszcza, więc obawa ją zdjęła. Żal za tem co traci, a niepewność, co wśród obcych, nieznanych ludzi znajdzie.

 A tych ludzi tak dużo! Biegną, popychają się spieszą, jeden drugiego wyprzedza, a im dalej w miasto, tem ich więcej. Tyle ludzi, tyle domów, tyle ulic, las istny; tylko nie las spokojny, cichy, szemrzący łagodnie, lecz przeciwnie pełen gorączkowego, szalonego ruchu i życia.

 Po co ci ludzie tak spieszą? Za czem gonią? Dokąd biegną, jeden na drugiego nie zważając.

 Ten ruch dziwną jakąś trwogą napełniał dziewczynę, osamotniona się czuła w tłumie i gdyby nie obecność ojca, rozpłakałaby się z pewnością.

 Na chłopca widok Warszawy zupełnie inne zrobił wrażenie, rozglądał się z ciekawością i dorożkarza pytaniami zasypywał.

 — Kawaler snać pierwszy raz tutaj? — zapytał dryndziarz.

 — Pierwszy.

 — Zaraz znać. Tak się kawaler mostowi przygląda, jak gdyby nigdy mostu nie widział?

 — Takiego nie widziałem, śliczny most!

 — Jak most; lepsza ulica, bo przez te psie tramwaje noga za nogą trzeba jechać.

 — Co to za tramwaje?

 — A te wagony, co po szynach idą. Kto je wymyślił, bodaj z piekła nie wyjrzał.

 — Dla czego przeklinacie?

 — Ma się rozumieć. Było dorożkarzom niegdyś dobrze; mieli chleb dla siebie i owies dla koni, jeździli po kawalersku, zarabiali i sporo zarabiali; aż ci przyszli jakieś szwaby, wymyślili tramwaje; biorą pasażerów jak śledzie w beczkę. po dychaczu od sztuki, a ty fachu dorożkarskiego bracie, stój jak przymurowany, śpij na koźle, czekaj aż coś kapnie. Żeby ich kolka! Było dawniej dobrze, a teraz licha zjedz i serdelkiem zakąś. Tak, panie kawalerze, teraz Warszawa na szczęt zmarniała.

 — Takie miasto...

 — Eh, to się tylko wydaje, a po prawdzie powiedziawszy, cóż to za miasto? W Łowiczu na jarmarku lepszy ruch bywa niż tutaj. Dawniej choć panowie w Warszawie byli.

 — A gdzież się podzieli?

 — Albo ja wiem: może powymierali, może zbiednieli, dość że niema. Byli tacy co po rublu za kurs dawali, a teraz to ci każdy lepiej taksę umie, niż pacierz. Widać, że ich w maleńkości w szkołach taksy uczą. Nie ma teraz panów, kawalerze, oj niema.

 Edzio się obraził.

 — Że ja pierwszy raz w Warszawie jestem, to sobie ze mnie żartujecie.

 — Ja?

 — A zapewne. Powiadacie, że panów niema, a tu ich tysiące snuje się po ulicach; przecież własnym oczom chyba mogę wierzyć.

 Dorożkarz śmiechem wybuchnął.

 — Panicz mówi o tych elegantach, co ich pełno wszędzie. Ha! ha! o to mi dopiero panowie, para po pięć, tacy panowie. Inszy i na tramwaj niema, nie tylko na dorożkę, a gdyby mógł toby duszę w lombardzie zastawił. Panowie, oj panowie oni! Rurę na głowie taki nosi, myślałbyś, że hrabia, taki wystrojony, a to akurat pisarczyk z kantoru, co bierze trzydzieści dni na miesiąc i dwanaście tygodni na kwartał.

 Edzio się uśmiechnął.

 — Sprawiedliwie tak paniczu, z wierzchu to się to niby świeci, a naprawdę bryndza. Niby wielkie miasto, a to wielka bieda. Są bogacze, ma się rozumieć, że są, ale taki zarobić człowiekowi nie da, trzyma własne konie i powóz. Panicz się dziwi; jak panicz tu pobędzie parę lat, to się przekona, że ja prawdę mówię. Dziwu niema, bo do Warszawy biedota z całego świata się zwłóczy. Komu źle, kto wszystko straci, kto nie ma co jeść, ten do Warszawy, jak w dym, myśląc, że tu manna z nieba spada, a piekarze darmo chleb dają.

 Chłopiec zarumienił się i posmutniał. Wszakże i jego ojciec w takiem samem jest położeniu i dąży na bruk warszawski w mniemaniu, że pracę i zarobek znajdzie.

 — Oj paniczu — mówił dalej dorożkarz — bryndza tu, wielka bryndza. Ja też warszawiak nie jestem, ze wsi pochodzę, z pod Czyżewa. Fornalem byłem we dworze. Zachciało mi się lepszego losu, przywlokłem się do Warszawy i...

 — Przecie macie dorożkę.

 — Albo to moja? Na cudzej jeżdżę, służę. Mam pięć rubli na miesiąc, akurat tyle, ile płacę komornego za izbę w suterenie, a mam do żywienia babę i czworo dzieci.

 — Z czegoż więc żyjecie?

 — Bóg wie, paniczu, z wiatru co wieje. Kobieta chodzi na posługi, do prania, mycia podłóg, ja codzień trochę ukradnę i łata się.

 — Kradniecie i nie wstydzicie się?

 — Trochę się wstydzę, ale co mam robić? złotówczynę, a czasem dwie lub trzy dziennie musi człowiek ściągnąć, bo inaczej...

 Tak rozmawiając, zajechali na Hożą.

 Edzio z kozła zeskoczył, tłomoczek jeden wziął i niebawem ojciec, córka i syn znaleźli się w nowem mieszkaniu.

 Wchodziło się po wązkich wschodach, wysoko, na trzecie piętro. Z przedpokoju, tak ciasnego, że się w nim ledwie obrócić było można, jedne drzwi prowadziły do kuchenki, drugie do pokojów, a właściwie pokoików maleńkich. Było ich trzy, jeden za drugim, największy miał dwa okna, inne po jednem.

 — No, cóż dzieci — zapytał ojciec — jakże wam się tu podoba?

 Mania nic nie odpowiedziała zaraz, rzuciła okiem po kątach, po ścianach, pomyślała przez chwilę i rzekła:

 — Ciasno, ale musimy się pomieścić.

 — Trudno będzie, lecz wiele ten czyni, kto musi.

 — O! niech się ojczulek nie martwi, damy sobie rady. Ja tu zaraz od jutra porządki porobię, jak mama przyjedzie, to już ład zastanie. Ojczulek zapewne posadę już ma?

 — A mam, nawet nie jedną,.. przyrzeczoną... odpowiedział niechętnie, z odcieniem niewymownego smutku w głosie.

 Do tylu już drzwi kołatał i nie otworzono mu, zniósł tyle przykrości i upokorzeń, tyle nawyczekiwał w przedpokojach i przedsionkach, tyle naopłacał resztkami pieniędzy rozmaitych pośredników i faktorów, którzy obiecywali mu złote góry, a później ulatniali się, jak kamfora.

 Nie spodziewał się przed kilkunastu, przed kilku nawet laty, że się w podobnem położeniu kiedy znajdzie, to też mu się ono podwójnie ciężkiem, nieznośnem wydawało.

 Człowiek ten nie zawsze w wyszarzanym chodził paltocie, nie zawsze miał takie smutne wejrzenie i głowę ku ziemi schyloną. Trzymał się niegdyś prosto, patrzył w przyszłość śmiało, z ufnością, zbyt hardo może.

 Ufał własnym siłom, pracy swej, energii. Zdawało mu się, że stoi na pewnym gruncie, ale zapomniał o tej prawdzie, że nie ma gruntu, który zupełnie jest pewny. Zdarzy się wypadek, nieszczęście, zajdą okoliczności nieprzewidziane i to, co było niby niewzruszonem, chwieje się, usuwa z pod nóg i ciągnie człowieka w przepaść.

 Miał w dzierżawie majątek, a więc sposób do życia, dach nad głową, a teraz posady oto szuka i wcale nie ma zamiaru przebierać. Weźmie co mu dadzą, będzie robił, co każą, nie ulęknie się pracy, byle ją tylko znalazł, a tu tak trudno, prawie nie sposób...

 Temu lat niewiele, kilkanaście zaledwie, kiedy pełen wiary w przyszłość o założeniu rodziny myślał, widział świat w barwach różowych, czyż mógł przypuszczać, że te barwy tak prędko zczernieją?

 Taka zmiana odbywa się bardzo szybko, niepostrzeżenie prawie, jasne kolory blakną, płowieją, szarzeją, pokrywa je coś, niby mgła, niby pył drobniutki, znikają z nich światła, ustępując miejsca cieniom, a w końcu zlewa się to wszystko w jedną wielką czarną plamę — i z tęczowych blasków pozostają tylko wspomnienia. I tym jednak oddawać się niema kiedy, bo teraźniejszość wielkim głosem o swoje się dopomina, zaspokojenia pilnych potrzeb domaga się tak, że na rozpamiętywanie przeszłości, ani na snucie pięknych planów na przyszłość, minuty wolnej brakuje.

 Mania usłyszawszy niechętną odpowiedź ojca, powtórnie zapytywać nie śmie, ojciec ze zwierzeniami nie spieszy, bo nic miłego do powiedzenia niema, a mały Edzio, całodzienną podróżą znużony, usiadł przy małym stoliku w kącie, oparł głowę na dłoniach i wpół czuwa, wpół marzy... Wszystko co widział w czasie podróży, przesuwa się w jego wyobraźni: droga długa, miasto wielkie i bułki dziwnie małe. Ten ostatni szczegół niezwykle go zajmował. Zajmowało go także mieszkanko ciasne, brak podwórza, ogrodu, dręczyło go pytanie, gdzie biegać, gdzie się bawić?

 — Proszę ojczulka — zapytał nieśmiało — przebudzony wielkością kwestyi, która na myśl mu przyszła.

 — Co chcesz Edziu?

 — Czy tu w Warszawie grywają w palanta?

 — Zapewne grywają.

 — A gdzie? przecież chyba nie na tych podwóreczkach?

 — Są place za miastem, są ogrody publiczne, nawet bardzo ładne ogrody.

 — A to dobrze, to bardzo dobrze, zaraz od jutra zacznę tych ogrodów szukać.

 — Nie wiem jeszcze jak się jutro urządzimy, ale zdaje mi się, że najpierw wypadnie szkoły poszukać.

 — To prawda — odrzekł z westchnieniem.

 — Martwi cię to?

 — O nie — owszem, pragnę zacząć się uczyć jak najprędzej. Mama mówi, że gdy ukończę edukacyę, to będę mógł rodzicom dopomagać i Mania to samo powiada. Owszem, niech mnie ojciec jutro do szkoły odda. Do ogrodu wybiorę się w święto.

 Ojciec nie odpowiedział. Jutro chłopca do szkoły nie zaprowadzi, gdyż ma co innego na głowie; do biura kolejowego ma pójść, do naczelnika z listem polecającym. Już się od trzech dni o audyencyę dobija, ale jakoś zawsze niefortunnie trafia. To pan naczelnik wyjechał na miasto, to poszedł z papierami do dyrekcyi, to zajęty, to ma kogoś u siebie.

 Trudno, kto jest na wysokiem stanowisku, temu każda minuta droga.

 W szeregu innych suplikantów, ojciec Edzia wyczekiwał po kilka godzin dziennie i wyczekiwał napróżno, nie tracąc wszakże nadziei, że kiedyś drzwi gabinetu dygnitarza otworzą się przecie.

 Jakoż istotnie, na drugi dzień po przybyciu Mani i Edzia do Warszawy, otworzyły się one. Pan naczelnik siedział przy ogromnem biurku, zawalonem papierami, palił cygaro i czytał gazetę. Gdy mu zaanonsowano przybyłego, odwrócił głowę i spojrzał.

 — Co to? od kogo? zapytał naczelnik.

 — Od hrabiego Adolfa X.

 — Od Adolfa! No proszę, przypomniał sobie o mnie, a dawno, dawno nie widzieliśmy się; przypomniał. No proszę, no proszę...

 Włożył na nos binokle i odczytał list.

 — Pan się nazywasz Kwiatkowski?

 — Tak jest, Julian Kwiatkowski, do usług pana naczelnika.

 — Dzierżawiłeś folwark od hrabiego? Pisze, że wyszedłeś z tej dzierżawy uczciwie, ale bez grosza.

 — Klęski, nieurodzaj, panie naczelniku.

 — Znam ja to mój panie, po dziesięć razy na dzień o tych losowych klęskach słyszę. Zwykła piosenka. Safanduły jesteście, niedołęgi, rządzić się nie umiecie, a zbankrutowawszy, jak w dym do kolei. Z pod ziemi wykop posadę, panie naczelniku, a daj.

 — Jeżeli pan naczelnik nie może...

 — Nie może, czy może, to inna kwestya. Czy pan jesteś żonaty?

 — Żonaty.

 — Potrzebne wam te małżeństwa! Co spojrzeć, to żonaty, kamieniem rzuć na chybił trafił, w żonatego trafisz. Małżeństwo to za kosztowna zabawka dla biedaków, zawsze to powtarzam. Dzieci zapewne są?

 — Są panie!

 — Ile?

 — Czworo.

 — Czworo dzieci, czworo dzieci! I pan na kolei chleba szukasz. Czy wyobrażasz sobie, że dyrektorem zostaniesz?

 — Nic sobie nie wyobrażam, pracować pragnę, choćby na najskromniejszem stanowisku. Zresztą głównie mi idzie o to, abym się zahaczył, a dalej moją rzeczą będzie zasłużyć sobie na...

 — Na awans. Bardzo pięknie, u nas o awanse łatwo!

 Pan naczelnik był w dobrym humorze, niedawno zjadł śniadanie, delektował się wybornem cygarem i miał ochotę do gawędki, choćby z suplikantem.

 — Tak, tak — mówił — rzetelna praca zawsze znajdzie nagrodę; ale à propos, jakże się miewa hrabia? Jak mu się powodzi?

 — Pan hrabia ma się dobrze, a co się tyczy powodzenia, o tem nie ma co mówić. Zamożny to człowiek, posiada kapitały znaczne.

 — Za żoną duży posag wziął?

 — Nie wiem, proszę pana naczelnika.

 — Ale ja wiem; byłem na ich ślubie, bo trzeba wiedzieć, że łączy nas dawna znajomość od szkolnej ławy jeszcze.

 — Właśnie pan hrabia wspominał.

 — Tak, tak dawne dzieje, ale czemu pan stoisz? proszę siadać panie... jakżeż tam?

 — Kwiatkowski, do usług.

 — Panie Kwiatkowski, tak, siadajże pan. Polowania u hrabiego częste?

 — Dużych dwa w zimie, a oprócz tego jesienią na kuropatwy, lub na dubelty latem, jak się zdarzy. Pan hrabia myśliwy zawołany, polować lubi.

 — Zwierzyny zapewne nie brak?

 — O jest dosyć, na zimowych polowaniach po sto zajęcy biją, sarny są też i dziki...

 — Takie polowanie to rozumiem.

 — Pan naczelnik myśliwy? — zapytał pokornie Kwiatkowski.

 — Spodziewam się! Jedyna to moja przyjemność, powiedziałbym nawet, namiętność. Mam swoje trofea: rogi jelenia, lub dzika, skóry sarnie. Dzik był pyszny, czterysta funtów ważył. Dostał kulą w oko i trup na miejscu. Więc pan masz czworo dzieci, panie Kwiatkowski?

 — Czworo, proszę pana naczelnika.

 — A funduszów nie wiele?

 — Prawie nic.

 — Hrabia Adolf gorąco pana poleca.

 — Cała moja nadzieja w tem, jeżeli pan naczelnik prośbę hrabiego raczy uwzględnić.

 Naczelnik przygryzł wąsy, zamyślił się i po chwili rzekł:

 — Hm, radbym, ale w tej chwili wakansu niema, a kandydatów tysiące; trzeba czekać, może się coś trafi. Czy masz pan z sobą podanie, dowody?

 — Oto są.

 — Bardzo dobrze. Zostaw pan papiery te u mnie, ja je rozpatrzę i mieć pana będę na pamięci.

 — Uprzejmie dziękuję, bardzo wdzięczny jestem; kiedy pan naczelnik zgłosić się każe?

 — Mówię panu, że nie zaraz. Przyjdź pan za miesiąc, dwa, trzy wreszcie, kandydatem już pan od dzisiejszego dnia jesteś. Tymczasem może się panu trafi jakie prywatne zajęcie.

 Rzekłszy to, pan naczelnik podniósł się z krzesła, co było wskazówką, że audyencya skończona.

 Suplikant skłonił się nizko i dziękując za obietnicę, wyszedł.

 Woźny, widząc, że pan naczelnik rozmawiał z niepozornym człowiekiem tak długo, stał się nadzwyczaj uprzejmym, podał eks-dzierżawcy palto, otworzył przed nim drzwi na oścież i rzekł jak umiał najgrzeczniej:

 — Padam do nóżek pana dobrodzieja.

 Naczelnik podanie i dowody pod wielki stos papierów podłożył, czytanie gazety dokończył, a potem znów interesantów przyjmował, do dyrektora poszedł, z kolegami gawędził i zanim odjechał z biura na obiad, zdążył zapomnieć, że istnieje na świecie jakiś Kwiatkowski, który ma żonę, czworo dzieci, protekcyę hrabiego Adolfa i niepewność, czy będzie miał za miesiąc za co kupić kawałek chleba, a słuszniej mówiąc pewność, że tego chleba kupić nie będzie miał za co.

 Kwiatkowski przeciwnie, doskonale naczelnika pamiętał, wciąż miał przed oczyma postać jego pięknie zaokrągloną, jego uśmiech protekcyonalny, wyraz twarzy, kolor oczu, podbródek podwójny, łysinkę; pamiętał wybornie każdy wyraz, jaki od niego usłyszał i mógłby całą rozmowę dosłownie, bez zająknienia powtórzyć.

 Różne bo są gatunki pamięci.

 Kiedy ojciec upajał się obietnicami dygnitarza, córka doprowadzała do porządku skromne mieszkanko. Edzio zaś wyszedł na miasto, żeby je poznać cokolwiek.

 Szedł powoli, rozglądał się, podziwiał większe domy, oglądał wystawy sklepowe, przypatrywał się tym panom i paniom eleganckim, co z pozoru wyglądali jak bogacze, a według zdania dorożkarza, nie mają czem za kurs zapłacić.

 Była blizko godzina trzecia po południu, na ulicę wysypał się rój młodzieży ze szkół wracającej. Chłopcy mniejsi i więksi, to w gimnazyalnych uniformach, to w cywilnych z tornistrami na plecach, śpieszyli, gwarząc wesoło.

 Edzio im zazdrościł; oni są już w szkołach, niektórzy blizcy ukończenia, wkrótce na ludzi wyjdą, rodzicom będą pomocą — a on co? Samotny w tym tłumie, nikogo nie zna, z nikim rozmawiać nie może. Żeby choć jednego znajomego miał, toby się przynajmniej dowiedział czegoś o szkole, dopytał. Ojciec czasu niema, do naczelnika chodzi od dni kilku, siostra pilnuje domu. Zresztą gdzie i do kogo pójdzie? ani krewnych, ani znajomych w Warszawie niema. Lepiej było stokroć na prowincyi.

 W młodej głowie myśli zmieniają się szybko; dopiero chłopca zajmowała szkoła i przyszłość, to znów jakiś figielek mechaniczny w wystawie sklepowej jego uwagę pochłonął. Na prowincyi takich zabawek nie znają. Niemiec w szlafroku, w szlafmycy, klapkę na muchy trzyma w ręku, mucha po stole chodzi: niemiec zamierza się klapką, podnosi ją powoli, wyżej, jeszcze wyżej, wreszcie uderza i mucha ucieka, a niemiec chowa brodę w kołnierz i robi niezmiernie głupią minę.

 Przed oknem stoi gromadka malców i za każdem uderzeniem klapki bije niemcowi brawo.

 Jakiś czupurny blondynek, z tornistrem na plecach tak się rozochocił, że zamiast bić brawo jak zwykle na własnej dłoni, zaczął z całej siły bębnić pięścią po plecach Edzia.

 Jest to także pewien sposób zawiązywania znajomości, a nawet przyjaźni.

 Edzio nie pozostał dłużnym w odpowiedzi i oddał szturchańca przeciwnikowi z dużym naddatkiem, potem obydwaj odskoczyli na kilka kroków i patrzyli na siebie zacietrzewieni, jak koguty.

 Edzio ściskał drobne pięści i gotów był na nowo rzucić się do walki, ale tamten drugi wybuchnął nagle śmiechem:

 — Ja cię wcale uderzyć nie chciałem — rzekł.

 — Nie chciałeś? czegoż więc biłeś?

 — Zdawało mi się, że kawaler jest mój kolega Wacek, a tymczasem nie. Takie skopsanie przez pomyłkę nie liczy się, tembardziej, że oddane.

 — O! ja zawsze oddaję.

 — Ho, ho, a cóż kawaler jesteś za jeden, do jakiej szkoły chodzisz?

 — Jeszcze nie chodzę, ale będę chodził.

 — Na wstępniaka?

 — Nie wiem, jak zdam, może do pierwszej zdam.

 — Ja właśnie w pierwszej jestem. W piłkę umiesz grać?

 — Umiem.

 — Ojca masz?

 — Mam.

 — Poproś niech cię wtryni do nas. Gdzie mieszkasz?

 — Na Hożej.

 — A i ja na Hożej, my tam mieszkamy już dawno.

 — A my od dni kilku; ja pierwszy raz dopiero jestem w Warszawie.

 — To ty nic nie znasz.

 — Ma się rozumieć, że nic. Przyjechałem niedawno.

 — Któż jest twój ojciec!

 — Ma być na kolei.

 — Ma być? Mój ojciec jest na kolei, ma znaczny urząd w ekspedycyi.

 — Ho! ho, w ekspedycyi.

 — Jest naczelnikiem wagi, a mama utrzymuje magazyn.

 — Cóż to jest magazyn?

 — Nie znasz? magazyn, to jest... to jest widzisz magazyn!... taki duży pokój z szafami, w szafach są kapelusze dla pań, a obok tego pokoju jest drugi pokój, a w nim siedzą trzy panny i robią suknie. — Do jakiej szkoły chcesz chodzić?

 — Nie wiem, żadnej nie znam.

 — Jeżeli cię ojciec nie odda do gimnazyum, wtryń się do nas, będziemy razem. Słuchaj, ja teraz nie mam czasu, idę na obiad, później wyjdę na godzinę, zaczekaj na mnie na rogu alei, pogadamy. Jak ci na imię?

 — Edzio — a tobie?

 — Wicek.

 — To bardzo ładne imię, podoba mi się.

 Dwaj malcy w najlepszej harmonii i zgodzie poszli razem, rozmawiając tak poufale i szczerze, jakby się znali już od bardzo dawna. Przeskakiwali z przedmiotu na przedmiot z nadzwyczajną łatwością. Edzio mówił o wsi i jej przyjemnościach, Wicek w niezupełnie zrozumiałych dla prowincyonalisty wyrażeniach, malował życie szkolne i rozkosze miasta. Dowiedział się Edzio, że w piłkę grywać można na placu Ujazdowskim, że zimową porą są pyszne ślizgawki u cyklistów i na Foksalu, że najlepsze piłki są lanki a najdoskonalsze łyżwy halifaksy, że proca robi się z drewienka i rurek gumowych, że do arytmetyki używa się kajetów w kratki, że w szkole do kozy wsadzają czasem na kilka godzin, że bułki mularki są znacznie większe, aniżeli kajzerki, że hałwa jest bardzo dobry przysmak.

 Gdy doszli do domu, w którym mieszkał Wicek, podali sobie ręce jak dwaj przyjaciele i postanowili najdalej za dwie godziny zejść się na rogu alei. Jeżeliby się który cokolwiek spóźnił, to drugi na niego zaczeka.

 Rozeszli się, zadowoleni niezmiernie ze spotkania i znajomości, zawiązanej tak łatwo.

 Edzio z wielką radością powiedział siostrze, że już mu nie będzie teraz smutno i samotnie w Warszawie, ponieważ znalazł przyjaciela, a zapewne w niedalekiej przyszłości kolegę, który go wszędzie zaprowadzi i z innymi chłopcami zapozna.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok