Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Życie i śmierć na stołach operacyjnych na przełomie XIX i XX wieku!
Wspomnienia wybitnego chirurga z okresu, gdy operacje trwały godzinami i często z błahych powodów kończyły się zgonem pacjenta – śmiertelność chirurgiczna wynosiła wtedy nawet 79 procent. Same operacje nierzadko przeprowadzane były w domach pacjentów, do narkozy służył eter, a cięcia były tak głębokie i obszerne, że wielu pacjentów wykrwawiało się podczas zabiegów na śmierć.
Książka Roberta T. Morrisa daje nam doskonały wgląd w to, jakie warunki panowały w szpitalach jeszcze sto lat temu, jak na przestrzeni wieków rozwijała się medycyna i jak ważną rolę odgrywały wnioski wyciągane po każdej przeprowadzonej operacji, zwłaszcza nieudanej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 442
Tytuł oryginału
FIFTY YEARS A SURGEON
Przedmowa Copyright © Paweł Kabata, 2019
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2019
Wszelkie prawa zastrzeżone
Niniejsze wydanie zostało przygotowane w oparciu o wydanie z roku 1936, które ukazało się nakładem Wydawnictwa J. Przeworskiego
Redakcja
Ewa Ambroch
Korekta
Joanna Pawłowska
Skład i łamanie
Dariusz Nowacki
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2019
eISBN 978-83-66217-88-1
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
tel./faks 061 868 25 37
www.replika.eu
Przedmowa
Chirurgia to wyjątkowa gałąź medycyny, zdecydowanie różniąca się od innych jej dziedzin należących do tzw. „niezabiegowych”. Jej wybitnie inwazyjna specyfika wymagająca nierzadko rozległych ingerencji w ludzkie ciało, konieczności szybkiego podejmowania decyzji, a także możliwości uzyskania – w znacznej części przypadków – prawie natychmiastowego rozwiązania zaistniałych problemów od zawsze rozpalały wyobraźnię młodych adeptów sztuki medycznej. Od pierwszego kontaktu dawała ciekawym i głodnym wrażeń medykom możliwości poznawania i odkrywania wszystkiego tego, co w normalnych warunkach jest szczelnie ukryte pod powłokami ciała, dzielnie strzegącymi jego wnętrze przed nieuprawnioną ingerencją. Dynamiczna i zdecydowana, wymagająca, poza wiedzą, sprytem i odwagą, także sprawności manualnej i wyobraźni przestrzennej, kusiła licznych chętnych oddania swojego losu i życia w jej zachłanne ręce. Jednocześnie zamknięta w murach bloku operacyjnego stanowiącego świat poniekąd równoległy, do tego, w którym funkcjonują pozostałe części szpitala, spojona szeregiem procedur i powtarzalnych ciągów czynności mających na celu zapewnienie bezpieczeństwa pacjentów nabiera wymiaru prawie magicznego dopuszczając do siebie nielicznych.
W historii medycyny chirurgia obecna była od jej zarania. Począwszy od czasów starożytnych zawsze towarzyszyła medycynie, w jej klasycznym ujęciu, najczęściej ją uzupełniając. To z niej też w późniejszych czasach wyodrębniały się pozostałe, szczegółowe dziedziny medycyny zabiegowej, takie jak ginekologia, okulistyka czy ortopedia. Choć początkowo obejmowała swym zakresem głównie leczenie ran i hamowanie krwawień, to nie brak informacji o wykonywaniu w czasach starożytnych rozmaitych zabiegów z dziedziny ginekologii, okulistyki, mających na celu pomoc wszędzie tam, gdzie dochodziło do wystąpienia fizycznych uszkodzeń i deformacji tkanek oraz struktur, a także gdy występowała konieczność mechanicznego usunięcia z ludzkiego ciała tego, czego w warunkach fizjologicznych nie powinno tam być.
W czasach starożytnego Rzymu i Grecji rozwój chirurgii jako gałęzi medycyny był szczególnie widoczny i prężny. Już wtedy opisywano zasady wykonywania licznych procedur chirurgicznych oraz metod leczenia urazów. Aktywnie rozwijano też wiedzę na temat instrumentarium chirurgicznego oraz eksperymentowano z możliwościami stosowania znieczulenia i leczenia bólu. W średniowieczu, w wyniku złożonych procesów społeczno-obyczajowych rola chirurgii była obniżana, a sama dziedzina została sprowadzona do poziomu rzemiosła. Wskutek nałożonego przez kościół zakazu wykonywania krwawych operacji oraz badań na ciałach zmarłych, rozwój wiedzy o leczeniu, lecz także anatomii, był niemożliwy. Rolę chirurgów, ograniczających się do wykonywania danej czynności, najczęściej pod postacią odjęcia którejś z kończyn, przejmowali zatem ludzie do tego nieprzygotowani, często balwierze i cyrulicy.
Następne stulecia, począwszy od wieku XVI, przyniosły już dynamiczny rozwój i kolejne przełomowe odkrycia, które dały podstawy dzisiejszej wiedzy chirurgicznej. Wśród nich na największe zasługują opracowanie zasad antyseptyki i rozwój wiedzy z zakresu mikrobiologii i zasad leczenia zakażeń. Ale to także rozpoczęcie stosowania metod znieczulenia ogólnego i leczenia bólu operacyjnego, bez których nie byłby możliwy rozwój i uprawianie chirurgii, jaką znamy dziś. Rozwój tych elementów doprowadził do wielokrotnego zmniejszenia ilości powikłań oraz śmiertelności pooperacyjnej, a sama chirurgia mogła zacząć być postrzegana jako dziedzina, która prowadzi do wyleczenia pacjenta wskutek podjętych działań.
Dzisiejsza chirurgia ma coraz mniej wspólnego z tą, o której możemy czytać w książkach opisujących jej praktykowanie w XVIII i XIX wieku, kiedy to przełomy te się dokonywały, niemniej wiele elementów pozostaje wspólnych. Jak chociażby chęć do ciągłego doskonalenia i poprawiania techniki operacyjnej, a także skuteczności i jakości leczenia. Także dążenie do rozwoju wiedzy w oparciu o wysokiej jakości badania naukowe. Jak również nieustająca chęć przełamywania utartych schematów i obalania mitów, którymi karmione były kolejne pokolenia chirurgów.
Żyjemy w czasach przełomu w chirurgii. Przełomu, który polega na zmianie tego, co najtrudniejsze – własnego myślenia o podejściu do chirurgii i opieki okołooperacyjnej. Postęp technologiczny, który dokonał się w ostatnich latach w zakresie instrumentarium pozwolił na prężny rozwój technik operacyjnych dążących do minimalizacji urazu związanego z zabiegiem. Technik, których celem jest pozostawienie w organizmie pacjenta jak najmniej widocznych śladów po ingerencji chirurga. Próbujemy wykorzystać naturalne otwory ciała, jak najmniejsze cięcia chirurgiczne oraz dostępy, których do tej pory nie rozważano, a także operować tak precyzyjnie, jak to do tej pory nie było możliwe. Wszystko po to, by pacjent jak najszybciej wrócił do prawidłowego funkcjonowania. Ale szybki powrót do zdrowia to także zmiana myślenia w zakresie opieki okołooperacyjnej. To nowoczesne protokoły i zasady postępowania odchodzące od dotychczasowych zasad. I choć dzisiejsza chirurgia to dziedzina dalece inna niż ta, której uczyli się nasi obecni przełożeni w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, to właśnie ten rozwój doprowadził do sytuacji, w której w określonych dziedzinach zabiegowych czas pobytu w szpitalu byliśmy w stanie skrócić z dni do godzin.
Książka Na ostrzu skalpela. 50 lat z życia chirurga którą trzymają Państwo w rękach, choć traktuje o losach i życiu chirurga funkcjonującego na przełomie XIX i XX wieku, to w istocie opowieść po trosze też o wszystkim tym, z czym zmaga się dzisiejszy świat chirurgii. To niezwykle barwna, ciekawa historia opowiedziana przez dr Roberta T. Morrisa, ważną postać amerykańskiego środowiska chirurgicznego tych czasów. Chirurga odważnego, o niezwykle analitycznym i ambitnym podejściu do zawodu, który postanowił całe swoje życie zawodowe poświęcić tej jednej dziedzinie medycyny, co w owych czasach było decyzją niepopularną i niezrozumiałą w środowisku. Chirurga, który uwierzył, że poprzez zmianę myślenia i podejścia do leczenia chirurgicznego można poprawić jego wyniki i odmienić losy setek pacjentów. Bohater konsekwentnie, wbrew oporowi i sprzeciwowi niechętnego zmianom środowiska, broni obranej drogi walki o wprowadzanie, nowatorskich w danym okresie, zasad antyseptyki oraz technik operacyjnych, jednocześnie ukazując czytelnikowi tą ludzką, psychologiczno-filozoficzną stronę swojego postępowania i motywacji do działania. Szczególną uwagę zwraca też pewien, równie fascynujący co zastanawiający, aspekt prezentowanej książki. Zaskakuje w niej, jak wiele opisywanych tam przez autora zjawisk społeczno-psychologicznych, z którymi przyszło mu się ścierać w środowisku medycznym, ale też poza nim, pozostaje aktualnych pomimo upływu czasu. Jak bardzo aktualna i niezmienna pozostaje istota i obraz niektórych patologii i nieprawidłowości w funkcjonowaniu społeczeństwa, pomimo ponad stu lat różnicy.
Na ostrzu skalpela. 50 lat z życia chirurga Roberta T. Morrisa, to obowiązkowa pozycja dla wszystkich pasjonatów dziejów światowej chirurgii, a także tych, którzy hasła „postęp” i „ambicja” traktują jak coś więcej niż tylko słowa.
Dr n. med. Paweł Kabata
Specjalista chirurgii ogólnej
Specjalista chirurgii onkologicznej
Adiunkt Kliniki Chirurgii Onkologicznej Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego
@chirurgpawel
Wstęp
Książka ta ujmuje w sposób autobiograficzny doświadczenia i przeżycia jednego z chirurgów w przebiegu ostatnich pięćdziesięciu lat, stanowiących półwiecze bogate w najbardziej ważkie, przewrotowe wydarzenia w dziejach chirurgii. Zarazem jest ta książka rodzajem sprawozdania z działalności kolegów, którzy – jak to musimy czynić wszyscy – usiłowali dotrzymać kroku owym przewrotom. Nie pisałem jej jednak dla moich współczesnych; ma ona raczej za zadanie zainteresować młodsze pokolenie medyków: internów szpitalnych i studentów medycyny, jak również zapoznać szerszy ogół z zagadnieniami szczególnie leżącymi na sercu dzisiejszym lekarzom i chirurgom.
Zmiany mające cechy rewolucji w medycynie sięgają na ogół niewiele dalej niż pięćdziesięciu lat wstecz, włączając w to wcześniejsze duchy twórcze, jak: Pasteur, Virchow, Ludwig, Conheim, Hueppe, Flügge, Neisser, Rosenbach, Roux, Calmette, Koch i Ehrlich, z których większość zeszła już z tego świata. Wszyscy ci ludzie, obalający przeszkody i otwierający nową erę cywilizacji, uważani byli za rozmyślnych mącicieli spokoju, którzy uwzięli się, aby narzucić teorie zrodzone w ich własnej fantazji tak zwanemu zdrowemu, trzeźwemu audytorium uczonych. Nie wydaje się prawdopodobne, aby życiu któregokolwiek jeszcze z lekarzy dane było przebiegać współcześnie z wydarzeniami tak wielkiej wagi. Kto wie zresztą? Carrel hoduje już żywą tkankę poza ustrojem w płynnej pożywce, a Crile wyprodukował komórkę o cechach podobnych do żywej. Nauka o uodpornianiu – immunologia – wprowadza nas w dziedzinę reakcji chemicznych i wzajemnego na siebie oddziaływania mikrobów, komórek ustrojowych, toksyn i przeciwciał w sposób, który podważa u samych podstaw moje słownictwo lekarskie. Badacze tłoczą się dokoła możliwych do filtrowania zarazków niczym górnicy dokoła miejsca nowych złóż, a witaminy należą już do historii, która wydaje się niemal starożytną. Nauka o gruczołach dokrewnych – endokrynologia – wypłynęła już na szerokie wody.
Paré w przedmowie do swojego dzieła o chirurgii wydanego w 1582 r. utrzymuje, że poza mało ważnymi szczegółami nic już nie będzie dodane do nauki i sztuki chirurgii. W trzy wieki później dr Samuel D. Gross, przewodniczący Amerykańskiego Towarzystwa Chirurgicznego, wygłosił podobne twierdzenie, mówiąc, że „wszystkie drogi docierania do chirurgii zostały już zbadane”. Dla przyszłych chirurgów nie pozostawiono nic poza przyswojeniem sobie tego, co było już wiadome, oraz udoskonaleniem techniki.
Od czasu tych naiwnych przepowiedni, wygłoszonych przez największe powagi owych czasów, dwie nowe twórcze ery chirurgii wbiegły pędem na stopnie, nacisnęły guzik i skierowały promienie światła na rzeczy, o których ani się śniło Parému czy Grossowi.
Gdybym miał powrócić na ziemię od dzisiaj za pięćdziesiąt lat, przynosząc z sobą w zanadrzu mój obecny zasób wiedzy, nie zrozumieliby lekarze mojego języka ani też ja w zamian nie potrafiłbym uchwycić toku ich rozmów na posiedzeniach towarzystw lekarskich.
W książce niniejszej przeważają wzmianki o sprawach zapalnych wyrostka robaczkowego niewspółmiernie do doniosłości tego przedmiotu w chirurgii. Użyłem go jako zasadniczego tematu, bowiem należałem do lekarzy poświęcających się, jako jedni z najpierwszych, gruntownemu zbadaniu tej dziedziny, która weszła tym samym w znacznej części w skład mojej praktyki.
Rozdział I
MŁODOŚĆ I POCIĄG DO MEDYCYNY
W Orange w stanie New Jersey istnieje malowniczy stary kościół kamienny, którego mury są omszone i porośnięte bluszczem. Napis na wrotach kościoła wskazuje, że stara budowla wzniesiona została w 1857 r. – data mojego urodzenia! Ojciec mój był z zawodu prawnikiem, sędzią urzędu stwierdzającego autentyczność testamentów, a potem gubernatorem stanu Connecticut. Cieszyło go wszystko, co sprawiało uciechę jego dzieciom. Pozwalał nam tak długo pobierać nauki, jak mogliśmy tylko życzyćsobie, pod warunkiem, że przygotuje to nas w końcu do samodzielnego utrzymywania się. Jego środki materialne, jak większości przedstawicieli wolnych zawodów, były ograniczone, ja sam też nie byłem nigdy w stanie wyzwolić się, częściowo przynajmniej, z tej tradycji.
Matka moja, łagodna, nieco lękliwa, trzymająca się na uboczu, pisywała i drukowała pod pseudonimami opowiadania i artykuły, właściwym jednak jej zajęciem było wychowywanie sześciorga dzieci. Ja, jako najstarszy, musiałem być z natury rzeczy przedmiotem prób i doświadczeń i wskutek tego wychowywanym od nowa niejako.
Najmłodsze moje lata przeżyłem w New Haven, którego atmosfera przesiąkła na wskroś wpływem wielkiego uniwersytetu miejscowego. Dom nasz położony był w okolicy podmiejskiej, zwanej Westville, otoczonej otwartymi polami i wielkimi lasami. Niedaleko od gościńca mały, zimny strumyk pełen pstrągów przedzierał się przez trzęsawiska. Szopy, piżmowce i łasice pozostawiały swoje ślady na zwałach piaszczystych. Strzępiaste goryczki i borówki rosły w obfitości, gdzie tylko „postęp” nie stawiał im przeszkód. Mały strumyk wpadał do West River, w której znajdowały się większe okazy pstrągów. Były tutaj również czarne kaczki i świszcze, podrywające się z zarośli szerokolistnych pałek i marzanek.
Rozkwitłe jaskry i ptaki mile śpiewające za zachodnimi oknami, acz brzydko zwane trupialami, przeszkadzały uczyć się i skupiać uwagę. Pewnego wieczora, kiedy powinienem był uczyć się przykładnie, zastał mnie ojciec zagapionego na starą wiszącą na ścianie rycinę.
– Jak widzę, chłopcze, myśli twoje wędrują daleko po lasach zamiast skupić się na odrabianym zadaniu arytmetycznym.
– O nie, ojcze – odrzekłem – przyglądałem się właśnie tej łasicy na rysunku, wydostającej się z klasztoru[1]. Legenda powstała z powodu podobieństwa brzmienia i utrzymała się.
Szkoła w Westville była tradycyjnym małym, czerwonym, w danym wypadku pomalowanym tylko na biało, budynkiem szkolnym. Stała na skraju lasu i nauczyciele nasi posyłali krnąbrnych uczniów, aby sami ścinali rózgi brzozowe na osmaganie własnej skóry. Przy jednej z takich bolesnych rozpraw wtłoczył sobie delikwent okładkę websterowskiego elementarza pod spodnie, podstęp jego został jednak wykryty wskutek osobliwego odgłosu, jaki wydawała rózga przy uderzaniu o twardą przeszkodę.
W domu, do którego przeprowadziliśmy się następnie, położonym przy Prospect Street w New Haven, ogród otoczony był z trzech stron lasem gwarnym mnogością szarych wiewiórek. Mogłem wyruszać wprost z ogrodu na gnieżdżące się wśród zbóż słomki i przepiórki, a także, wędrując szeregiem bagnisk aż do East Rock i powracając wschodnim zboczem do domu, mogłem liczyć na pewno, że natrafię na okazy sezonowego ptactwa. Czasem reprezentował je specjalny gatunek głuszców z krezami czy dzikie gołębie. Króliki bywały zawsze.
W piątkowe wieczory jesienne gromadzili się myśliwi w sklepie rusznikarskim Tuttle’a na Broadwayu i Elm Street celem omawiania planów stałego sobotniego polowania na morskie kaczki w Sound u Mansfieldów. Przypominam sobie dokładnie jeden z takich wieczorów. Wobec zapowiadającej się na następny dzień pogody wymarzonej na polowanie na ptactwo wodne postanowiono wypłynąć szeregiem łodzi. Ja jednak wiedziałem, niestety, że muszę się uczyć, powiedziałem też chłopcom, że niepodobieństwem będzie dla mnie wziąć udział w wyprawie. Kiedy wszakże wychodziłem ze sklepu, ujął mnie Nickey za ramię i zaczął pogwizdywać, naśladując trzepotanie skrzydeł morskiej kaczki. Bezwiednie pogwizdywałem za nim to samo przez całą drogę do domu, dostosowując tylko oddźwięk do odmiennego trzepotu skrzydeł tak zwanej kaczki-żałobnicy, kaczki szerokodziobej i kaczki złotookiej.
Nazajutrz z rana wstałem bardzo wcześnie, zabrawszy się ochoczo do moich zadań arytmetycznych, których rozwiązywanie szło mi doskonale, kiedy nagle przez otwarte okno usłyszałem przygłuszony odgłos wystrzału, po którym nastąpił wkrótce drugi, a potem nagle: „Bunk! Bunk! Bunk! Bunk!” – cztery wystrzały, bezpośrednio jeden po drugim! To było już ponad moje siły! Zatrzasnąłem z rozmachem książki i zeszyty, chwyciłem przybory myśliwskie z szafy, przebrałem się z takim pośpiechem, że podarłem spodnie, i pobiegłem pędem aż do East Haven River, spóźniony, ale szczęśliwy. Zdążyłem jeszcze na czas, aby ustrzelić parę białoskrzydłych żałobnic, próbujących okrążyć koniec liny w miejscu, gdzie pośpiesznie zakotwiczyłem moją łódź. Ojciec mój, który usiłował zatrzymać mnie, abym zjadł śniadanie, powiedział, że z równym skutkiem mógłby usiłować powstrzymać wicher huraganowy.
Okres spędzony w konwikcie szkolnym, a potem w szkole średniej Hopkinsa w New Haven, wypełniony był płataniem złośliwych figlów i oddawaniem się sportom. Zdarzały się godziny pełne przygód spędzane na wybieraniu z gniazd ukrytych na wysokim jakimś drzewie jaj czerwonoskrzydłych lub cooperowskich jastrzębi. Pewnego dnia w konwikcie Wigginsa w Nassau, w stanie Nowy Jork, wykradłem się z sypialni w najlepszym ubraniu niedzielnym, aby ćwiczyć się w przeskakiwaniu na tyce przez strumyk. Zabawa ta skończyła się głębokiem ugrzęźnięciem tyki w błocie i moim bezradnym utkwieniem w ubraniu odświętnym pośrodku strumyka. Innego znów dnia schwytałem w tajnej kryjówce małego czarnego węża, wpakowałem go sobie nie bez trudności do bocznej kieszeni kurtki i wypuściłem w klasie, powodując tym wskoczenie kilku skromnych dziewczynek na ławki i ukazanie przy tym skoku swoich łydek. W owym czasie starannie jeszcze ukrywano łydki dziewczęce i kobiece pod spódnicami.
Wszystko niemal co było w ruchu nasuwało nam pomysły figlów. Pewnej jesieni jeden ze starych farmerów, wyjątkowy sknera, sprowadził do swojego sadu rozpłodowego byka, aby uchronić sad przed inwazją chłopaków. Znalazłszy powiewającą na sznurze od bielizny czerwoną bawełnianą chustkę nauczyciela, rychło uczyniliśmy sad pełen jabłonek dostępnym dla całej gromady kolegów, mających teraz równe szanse korzystania z owoców. Z czerwoną chustką w ręku zajęliśmy stanowisko przed wysokiem drzewem orzechowym, wesoło wymachując drażniącą czerwienią w kierunku byka, który wnet ze spuszczonym łbem i zadartym w górę ogonem, rycząc przeraźliwie, przyskoczył ku nam. Ale my, nie czekając, pewni już, że udało nam się rozwścieczyć zwierzę, cofnęliśmy się pośpiesznie. W tej samej niemal chwili byk rzucił się na orzech włoski i huknął łbem o pień drzewa tak potężnie, że cios ten wstrząsnąłby chyba całym państwem chińskiem. Po ochłonięciu z zamroczenia wywołanego tym huknięciem niełatwo dał się już byk nabrać ponownie na zbliżenie do nas.
W szkole średniej Hopkinsa mogliśmy używać do woli wszystkich praktykowanych w owym czasie sportów i gier. Mecz piłki amerykańskiej z wynikiem 22 do 26mógłby wypaść zupełnie inaczej, gdyby nie… gdyby nie dwa czy trzy „gdyby”. W grze futbolowej kopanie ograniczało się przeważnie do piłki nożnej. Nie wiedzieliśmy wówczas nic jeszcze o kunsztownych wyczynach, które w następstwie podniosły tę grę do znaczenia społecznego, czyniąc z niej sposób popisu i reklamy dla kolegów. Niektórzy z nas, studiujący historię, dowiedzieli się, że ciekawa gra zwana golfem wynaleziona została w Holandii i grywana jest w innym jakimś kraju europejskim, w Szkocji być może.
Ton panujący w szkole Hopkinsa sprzyjał braniu nauki na serio; tradycyjne było zdobywanie odznaczeń i stypendiów przez uczniów pochodzących z rodzin Whitneyów, Hoppinsów, Thachersów czy Woolseyów; ale i przeciętni uczniowie, a nawet opieszali, porobili w następstwie wybitne kariery w rozmaitych wolnych zawodach i w kupiectwie. Można by nieledwie powiedzieć, że celowanie w nauce szkolnej zależy raczej od typu umysłowości aniżeli od faktycznych uzdolnień ogólnych. Tym i owym spośród moich przyjaciół, którzy zyskali stopnie naukowe w Oxfordzie i Cambridge, nie powiodło się osobliwie w życiu, gdy innym, którzy nie zdali wstępnych egzaminów do kolegium, poszczęściło się niezwykle w obranym przez nich zawodzie. Najsolidniej ugruntowane stanowisko obywatelskie może iść w parze ze zdobywaniem laurów w nauce szkolnej, ale wyróżniające się kariery mogą być osiągnięte przez tych, którzy nie są w stanie sprostać ustalonym programom kształcenia. Wiedza jest podłożem wątpliwości. Logicznym wynikiem wątpliwości jest zawahanie się, a potem zatrzymanie. Moje własne stopnie w szkole szeregowały się po obu stronach równika, podlegając zmianom w zależności od sezonów łowienia ryb i polowania.
Wielu z moich towarzyszy szkolnych od Hopkinsa, zarówno spośród pilnych, jak miernych uczniów, stało się wybitnymi handlowcami. E. M. House osiągnął sławę jednego z najbardziej rozgłośnych dyplomatów świata. Już w latach szkolnych zdradzał szczególny zapał do studiowania ekonomii i polityki. Chętniej obnosił się z egzemplarzem de Tocqueville’a aniżeli z kijem do gry w piłkę. Ilekroć zdarzała się bójka pomiędzy studentami, zjawiał się nie wiadomo skąd Ed i po kilku minutach ściskali się wszyscy nawzajem przyjaźnie za ręce. Dzisiaj osoba Eda House’a płoszy nieco społeczeństwo amerykańskie, które nie jest zdolne zrozumieć, z jakiej racji człowiek taki jak on, niezależny materialnie, upiera się koniecznie przynosić pożytek światu, kiedy ma przed sobą tyle innych możliwości. Europejczycy rozumieją go lepiej.
T. B. Osborne, stały towarzysz mojego włóczenia się po polach i lasach za czasów szkolnych, zyskał międzynarodową sławę swoją klasyczną pracą o roślinnych proteinach i witaminach. Stanął w szeregu badaczy pracujących dla Instytutu Carnegiego w Waszyngtonie i był jednym z pionierów biochemii w Ameryce. A. S. van de Graff objął katedrę prawa w uniwersytecie w Alabamie, a potem został dziekanem sądownictwa stanu Alabama. George’a Woolseya powołano na profesora chirurgii, zrazu w nowojorskiej uniwersyteckiej Szkole Medycznej, a potem w uniwersytecie fundacji Cornella. W. B. Cabot, inżynier, zatrudniony przy budowie dróg i mostów, był pionierem w przeprowadzaniu studiów nad szczepem Indian Nascopi; zbadał także głąb Labradoru.
Będąc w szkole w New Haven, zamierzałem wstąpić na kurs przyrodoznawczy w jednym z kolegiów w nadziei, że otworzy mi to drogę do jakiegoś stanowiska rządowego w Waszyngtonie. Co prawda w owym okresie, kiedy polityka była alfą i omegą, niewiele stanowisk w Waszyngtonie było dostępnych dla człowieka, którego wiadomości obejmowały inne dziedziny poza właściwym sposobem głosowania. Po przejrzeniu najrozmaitszych programów doszedłem do przekonania, że najlepszym kursem przyrodoznawstwa będzie dla mnie ten prowadzony przez Wildera i Gage’a w Uniwersytecie imienia Cornella.
Dr Burt G. Wilder (profesor biologii) wyszedł ze szkoły Asa Graya, Olivera Wendella Holmesa, Jeffriesa Wymana i Louisa Agassiza w Harvardzie i był wykładowcą w Penikese pod kierunkiem Agassiza. Gage zyskał wielkie uznanie jako ilustrujący swoje wykłady pokazami mikroskopowymi – tajemniczo olśniewająca nowość na horyzoncie ówczesnych kursów uniwersyteckich. Każdy kto umiał barwić tkanki tak, aby móc wyodrębniać każdą oddzielnie, i kto mógł posługiwać się przy pracy olejkami i soczewką imersyjną, uważany był za istotę wyższą, nie do pomyślenia w zwykłym kolegium. Żywiliśmy wielki szacunek dla wysokich walorów ludzi, przysłanych z kolegiów imienia Amhersta i Williamsa, nie mogliśmy jednak wyobrazić sobie niczego takiego jak manipulowanie olejkami i soczewką imersyjną w żadnej z tych uczelni.
Nie tylko wszakże ze względu na możność posługiwania się tymi cennymi środkami pomocniczymi obrałem Uniwersytet imienia Cornella. Pociągała mnie imponująca wizja samego dr. Wildera. Organizował on w owym czasie jeden z pierwszych w kraju kursów przygotowawczych do studiowania medycyny. Większość studentów nie obierała jednak uniwersytetu ze względu na osoby poszczególnych wybitnych wykładowców na danym wydziale. Gdyby słuchacze czynili tak, wywarłoby to wielki i wielce dodatni wpływ na nasze uniwersytety. Moglibyśmy dzisiaj przewodzić światu na polu wyższego kształcenia, a płaca murarza nie przewyższałaby honorarium uzdolnionego wykładowcy.
Dr Wilder oraz grupa studentów sposobiących się pod jego kierunkiem do przyszłego studiowania medycyny zarazili mnie swoim zapałem do tego stopnia, że ja również zacząłem rozważać sprawę wstąpienia na fakultet medyczny, zamiast marzenia o płatnej posadzie naukowca. Możliwe, że był to pierwotnie jedynie impuls do pójścia śladem całej paczki, chęć pozostania pospołu z grupą przyjaznych duchów, z których każdy poszczególnie miał wyraźnie nakreślony cel w życiu i wstąpił do kolegium z ustalonym programem. Powzięcie postanowienia przyszło mi z wielką trudnością. Wreszcie pewnego dnia, kiedy w dalszym ciągu jeszcze studiowałem nauki przyrodnicze, osobliwe wydarzenie rozstrzygnęło sprawę.
Pewien chłopiec w naszym mieście pokąsany został przez psa, jak przypuszczano, wściekłego. Gazety miejscowe podawały, że chłopiec umiera na wodowstręt. Ludzie tłumnie biegli do domu jego rodziców, aby przyjrzećsię przerażającemu widowisku. Z gazet wyczytałem, że wypadkiem tym zajął się dr P. C. Gilbert. Polowałem dopóty na dr. Gilberta, aż wreszcie złapałem go i poprosiłem, aby zabrał mnie z sobą do małego pacjenta.
Chłopiec, dziesięcioletni mniej więcej, leżał na posłaniu z zamkniętemi oczami i, jak zapewniało jego otoczenie, pozostawał zupełnie bez pożywienia od dwóch czy trzech dni. Próby wlewania mu przez ojca czy matkę paru kropel wody czy innego napoju wywoływały u malca napady drgawek. Na widok czegokolwiek w rodzaju chustki zbliżanego do jego twarzy warczał, żądnie chwytając płótno zębami, przy czym w kątach ust pokazywała mu się piana. Od czasu do czasu warczał groźnie jak zły pies.
Następnego dnia, będąc w uniwersytecie, opowiedziałem o tej mojej wizycie profesorowi weterynarii Jamesowi Lawowi. Zainteresowany, chętnie ofiarował się pójść ze mną niezwłocznie do chłopca. Po przybyciu na miejsce zapytał przede wszystkim, czy pies był oddany na obserwację lub też poddany badaniu celem ustalenia, czy w istocie dotknięty był wścieklizną. Nikt wszakże nie zdawał się wiedzieć o psie nic poza tym, że go zastrzelono. Chłopak został napadnięty i oczywiście wielce tym wystraszony. Dr Law spostrzegł od razu, że znaki zębów na przedramieniu były sińcami tylko, bez obrażenia skóry, a sam przypadek nie sprawił na nim wrażenia wodowstrętu. Przypomniał sobie, że czytał już o symulowaniu tej choroby jako o przypadkowym objawie histeroepilepsji.
Pobiegłem szybko do biblioteki, porzuciwszy zwykłe moje studia, dopóki nie przewertowałem wszystkiego, co miały do powiedzenia w zakresie psychoz i wścieklizny największe powagi na polu psychoterapii, przy czym szczególnieuwzględniłem prace ich dotyczące danej sprawy. Lektura moja pozwoliła mi dojść do wniosku, że przypadek, o którym mowa, zdradzał wyraźnie objawy histerii i tym samym mógłby być skutecznie leczony sugestią. Porobiłem notatki z prac omawiających metodę oddziaływania hipnozą i sugestią, po czym udałem się do chłopca i zażądałem, aby pozostawiono mnie z nim sam na sam w pokoju. Ku nieopisanemu mojemu zdumieniu udało mi się wprowadzić go w trans hipnotyczny, po czym, idąc ściśle za wskazówkami podanymi przez owe powagi, oznajmiłem chłopcu, że wyzdrowieje nagle o piątej po południu tego samego dnia. Pozostając w uśpieniu hipnotycznym, zdawał się chłopak tak dalece nie wiedzieć nic o mojej obecności, że mocno wątpiłem, czy uświadomił sobie w ogóle moje oświadczenie, a także położenie przeze mnie szczególnego nacisku na fakt, że wzbudzi podziw wszystkich nagłym swoim wyzdrowieniem. Wiedziałem, że chęć wzbudzania podziwu jest jedną z najsilniej działających pobudek u histeryków.
Wyszedłem potem z pokoju, nakazawszy rodzicom chłopca, aby nie wpuszczali do niego nikogo przez czas mojej nieobecności i trzymali licznych odwiedzających z dala od domu. Przez zapomnienie nie pozostawiłem zegarka w pokoju pacjenta, mimo to jednak o piątej po południu, czy mniej więcej o tej godzinie, chłopiec, kierowany podświadomym poczuciem czasu, podniósł się z posłania, zawołał matkę, oświadczył jej, że jest zupełnie zdrów, i zażądał wieczerzy.
Całą tę sprawę, która mogłaby wydać się bajką nieledwie, zrozumie doskonale we wszystkich jej szczegółach każdy psychiatra. Wrażenie, jakie wywarła na mnie, było niesłychanie głębokie. Poczułem, że jeśli lekarze mogą zdobyć podobną wiedzę i umiejętność, dzięki którym władni są oddawać ludziom tak zdumiewające usługi, żadne inne powołanie na świecie nie mogłoby oderwać mnie od studiowania medycyny.
Przez dwa czy trzy dni byłem w nader przykrej sytuacji, bowiem tłum ciekawych, oblegających dom rodziców chłopca, aby oglądać małego pacjenta, chciał teraz widzieć na własne oczy tego, który „sprawił” cud, uzdrowiwszy chorego na wodowstręt przez „nałożenie rąk” jedynie. Niektórzy prosili, abym nałożył ręce na ich zreumatyzowane stawy.
Wydarzenie to przyczyniło się do zawarcia przeze mnie znajomości z miejscowymi lekarzami, którzy uprzejmie zezwalali, abym towarzyszył im podczas wizytowania chorych w godzinach wolnych dla mnie od zajęć. Ich życzliwe zainteresowanie oraz wyjaśnienia przypadków chorobowych spotęgowały rychło urok, jaki zyskała w moich oczach medycyna. Każdy człowiek chory stał się dla mnie o wiele bardziej interesującym niż ludzie zdrowi, którzy wydawali mi się osobnikami zupełnie pospolitymi. Tak się więc złożyło, że drobne wydarzenie zadecydowało o kierunku i celu ostatecznym moich przeznaczeń życiowych. Było to jedno z owych wydarzeń rozstrzygających o losach ludzi – często, jak chcą powieściopisarze.
Lekarze z Ithaki, jak również koledzy moi z kursu „przedmedycznego” opromienili najjaśniejszymi blaskami słonecznymi cały przebieg mojej kariery lekarskiej, a zarazem zasnuli życie moje niejedną najciemniejszą chmurą, kiedy nieubłagana Atropos kładła kres przeznaczeniom ukochanych, szczerze mi oddanych przyjaciół. Wiele radosnych godzin spędziłem, polując wraz z nimi. Ithaca, a właściwie jej okolice, grunty należące obecnie do Uniwersytetu Cornella, obfitowały w owym czasie w słomki, przepiórki głuszce z krezami. Często wszakże zapuszczaliśmy się za dnia dalej jeszcze w pola i knieje. Zawartość naszych toreb myśliwskich w bardziej sprzyjające dnie, kiedy udawało nam się wspinać na wysokie wzgórza i łazić po wąwozach, znacznie przekraczała granice dozwolone obecnie przez prawo. W dni deszczowe czy wietrzne natomiast zdarzało nam się nie przynosić nic wcale. W mroźne poranki nastręczała się zawsze możność polowania na błotach w pobliżu jeziora Cayuga na dzikie kaczki i bekasy. Bywało, że miliony dzikich gołębi ogłuszały wrzaskiem swoim knieje dębowe i gęste zarośla cierni na grzbietach górskich, sprawiając wrażenie, jak gdyby ziemia i powietrze całej tej okolicy pełne były życia i ruchu.
Kurs przygotowawczy do studiów medycznych, jaki przeszedłem na Uniwersytecie Cornella, dał mi znacznie większą znajomość anatomii, chemii i fizyki aniżeli wymagane były przy wstąpieniu na pierwszy kurs kolegium medycznego, i dlatego pozwolono mi wstąpić od razu na drugi kurs Kolegium Lekarzy i Chirurgów w Nowym Jorku. Kolegium to w owym czasie wymagało trzyletniego uczęszczania na wykłady teoretyczne. Jedynym żądaniem stawianym przy przyjęciu, było ukończenie wyższej szkoły oraz praca pod kierunkiem lekarza, zajmującego się praktyką ogólną i pełniącego rolę preceptora.
Studenci wstępujący za moich młodych lat na medycynę kierowali się jedynie „pociągiem” do tego zawodu, rozbudzonym w nich przez lekarzy praktyków, z którymi w ten czy inny sposób zdarzyło im się zetknąć w życiu. Każdy studiujący medycynę musiał mieć preceptora opromienionego w oczach studenta, którym kierował glorią bohatera nieledwie. Każdy z nas znał „wielkiego jakiegoś starszego człowieka”, którego ustosunkowanie się do życia pobudzało nas do pójścia w jego ślady, a w każdym razie do poświęcenia się zawodowi, który umożliwiłby dorównanie obranemu mistrzowi. Gdybyśmy zetknęli się z takimi ludźmi w innych zawodach wyzwolonych, a także w handlu czy w ogóle w interesach, mógłby ich przykład natchnąć nas pociągiem do reprezentowanej przez nich profesji.
Moimi bohaterami byli doktorzy F. J. i F. H. Whittemorowie, ojciec i syn, praktykujący w New Haven. W ich gabinetach lekarskich nauczyłem się bardzo wiele w okresie sposobienia się do wstępnego egzaminu do Kolegium Lekarzy i Chirurgów w Nowym Jorku.
Słyszymy często o „urodzonych lekarzach”, przy czym określenie to używane jest niejako w tonie żartobliwym, nie przeze mnie jednak po bliskiem zapoznaniu się z wieloma „urodzonymi” lekarzami. Takimi byli nade wszystko ojciec i syn Whittemorowie, do dzisiaj też jeszcze nie przestaje być dla mnie bodźcem podniosłym wspomnienie o automatycznym nieledwie przystosowywaniu się do każdego odcienia natury ludzkiej, stale przez nich ujawnianym w przebiegu codziennych ich wizyt u pacjentów. Trudno wręcz wyobrazić sobie człowieka, który czułby się w dalszym ciągu prawdziwie chorym po odwiedzeniu go przez jednego z obu doktorów Whittemorów.
Ich gabinet był oblegany nieustannie, poza tym miał każdy z nich wypisany w karneciku swoim długi szereg adresów pacjentów, których musiał odwiedzać u nich w mieszkaniach dniem i nocą. Poród o trzeciej nad ranem – rodzice uszczęśliwieni; nagłe wezwanie, przed zjedzeniem śniadania jeszcze, do zamachu samobójczego z powodu zerwanego narzeczeństwa; wkrótce potem równie nagłe wezwanie do poparzonego dziecka, które przewróciło na siebie pełen imbryk ukropu; atak astmy nerwowej u starszej damy; przypadek zapalenia opłucny w stadium gotowym do wypuszczenia płynu; zapadnięcie na dyfteryt trojga dzieci w jednej rodzinie; chłopak, który spadł z drzewa i złamał kość ramieniową; inny chłopiec pociął sobie przegub ręki; ciężki napad migreny u człowieka obarczonego poważnymi interesami; stan zapaści w zapaleniu płuc tuż przed momentem przełomu; silny napad malarii; dwa przypadki gruźlicy płuc; przeciągające się przychodzenie do zdrowia po ataku apoplektycznym; świnka; zreumatyzowane kolano; i wreszcie, około północy, wezwanie do ostrego napadu kolki żółciowej.
Od dwudziestu do trzydziestu, a czasem i więcej, wezwań dzień po dniu, nie wyłączając niedziel ani świąt. Mimo to nigdy nie słyszało się z ust żadnego z obu lekarzy wyrzekania na zmęczenie, nie było nigdy najmniejszej próby uchylenia się od niesienia pomocy, bez względu na to, komu: bogatemu czy biednemu, każdemu, komukolwiek pomoc lekarza była potrzebna. Żadnego ofuknięcia ani złego, gniewnego słowa w stosunku do nikogo. Żaden z obu, ani ojciec, ani syn, nie urządzał sobie nigdy wakacji, nie czuł wprost ich potrzeby. Same przypadki chorobowe nastręczały tyle odmiany i urozmaicenia, że starczyło tego doktorom Whittemorom w zupełności.
Podobny stan rzeczy uległ ostatnimi czasy zmianie, w miastach zwłaszcza. Pacjent musi być bardzo ostrożny z porą zachorowania – wolno mu zachorować wyłącznie za dnia; broń Boże, aby iskra czy drobina węgla wpaść miała komuś do oka około północy, chyba że znaleźć można o tej porze lekarza dzielnicowego. Myślę nieraz nad tym, co stałoby się, gdyby miało komuś przyjść kiedyś na myśl zaproponować podzielenie się honorarium przez obu tych lekarzy, domowego i dzielnicowego. Można sobie wyobrazić wyraz twarzy każdego z nich.
Pewna liczba wypadków, wymagających już tylko drobnych zabiegów, powierzona została mojej pieczy. Powierzchowna zmiana opatrunków na ranach i powtarzanie recept dawało mi doświadczenie, nie narażając pacjentów na niebezpieczeństwo. Moje studia anatomii porównawczej w Uniwersytecie Cornella zapewniły mi wcale niezgorszą znajomość anatomii człowieka, dzięki czemu można było zaufać mi, że poradzę sobie z odłamkami w niektórych wypadkach złamań. Często zdarzały mi się okazje występowania w charakterze asystenta w przypadkach operacyjnych; pozwolono mi nawet dokończyć amputacji nogi, oddzielonej niemal całkowicie od tułowia w katastrofie kolejowej. Stąd też moje wkroczenie w dziedzinę chirurgii rozpoczęło się pod dość szczęśliwymi auspicjami w roku 1879, na trzy lata przed otrzymaniem dyplomu lekarskiego w roku 1882.
W gabinecie doktorów Whittemorów zdałem sobie ze zdziwieniem sprawę, że lekarze muszą być obdarzeni znacznie większą siłą fizyczną i wytrzymałością niż wszyscy inni ludzie. W następstwie bywałem niejednokrotnie świadkiem przedwczesnej śmierci lekarzy domowych, spowodowanej tym prawdopodobnie, że kiedy, chwilowo może, źle się czuli, doprowadzali organizm swój do ostatecznego wyczerpania pełnieniem w dalszym ciągu swoich zawodowych obowiązków. Zdarzało się to często, zwłaszcza podczas epidemii grypy, kiedy to doktorzy spieszyli na wezwanie stałych swoich pacjentów, często znacznie mniej chorych aniżeli ich lekarze. Wszystko zresztą w życiu zawodowym, w kupiectwie czy w przemyśle, zależne jest bezpośrednio od ustroju fizycznego ludzi zajmujących odpowiedzialne stanowiska.
Obaj Whittemorowie nie tylko posiadali odpowiedni zasób siły i wytrzymałości fizycznej do pełnienia ciężkiej swojej pracy dniem i nocą, ale zarazem czynili to ze spokojem, pogodą i życzliwym wlewaniem otuchy i nadziei, najsnadniej przyczyniając się tym do kojenia bólów, trosk i niepokojów, na jakie wypadało im wywierać dobroczynny swój wpływ. Wydaje mi się czasem, że te właśnie dodatnie cechy charakteru dają ludziom, w drodze pięknej retroaktywnej wymiany, ich wielką siłę i wytrzymałość fizyczną. Widujemy wszyscy natomiast ludzi obdarzonych dobrze rozwiniętymi mięśniami, których ta ich siła właśnie czyni chytrymi, zachłannymi cynikami i którzy płacą potem za tę dowolnie obraną przez siebie postawę życiową utratą krzepkości fizycznej i zdrowia.
Ludzie tacy jak obaj Whittemorowie sprawiają, że system preceptorski w kształceniu zawodowym staje się wręcz nieoceniony. Odbywanie studiów lekarskich pod przewodem lekarza zajmującego się praktyką ogólną nastręczało możliwość wielostronnego całkowitego niemal przygotowania studenta do działalności lekarza, odpowiadając takiemu samemu systemowi w adwokaturze pod przewodem wykwalifikowanego prawnika. Młodzi lekarze i młodzi adwokaci już w samym zaraniu swojej kariery zawodowej karmieni byli kaszką wiedzy.
Okres preceptorski rozpoczynał się z samego zaraz początku studiów medycznych i trwał dłużej czy krócej, dopóki młody lekarz po ukończeniu kolegium nie uznał się za wyższego na tej zasadzie, że pamiętał, jakie nerwy rządzą ruchami stawu biodrowego, gdy preceptor jego mętnie przypominał sobie, że istnieją – wedle wszelkiego prawdopodobieństwa – nerwy jakieś w tej okolicy. Ta wiara we własną wyższość, jaką przejęty był młody lekarz, nie opuszczała go przez długi jeszcze czas potem, kiedy i on sam również zapomniał, jakie nerwy – o ile w ogóle jakieś – rządzą ruchami stawu biodrowego.
Ogólna suma wiedzy lekarskiej była w owym czasie znacznie skąpsza aniżeli dzisiaj. Trzy lata studiów medycznych w kolegium pozwalały studentowi opanować całkowicie dziedzinę teorii. Dzisiaj ciało profesorskie mocno biedzi się nad zagadnieniem, co należy wybrać do wtłoczenia w ramy wielce pracowitego kursu czteroletniego, a preceptor znikł zupełnie prawie z widowni.
Z chwilą kiedy znacznieposunięta praca teoretyczna stała się górującą ideą przewodnią w szkołach medycznych, a metody „zdobywania metod” pochłaniać zaczęły studentom moc czasu, skurczył się system preceptorski do zera niemal – miejsce serca zastąpiła głowa, zamiast żeby się nadal wzajemnie dopełniały.
Emerson mówi: „Lubimy przebywać z bohaterskimi osobistościami, jako że nasza zdolność przejmowania nie ma granic; w obcowaniu z wzniosłymi myśli nasze i nasze obyczaje łatwo stają się wzniosłe. Wystarczy jeden tylko mądry człowiek w towarzystwie, a wszyscy stajemy się mądrzy, tak szybko udziela się zarazek”.
Trzema najpotężniejszymi czynnikami społecznymi na tym świecie są według mnie: miłość, siła przekonywania i pokrewność ducha, z nich pokrewność ducha jest czynnikiem najpotężniejszym.
Na wydziale medycznym uniwersytetu w Wisconsin studenci czwartego kursu pracują obecnie pod kierunkiem kompetentnych lekarzy, zajmujących się ogólną praktyką, a nadto posyłani są na część tego czwartego roku studiów do Chicago, Milwaukee i innych pomniejszych miast, aby pracować pod przewodnictwem doświadczonych klinicystów. Wchodzą w ten sposób w bezpośrednią styczność z rozlicznymi zagadnieniami medycyny. Dziekan Gleen Frank twierdzi, że otrzymują oni staranniejsze osobiste wskazówki w dziedzinie medycyny klinicznej, niż może im dostarczyć jakakolwiek inna szkoła medyczna, i że są prawie tak samo dobrze przygotowani ku końcowi czwartego roku swych studiów w Wisconsin, jak studenci wielu szkół medycznych w końcu ich trzeciego (szpitalnego) roku jako internów. Mój własny komentarz do tego powiedzenia brzmi: są daleko lepiej przygotowani.
Zaznaczając, że preceptorzy nie otrzymują pieniężnego wynagrodzenia za swój udział w kształceniu, skromnie pozostawia Frank poszczególny ten punkt w jego sensie ujemnym: „nauczyciel nie ma z tego nic”. Według mnie istnieje dodatni moment stosunku nauczyciela do ucznia. Pszczoła zbiera najwonniejszy pyłek ze świeżo rozwartych kwiatów. Rzeczy najlepsze, darzące mnie uznaniem w mojej praktyce lekarskiej, zawdzięczam moim młodym asystentom szpitalnym, którzy świeżo wyszli z kolegium. Ergo: uniwersytet w Wisconsin kształci lepiej, aniżeli sam przypuszcza. Ten nawrót do systemu preceptorów stanowi prawdziwie wielki krok naprzód w nieustalonych jeszcze w obecnym stuleciu prądach, kierujących szkoleniem lekarzy. Inne szkoły medyczne będą prawdopodobnie naśladowały ten przykład.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[1] Po angielsku mink – łasica; monk – mnich.