Na imię jej było Lily - Bohdan Tymieniecki - ebook

Na imię jej było Lily ebook

Bohdan Tymieniecki

4,2

Opis

„Na imię jej było Lily” to autobiograficzna powieść historyczna autorstwa Bohdana Tymienieckiego. Tytuł jest nawiązaniem do imienia nadanemu armacie czołgu Crusader, na którym autor szkolił żołnierzy w brytyjskiej szkole broni pancernej w Egipcie. Napisana żywym językiem pozycja opisuje losy kawalerzysty, który po wojnie obronnej 1939 roku, przez Rumunię dostaje się do Francji, by kontynuować wojenną wędrówkę (już jako kawalerzysta pancerny) przez Wielką Brytanię, Bliski Wschód i Włochy...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 259

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (13 ocen)
9
1
1
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Humie

Nie polecam

Uwaga- ocena dotyczy jedynie tekstu zredagowanego przez wydawnictwo Espadon w sposób wręcz zbrodniczy. Każda osoba znająca wydanie MON 1984 wie, iż książka miejscami jest cudownym pomieszaniem polskiego, francuskiego i arabskiego, co nadaje jej cały klimat. Niestety w wydaniu wydawnictwa Espadon część tekstu po prostu przetłumaczono bez żadnych odnośników na język polski, co całkowicie zmienia nastrój ksiażki. Bohdan Tymieniecki jako jedyny chyba dotyka tematów trudnych dla historii polskiego żołnierza, za co mu chwała. Niestety cały klimat książki został zniszczony poprzez zmianę jej tekstu. Wydanie MON 1984 pięć gwiazdek. Wydanie obecne- jedna gwiazdka.
00

Popularność




Bohdan Tymieniecki

Na imię jej było Lily

ARIE BOOKS

WARSZAWA 2021

LILY

Już w korytarzu baraku wykładowego uderzył mnie zapach dobrego mydła i tabac blond. Odruchowo poprawiłem nieskazitelnie wyprasowany bush-jacket i... pchnąłem drzwi.

Spokojnie, bez pośpiechu podniosło się z ławek ośmiu młodych oficerów w popielatych mundurach kawalerii Leclerca. Jeden rzut oka wystarczył... szkoła kawalerii w Saumur! Ruch głowy, sposób noszenia munduru, uczesanie, uważnie we mnie utkwione oczy, z delikatnym uśmiechem niedbałej uprzejmości, znamionowały przynależność do kasty!

Boże, co za kontrast!

Tydzień temu tłumaczyłem sierżantowi angielskiemu gunnery czołgowe dla „klasy” polskiej.

Ośmiu starych samców w szortach i przepoconych koszulach – siedmiu z nich nigdy nie będzie miało nic wspólnego z czołgami. Ale jak nie wykorzystać dobrych stosuneczków w sztabie, żeby złapać taką okazję do spędzenia urlopu w Kairze? A tutaj... aż wstyd ich pokazać.

Jeden wyjątkowo był młody, porucznik o jasnej czuprynie, z cholernie historycznego pułku – historycznego, bo chyba jedynego w historii, co pobił się z własną piechotą. Ta, dawszy mu wstręt należyty, odesłała – jak mówił Benek Lipkowski – do historii. – Nie bój się – mówił – wojna się skończy, zrobią historię, laury i zaszczyty się posypią, a ty nie pyskuj, bo wódy dają dużo i łatwo, a choć mnie kolano od ostatnich prysiudów strzyka, wódka za darmo.

Porucznik dokumentował swoją przynależność do broni wspaniałymi długimi butami o zabójczym połysku i fikuśnym kabacikiem ze srebrnymi guzikami. Egzotyczny ten strój nie tylko zwracał powszechną uwagę, ale budził zachwyt sprzątających Egipcjan, którzy jego pojawienie się witali za każdym razem podziwem cmokających warg.

Sierżant, instruktor z baretką Military Medal, weteran spod El Agheila i Sidi Barrani, wykładał browninga.

Regulamin zabraniał przerywania wykładowcy, ale nasz kawalerzysta co chwila miał nowe pytanie, które naturalnie musiałem tłumaczyć. Sierżant cierpliwie odpowiadał, ale gdy nasz „mołojec” uparł się na jakiś warunek bezpieczeństwa, instruktor położył kredę, długo, z twarzą bez wyrazu wpatrywał się w pytającego i zwrócił się do mnie:

– Powiedz mu, że jeśli on tak dba o swoje bezpieczeństwo, to trafił pod zły adres. Powinien służyć w kawalerii Faruka.

Bez zmrużenia oka przetłumaczyłem. Porucznik mało nie oszalał.

– Jak pan śmie! Ja pana nauczę! Mnie – oficera! Pan!

– Siadaj – warknął sierżant i obróciwszy się do mnie z wyraźnie hamowaną furią, wycedził przez zęby:

– Powiedz temu esmie, że daję mu pięć sekund na uspokojenie. – Tego przetłumaczyć nie mogłem. Było nie było – polski oficer.

W myśl obowiązującego regulaminu tylko stopień i funkcja instruktora brane były pod uwagę... Przerwałem wykład! Skarga na mnie poszła do szefa sztabu korpusu.

X

Abbasia była największym ośrodkiem wyszkolenia broni pancernej Jego Królewskiej Mości. Ponieważ ostatnie dwa lata doświadczenia brytyjskiej broni pancernej ograniczały się do walk pustynnych, tutaj na miejscu zbierano dane, wszystkie spostrzeżenia, wszystkie uwagi i na podstawie tych doświadczeń szkolono instruktorów i dowódców nowo powstających formacji

Na kursy instruktorów przysyłano najbardziej doborowy element nawet z Anglii, każde miejsce było na wagę złota.

Pochyliłem głowę w ukłonie:

– Merci, messieurs!

Poczułem lekką tremę i... pot pod koszulką.

Przedstawiłem się. Coś jakby odciężało, ocieplało. Za kogo oni mnie brali? Zacząłem:

– Le canon! Armata, proszę panów, jest jak... kobieta. Za pieszczotę płaci... pieszczotą. A nie znosi lekceważenia. Armata ma... duszę, chers messieurs!

Dziwnie spoważniały te młode twarze, zawisły na mnie zaciekawione oczy.

Wykład potoczył się dalej.

Kiedy minęła godzina i wyszedłem zmęczony na zewnątrz baraku na tradycyjny smoke, podszedł do mnie wysoki, wytworny, o twarzy południowca lieutenant marquis de Biron, wyciągnął rękę:

– Sierżancie! Le canon... kobieta i dusza... Naprawdę w to wierzycie?

– Z całego serca, mon lieutenant!

Silny uścisk dłoni.

X

Ostatni skończył, zostało jeszcze jakieś pół godziny, zanim przyjdą po nas wozy. Teraz moja dotacja amunicji instruktora. Wszedłem do czołgu:

– Sergeant Bell! Proszę ładować!

Tarcza sześćset jardów, czarna, „bull’s eye”1 białe. Pierwszy poszedł dziesięć cali za wysoko. Coś mnie tknęło. Muszę uregulować armatę.

Jak zwykle: dwie nitki na krzyż i otwór iglicy, i lornetka, i... te dwa, mnie tylko znane clicki pokręteł lunety... Ready!

Poszedł... następny! I... następny!

Wszystkie trzy... bulls! Wystarczy!

Wylazłem z crusidera; wychodząc, lekko, ciepło dotknąłem zamka.

Podszedł Tom, szkolny driver czołgowy, rodowity londyńczyk, stary wyjadacz pustynny, ucho zostawił – jak mówił – na souvenir dla Afrika Korps.

– Sierżancie! Lily straciła głowę dla ciebie! Ty nigdy nie pudłujesz! – Armata nazywała się Lily...

Wróciliśmy późno, bo jakiś nowy kierowca, niezwyczajny pustyni, zakopał wóz. Co za mordęga.

Wszyscy rozbiegli się po barakach; powlokłem się do swego boksu, zrzuciłem koszulę pełną piachu... A teraz prysznic! Nawet tu na strzelnicy przebieraliśmy się do dinneru. Wyszedłem. Z baraku obsługi już aż huczało. When she comes... when she comes! Ipi-ja-ja... ipi-ipi-ja...

I znowu perspektywa pijackiego wieczoru, kłębów dymu i zapachu piwa.

Po co ja tam pójdę? Odechciało mi się wszystkiego. Noc ciszą swoją otulała pustynię. Na prawie czarnym niebie wielkie świecące gwiazdy jak zawieszone latarnie. Powoli poszedłem do parku, oparłem się o czołg, ramieniem objąłem lufę armaty i przytuliłem policzek do ciepłej stali.

Szakale zaczynały swój koncert.

X

Rano przyjechały dwie klasy Południowoafrykańców. Chłopy wielkie, ciężkie, płoworudawe czupryny, w szortach zawiniętych po pępki, i szwargocące Afrikaans.

Tom splunął na ich widok:

– Sukinsyny! Poddali się w Tobruku.

Strzelanie szło ospale. Wyniki były złe. Dwóch pierwszych ledwie spełniło warunki.

Słońce rozżarzyło pustynię do białości, gorące powietrze falowało, dając złudzenie pulsującego horyzontu. Amunicja zaczęła się pocić.

Zadzwonił aparat stojący na skrzynce. Kapitan Thompson, kierownik strzelnicy, podszedł leniwie i podniósł słuchawkę.

Nagle podrzuciło nim. Zesztywniał i prawie stanął na baczność:

– Yes, sir! – wrzasnął i upuścił słuchawkę. – Generał Morgan tu jedzie!

Jego tylko tu potrzeba! Na taki żar, przy tych afrykanerskich żłobach!

Morgan był głównym inspektorem broni pancernej His Majesty. Z tumanu kurzu wypełzło kilkanaście jeepów.

Podjechali!

Mały, energiczny, czapka z czerwonym otokiem – generał, a koło niego tłum oficerów w czarnych beretach i czapach ze złotymi daszkami.

Od tych w czarnych beretach... nie mogłem oderwać oczu. Wysokie to, smukłe, eleganckie, z odznakami najlepszych pułków.

Portki od Colicoata2, kolorowe scarfy, w rękach białe końskie ogony3, baretki MC i DSO. Pewni siebie, wyniośli, o twarzach spalonych wiatrami i słońcem Pustyni Zachodniej. Asy! Royal Armoured Corps!

Westchnąłem, psiakrew! To... to jest wojsko!

Strzelanie szło dalej. Stałem na czołgu, kontrolując czynności obsługi działa.

Coraz gorzej!... Ostatni pawian miał tylko dwa trafne.

Strzelaliśmy na 600 jardów do makiety czołgu naturalnej wielkości w ruchu, przebieg 150 jardów, warunki: pięć strzałów na dwóch przebiegach. Czarny czołg miał w środku białe bull’s eye stopa na stopę.

Generał zupełnie wyraźnie był niezadowolony i mimo że spocony Thompson usiłował mu coś tłumaczyć, zdradzał objawy zniecierpliwienia.

– Stop firing! – padła komenda.

– Sergeant Tymi, będziesz celowniczym! Sergeant Bell będzie ładował!

– I am in command! – krzyknął Thompson.

– Yes, sir! – szczeknęliśmy równocześnie.

Bell wskoczył pierwszy, ja za nim. Mrugnąłem okiem:

– Bell, szesnaście na minutę! – Kiwnął głową z uśmiechem. Poprawiłem się na siodełku, ręce na pokrętłach, oko w lunetę! Widać dwa wały piachu ochrony celu i rozpaloną pustynię z białą, drgającą linią gdzieś za diunami.

Lewą ręką dotknąłem lekko gorącego jeszcze zamka, ot tak.

– Sixpounder, AP!4

Szczęknął zamek! Uśmiechnąłem się do Bella, który zgięty trzymał już następny pocisk gotowy do załadowania.

– Traverse... right! Six hundred... Hornet!5

Zza wału wyszła makieta czołgu! Lekkie drgnięcie prawej ręki, niteczki przed białą plamką... Nacisnąłem spust!

Targnęło lufą! Poszedł!... Szczęk zamka. I następny, i następny... i następny!

– Thank you, Bell! Good show! – Wyskoczyliśmy.

Generał odjął lornetkę z uśmiechem powątpiewania:

– Jak na szybki ogień całkiem dobrze, ale...? – wykrzywił usta.

Chwilę czekaliśmy na podanie rezultatu, zadzwonił telefon. Thompson podał generałowi słuchawkę.

– Pięć dziesiątek! Nie do wiary!

Ręką skinął na samochód, podjechał łazik. Już w biegu skoczyło nań z tyłu dwóch w czarnych beretach.

Widać było, jak długo oglądali tarcze.

Thompson już z miną pewną siebie zaczął autorytatywnie się wymądrzać przed gromadą pozostałych oficerów.

Wrócili. Stałem wyprężony; generał przyjrzał mi się z zaciekawieniem, wyciągnął rękę:

– Gratulacje, świetne strzelanie!

Podszedł Thompson:

– Sir! Staff sergeant Tymi jest instruktorem strzelania Number Seven Gunnery School.

Generał rzucił okiem po twarzach, jakby szukając aprobaty:

– Mianuję cię instruktorem numer jeden Ósmej Armii.

– Thank you, sir!

Przez koło otaczających nas oficerów przecisnął się Tom, stanął przed generałem, trzasnął kopytem w piach, poprawił drugim.

– Sir!

Generał obrócił głowę i miejsce, na którym kiedyś było ucho, zwróciło jego uwagę.

– Lily loves him! Lily go kocha!

Na twarzy generała pojawił się grymas zniecierpliwienia. Ostrym głosem zapytał:

– Kim, u diabła, jest Lily?

Zapomniawszy o dyscyplinie Bovington6 Tom, instruktor kierowców, wyciągnął rękę w kierunku czołgu i miękkim głosem wyszeptał:

– The gun, sir.

I tak już zostało...

Egipt, Kair, Abbasia, maj 1943

1 „Dziesiątka”, środek tarczy.

2 Słynny krawiec oficerów kawalerii angielskiej.

3 Służące do odpędzania much.

4Armour piercing – pocisk przeciwpancerny

5 Umowna nazwa czołgu w angielskich komendach ogniowych.

6 Angielska szkoła wojsk pancernych.

BY THE BOOK

Piedimonte, noc 24 maja 1944 roku.

Dlaczego nie strzelają?

Pytanie to wisiało w powietrzu. Od przeszło pół godziny ani jeden pocisk, ani jedna seria nie padły na nasze mizerne stanowiska.

Dym i kurz zaczęły wolno opadać. Przejrzało granatowe niebo ze smugami białych pasów, kryjących migotające gwiazdy. Za nami daleko w dole błyskały ogniki odpałów, pociski szły wysoko z lewej strony w przestrzeń przed nas. Co chwila sznureczek czerwonych koralików piął się ku górze, szukając czegoś między wzgórzami.

Noc z wolna brała w posiadanie całą dolinę, szczyty górskie i nasz odcinek.

Dochodziła północ...

X

Napięcie powoli opadało, rozluźniały się mięśnie.

Białe od kurzu twarze Jodisa i Stapińskiego, o zapadniętych ze zmęczenia oczach, przypomniały mi o tych dwóch dniach i tej nocy w dymie, kurzu, huku, bez chwili odpoczynku, wytchnienia, bez kropli wody.

W czaszce mózg płynny, bulgoce. Rwą się myśli, jak szczekanie psa.

I na co to wszystko?... I wielkie słowa, i wielcy ludzie. „Quam dulce et decorum...”. Jakie to śmiesznie małe przy tych zmęczonych twarzach.

Snu! Za wszelką cenę snu!

Zsunąłem się z wału. I tu, właśnie tu przypomniał o swoim istnieniu. Zaraza! Cholera! Gorszy od zęba... odcisk! Miałem go chyba od urodzenia i wspomnienia z nim związane były nie tylko bolesne, ale i niefortunne.

W szóstej klasie, przed samym końcem roku, tak mnie zaczął pić na lekcji łaciny, że zdjąłem but. Pech chciał, że staruszek profesor Wileński wyrwał mnie do tablicy. Wyskoczyłem... boso!

– Nu, za drzwi! – padła komenda.

Za głupie śmiechy dwóch koleżków dostało po pysku. Ale dwója z łaciny została.

Parę lat później we Wrocławiu, chyba w 1927 roku, tak mnie dopijał, że Rhode posłał mnie w drugiej rundzie na deski. Stamm szalał!

A ile potańcówek zatrutych...

Przetrwał wszystkie najbardziej wyrafinowane zabiegi, od rad starego owczarza do dwudziestozłotowej operacji w kalotechnice warszawskiej.

Ale dlaczego teraz? Teraz, kiedy robi się cicho i choć ta jedna chwila na zamknięcie oczu!

Powlokłem się do dziury pod rozwaloną chałupą, którą zajmowaliśmy w trójkę: Cybruch, ja i przedstawiciel Herrenvolku, którego już od dwóch dni włoskie robaki rozkładały powoli na czynniki. Gdyby choć nie śmierdział! A śmierdział tak strasznie, że brakło porównań.

Cybruch miał charakter! Siedział twardo w głębi dziury, znosząc smród z „cybruchizmem” drażniącym nawet nieboszczyka, którego czuć było coraz potężniej.

Wgramoliłem się do piwnicy, sadowiąc się przy otworze.

– Co słychać? – warknął Cybruch.

Odpowiedziałem językiem ludzi rasy, której logika przetrwała stulecia.

– Co ma być słychać?... Słychać!

– Ot, sprawozdanie sytuacyjne!

Usadowiłem się między kamieniami i powoli zdjąłem but – co za ulga! Zaczęło mi się robić prawie przyjemnie, mimo że dziura parszywa, że kamienie twarde, że Cybruch, że smród.

Żeby to jasna cholera! Czarny rok na mnie!

Nagle ogień! I huk! I warkot kaemów, i dym... Wypad!

Złapałem jedną skrzynkę i wyskoczyłem na zewnątrz. But… został!

Z wału koło czołgu Kuczuka trzech ludzi wali się w dół. Czwarty z kolanami pod brodą wyje jak zwierzę. Lecą kamienie, wybuchy ręcznych granatów, z dołu zaczęła artyleria.

Wgramoliłem się w opuszczone stanowisko. Poderwałem podstawę, wywrócony browning postawiłem na kierunek.

Dotknięcie żelaza włączyło automat mózgu... zawodowca! Odpadło zmęczenie, ociężałość, apatia. Wszystko stało się takie jasne, przejrzyste, dziecinnie proste.

Dwukrotne uderzenie dłonią w górną pokrywę. Szarpnięcie taśmy! Rączka... dwa razy do tyłu!

Przez dym, na tle błysków zatańczyły w szczerbinie biegnące sylwetki. Palec mechanicznie nacisnął na spust. Cztery... trzy... cztery... trzy... cztery... trzy... By the book1.

Crocette, 24 sierpnia 1944

1 (ang.) Zgodnie z instrukcją.

ON VOUS ATTEND POUR LE DINER

Trzasnął prawie między nami. Biały, gryzący dym fosforowego pocisku zasłonił mi i czołg, i Pirożka. Krztusząc się, przez załzawione oczy starałem się umieścić linę w zaczepie.

Drugi! Gotowi nas obu utrupić.

– Ready! – wrzasnął Pirożek.

Moja Markiza siedziała pyskiem w rowie i widać było tylko śmiesznie wystający kuper. Powoli... powoli naprzód naciągały się liny, Jodis włączył tylny bieg, czołg się zakołysał i wolniutko zaczął wysuwać się z rowu; byle tylko liny nie pękły.

Czołg Pirożka pracował pełnym silnikiem... Jest!

Aż mną rzuciło o ziemię! Gdzie jest Pirożek? W tym gryzącym dymie nic nie widać. Z kłębiącej się bieli doleciało mnie: – Czy pan nie dostał?! – Westchnąłem z ulgą.

W mig zwinęliśmy liny, każdy swoją. Z czołgu wyrzucono mi dwie nieskazitelnej białości damskie koszule i zaczął wyłazić Kobierzycki...

– Do czołgu! – Niechętnie zsunął się z powrotem.

– Rozładować!

Szczęśliwie pocisk wyszedł im cały. Lufa była pełna błota.

– Wycior!

Przepchnąłem jedną, drugą koszulką, delikatnie wytarłem wylot i pchnąłem raz jeszcze, by nie pyskowała, że o nią nie dbam. Wiadomo, Markiza...

X

Już słońce było wysoko, gdy dostałem rozkaz natarcia na pasmo zadrzewionych wzgórz, które jak kołnierzem zamykały rozrzucone na skłonach winnice i poletka ze złożoną już w kopki pszenicą, Szwadron szedł w szyku „jeden w przód”. Tym „jeden” był mój pluton.

– Podchorąży Pirożek!

– Yes, sir!

– Tędy szwadron nie przejdzie. Idziemy w prawo. Co?... Wankiewiczowi przestrzelili chłodnicę! Co on tyłka nadstawia? Rusinek, powiedz podchorążemu Wankiewiczowi... żeby się powiesił.

– Tam, o sto metrów, jest drugi rów, zaraz za tymi krzaczkami, wal, pan, na gazie, ja idę z pana lewej strony, za rowem skręt na lewo i brzegiem tych kopek pszenicy prosto na te wysokie drzewa, na pełnym gazie... Wykonać!... Yalla!1

Skoczyliśmy na czołgi równocześnie.

– Kierowca! Na miejscu w prawo!

Zakołysał się czołg, zagrały silniki... gaz! Szliśmy całym rozpędem. Pierwszy do rowu dopadł Pirożek! Błoto bryznęło, że przez chwilę nie było go widać... My!

Stuk skrzynek! Pociski! Wszystko leci na nogi, połowa przegród pusta! Ale... przeszliśmy!

– Kierowca! Na miejscu w lewo! Przy samych krzakach i... gaz! Na miłość boską!... Gaz! Jeśli tam jest jedna armatka, to spotkamy się jeszcze z Pirożkiem, ale w Krainie Wiecznych Łowów.

Szliśmy pod górę na pełnych silnikach, przez skłon całkowicie odkryty od prawej strony. Jeszcze ze trzysta jardów... i wchodzimy na wzgórze. Wąska dróżka biegnąca wzdłuż grzbietu.

Z winnicy na skłonie, tuż przy czołgu, wylazły trzy niemieckie ofermy z podniesionymi do góry rękami. W dole za nami czołgi szwadronu zaczynają przeprawiać się przez rów. Skręciłem na dróżkę w lewo, z prawej strony ściana drzew, z lewej skłon z winnicami, widoczność przed siebie nie więcej jak pięćdziesiąt jardów.

Taki śliczny, spokojny zakątek, jakby nie było wojny. I zielono, i las, i cisza, i taka dróżka...

Tu można jednak cholernie oberwać. Przekręciłem do siebie browninga, dochodzimy do małego zakrętu, szarpnąłem rączkę dwukrotnie do tyłu... na wszelki wypadek.

Z prawej mała luka między drzewami.

– Stój!

Jesteśmy na wysokim, długim grzbiecie wzgórz, przez lukę między gałęziami widać kilometry mieniącej się zielonością przestrzeni. Orientuję mapę. To miasteczko przylepione do zbocza, o tak cudownym kolorycie dachów skąpanych w zieleni, to Numana! W dali, w tyle, to wysokie wzgórze... Conero! Widoczność z dziesięć kilometrów.

Pod nami, jakieś tysiąc dwieście jardów, główna szosa na Ankonę, ocieniona koronami drzew; w dole, w zieleni, dwie czerwone plamy dachów. Trochę dalej szosa skręca na prawo i widać dokładnie całą jej biel.

I właśnie tam!... Spod koron drzew wyszła kolumna. Motocyklista, trzy samochody ciężarowe i dwa furgony zaprzężone w konie... Frajerzy!

– Działo... granat... w lewo... w dół!

– Pierwszy samochód...

– Tysiąc dwieście!

Nie dokończyłem, targnęło czołgiem... Samochód zarzuciło w rów.

Drugi! Czarna chmura dymu, furgony z końmi z miejsca runęły w krzaki.

Trzeci! Dym zasłonił wszystko.

Ale szosą rwał ten na motorze, szedł powietrzem, już był może o dwa tysiące jardów, już dochodził do drugiego zakrętu...

Szarpnęło lufą!

Czy kto w to kiedyś uwierzy? To trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć. Pocisk wyciął przed niego w sam środek szosy! W powietrzu zawirowały kawałki motocykla.

Przetarłem lornetkę i lekko kolanem dotknąłem pleców Kobierzyckiego. Obrócił głowę, z uśmiechem przymknął jedno oko, wydął usta i z dumą lewą rękę położył na zamku armaty.

Ukłuło mnie w sercu. To zupełnie jak... Lily!

– Naprzód!

Mały zakręt i dróżka schodzi w dół. Z lewej strony szary mur i duży dom z żelazną bramą wjazdu. Podchodzimy do bramy.

– Stój!

Jesteśmy u wejścia do małego miasteczka, nasza dróżka dochodzi do głównej drogi.

Jakiś wariat zaczyna wstrzeliwać się z kaemu w mój czołg. Pocisk trzasnął w skrzynkę amunicyjną browninga.

– Kaem w prawo! Pierwsze trzy domy! Luka... Ogródek!

– Krótkie serie... Sto pięćdziesiąt!

Przełączyłem na „A”, Jadwisiak wzywał mnie, określając swoje położenie.

Podałem moje. Szedł do mnie całym szwadronem przez winnice na zboczu. Rozkaz... czekać!

Sieć cała rozszalała się melodią przedpola; zacząłem z meldunków odtwarzać obraz sytuacji. Pułk szedł trzema szwadronami na naszą miejscowość... Crocette.

Zdawało mi się, że ktoś stuka w czołg, obejrzałem się w dół. Przy samym czołgu ciemno ubrane kobiety z podniesionymi do góry głowami coś do mnie mówiły. Jedna starsza, dystyngowana, o siwych włosach, ze sznureczkiem białych pereł na szyi, ta bliżej – śliczna dziewczyna, o smagłej cerze, wielkich brązowych oczach i włosach koloru ciemnej miedzi. Ona te włosy chyba farbuje?... Zdjąłem hełm ze słuchawkami.

– Jesteście panowie Anglicy czy Amerykanie? – zapytała po francusku.

– Non, madame, jesteśmy Polakami, którzy szukają schronienia!

– Zapraszamy na obiad, panie kapitanie.

– Dziękuję za awans... Bellissima!

Oboje parsknęliśmy śmiechem... Ręką pokazałem na dom. Ociągając się odchodziły, miedzianowłosa obróciła głowę. Co za dziewczyna!

X

I jak tu powiedzieć, że wojna nie jest cudownym zjawiskiem? Urocze i słodkie wspomnienia Szkocji, szalone Kairu i Aleksandrii, a tutaj... uśmiech takiej dziewczyny i tyle zieleni, i pełno słońca, i zapach wina, i radość walki, i oddech tego wspaniałego życia, co rozwala mi klatkę piersiową aż do bólu żeber, i w głowie się kręci...

A mnie tam kazano cierpieć!

Szkocja... Śliczny obrazek! Jakiś nowo kreowany ojciec ojczyzny wołał do nas wielkim głosem, że mamy kochać ojczyznę, że mamy dla niej czy za nią umierać, rezerwując sobie jedynie prawo do życia. I było nawet wesoło, tylko Namitkiewicz się znowu upił i Żenię2 aż roznosiło.

No! Nareszcie idą nasze czołgi, jeden za drugim wali przez kurz na skrzyżowaniu, proporczyk dowódcy pułku! Brawo, Motyka! I rozkazodawstwo dobre, i... idzie w pierwszej linii, i kto by pomyślał? Stary „kapitasza” z piechoty, a tak się wyuczył, no, no!

Zakurzyli całe miasteczko, nic prawie nie widać. Z prawej idzie nasz szwadron, wyskoczyłem zameldować się dowódcy.

Jadwisiak wychylił się do mnie z czołgu:

– Idziemy na prawo w dół, podobno przeciwnatarcie. Pan zostanie na ubezpieczenie wiszącego skrzydła.

– Yes, sir!

Przeszli, jakby się paliło. Jeszcze nie opadł kurz, a już wylądował pierwszy!

W sam środek skrzyżowania, niepokojąco blisko naszej Markizy... psiakrew! Wskoczyłem.

– Kierowca! W lewo, pod róg kościółka!

Jodis wymanewrował i oparł się tyłem o sam mur. Teraz mamy masę czasu, i można się rozejrzeć. Z daleka między dachami widać górę Conero, okładaną pieczołowicie wybuchami naszej artylerii. Oho! Jedzie drugi...

O Jezu! Cegły, dachówki, gruz, piach, kurz! Wszystko na moją głowę! Zwaliło mnie na podłogę czołgu, można się udusić. Piasek w gębie, w oczach, w nosie, w czołgu całe rumowisko.

A to mnie urządzili! Kark boli jak cholera i lewy łokieć sztywny. Wygramoliłem się na zewnątrz. Na tyle czołgu fura cegieł i gruzu, pocisk zwalił cały róg kościoła prosto na nas.

Krztusząc się wyleźli wszyscy na zewnątrz. Ładny widok! W czołgu ruina. A my... pożal się Boże, białe od pyłu jak młynarskie czeladniki.

– Oczyścić czołg, sprawdzić mechanizm wieży!

We dwóch ze Stapińskim zaczęliśmy zwalać rumowisko z tyłu czołgu.

Jedzie trzeci! Na ziemię!... Znowu w skrzyżowanie. To ten kurz ściągnął na nas tę zabawę.

Skąd oni strzelają? Cholerne wybuchy, co najmniej 240 mm, taki obusik to i czołg rozwali. Dobrze, że choć pojedyncze strzały, przy nawale to by dopiero było wesele!

Trzeba się rozejrzeć. Przemknąłem się przez główną bramę na drugą stronę. O, znowu jedzie! Wskoczyłem do bramy. Wyciął w sam środek szosy – odłamki, kurz, dym, w bramie ciemno i dym aż się kłębi.

– Spotykamy się zawsze w podobnych okolicznościach.

Aż mnie zamurowało! Znajomy głos! Z kurzu i dymu wyjrzała lekko uśmiechnięta twarz pułkownika Bobińskiego.

– Panie pułkowniku, przecież tu...

– Tak, trochę dymu i huku. A co, pan czołg stracił?

– Jeszcze się ten nie urodził, co by mnie złapał na skrzyżowanie nitek pierwszy, panie pułkowniku.

– I ja tak myślę. A gdzie pan stoi?

– Pięćdziesiąt metrów stąd, za rogiem kościoła, wraz z moim drugim czołgiem ubezpieczam prawe skrzydło wzgórz.

– A gdzie pana trzeci czołg?

– Przestrzelona chłodnica, panie pułkowniku.

– Niech pan siada.

Usiedliśmy pod murem. Zapadła chwila milczenia. Wyciągnąłem papierosy:

– Pan pułkownik pozwoli? – Z uśmiechem skinął ręką, nie zdążyłem zapalić... – Panie pułkowniku! Idzie!

Przylepiliśmy się do muru; huknął przed samą bramą, runęła jedna połowa drzwi, trzask po ścianach i znowu pełno dymu i ostrego zapachu trotylu.

– Lepiej niech pan wraca do czołgu i czeka na dalsze instrukcje.

– Rozkaz, panie pułkowniku! – Wyskoczyłem w dym.

X

W czołgu kończono robić porządek, w tym czasie Faszczewski dowiózł amunicję, Kobierzycki sprawdzał obroty wieży i zadowolony z rezultatu zatarł ręce. Z dołu dochodziły do nas ciągłe odgłosy uporczywej walki, terkot kaemów i huk naszych armat i sieć cała aż gotowała się od krzyżujących się rozkazów, ale to wszystko było daleko poza nami.

Słońce zaczęło cholernie dopiekać, miasteczko jak wymarłe, nawet niemiecka artyleria przestała się nami interesować, nic, zupełnie nic... Zaczęło się czekanie.

A może by tak skoczyć? Nie dalej jak dwieście metrów do parku, Pirożek stoi w połowie drogi. Można by się jakoś umówić, taka śliczna! Jeszcze jego cholera tam zaniesie. Nie! Z taką gębą na młynarczyka pokazać się nie mogę, ta dziewczyna pasuje do fraka.

– Panie poruczniku, a może by tak obiad? Dochodzi już pierwsza.

– Zgoda, szanowny panie Stapiński, robimy obiad.

W mig wyciągnięto dwa prymusy i zaczęto wyjmować ze skrzynki osprzęt jedzeniowy; nic się nie potłukło.

Osprzęt jedzeniowy był obiektem pewnego rodzaju troskliwości całej załogi. W Piedimonte, z gruzów domu jakiegoś miejscowego notabla, wyciągnęliśmy trochę dobrej Faenzy i kilka kawałków niezłego srebra, od tego czasu w tym czołgu jadało się tylko na porcelanie i srebrem, i to pozostało... prawem. Obrus i serwetki, ręcznie haftowane, były prawdopodobnie pozostałością wyprawy czyjejś prababki.

Naturalnie, kochane chłopaczki latały z ozorami po innych plutonach, a Kobierzyckiego „ja-jaki pan taaki kraam” obiegło cały pułk, robiąc niepotrzebnie dużo złej krwi.

Pociągnąłem do Pirożka. Tam też z nudów cała załoga przegryzała, popijając świeżym winem, które nalewał im z potężnej fiasci o roześmianej gębie, spod ziemi wykopany contadino3.

Gorąco było takie, że żar aż kapał z nieba, liście straciły swoją żywą poranną zieloność i trudno było się zdobyć nawet na wysiłek otwarcia gęby. Jednak na widok jedzących i mnie zachciało się jeść, i powoli powlokłem się z powrotem.

Tutaj już wszystko było przygotowane do obiadu. Jodis nalewał zupę i wyrecytował menu: zupa grzybowa, na drugie wieprzowina z zielonym groszkiem, gruszki australijskie, czarna kawa, biskwity i ser; niestety, biskwity były słodkie, wino było jeszcze z wczoraj, zostało nam pół jerry-cana4, do tego białe i ciepłe.

Jedliśmy w milczeniu, wolno, jakby z musu, ale już przy kawie zaczęła się awantura. Poszło niby o zmywanie, ale powód był głębszy: wczoraj w nocy Jodis ograł ich wszystkich w pokera, i to na czysto.

– Panie poruczniku, nie dość że zabrał mi ostatniego lira, ale jeszcze zapisał na osiemset – jęczał Stapiński.

– A mnie zapisał na tysiąc – warknął Rusinek. – On musi coś chachmęcić.

– A nieprawda! – odszczeknął się Jodis. – Oni się na mnie od dawna zmawiali i namawiali, a ja im stale powtarzam „powoli”, aż zagraliśmy, a teraz się skarżą. Sam pan porucznik mówił, że poker to nie jest gra towarzyska ani dla przyjemności – to jest poker.

– Ty się mną nie zasłaniaj. Ty, Jodis, dobrze grasz w pokera, ale ty ogrywaj inne plutony, a nie swoich, teraz oddaj im, i to szybko, całą forsę i wykreśl te zapisy.

– To krzywda, panie poruczniku, niech choć po połowie, a zapisy na kredyt to już daruję.

– Zgoda, niech choć odda połowę – pośpieszył się Stapiński.

– Jak się godzicie, to dobrze, ale żeby mi więcej tego nie było. A teraz zmywać i pakować.

W końcu uliczki, przez drogę nie dalej jak sto kroków, duży szyld: trattoria. Trzeba zobaczyć.

– Stapiński! Weź tommyguna!

Poszliśmy.

W drzwiach, jak w Ismaila, sznury nawleczonych brązowych i czerwonych wisiorków – podobno dobre na muchy; wszedłem.

W sali na ławkach i krzesłach pełno Niemców.

– Achtung! – wszyscy zerwali się z miejsc. Byli bez broni, nasi jeńcy, których tu przysłano i kazano czekać. Z ławki wolno, trzymając brudną szmatę na głowie, zaczął podnosić się oficer, major. Szybko podszedłem.

– Sitzen sie! – Lekko podniosłem jego rękę i odchyliłem szmatę. Zrobiło mi się słodko w ustach; kawałek czaszki odłupany, widać białą błonę mózgu, ale nie ma krwi.

– Stapiński! Do czołgu! Niech Rusinek wezwie lekarza... natychmiast.

Wyjąłem papierosy, zapaliłem dwa i jeden wsadziłem rannemu w usta; mrugnął oczami. Machnąłem reszcie ręką, by usiedli.

Stałem w drzwiach, czekając na sanitarkę. Minęło może cztery minuty, zajechała; na stopniu stał Stapiński. Wysiadł Rutana:

– Co się stało?

– Jędrek, ten oficer jest ciężko ranny.

– Co ty mi głowę zawracasz! Ja nie mogę sobie dać rady z naszymi, a ty mi Niemca pchasz. Niech idzie do tyłu.

– Jędrek, zrób to dla mnie. Dziś jemu, jutro... mnie.

– No dobrze, ty Don Kichocie, zawsze mówię, że ty się na tę wojnę nie nadajesz. Dawaj go!

Zniesiono opatrunkowy kit. Jędrek powoli, dokładnie bandażował głowę rannego.

– Zabieram go z sobą. – Uśmiechnąłem się, dziękując.

Ranny idąc do wyjścia, stanął, obrócił obandażowaną głowę, spojrzał mi w oczy i poruszył wargami. Zasalutowałem.

Skierowałem się do drzwi... Z trzaskiem, bez komendy, powstali.

X

Już z daleka Rusinek wymachiwał do nas rękami.

– Panie poruczniku! Radio!

Założyłem hełm ze słuchawkami.

Jadwisiak! Przysyła mi dwa czołgi, podchorążych Armatę i Lesiaka. Po co? Przecież tu cisza i spokój jak u babci i na nic się nie zanosi.

Co? To już czwarta?

Z dołu po chwili doszedł nas warkot silnika, lufa czołgu Pirożka poszła powoli na kierunek, zza domu wylazł czołg Armaty. Na skróty cholera chodzi, jakby drogi nie było...

– Co jest, panie Armata?

– Ano chyba niewiele, tam na dole już od południa mało co się dzieje. Szwaby próbowali, ale im nie wyszło.

– Po co pana tu przysłali?

– Nie wiem, dostałem rozkaz.

Już podchodził Pirożek, gdy Rusinek wyrzucił mi znowu z czołgu hełm ze słuchawkami.

– Porucznik Tymieniecki. Słucham.

– Co to, na sieci „A” i do tego clearem5?

– „Adam” cztery... Słucham!

– Porucznik Tymieniecki wejdzie do Castelfidardo i nawiąże łączność z pierwszym pułkiem Ułanów Krechowieckich. Powtarzam...

Poznałem głos. Pułkownik Bobiński.

– Odebrałem... Zrozumiałem... Wykonuję... Over! – Zrzuciłem hełm.

– No, panowie! Muzyczka zaczyna, czuję, że idziemy do tańca. Zadanie: wejść do Castelfidardo i nawiązać łączność z ułanami!

– Rusinek! Mapa!

Mózg stężał, prawo battle-drillu, słowa majora Ashtona z Experimental Tactic Wing: „Teraz masz dużo czasu, nie śpiesz się, myśl wolno... wolno i dopiero działaj!”.

– Uwaga! Ta ulica przed nami idzie na Castelfidardo, jeden mały zakręt, o tam, za tą knajpą... Dalej będzie kilkanaście domów i droga idzie skłonem, z prawej to wzgórze z drzewami, prawdopodobnie strome, z lewej odkryta dolina, do dużego zakrętu nie więcej jak dwieście jardów – ta mapa przejrzysta jak szkło – za zakrętem prosta... pełne osiem setek, i uwaga! Dwa domy, jeden z prawej, drugi z lewej to Fornaci... Lewa strona tego z lewej... żywopłot albo krzaki, prawie sto jardów, dalej między tymi domami będzie widać tylko prawą stronę drogi, tam w głębi więcej domów, zdaje się sześć... trzysta jardów, dalej miasto!

Jasne?

Teraz pytanie: Czy tam ułani są, czy ich nie ma?

Gdyby byli, to po co przysłano nam te dwa czołgi?

– Pirożek! Idziesz pierwszy, ja pięćdziesiąt metrów za tobą, za mną sto metrów Armata i Lesiak. Uwaga! Przez tę ulicę nie strzelać, zostaw to pan mnie. Idziesz do zakrętu... i tu, jak tylko pan wyjrzy... strzał granatem w środek drogi między tymi domami... Jeżeli tam jest czołg albo armatka, to tylko w głębi za tymi domami, bo tylko tam może kontrolować nasz kierunek i część doliny; strzałem zadymi pan i zakurzy jej wgląd. Po pierwszym następne cztery ze skokiem dwóch podziałek w górę. Od szybkości oddania pierwszego strzału zależy życie pana czołgu. Po czterech... naprzód! Tak, żebym mógł wyjść za zakręt i pana osłonić. Jeżeli są okopy, to tylko na skłonie po prawej, ja będę strzelał rozpryskiem na pana wysokości... Nie wychylaj pan, za dużo głowy, ja pana cały przebieg osłaniam.

– Podchorąży Armata! Pan od samego zakrętu strzela granatem w skłon, wzdłuż naszego ruchu, stale moja wysokość, nie dalej jak trzydzieści jardów od mojego czołgu, tylko mnie pan nie utrup!

– Pirożek! Tylko spokojnie, bez nerwów, by the book, i niech pan pamięta, żadnych kamikaze...

Na mnie czeka dziewczyna.

Za pięć minut ruszamy, a teraz papierosa.

– Rusinek! Przygotować dwadzieścia em pięćdziesiąt cztery!

M54 albo F54 był to pocisk specjalnego zarachowania, o zapalniku podwójnego działania, na czas od 0 do 10, nastawiany kluczem na rozprysk w powietrzu, i natychmiastowy, niezmiernie czuły, a przez to bardzo trudny w transporcie, bo mimo specjalnego kaptura głowicy, mógł się sam uzbroić od silnego wstrząsu. Pociski te, według instrukcji Royal Tank Regiment, mogły być używane na żądanie dowódcy pułku tylko za zezwoleniem dowódcy brygady. Ja miałem przydział 35, całą prawą komorę czołgu.

Paliłem papierosa, Pirożek doprowadził swój czołg na moją wysokość, jeszcze dwie minuty.

– No, panie Pirożek, zaczynaj, pan, w pierwszą parę! Good luck!6

Pirożek minął już mały zakręt uliczki.

– Kierowca! Naprzód!

Żywej duszy... Wyszliśmy na domy, pierwszy czołg wchodził na pierwszy duży zakręt.

Rusinek podał mi nową parę białych rękawic do walki – to też było prawem tego czołgu.

Zakurzyło się za czołgiem Pirożka, strzelił! Drugi! I następny! Odetchnąłem z ulgą, teraz dać mu czas na odejście.

– Kierowca! Naprzód! Na zakręcie stój!

Wszystko tak jak na mapie; widoczność prosta, dwa domy i chmura dymu i kurzu od wybuchów Pirożka między domami.

– Działo... em pięćdziesiąt cztery... wysokość pierwszego czołgu... niskie korony drzew...

– Fire!

– Włączyć stabilizator!

– Kierowca! Wolno naprzód!

– Działo! Cały czas wysokość pierwszego czołgu.

– Fire!

Idziemy drogą na skłonie, z lewej w pełnym słońcu dolina o widoczności idącej w kilometry, z prawej tak jak na mapie – strome zbocze pokryte drzewami i krzakami, pełne białego dymu naszych rozprysków.

Trrrach! Pierwszy granat Armaty rzucił aż ziemię na mój czołg. Następny!

Na czołg Pirożka śmignął ze zbocza ręczny granat i wybuch zasłonił mi go zupełnie.

– Fire!

Lornetka wolno... wolno... domek lewa strona... krzaki... wolno... Jest! Maleńka żółta plamka piachu... okop!

– Pirożek! Stój!

Pomierzyłem, prawie sto, co osiem jardów... dwanaście, a jeżeli to okop, to na odbitkę.

– Działo! Granat... em czterdzieści osiem... w lewo... wolniej... już! Brzeg żywopłotu! Siedemset w dół... dwie podziałki... co dwie... w prawo... dwanaście... Mówić, kiedy gotowe!...

W czołgu gorączkowy ruch przygotowania amunicji.

Szczęk zamka!

– Fire!

Pierwszy zakurzył z dziesięć jardów przed rogiem żywopłotu i wybuchł tuż nad... Następny!

Rzucało czołgiem, szczęk zamka zlewał się z hukiem odpału. Spojrzałem w dół.

Czerwona, zalana potem twarz Rusinka usiłującego wrzucić pocisk w momencie powrotu lufy, Stapiński podający pocisk na kolano Rusinkowi, zgięte plecy Kobierzyckiego... Strzał... powrót... strzał!...

Hej! Żeby to zobaczyli w Number Seven Gunnery! Co by powiedział Thompson? Takiej szybkości nie widziano nawet na pokazie instruktorów.

To jest załoga!

Nad żywopłotem równiusieńki jak pod linijkę rządek wybuchów jak białych kółek z dymu papierosa.

Ta armata to jednak cudo! Każdy pocisk z dokładnością milimetra. Prawda, że Kobierzycki ma jedwabne ręce, prawda, że oboje cieszy ta walka, ale ich... urodziła ta wojna, jak moją Lily.

Co jest? Nic nie widać! Gorąco na twarzy, w lornetce pełno krwi, cieknie po gębie; zdjąłem hełm.

Pocisk karabinowy przebił hełm tuż nad okiem, rozwarta tektura od wewnątrz skaleczyła mi górną powiekę i... krwawię jak zarzynany prosiak, za nic się nie daje zahamować.

A to mnie urządzili! Jak ja się pokażę tej dziewczynie?

Beret! Przełożyłem słuchawki.

– Działo! Prawy dom... osiem... Ten sam celownik!

Huk wybuchów czołgu Armaty zlewał się z hukiem naszego działa, ponieważ staliśmy, Armata okładał zbocze granatami, aż ziemia i gałęzie waliły się na naszą Markizę.

– Pirożek! Naprzód!

– Kierowca!... Wolno naprzód!

Idziemy, Pirożek wszedł w dym między domami, po chwili my za nim.

Zza domów, z krzaków, jak spod ziemi – dwóch, trzech, pięciu, cała gromada, znowu trzech... Wszyscy z podniesionymi rękami. Cholera z nimi, to zadanie dla Lesiaka.

Naprzód!

Teraz gaz!... Pirożek dochodził już do pierwszych domów Castelfidardo.

Weszliśmy w wąską, brukowaną, idącą pod górę uliczkę. Głucho dudniły nasze czołgi na bruku. Miasto puste, wymarłe, ani żywej duszy, ani jedna twarz nie mignie w oknie, nic... Tylko ponury łomot gąsienic i charczenie silników. Minęliśmy pierwsze dwa skręty... Stój!

– Jadwisiak! „Adam” cztery... zadanie wykonane... wracać!

Łatwo powiedzieć: wracać! Ale jak tu wykręcić? Trzeba dojść do jakiejś przecznicy. Ledwie wymanewrowaliśmy.

Wróciliśmy na wysokość tych pierwszych dwóch domków, gdzie czekali już na nas Armata i Lesiak, ten ostatni użerający się z całą gromadą jeńców, prawie siedemdziesięciu, a największy rozgardiasz robili Polacy, których było około dziesięciu, i za Boga nie chcieli iść razem z Niemcami do tyłu.

Zajechał łazik... Pułkownik Bobiński. Podszedłem.

– Panie pułkowniku! Do Castelfidardo... wszedłem... łączności z pułkiem Krechowieckim... nie nawiązałem... dostałem rozkaz powrotu.

– Panie poruczniku, zadanie... więcej niż wykonane. Stoczył pan piękną walkę jak na pokazie. Naczelny Wódz generał Sosnkowski obserwował cały jej przebieg... Winszuję. Ale – dodał śmiejąc się – z pana to... rzeźnik.

Spojrzałem po sobie – cały przód nowiutkiego kombinezonu, białe pasy, rękawice w plamach czarnej, skrzepniętej krwi; wyobraziłem sobie twarz. Parszywy pech! Ile razy spotkam tego eleganckiego pana, zawsze wyglądam jak maszkara.

– Panie pułkowniku, skaleczono mnie... Nie miałem czasu.

– To też widzę, ale dzisiaj to nie pański wygląd, chodź, pan.

Poszliśmy.

Kolo lewego domku, trzy jardy od drogi, w dole, pod krzakiem, trupy trzech niemieckich podchorążych jeden na drugim, obok sześć faustpatronen ułożonych porządnie do użytku, w tyle, w krzaku, trzy rowery zamaskowane gałęziami.

Ładnie by wyglądał Pirożek!

Trochę dalej, pod żywopłotem, głęboki okop. Pułkownik Bobiński wyciągnął rękę:

– Niech pan policzy – dwóch, tam dalej dwóch, jeden, jeden i znowu dwóch, w samym końcu przy spandale trzech. To był bardzo dokładnie położony ogień. Czy pan ich widział?

– Nie, panie pułkowniku, to tylko routine work... To armata.

– Raz jeszcze winszuję panu, a teraz niech pan odpocznie.

Stanąłem na baczność i salutowałem... długo.

X

Zaczęło zmierzchać, wróciłem do plutonu. Naprzeciw mnie wyszedł Pirożek. Gęba zakurzona, z bruzdami potu, ale uśmiechnięty, zadowolony, pewny siebie.

– No, jak było? Co pan powie?

– Jak było, to już dla nas obu przestało być ważne, ale powiedzieć, to panu powiem. Bóg czołgów, generał Rommel, dowódca Afrika Korps, zapytany o zdanie, jakie ma o swoich oficerach rezerwy, powiedział: „Dobry amator jest lepszy od genialnego zawodowca”. A o ile tak jest, to pan jest dla mnie... easily the best7.

Pirożek pochylił głowę. Zdawało mi się, że zobaczyłem... łzy.

Zmrok zapadał coraz szybciej. Wymanewrowaliśmy czołgi spomiędzy budynków w pole stojącej kukurydzy, gdy przyleciał zadyszany Wankiewicz. Dostał nowy czołg, ale aż kipiał ze złości. Wszystko zwalał na drugi szwadron: że to oni mu przez pomyłkę wkropili granat w chłodnicę, że on się dowie kto, no i odpowiednio rozliczy poczynając od wyrywania nóg. Trząsł się cały z wściekłości i żalu.

Machnąłem ręką:

– Panie, czy to warto? Może tym panu życie uratowali, a choćby nie, to niech tam! Jeszcze się pan nastrzela.

Zawołano mnie do dowódcy pułku. Podszedł, podał mi rękę:

– Cieszę się, że się panu udało...

– Jak to udało się, panie majorze? Co to znaczy „udało”?

Uśmiechnął się kwaśno, odwrócił i pokusztykał do łazika. Czego ja się dziwię? Przecież tylko tego mogłem oczekiwać.

Czy to pierwszy raz? Zawsze zaczyna się od... „udało”, zaraz następnie idzie... „on ma szczęście”, a kończy się świetną opinią: „No... tak, to nawet dobry żołnierz, ale... no tak, ale... hmm... mało poważny”.

A zresztą, nie warto sobie głowy zawracać. Co mnie może obchodzić zdanie jakiegoś... Motyki.

Zrobiło się zupełnie ciemno i nie mogłem w tej parszywej kukurydzy znaleźć swojego czołgu. Teraz dopiero poczułem znużenie, tamta noc nie przespana, to gorąco, cały czas na nogach, trochę podniecenia walką, kark boli jak zaraza, ręką ledwie ruszyć mogę, łokieć spuchnięty. Podczas walki o tym się zapomniało, ale teraz przy każdym ruchu wszystko boli.

W jakimś dołku już moja załoga puszczała w ruch prymus; płomień oświetlał część twarzy pochylonego Stapińskiego.

Podszedłem do czołgu, oparłem się o przód i rękę położyłem na ciepłym jeszcze wylocie armaty.

Zamknąłem oczy. Gdzieś w oddali krztuszące się jakimś nerwowym pośpiechem serie spandauów nie dawały zapomnieć o bliskości nieprzyjaciela i frontu.

Brązowe oczy... miedziane włosy... i znowu brązowe oczy, ciężkie powieki... bardzo ciężkie... Zapraszam na... obiad... za... praszam na ob...iad... Stal zmiękła i... drgnęła życiem.

1 (arab.) Jazda!

2 Pułkownik Eugeniusz Święcicki, dowódca 9 pułku ułanów.

3 (wł.) Rolnik.

4 Kanister.

5 Otwartym tekstem.

6 Powodzenia!.

7 Najlepszy.

SERGEANT... YOU NEVER MISS

Jeszcze pierwszy promień słońca nie wyjrzał zza wzgórz, a już plutony były gotowe do ruchu.

Wszyscy byliśmy ogoleni i po jakim takim śniadaniu. W nocy załogi czołgowe uzupełniły paliwo i amunicję, każdy miał za sobą pełne cztery godziny dobrego snu, i wszyscy byli mniej więcej wypoczęci. Nastrój był raczej apatyczny, bo rozczarowanie z powodu zakończenia wczorajszego sukcesu tak pięknego przebicia nieudolnością naszych wodzów zepsuło humory wszystkim.

Razem ze słońcem zaczęto nas ściągać w dół, trochę do tyłu, na wąską szosę za cegielnią. Daleko, na wylocie idącym w zadrzewiony parów, widać było czerwone szczyty dachów Grancetta.

Jadwisiaka wezwano na odprawę, a w tym czasie zaczęły podciągać na naszą wysokość wozy pancerne i carriersy Piętnastego Ułanów. Zaczęło się robić trochę tłoczno; czołgi, carriersy, staghoundy, wszystko razem ściśnięte na jednej osi, a na dodatek zwaliły się jakieś ciężarówki, blokując zupełnie wylot. Mieliśmy uzasadniony powód do niepokoju. Staliśmy stłoczeni, bez możliwości ruchu, praktycznie bezbronni. Wystarczyła jedna nawała artyleryjska, by zrobić kompletną masakrę.

Kto tu dowodzi? Wiadomo, że nie Bobiński, bo go tu nie ma. Motyka by też nigdy do tego nie dopuścił. Facet, co się pcha tu na dowodzenie, nawet nie umie czytać mapy... Cholera z nimi!

Dobre pół godziny minęło tego bałaganu i kurzu, zanim carriersy Piętnastego zaczęły zjeżdżać w lewo z szosy w zakrzaczoną pochyłość, ale te ich parszywe ciężarówki zostały, jedna za drugą, tuż przy samym wylocie.

Przybiegł Jadwisiak, był wyraźnie zdenerwowany, jakby po sprzeczce. Kiwnął na mnie, wyskoczyłem z czołgu. Szliśmy, prawie biegnąc, bez słowa do samego końca wąwozu, tu ostrożnie wysunęliśmy się do przodu.

– Uważaj! Idziemy na Chiaravalle razem z Piętnastym Ułanów, dowodzi Kiedacz. Ta długa dolina z lewej to oś natarcia Piętnastego, ja dostałem rozkaz przeprowadzenia szwadronu tą zadrzewioną dróżką, idącą skłonem od miasteczka. Wglądu żadnego! Z prawej wzgórze, z lewej krzaki, nie można nawet w razie niebezpieczeństwa zejść w dół, nie można przyjąć walki; mogą nas bezbronnych wybić po jednemu z tych wzgórz, to samobójstwo!

– Dlaczego się zgodziłeś?

– Przydzielono mnie do Piętnastego na osłonę ich uderzenia na Chiaravalle, jak mogłem się nie zgodzić? Próbowałem tłumaczyć, nie chciał nawet słuchać, rozkaz! Motyka nawet gęby nie otworzył, a Bobińskiego nie było.

– Im się stale wydaje, że na koniach, że koń za nich myśli, kawaleria, psiakrew! Pretoriany Andersa!

– Jak ci się wydaje, Bohdan, czy ty będziesz w stanie mnie stąd osłonić?

Przyjrzałem się dokładnie terenowi, zorientowałem mapę, dolina z lewej do szczytu dominujących wzgórz, prawie trzy tysiące, mniej więcej to samo w przód, wszędzie na skłonach prawdopodobieństwo zamaskowanych stanowisk czy to czołgów, czy armatek ppanc, ale dołem idzie Piętnasty prawie zupełnie odsłonięty tak od czoła, jak i z lewej strony. Szwadron nie jest w stanie w tej sytuacji dać z siebie cokolwiek, musi zejść z dróżki dobry kilometr i tam dopiero może wejść do akcji, a ja mu mam to przejście umożliwić.

– Dolek! Jakieś osiem setek do tego zakrętu osłonię cię na pewno z każdego kierunku; ale jak miniesz zakręt, to z przodu mogę strzelać tylko na wyczucie, bo inaczej musiałbym zejść w dół i skrócić sobie pole widoczności. Jednak w wypadku zagrożenia nie pozostaje mi nic innego, jak zejść i pchać się dołem do czołowego uderzenia.

– Zwariowałeś! W razie zagrożenia, gdy wyjdziesz na odkryte, to nie zdążycie zrobić połowy przebiegu, umrzecie w ruchu.

– Dolek, w razie zagrożenia zginie szwadron, a ja nie widzę innego rozwiązania.

Uśmiechnęliśmy się do siebie, rzucił mi moją mapę:

– Trzymaj!

– Ruszamy! Pierwszy pójdzie Kromp, ja za nim, reszta, jak oni mówią, na ogonie. W twoje ręce!

Pobiegłem do czołgów, by zanim ruszy szwadron, zejść z osi i zająć stanowiska ogniowe o możliwie najlepszym wglądzie.

Czułem wzrastający niepokój: jak ja osłonię cały szwadron trzema lufami z tak wielkiego pola możliwego zagrożenia? Dziesiątki prawdopodobnych celów. Czy ja zdążę? Wolałbym iść na czołowego na miejsce Krompa, ten sobie na pewno da radę, najgorzej mają ci, co związani są tą dróżką.

Wyszliśmy z szosy na odkryty szczyt wzgórza i zjechaliśmy kilkanaście metrów w lewo na skłon. I tak jak zwykle, Pirożek z prawej, ja pięćdziesiąt metrów z lewej, trochę w tyle; jeszcze w krzakach, ale z pełną widocznością, Wankiewicz.

Teraz trzeba uprzedzić ruch szwadronu ogniem osłonowym; pierwszy cel, ten prawdopodobnie najniebezpieczniejszy... od czoła!

Zbocze końcowe kotliny, mały zakręt jakiejś dróżki, parę drzew, trochę krzaków.

– Działo! Em czterdzieści osiem... w prawo... wolniej... już!

– Spoziomuj!...

– W górę trzy obroty... W górę sześć!

– Ognia!

Kocham ten odrzut lufy! Oczy w lornetce... Za długi.

– W dół cztery...

– Ognia!

– W celu!

Minął niepokój, minęła niepewność, wracał uśmiech, wracała radość walki. Wciągnąłem przygotowaną na radiostacji parę białych rękawic.

– Do strzelania plutonem!

– Mój strzał... dozór!

– Co dwie podziałki... rozwinąć... prawo... lewo!

– Po sześć!

– W górę trzy obroty... w górę jedna!

– Wykonać!

– Kobierzycki! Co strzał... jedna podziałka w dół!

Rzucało czołgiem! Rzucało czołgiem Pirożka! Rzucało czołgiem Wankiewicza w pośpiechu wysyłanych pocisków. Cholernie lubię strzelanie plutonem, to najskuteczniejszy rodzaj ognia i śliczny widok celu, pięknie pokrytego wybuchami.

Daleko na celu wykwitła równa linia naszych wybuchów; może gdzieś się domacamy. Pierwszy czołg plutonu czołowego minął zejście z szosy i zniknął między drzewami. Powoli z tyłu podchodził następny.

Cel numer dwa nie dalej jak pięćset jardów w lewo i trochę w tyle, krzaki jak żywopłot wzdłuż tej dróżki i coś jakby ciemniejsza plama prawie w środku.

– Teraz... snop zbieżny! – Przełączyłem się znowu na „B”.

– W lewo... jeden obrót... w lewo pięć!

– Poprawka... po dwanaście... do środka!

– W górę cztery!

– Po trzy...

– Wykonać!

Jeszcze dymy nie opadły na pierwszym celu, a już nowe wybuchy pokryły następny. Ostatni czołg szwadronu zakołysał się na zejściu w dół, teraz trzeba opukać trochę lewą stronę wzgórz. I właśnie kiedy już otwierałem usta, by podać komendę, mignęła biała iskierka!

Trzask! Ciężarówka tuż za nami stanęła w ogniu!

Zrobiło się zamieszanie, próby wycofania wozów do tyłu. Traaach! Z drugiego wozu czarna chmura dymu... to z czołgu!

– Do strzelania czołgami! Cele... lewa strona... odległości do dwóch tysięcy!

– Wykonać!

Gdzie on może być?

Rozkaz wyleciał, zanim pomyślałem.

– Działo... dymny... w prawo... już!

– W górę trzy obroty... co cztery podziałki... w górę piętnaście...

– Ognia!

Wylot lufy podniósł się wysoko na kierunku i... rzucił pociskiem.

Daleko, psiakrew! Jedna trzecia spali się w locie, ale może uda mi się zbudować ścianę dymu, może uda mi się zasłonić czołgi. Cholera z ciężarówkami – po co się pchają?

Z lewej strony na zboczu wykwitały wybuchy granatów z moich czołgów i szły gorączkowo szybko jeden za drugim, wyszukując ukrytego gdzieś stanowiska działa. Szedł już mój pewnie piąty czy szósty i z wolna od czoła dym zaczął się podnosić do gór, gdy znowu mignęła mi się w lornetce iskierka. Chwilka – i tuż przed zakrętem z krzaków buchnął biały dymek... Może sekundy... i huk jakby eksplozji.

Jezus! Maria!... Trafili!

Jeden błysk świadomości... atak!

– Działo... pepanc!

– Kierowca... naprzód!

– Włączyć stabilizator!

Moim czołgom nie trzeba było dawać rozkazu, mój ruch im wystarczył, znali prawo battle-drillu.

Jak psy spuszczone ze smyczy runęliśmy trójką w dół i naprzód! Z tej strony kotlina trochę wąska, bo z lewej nic kończąca się ściana wysokiej kukurydzy, z prawej pochyłość zbocza, którym idzie szwadron; stłoczyliśmy się na mniej niż stu metrach. Żeby choć można się szeroko rozwinąć.

– Gaz!...

Jakieś drzewa, słupki, drut, parę kopek zboża czy siana, krzaki, to wszystko nic... Byle zdążyć!

– Prędzej! Bo wybiją nam szwadron!

– Jodis! Gaz!

Trzy głowy w wieżach wlepione w lornetki, wszystko na lewo, ale zeszliśmy w dół i ponad zieloną ścianą widać tylko szczyty wzgórza. Znowu mignęła iskierka! Prędzej!

Dochodzimy na wysokość ostatnich czołgów szwadronu – stoją! Dlaczego stoją? Jeden za drugim jak bezwładna masa żelaza. Niedługo czekaliśmy na odpowiedź. Prawie na samym zakręcie, odkrytym z lewej, czołg z lufą opuszczoną w dół; z wieży biały dymek, na wysokości kierowcy czarna dziura.

Boże!... To czołg Jadwisiaka!

Zrzuciłem hełm ze słuchawkami, już mi niepotrzebny i tak nic ani nikt mnie nie zatrzyma.

– Gaz! Psiakrew... gaz! Teraz idziemy na całość!

Wiedziałem, że tego nie wolno mi było robić, że to był brak rozwagi, brak odpowiedzialności dowódcy. Ale ja z Dolkiem wczoraj piłem z jednej butelki i to dla mnie miało w tej chwili największą cenę!

Z lewej kończy się pole kukurydzy i otwiera cała dolina. Zakręciliśmy trzema czołgami jak wozem w lewo i... naprzód! Silniki szły pełnym wysiłkiem, kierowało nami trzema prawdopodobnie to samo uczucie... Prędzej!

Czołg Wankiewicza zaczął nas trochę wyprzedzać.

Może to i była lekkomyślność, ale ja nie miałem miejsca na rozsądek czy rozważania.

Zabili Dolka!

Szliśmy, całkowicie odkryci, do czołowego uderzenia na niewidocznego i dobrze zamaskowanego nieprzyjaciela. To już przestało być ważne, który z nas dostanie pierwszy, może i drugi dostanie, ale trzeci będzie miał swój kill! Żaden z nas nie szedł umierać, myśmy szli... zabić!

W dole, na środku doliny, ułani – cała kolumna, stłoczona na jednej dróżce, stoją! Jeńców szukają po kukurydzy, psiakrew! I to ma być oddział rozpoznawczy? A całe lewe skrzydło wzgórz nie rozpoznane i nie ubezpieczone. Kawaleria! Jak zawsze wielki pysk! I ramtaradara! Żeby ich jasna cholera!

Na pełnej prędkości przecięliśmy im oś marszu i znowu pod górę, ale pierwotne uczucie wściekłości zaczęło ustępować powoli na rzecz jakiegoś podniecenia, jakby sportowego zacięcia, współzawodnictwa – kto z nas lepszy? On – czy my? Strzeli – czy nie? Już nie więcej jak tysiąc jardów! Drugiego strzału nie przeżyje... cholera!

Zerknąłem w dół. Kobierzycki zgarbiony, z całą twarzą w peryskopie, Rusinek zgięty jak do skoku z pociskiem ppanc gotowym do powtórnego załadowania i z gębą ściągniętą napięciem oczekiwania. Właściwie zacząłem odczuwać jakby zadowolenie z tego cholernego pośpiechu i nieprzemyślanych odruchów.

Strasznie długi ten skłon, krzaki i znowu krzaki, mała rozpadlina, aż zarzuciło czołgiem, i żywopłot, i drzewka – chyba pierwszego celu.

Przeskoczyliśmy! Kawałek gołego pola i trochę niżej szosa główna na Chiaravalle. Pirożek skręcił w prawo, odszedł ze dwieście metrów i stanął na half-downie z kierunkiem na prawo w skos.

Rider!... Nie wytrzymał i uciekł! Podjechał, zabił i uciekł! To był pojedynczy na pewno działo samobieżne, czołg by poczekał, żeby popróbować szczęścia z naszą trójką i dodać – przy odrobinie szczęścia – trzy białe pierścienie na lufie.

X

Z prawej w tyle, daleko w dole, wyszły z zadrzewienia trzy czołgi i szły gazem na nasz kierunek, biorąc trochę na prawo. Idą prawidłowo dwa w przód, jak na ćwiczeniach – to musi być Kromp, bo Ziutek chodzi tak jak ja, linią wozów. Idą na nasze wsparcie. Kromp w mig się zorientował na kierunku i szedł od razu na moją prawą stronę; on wie, co robi, to bardzo dobry dowódca.

Teraz możemy sobie pogwizdać na każde zagrożenie, już jest nas dwóch, sześć luf armatnich, diabeł przez nas nie przejdzie i nie nadgryzie skórki tym – jak ich Dolek nazywa – pretorianom Andersa.

Rusinek uporał się z radiostacją i z flegmą oznajmił, że trzech ludzi załogi zginęło, ale porucznik Jadwisiak tylko ranny, i to nieciężko. To Pirożek i Wankiewicz musieli wiedzieć od dawna. Ja tylko przez tego całego Rusinka, ale przecież zrzuciłem hełm, więc właściwie to ja sam wystrychnąłem się na dudka. Może lepiej o tym nie gadać, bo przebieg mieliśmy piękny, skończyło się dobrze, jakoś swoje działanie w ładne słowa ubiorę i jeszcze mogę się... wymądrzyć.

Wylazłem z czołgu i zacząłem orientować mapę. Szosa idzie trochę w lewo i schodzi serpentyną do miasta. Chiaravalle w prostej linii, nie dalej jak półtora kilometra, leży zupełnie w dole, za tymi dwoma wzniesieniami, ostatnie, wyższe, ciągnie się prawie kilometr w prawo; z lewej jakieś zabudowania, prawdopodobnie farmy, zakrzaczone wzniesienie, a za tą górką biegnąca w dół serpentyna. Do walki musimy wejść na ostatnie wzgórze, i mamy miasto jak na talerzu, byle reszta czołgów wydostała się tam z tej dróżki.

Może ta cała – jak ją Benek szumnie nazywa – ofensywa dłużej niż dwa dni nie potrwa. Przecież muszę się jakoś wyrwać do Crocette, bo dziewczyna mi się zamartwi, a do Benka pocieszenia nie mam wielkiego przekonania; gotów mi dziewczaka rozpić, a mnie wplątać w jakąś kabałę. Przecież jego trzymają się zawsze jakieś szatańskie pomysły. Zaczęło mi się robić trochę nieswojo.

A tam w dole ułany jak stali, tak stoją; pcha się do nas jakiś jeep pod górę, bodaj że sam Kiedacz.

Złość mnie już odeszła na tych ułańskich ciubaryków i ucieszyłem się na to spotkanie, bo bardzo lubię Zbyszka Kiedacza i choć mam cichy żal do niego o Adama1, ale Zbyszek żołnierz prima i mąż Haneczki, a jego wesele w Kairze było dla mnie przeżyciem na zawsze.

X

Jeszcze przed pójściem do kościoła Benek wciągnął mnie do knajpy: – Napijmy się, Bohdan, bo smutno mi się zrobiło; naszą Haneczkę wydajemy za mąż i łzę mam w oku. Muszę się napić.

To mi odpowiadało, więc trzasnęliśmy po dwa double, żeby w kościele przystojniej wyglądać.

W kościele jak w kościele, ale w hotelu – że to przyjęcie grzeczne mama Ambrożyna córce wystawiła, więc znowu z Benkiem po jednym, tak dla lepszego samopoczucia. Diabli nadali tego starego Gauzę, i dawaj do nas przepijać (dziada w sercu nie noszę, bo chodzić do mamy Ambrożyny to chodzi, ale się nie wypowiada). Już chyba po dobrych trzech, jak im obu zaczęły do żurawiejskich prysiudów kolana drygać, uratowała sytuację śliczna Zosia Tarnowska:

– Słuchajcie, chłopcy, możemy pięknie tę uroczystość zakończyć. Mam wejście do klubu królewskiego, mogę was wprowadzić.

Wystarczyło jedno słowo – spławiliśmy starego opoja i buch do taksówki.

Lądujemy. Klub nad Nilem, piękny taras, orkiestra na biało, gra cichusieńko coś modnego. Pycha.

Zamówiliśmy drinki, dla Zosi coś soft and long, a my, po prawie, brandy i ginger ale. I wszystko by się uroczo i pięknie zakończyło, bo to i noc cudna, i ten Nil ze światłami wielkiego miasta, i ta egzotyka, i ten nastrój, gdyby cholera nie przyniosła Faruka.

Orkiestra dyskretny tusz, Zosia z dygiem, myśmy powstali, ale Benkowi aż błysnęły oczy. Zrywa się i ze szklanicą pruje do monarszego stolika, trzask Faruka łapą w łopatkę i po polsku:

– No, stary dzwońcu, napijemy się!

Do króla Egiptu z... dzwońcem! Jak do sąsiada na targach końskich w Lublinie!

Ja wytrzeźwiałem, Zosia – biała jak ściana, jak sama później mówiła, mało się nie zsiusiała w majtki, ale Faruk, że to elegancki król, wstaje i trąca się z tym gadem szklankami... Przepili!

Benuś pięknie się ukłonił i wraca do stolika z tryumfującą miną jakby spełnionego obowiązku.

Zosia na niego:

– Benek! Jakżeś ty mógł!

A on nic, tylko do mnie z pyskiem:

– Na jego fotelu siedzisz, jego wódkę pijesz, a nawet uszanowania dla Jego Królewskiej Mości okazać nie potrafisz... – I jeszcze dodał coś tam o prostaku.

To już była kropla ponad miarę. Fotel fotelem, nieważne, ale za wódkę zapłaciłem, i to słono, a prostaka już strawić nie mogłem. Przemówiliśmy się mocno i już nie bacząc na obecność Królewskiej Dostojności, chciałem kochanego koleżkę przykarcić i w ucho przyżądlić, ale Zosia jakoś załagodziła. Do potomka faraonów on ze... starym dzwońcem!

X

Tak, to Zbyszek Kiedacz, najmłodszy dowódca pułku w korpusie. Wyszedłem na spotkanie, żeby się przyzwoicie zameldować.

Z daleka już uśmiechnął się do mnie:

– Już wiesz pewnie, że twój dowódca ranny, szkoda mi bardzo go tu tracić, bo to naprawdę ładne dowodzenie; ten ruch waszych czołgów wyglądał imponująco.

Odetchnąłem. Kochany Zbyszek! Już Motyka ma gębę zamkniętą, wszystko pójdzie na Dolka dowodzenie.

– Pokaż mapę, ja nacieram pułkiem po tej szosie i lewą stroną, musicie dać mi osłonę z prawej, z tych wzgórz... Zrozumiano?

– Tak jest, panie majorze!

Obydwaj przegapiliśmy maleńki szczegół, że to małe, zadrzewione wzgórze zasłoni nam zejście Piętnastego i będą szli z lewej... bez wsparcia.

Do czołgu i... jazda!

Idę na lewą stronę Pirożka. Machnąłem ręką Wankiewiczowi – przeszedł za mną na jego prawą. Doszliśmy na jego wysokość i razem szeroko, linią wozów naprzód.

Wąska dolina, przebieg może pół kilometra, poła uprawne, w dole polna dróżka, parę słupków, drut – i pod górę. Pole po pszenicy, stoi jeszcze trochę kopek na szczycie. Z lewej ładne, białe zabudowania.

Idziemy wolno pod górę, następny pluton za nami szedł już linią wozów na naszą prawą stronę.

Już widziałem dachy Chiaravalle, gdy trzasnęło po czołgu. Strzelają, psiakrew!

– Stój!

Stanęliśmy na pełnym half-downie, ale ja z wieży widziałem już całe miasto i część zbocza, po którym biegiem w dół pruło kilkunastu gemajnów. Przekręciłem browninga, szarpnąłem taśmę, rączka do tyłu – tych dwóch z lewej, sto pięćdziesiąt... cztery... trzy... cztery... trzy... trzy... trzy... trzy... No, jeden leży! Drugiego – już dolatywał do płotów! Teraz tamtych trzech... trzy... trzy... trzy... jeden leży, reszta uciekła.

A jednak Gary Cooper lepszy za machingunem, jemu frankiści kładli się dziesiątkami. I pomyśleć, że są głupi, co w to wierzą!

Przed nami w dole miasto ciągnące się doliną sadów pod powoli wznoszące się wzgórza aż gdzieś pod Monte S. Vito. Do pierwszych domków nie mamy dalej jak trzysta jardów.

Piękne stanowiska ogniowe, sześć czołgów wzdłuż długiego wzniesienia, z wyciągniętymi naprzód lufami, czujne jak żurawie. Teraz możemy sobie poczekać na to natarcie, złudzeń nie miałem, organizacja przysłowiowa, mamy kupę czasu.

Wylazłem z czołgu i schylony, ostrożnie kryjąc się za kopkami, podczołgałem się prawie do szczytu. Miasto widać jak na dłoni, ruchu żadnego, ale czuć, że przyczajeni.

Hałas się zrobił przy czołgu, więc wróciłem. Przyleciał z tych zabudowań jakiś Włosina, przyniósł bakszysz – trzy butelki francuskiego różowego szampana, ale krzyczał brzydko na faszystów i Mussoliniego słownie ogromnie poniewierał. Sam był pewnie faszystą; gdy karta się odwróciła, on teraz największy wróg. Żeby nie ten bakszysz, to bym mu kopniaka zafundował, ale że się tak zgrabnie okupił, więc go tylko trochę postraszyłem, że mało nóg nie pogubił.

Szampan trochę ciepły, ale wydoiliśmy butelkę, i to w sam czas, bo do zbocza podjechał łazik.

Pułkownik Bobiński!

– Oho! Pułkownik już jest, za chwilę zrobi się ciepło – mruknął Kobierzycki, nurknął do wieży, zaczął pilnie sprawdzać amunicję i na wszelki wypadek układać pod działo.

Podszedłem do tyłu:

– Panie pułkowniku!

– Miło pana zobaczyć, no i niech pan powie, jak tu wygląda?

– Panie pułkowniku, miasto w dole, wgląd świetny, ale proszę uważać dochodząc do szczytu, bo strzelają z dołu – jak dotąd tylko broń maszynowa.

Pułkownik się uśmiechnął i powoli zaczął podchodzić do grzbietu, gdzie położył się za kopką pszenicy i zaczął przez lornetkę obserwować przedpole.

Wróciłem szybko do czołgu. Teraz skończyła się lipa, czuć było akcję; nie na darmo jest Bobiński. Kobierzycki, co mówił, to czuł.

Ale kto, do diabła, dowodzi szwadronem?

Z sieci nic się nie można zorientować, a pytać nie mam zamiaru, bo czy mi to źle?

Tak minęło chyba z pół godziny, pułkownik odwrócił się i kiwnął na mnie. Podczołgałem się koło niego.

– Lornetka!

– Tak jest, panie pułkowniku!

– Przed nami wzgórze, prawie na szczycie wieża kościółka...

– Widzę!

– Trochę w dół i prawo... co pan widzi?

– Wąską linię szosy z zakrętem wchodzącym w zadrzewienie.

– Dobrze! A teraz niech pan uważa.

Wlepiłem oczy w lornetkę. Minęła minuta, może dwie, na szosie zakurzyło się, na prostą wypadł samochód, doszedł do zakrętu i zniknął za drzewami.

– Widział pan?

– Tak jest, panie pułkowniku!

– Czy można tam strzelić i czy można trafić?

Uśmiechnąłem się zamiast odpowiedzi.

– Niech pan spróbuje.

– Rozkaz!

Czy można trafić? Boże... z takiej armaty! Toż ona pocisk zaniesie jak ręką na cel.

Z oka trudno, z mapy prawie pięć tysięcy, kąt położenia prawie ten sam, na derywację przy tej odległości muszę dać najmniej dwie podziałki.

Stanąłem – jak kiedyś na pustyni – z tyłu czołgu za wieżą. Za wszelką cenę muszę wejść pierwszym pociskiem. Teraz strzelam dla... widowni!

– Działo! Granat... wolno... wolno w prawo. – Przez sweebey–sight2 naprowadzam na kierunek.

– Już!

Wziąłem drugą lornetkę, wspaniała! Zdobyczna, dwunastokrotna, ze szkłami Zeissa.

– W lewo... dwie podziałki! Cholernie daleko... ale!

– Kwadrant... cztery dwadzieścia osiem!

Jeszcze jeden, ostatni rzut oka na wylot lufy.

– Ognia!

Powoli podniosłem lornetkę. Pirożek aż do połowy wychylił się z wieży. Jeszcze dwie sekundy i... czarny wybuch tuż, tuż za zakrętem.

Uczucie ulgi, a przecież byłem prawie pewny, że mnie nie zawiedzie.

Pirożek dał mi znak ręką, jakby mówiąc, że widział wybuch i naprowadza swoje działo na kierunek.

– W dół jedna podziałka!... Czekać na rozkaz!

– Pirożek!

– Mój strzał... dozór!...

– W lewo dwie podziałki... kwadrant... cztery dwadzieścia osiem... w dół jedna.

Oczy w lornetkę. Przy utracie prędkości początkowej na tę odległość przelot co najmniej siedem sekund...

Dam sto jardów wyprzedzenia. To będzie strzał! To nie tylko Ars gratia artis3, tu zobaczycie, czy moja wiara w duszę armaty jest tylko wizją dziecinnych snów.

Dłużyły się minuty. Zakurzyło się na białej nitce szosy, wypadł samochód... Podniosłem rękę... już dochodzi do podziałki w lornetce...

– Ognia!

Targnęło czołgami! Poszły obydwa... gdzieś aż pod słońce!

Kobierzycki wyjrzał z wieży z moją drugą lornetką. Samochód dochodził już do zakrętu, zwolnił i... czarna chmura wybuchu, a w niej druga!

Zeskoczyłem z czołgu, byłem pewny, że z tego dymu nikt ani nic już nie wyjdzie.

Mijały sekundy. Pułkownik Bobiński wstał, obrócił się i on – ta legenda Pustyni Zachodniej – zaczął bić brawo... jak w teatrze!

Z wieży twarz Kobierzyckiego z uśmiechem pełnym tryumfu, daleko z czołgu Pirożek przesyłał ręką gest powinszowania.

Odpadło uczucie pewności siebie, dumy, zadowolenia. Pozostała cieniutka niteczka nostalgii za czymś z odległości minionych dni. A chociaż wiatr pustynny dawno już zawiał piaskiem ślady gąsienic, to oklaski pułkownika, uśmiech Kobierzyckiego, dumnie na słońce wzniesiony wylot lufy wróciły mi ukłuciem w serce cień echa błąkającego się jeszcze gdzieś w mózgu.

„Sergeant... Lily must be crazy about you... Sergeant, you never miss!”

Crocette, lipiec 1944

1 Major Adam Bieliński.

2 Pomocniczy przyrząd celowniczy.

3 (łac.) Sztuka dla sztuki.