Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Yorkshirskie wrzosowiska - gdzie chrapliwe krzyki szkockich kuropatw przywodzą na myśl wołania Makbetowskich czarownic, gdzie strumień wzbiera po roztopach, a wczesną jesienią falujące wzgórza okrywają się gęstą warstwą liliowych wrzosów i rudych, szorstkich traw. To tam właśnie, urodzone i wychowane w małej parafii Haworth hrabstwa York, siostry Brontë pozostawiły po sobie kilka genialnych książek, które przeszły do kanonu literatury światowej. Ich życie to jedna z najbardziej tajemniczych i fascynujących opowieści w historii literatury.
Nie były piękne. Nie były zamożne. Nie podróżowały po świecie, bo każdą dłuższą rozłąkę z domem ciężko odchorowywały. Nie miały szczęścia w miłości. Chyba w ogóle nie miały szczęścia. Ale miały siebie nawzajem. One trzy: Emily, Anna, Charlotta i brat Branwell.
Pełna ciepła i zrozumienia biografia Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej chronologicznie i metodycznie wprowadza nas w dzieje skromnej rodziny wiejskiego proboszcza, jego słabowitych, szalenie utalentowanych dzieci, maluje obrazy trzech sióstr spacerujących wieczorem wokół stołu i snujących opowieści o dalekich krainach, opowiada o ich krótkim, czasem monotonnym, czasem nadspodziewanie burzliwym życiu i nieubłaganej śmierci tak często nawiedzającej ich plebanię.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 696
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojej Matce
Książka ta nie mogłaby nigdy powstać, gdyby nie pomoc ludzi, którzy moje zainteresowanie losami niezwykłej angielskiej rodziny uznali za sprawę godną poparcia.
Dziękuję więc British Council oraz wszystkim tym, którzy umożliwili mi pobyt w Haworth i zbieranie materiałów w Bibliotece Brytyjskiej w Londynie.
Dziękuję Towarzystwu Rodziny Brontë (The Brontë Society) za wyrażenie zgody na cytowanie przeze mnie rękopisów, korespondencji oraz artykułów z Brontë Society Transactions, będących własnością Towarzystwa.
Dziękuję kustoszowi Muzeum Rodziny Brontë w Haworth, doktorowi Normanowi Raistrickowi, i bibliotekarkom – pani Sally Stonehouse i doktor Juliet Barker – za udostępnienie mi wszystkich materiałów znajdujących się w zbiorach Muzeum. Dziękuję Im też za cierpliwe udzielanie odpowiedzi na moje późniejsze niezliczone pytania.
Składam również serdeczne podziękowanie moim przyjaciółkom Krystynie Jurasz-Dąmbskiej i Julii Hartwig za pierwsze krytyczne czytanie maszynopisu.
Haworth – drobny punkt w łańcuchu Gór Pennińskich, okrywających piaskowcową skorupą zachodnią część północnej Anglii. Punkt w zachodniej części Yorkshire, największego brytyjskiego hrabstwa o historii równie gwałtownej i ostrej, jak tutejsze wiatry. Niewielka osada wśród rozległych wrzosowisk i torfowisk tworzących pejzaż, który znalazł odbicie w najlepszej angielskiej prozie.
Niewysokie wzgórza schodzą tu płynnymi zboczami ku płytkim kotlinkom, którymi, zależnie od pory roku, sączą się leniwie albo rwą strumienie, by niżej wsiąknąć w kamieniste łożysko lub wpaść do rzeki żłobiącej jedną z ciasnych dolin. Grunt, choć na ogół twardy, porosły trawą i wrzosem, bywa miejscami zdradliwy – pod gęstą okrywą traw kryje się tu i ówdzie grząskie torfowisko. Niekiedy pod nogami podróżnego otwiera się znienacka ciemna jama starego kamieniołomu.
Wczesną jesienią barwy na wzgórzach nabierają nagle intensywności, zieleń staje się szmaragdem, rudość zaczyna pałać, a nad wszystkim góruje ostry kolor kwitnącego wrzosu, narzucającego tej przestrzeni nazwę i charakter. Jesień to tutaj okres najpiękniejszy.
Zimą przeważa czernista szarość, barwa gruboziarnistego piaskowca, z którego zbudowane są góry. Tego kamienia używa tu od wieków człowiek do swoich budowli. Z niego wzniesione są szare murki, dzielące stoki krzywymi liniami paśników dla owiec i bydła, niskie, wrośnięte pod graniami farmy, a nawet ich dachy z kamiennych płytek opierające się swym ciężarem porywom wiatru, który tu, na wrzosowiskach, jest elementem najpierwszym, kształtującym wszystko, co się pnie ku górze.
Uderzającą cechą tego krajobrazu jest szorstkość. Nie tyle konturów, gładkich na ogół i krągłych, ile charakteru powierzchni: chropawych brył sterczących gdzieniegdzie skał, kulących się ku ziemi iglastych drzew, zwichrzonych kęp płowych, sztywnych traw rosnących z rudej, kamienistej gleby. Jest w nich ukryta drapieżność, przyczajona w gęstych zaroślach wysokich wrzosów, zdradzająca znienacka swoją obecność w chrapliwym krzyku szkockiej kuropatwy. To surowa ziemia i wszystko, co z niej wyrasta, nosi tego piętno.
Niżej, wzdłuż dolin pełznie przemysłowa szpetota fabryk i manufaktur, która pod rządami królowej Wiktorii osiągnęła swoje apogeum, lecz do wyższych, górskich części, takich jak okolice Haworth, nie znalazła na szczęście przystępu. Ludzie zajmują się tu od wieków hodowlą owiec i bydła oraz wyrobem sukna. Ubóstwo jest stanem niemal powszechnym.
Miasteczko, w którym zaopatrują się okoliczni farmerzy, jest również ubogie. Jedna główna ulica, stroma i brukowana, prowadząca na wierzchołek wzgórza, kilka bocznych – to całe Haworth. Na szczycie dwie oberże kontrastujące barwą swoich godeł: „Pod Czarnym Bykiem” i „Pod Białym Lwem”, kościół i zaułek wiodący wzdłuż cmentarza do plebanii.
20 kwietnia 1820 roku drogą wiodącą przez wrzosowiska do Haworth z odległego o kilka mil Thornton posuwała się wolno kawalkada złożona z siedmiu ładownych furgonów i krytego płócienną budą wozu. Na wozie siedziała drobna, blada kobieta i sześcioro dzieci – najstarsze sześcioletnie, najmłodsze zaledwie trzymiesięczne. Obok wozu szedł jej mąż, czterdziestodwuletni postawny mężczyzna. Pastor Patryk Brontë prowadził swoją rodzinę na nowe miejsce zamieszkania – na plebanię w Haworth.
Wyruszyli z Thornton wczesnym rankiem, droga przez wrzosowiska była wyboista i ciężka, konie szły powoli. Dogodny czas, by myśleć o tym, co się zostawiało za sobą, zwłaszcza że przeszłość była ciężka i pełna obaw, przyszłość natomiast otwierała pogodną perspektywę spokoju i stabilizacji.
Do tego, czym teraz był, doszedł Patryk Brontë z niczego. Urodził się w 1777 roku w Emdale, jednej z ubogich osad północnej Irlandii, pierwszy z dziesięciorga dzieci Alicji i Hugh Bruntych (taka wersja nazwiska powtarza się najczęściej w dokumentach). Ojciec zarabiał na życie suszeniem owsa i najmował się dodatkowo do pracy w polu. Kryta strzechą lepianka stanowiła cały jego majątek. Słynął na całą okolicę jako złotousty „schanachie” – bajarz, którego opowieści ściągały wieczorami do jego domu licznych słuchaczy z sąsiedztwa.
Postać Hugh Brunty’ego otacza legenda. Według niecałkowicie wiarygodnych, lecz jakże interesujących ustnych przekazów, stał się we wczesnym dzieciństwie ofiarą zemsty, jakiej na zamożnej, kupieckiej rodzinie Brunty dokonał przygarnięty przez nią z litości ciemnoskóry znajda. Dziadek Hugh Brunty’ego, handlarz bydła, znalazł podczas jednej z kupieckich wypraw bezdomne, wygłodniałe dziecko, które zabrał do siebie i przez lata wychowywał we własnym domu na prawach członka rodziny. Kiedy jednak znajda, dorósłszy, poprosił o rękę córki swego dobroczyńcy, w której zakochał się bez pamięci, otrzymał odmowę. Wówczas postanowił się zemścić. Oszustwem, kradzieżą i podstępem doprowadził do ruiny rodzinę Brunty, zagarnął cały jej majątek, a z małego Hugh uczynił przedmiot swojej szczególnej mściwości. Hugh, po dojściu do lat młodzieńczych, uciekł od swojego prześladowcy, a podczas wędrówek za chlebem poznał swoją przyszłą żonę, Alicję. Motyw Heathcliffa z Wichrowych Wzgórz pojawia się po raz pierwszy na trzy pokolenia przed przyjściem na świat Emilii Brontë.
Matka Patryka, Alicja, pochodziła z katolickiej rodziny McClory. Legenda głosi, że piękna Alicja uciekła z Hugh Bruntym w przeddzień swego zapowiedzianego ślubu z zamożnym katolikiem. Państwo Brunty pobrali się w kościele protestanckim. Ich najstarszy syn, Patryk, zaczął pracować w trzynastym roku życia jako pomocnik kowala, potem – tkacza. Podobno zwykł był tkać, czytając jednocześnie opartą o warsztat książkę. Kto go nauczył czytać – nie wiadomo. Ojciec był półanalfabetą, choć w domu miał Biblię i poezje Burnsa. Może matka, piękna Alicja, pokazała synowi litery. Tak czy inaczej – od wczesnych lat ciągnęło go do książek.
Był więc ubogim samoukiem z ambicjami. W dalszej drodze do plebanii w Haworth pomogli mu dwaj ludzie, którzy te ambicje zauważyli i docenili. Obaj byli duchownymi, choć jeden prezbiterianinem, a drugi pastorem anglikańskim. Pierwszy, Andrew Harshaw, użyczył mu swojej wiedzy i biblioteki, później zaś dopomógł w znalezieniu pracy przynoszącej większą satysfakcję – przez pięć lat Patryk Brunty był nauczycielem w prezbiteriańskiej szkole w Glascar Hill. Z relacji, jakie zebrali od jego uczniów późniejsi biografowie, wynika, że był wychowawcą jak na te czasy nowoczesnym, dobierał uczniom indywidualne lektury, grupę podzielił na zdolniejszych i mniej zdolnych i lekcje z nimi prowadził osobno. Jako zupełną nowość wprowadził „zajęcia w naturze” – wędrował z dziećmi po górzystej okolicy, ucząc je dostrzegać i rozumieć swoje otoczenie. Sam znakomity piechur, od dziecka zaprawiony do dalekich pieszych wypraw czy to z utkanym przez siebie płótnem na sprzedaż, czy z ojcowskimi posyłkami, znał naturę i potrzebował częstego z nią kontaktu.
Drugim człowiekiem, który dopomógł mu wydostać się na szerokie – bez przenośni – wody i przepłynąć z Irlandii do Anglii, był jego proboszcz, Tomasz Tighe, pastor anglikański silnie związany z rodzącym się właśnie prądem metodyzmu. Przyjaźnił się osobiście z perypatetycznym twórcą tego ruchu, Johnem Wesleyem, który w swoich apostolskich podróżach odwiedzał Irlandię Północną. Patryk Brunty jako dziecko słuchał zapewne jego żarliwych kazań. Miało to istotne znaczenie w życiu młodego tkacza, gdyż od tego czasu jego kariera posuwała się jak po nici pajęczej, po drogach czy raczej ścieżkach, które wydeptywali ludzie oddani sercem i umysłem temu nowemu nurtowi w Kościele anglikańskim; szerzył on nową metodę praktykowania wiary i nazywany był metodyzmem.
Tomasz Tighe zatrudnił młodego człowieka jako wychowawcę swoich synów i ofiarował mu posadę nauczyciela w szkole parafialnej, pozwolił mu też korzystać ze swojej zasobnej biblioteki. Następnym krokiem w karierze Patryka Brunty były studia na angielskim uniwersytecie w Cambridge z zamiarem przyjęcia święceń w Kościele anglikańskim. Obierając drogę kapłaństwa, Patryk Brunty wybrał fach, który wymagał od niego kwalifikacji etycznych, jakie posiadał, oraz intelektualnych, które też posiadał. Innych wymagań nie stawiał Kościół anglikański swojemu klerowi. Patryk Brunty wybrał ten fach, ponieważ był jedyną dostępną mu drogą wyjścia z irlandzkiej biedy, uczciwą, choć trudną; fakt, że wielebny Tomasz Tighe, przyjaciel Wesleya, chciał mu w tym dopomóc, stwarzał dla młodego tkacza szansę nie do odrzucenia. Wykorzystał tę szansę.1
Studia w Cambridge ukończone w 1806 roku dzięki własnym wysiłkom i niewielkim stypendiom, potem diakonat, pierwsze obowiązki wikarego w Wethersfield w hrabstwie Essex, wreszcie w 1807 roku święcenia w Westminsterze. Od tej chwili stanęła przed nim otworem droga skromnej kariery kościelnej.
Będąc wikarym w Wethersfield, przeżył Patryk Brontë – bo od czasów Cambridge taką ustalił pisownię swojego nazwiska – pierwszą miłosną porażkę, przynajmniej pierwszą zanotowaną przez biografów. Jego wybrana, Mary Burder, była córką zmarłego niedawno zamożnego farmera, a siostrzenicą starej panny, u której mieszkał młody wikary. Romans, jaki się między nimi nawiązał, został brutalnie przerwany przez wuja panienki, kiedy ten dowiedział się o pochodzeniu pretendenta do ręki jego siostrzenicy. Irlandczyk! Bez koneksji i bez pensa przy duszy! Znajomość została zerwana, panienkę wywieziono.
Postawa rodziny Mary Burder nie mogła pastora Brontë zaskoczyć. W przyszłości zajmie podobną wobec wielbiciela jednej ze swoich córek. Anglikańscy kapłani, którzy przybyli do Anglii z Irlandii w poszukiwaniu pracy, byli czymś w rodzaju ubogich krewnych duchowieństwa angielskiego. Droga do kościelnych dostojeństw była dla nich zamknięta, a liczyć mogli jedynie na skromne wikariaty przy angielskich plebanach związanych z Kościołem niskim. W pojęciu „irlandzki wikary” kryło się ubóstwo i brak koneksji, była to kasta biedaków bez perspektyw.
Od roku 1806, kiedy to Patryk Brontë objął pierwsze stanowisko kościelne jako wikary w Wethersfield, do przybycia do Haworth minęło czternaście lat. Z irlandzkiego plebejusza wyrastał pastor anglikański o silnych powiązaniach z rozwijającym się żywiołowo metodyzmem.
Był to w ramach Kościoła niskiego ruch oddolny, który dopiero po kilkudziesięciu latach istnienia, pod koniec wieku osiemnastego zaczął pretendować do formalnej samodzielności. Obejmował szerokie kręgi wiernych w środowiskach najuboższych, zwłaszcza na przemysłowej północy. Yorkshire było wielkim ośrodkiem tego ruchu.
Od chwili kiedy Patryk Brontë zrobił pierwszy krok ze swojej lepianki, wspierali go ludzie, którzy ten nurt w łonie Kościoła niskiego tworzyli: do Cambridge pomógł mu się dostać pastor Tighe, przyjaciel twórców metodyzmu, braci Johna i Charlesa Wesleyów. Na następne po Wethersfield wikariaty protegowali go metodyści. W 1809 roku został wikarym w parafii Dewsbury w Yorkshire, oazie metodyzmu, i od tej chwili do śmierci pozostawał już w tym hrabstwie.
Po Dewsbury przyszła kolej na parafię Hartshead-cum-Clifton, gdzie od 1812 roku zaczął dodatkowo pracować jako egzaminator w powstałej w sąsiedztwie Akademii Wesleyańskiej, szkoły dla młodych chłopców prowadzonej przez umiarkowanego metodystę, Johna Fennela.
W latach, kiedy rozpoczynał działalność duszpasterską, proces odszczepiania się metodyzmu od macierzystego kościoła znacznie się pogłębił i duchowni Kościoła niskiego, akceptujący dotąd metodyzm jako swoisty rodzaj religijności, musieli się coraz częściej opowiadać po jednej ze stron. Pastor Brontë pozostał lojalny wobec Kościoła anglikańskiego, choć do metodyzmu jako samodzielnej organizacji wyznaniowej odnosił się do końca życia tolerancyjnie, a nawet życzliwie. Mimo irlandzkiego pochodzenia, katolickiej matki i wesleyanizmu wspierającego go w trudnych początkach drogi – pozostał zawsze wierny Kościołowi anglikańskiemu.
Z przekonań politycznych był torysem. Spośród ewentualnych przyczyn jego konserwatyzmu, nad którymi można by się tu zastanawiać, jedna jest niewątpliwa: uwielbiał w sposób bałwochwalczy księcia Wellingtona, torysa o największym w kraju prestiżu. Patryk Brontë od dzieciństwa pasjonował się wszystkim, co miało związek z armią. Broń, wielkie bitwy, taktyka wojenna – wszystko to stanowiło do ostatnich lat jego życia przedmiot namiętnego zainteresowania i ciekawości. Książę Wellington – zwycięski wódz broniący Anglię przed francuskim awanturnikiem – ucieleśniał w oczach pastora wszystkie najwyżej przez niego cenione zalety: odwagę, patriotyzm, przywiązanie do prawa. Jeśli dodać do tego, że Napoleona wyniosła do władzy Rewolucja i że wrogość wobec narodowego przeciwnika musiała budzić wrogość do łączonych z nim idei – argument, że uwielbienie dla księcia Wellingtona miało istotne znaczenie w formowaniu torysowskiej postawy pastora, nie wydaje się błahy. Cześć i podziw dla Wellingtona zaszczepił wszystkim swoim dzieciom, a przede wszystkim Charlotcie.
Zamiłowanie do praworządności było jego główną cechą obywatelską. Znane są dwa wydarzenia publiczne, w których w szczególny sposób dał tego wyraz. Nie są to może wypadki wielkiej wagi, rzucają jednak światło na osobowość pastora.
Pastor Patryk Brontë na fotografii.
W okresie, kiedy był wikarym w Dewsbury, w roku 1810, miasto zelektryzowała wiadomość o uwięzieniu jednego z mieszkańców, młodego chłopca Williama Nowella, za rzekomą dezercję. Chłopiec, tkacz z zawodu, został aresztowany pod zarzutem, że nie stawił się w swoim oddziale, chociaż się do niego zaciągnął, przyjmując 18 września na targu końskim w miasteczku Lee Fair szylinga królewskiego od niejakiego Jamesa Thackeraya, prowadzącego tam werbunek. Dobrowolne przyjęcie szylinga, wypłacanego w imieniu króla, było równoznaczne z wstąpieniem w szeregi jego wojska.
Nowell został postawiony przed sędzią pokoju, niejakim panem Dawsonem, i oskarżony przez Thackeraya, który stwierdził pod przysięgą, że młody tkacz przyjął od niego owe nieszczęsne pieniądze. Oskarżony twierdził, że na targu w Lee Fair w ogóle nie był, na co może przedstawić świadków. Sędzia wniosek o przesłuchanie świadków odrzucił i skazał Williama Nowella za dezercję.
W Dewsbury zawrzało. Wielu ludzi widziało Nowella w domu 18 września, toteż przekonanie o jego niewinności było powszechne. Sprawa doszła do uszu plebana i wikarego. Patryk Brontë przyłączył się natychmiast do akcji o uwolnienie młodego tkacza. Wraz z kilkoma powszechnie szanowanymi członkami komitetu kościelnego zwrócił się do sędziego Dawsona z prośbą o zrewidowanie sprawy. Sędzia wniosek odrzucił.
Pastor, nie dając za wygraną, złożył ministrowi wojny udokumentowaną prośbę o spowodowanie rewizji sprawy. Załączył oświadczenie kilku znanych z uczciwości mieszkańców Dewsbury, którzy w ów dzień widzieli Nowella w swoim mieście. Załączył też oświadczenie pewnego kupca, któremu Thackeray się zwierzył, iż wcale Nowella na targu w Lee Fair nie spotkał. Odpowiedź, jaka nadeszła, mogła odebrać wszelką nadzieję. Minister wojny nie uważał za stosowne interweniować w rzeczonej sprawie.
Patryk Brontë jednak nie zrezygnował. Nie znalazłszy sprawiedliwości u władz państwa, zwrócił się o pomoc do prasy, której głos zyskiwał coraz większe znaczenie w sprawach publicznych. Przesłał opis wydarzeń do redaktora naczelnego „Leeds Mercury”, prosząc o ich ujawnienie w druku. Następnie zwrócił się do posłów reprezentujących jego strony w Parlamencie. Jednym z nich był Wilberforce.
10 listopada 1810 roku ukazał się w „Leeds Mercury” opis sprawy Williama Nowella opatrzony komentarzem redakcyjnym: „Sprawa tego młodego człowieka winna wzbudzić publiczne dla niego współczucie oraz, w co nie wątpimy, spowodować humanitarną interwencję posłów naszego okręgu”.
Posłowie zwrócili się do Ministerstwa Wojny, gdzie wydano im pozwolenie złożenia sędziemu Dawsonowi wniosku o ponowne rozpatrzenie sprawy Nowella. Sędzia Dawson wniosek odrzucił.
Tym razem ugodzona została ambicja poselska i pastor Brontë zyskał silnego sprzymierzeńca. Wilberforce zwrócił się jeszcze raz do Ministerstwa Wojny i doprowadził wreszcie do tego, że minister, którym był wówczas Palmerston, wydał sędziemu Dawsonowi nakaz ponownego rozpatrzenia sprawy.
Przyszła wreszcie chwila, kiedy Patryk Brontë wraz z adwokatem i piętnastoma świadkami stanęli przed sędzią z nakazem rewizji procesu. Zeznania świadków okazały się nie do podważenia i po kilku dniach Nowell znalazł się na wolności.
A niebawem pastor otrzymał list świadczący, że również minister uznał za konieczne zająć stanowisko wobec nieprawości ujawnionej na podległym mu terenie.
Ministerstwo Wojny, 5 grudnia 1810 r.
Wielebny pastor P. Brontë, Dewsbury koło Leeds.
Szanowny Panie,
W nawiązaniu do naszej korespondencji w sprawie Williama Nowella pragnę powiadomić Pana, że tak głęboko odczuwam ujmę, jaką przynieść może armii niesprawiedliwy sposób rekrutacji, iż, jeśli na skutek oskarżenia, jakie rodzice chłopca wytoczą Jamesowi Tkackerayowi, zostanie udowodnione jego krzywoprzysięstwo, gotów im jestem zwrócić należne i godziwe koszta poniesione w związku z procesem.
Pozostaję, itd., itd.
Palmerston
Pastor Brontë dopatrzył, by oskarżenie zostało wytoczone. Thackeray został uznany za winnego krzywoprzysięstwa i skazany na siedem lat deportacji. Sędzia pokoju Dawson wyszedł ze sprawy jedynie z naganą. Nie było to więc pełne zwycięstwo sprawiedliwości, ale przecież zwycięstwo.
W numerze z 15 grudnia „Leeds Mercury” ukazała się relacja o tych wydarzeniach, pióra pastora Brontë ukrywającego się pod pseudonimem „Sydney”, którego będzie później używał w swoich listach do redakcji. Za motto wziął cytat z Miarki za miarkę:
Dobrze jest, panie, mieć olbrzymią siłę.
Lecz jest tyranią jak olbrzym używać siły tej.2
Zakończył zaś słowami:
„W dzisiejszych czasach możemy się poszczycić tym, że podczas gdy żelazna ręka despotyzmu dławi Kontynent europejski, my, Anglicy, cieszymy się rzetelnym wymiarem sprawiedliwości; że mamy prawa, które ustalają zasady postępowania każdego człowieka, od nędzarza do króla, i że żaden stan, choćby najniższy, żaden urząd, choćby najwyższy, nie uchroni przed wymiarem sprawiedliwości tego, kto źle czyni”.
Przytoczona tu historia ukazuje jednak tylko połowę obrazu duszy legalisty. Dla uzupełnienia wizerunku podać należy relację o innych wypadkach.
Rok później, kiedy Patryk Brontë był wikarym w Hartshead, w hrabstwie York, północna Anglia stała się terenem poważnych zamieszek. Prowadzona na Kontynencie wojna z Francją, zamknięcie przez Napoleona portów kontynentalnych dla statków angielskich i uchwalenie w odwecie przez Anglię protekcyjnych zarządzeń celnych i kontrolnych, nadto kilka kolejnych lat złych zbiorów – wszystko to doprowadziło do poważnego kryzysu ekonomicznego i obniżenia stopy życiowej. W północno-zachodniej Anglii, a zwłaszcza w zachodnim Yorkshire, gdzie praca rękodzielnicza stanowiła główne źródło zarobków, malejące na skutek inflacji dochody ludności uległy dodatkowemu zagrożeniu: konkurencji maszyn, które właściciele manufaktur zaczęli wprowadzać dla obniżenia kosztów produkcji. Tkacze, gręplarze, postrzygacze, ich żony i dzieci – pracowały bowiem całe rodziny – wszyscy stanęli wobec groźby utraty chleba, gdy w fabrykach zaczęto instalować najnowsze wynalazki: maszyny do gręplowania, czesania i tkania wełny. Maszyna oznaczała głód, należało więc zniszczyć maszynę.
Ruch niszczycieli maszyn – luddystów, jak ich zwano od pseudonimu jednego z przywódców: „generał Lud” – rozpoczął się pod koniec 1811 roku i ogarnął hrabstwa Nottingham, Derby, Leicester i Lancaster, skąd przeniknął do Yorkshire. Przewożone do fabryk urządzenia mechaniczne rozbijano w drodze i niszczono. Na ratunek maszynom i ich właścicielom władze posłały wojsko – policja w owym czasie jeszcze nie istniała. Mimo nierównych sił luddyści atakowali zbrojnie konwoje. Coraz częściej lała się krew.
Rząd przedstawił w Parlamencie projekt ustawy, według której niszczenie maszyn miało być karane śmiercią. Jednym z parów Anglii, którzy wystąpili przeciwko projektowi, był lord Byron. Jego majętności – Newstead Abbey – leżały koło Nottingham i Byron dobrze wiedział, komu o jaką stawkę idzie. Mimo jego ostrego wystąpienia ustawę uchwalono i od tej pory miarą ludzkiej rozpaczy była liczba wykonywanych egzekucji.
Toteż kiedy pastor Brontë zobaczył po raz pierwszy oddział wojska galopujący przez Hartshead, gdzie był wikarym, musiał się domyśleć, o co chodzi, i zrozumieć, że trzeba się będzie opowiedzieć po jednej ze stron.
Opowiedział się po stronie właścicieli maszyn, po stronie władzy i prawa.
Sprzeciw wobec luddystów ograniczył do wypowiedzi z kazalnicy, musiał się jednak wypowiadać ostro, skoro od tych czasów nosił zawsze przy sobie naładowany pistolet, z którym się nie rozstawał nawet podczas wieczornej modlitwy. Nie były to, zdaniem uczestników ówczesnych wydarzeń, najbardziej zapamiętałe wystąpienia. Najgroźniejszą postacią w południowo-zachodniej części hrabstwa York był pastor Hammond Roberson, dyrektor szkoły dla chłopców w niedalekim Heald’s Hall. Zostawił po sobie ponure wspomnienie ograniczonego, konserwatywnego duchownego anglikańskiego, który, jak powiadano, nie pozwalał podawać wody rannym luddystom, a chłopców, zbiegłych ze szkoły, sprowadzał na postronku przywiązanych do końskiego strzemienia. O karach cielesnych, jakie wymyślał dla swoich uczniów, krążyły fantastyczne opowieści. Jego osoba oraz autentyczne wydarzenia związane z atakiem luddystów na położoną w sąsiedztwie fabrykę niejakiego Cartwrighta posłużą w przyszłości nienarodzonej jeszcze pisarce, Charlotcie, za materiał powieściowy.
Oprócz Robersona jeszcze jedna osoba zapisała się w złej pamięci okolicznych mieszkańców: pastor Jabez Bunting, ponury, fanatyczny metodysta, który w groteskowo zawiłych, nasyconych starotestamentowym okrucieństwem kazaniach obiecywał luddystom wieczysty ogień piekielny. Choć stał po tej samej co Patryk Brontë stronie, musiał dać świadectwo wyjątkowego prymitywizmu i ciasnoty umysłowej, jeśli po latach w rodzinnych opowieściach pastor przedstawił go dzieciom jako pompatycznego, tępego błazna. Ironiczna wyobraźnia Emilii otrzymała dzięki tym wspomnieniom wspaniały, bogaty materiał.
Te relacje o postawie pastora Brontë wobec publicznych wydarzeń w pierwszych latach pracy kapłańskiej przekazali nam jego współcześni. Nie jest to jednak pełny obraz, pastor Brontë bowiem, oprócz działalności duszpasterskiej, publicznej czy pedagogicznej zajmował się w zaciszu domowym pisaniem wierszy.
Były to poezje niewysokiego lotu – ot, ubożuchne rymy o bardzo budującej treści. Pierwszy tomik: Wiersze spod strzechy3 zawierał dwanaście utworów, wśród których znajduje się Chatka w górach Mourne4, opis domu rodzinnego:
Słomą kryty porządnie, z glinianym klepiskiem.
Kominem, który sterczał samotnie ze strzechy.
Jednym oknem i drzwiami zamkniętymi skoblem.
Dodatkową zasługą Wierszy spod strzechy jest fakt, że drukarz, któremu pastor przesłał je do wydania, nadał ostateczną formę jego nazwisku i ostatnią literę ozdobił przeklinaną przez późniejszych brontëanistów dierezą.
Co do pochodzenia tego nazwiska istnieją różne domysły. Zapewne mało piśmienni członkowie rodziny nie przywiązywali wagi do jego formy, stąd kilka wersji: Brunty, Prunty, O’Prunty. Tak czy inaczej pastor Brontë zapisując się na uniwersytet, ostatecznie zdecydował o brzmieniu nazwiska (uważa się, że pewne znaczenie mógł mieć fakt, iż lord Nelson otrzymał w 1799 roku tytuł księcia Brontë) – a drukarz ostatecznie ustalił owego nazwiska pisownię.
Po Wierszach spod strzechy przyszła kolej na następny tomik wierszy: Sielski pieśniarz5. Są to rymowane opisy sielskich scenek zakończone religijnym morałem.
W roku 1815, będąc wikarym w Thornton, wydał opowiadanie prozą Chatka w lesie albo sztuka zdobywania bogactwa i szczęścia6. Jest to budująca opowieść o niecnym Williamie Bowerze i cnotliwej Mary żyjącej w ubogiej chatynce i odrzucającej jego bezwstydne, acz lukratywne propozycje. Młody człowiek zostaje wreszcie nawrócony na drogę cnoty (za pomocą pioruna, który zabija jego rozpustnych kompanów, co skłania Williama do zastanowienia), żeni się z Mary (która tymczasem otrzymała niespodziewanie pokaźny spadek) i żyją długo i szczęśliwie. Książeczka rozeszła się szybko i została śpiesznie wznowiona – można więc powiedzieć, że i pastor Brontë miał swój sukces wydawniczy.
Nie ironizujmy jednak. Twórczość ta, choć moralizatorska, naiwna i artystycznie bez znaczenia, miała swoje zalety; w porównaniu z siejącymi grozę opowiadaniami, jakie wychodziły spod piór metodystycznych duchownych z ambicjami, odznaczała się pogodą i optymistyczną wiarą w możność osiągnięcia na ziemi szczęśliwego życia, niezatrutego lękiem przed mściwym, karzącym Panem Bogiem. Rodzaj twórczości pastora wypływał z rodzaju jego religijności, dając najlepsze świadectwo, że nie uległ metodystycznym skłonnościom do widzenia ludzkości jako zbiorowiska istnień nieustannie zagrożonych wiecznym ogniem piekielnym. Wychyla się zza tych wierszyków twarz człowieka ufnego, doceniającego urodę ziemi i niezatrutego podejrzeniem, że Stwórca obdarzył ludzkość tą urodą z takim samym zamysłem, z jakim wędkarz zakłada smakowitą przynętę na haczyk. Entuzjastyczne uwielbienie dla Natury, przekazane wszystkim dzieciom, a szczególnie Emilii, uratowało go od wątpliwości co do intencji Pana Boga, a nade wszystko – co do Jego miłosierdzia.
W Hartshead poznał swoją przyszłą żonę. Była nią siostrzenica pani Fennell, żony kierownika Akademii Wesleyańskiej, gdzie Patryk Brontë pełnił dorywczo funkcję egzaminatora. Państwo Fennell, spokojni, zacni ludzie, prowadzili wspólnie szkołę; pan Fennell zajmował się strawą duchową dla swych uczniów, jego żona zaś ich codziennym wiktem, praniem i oporządkiem. W czerwcu 1812 roku przyjechała do niej w odwiedziny siostrzenica z Kornwalii.
Maria Branwell – bo takie było jej panieńskie nazwisko – zostawiła po sobie tak nikłe ślady, że trudno wywołać jej obraz z przeszłości. Drobna, blada, o pięknych oczach, niezbyt ładna, miała w sobie wrodzoną dystynkcję, obcą zapewne w środowisku, z którego pochodził pastor.
Była córką zamożnego kupca z Penzance, w Kornwalii, a jej rodzina – wesleyańscy metodyści – cieszyła się powszechnym szacunkiem i poważaniem. Maria Branwell była sierotą, miała liczne rodzeństwo i niewielkie szanse zamążpójścia – liczyła już dwadzieścia dziewięć lat. Mieszkała z dwiema siostrami, a żyła z pozostawionych jej przez rodziców testamentem pięćdziesięciu funtów rocznie. Nie była to w owych czasach i w tym środowisku sumka całkiem bez znaczenia.
Patryk Brontë poznał swoją przyszłą żonę w czerwcu 1812 roku, oświadczył się w sierpniu, a datę ślubu wyznaczono na 29 grudnia tego samego roku. W okresie narzeczeństwa Maria Branwell pisała do narzeczonego listy, z których dziewięć się zachowało. Są one jedynym bezpośrednim źródłem wiedzy o niej. Oprócz listów napisała jeszcze esej religijny pod znamiennym tytułem Zalety biedy w przedmiocie religii7, w którym dowodziła, że biedni otrzymali większą niż bogaci szansę zbawienia, ponieważ mają mniej pokus.
Listy do narzeczonego zaczynają się na ogół skromnie: „Drogi Przyjacielu”, choć ósmy, z 18 listopada 1812 roku, musi być echem jakiegoś niekonwencjonalnego wydarzenia, bo rozpoczyna się niespodziewanie od słów: „Mój Ty kochany łobuzie!”. Są pełne zapewnień o afekcie, jakim go darzy, o swojej wierze w jego zalety, proste, skromne i bezpretensjonalne, zawierają też wyznania religijne. Takie zapewne listy powinien otrzymywać pastor od narzeczonej i ów „Kochany łobuz” jest jedyną szczeliną, przez którą możemy dojrzeć inny, słoneczniejszy obraz duszy przyszłej pastorowej.
W końcu grudnia 1812 roku odbył się ich ślub. Pan młody miał lat trzydzieści pięć, panna młoda – dwadzieścia dziewięć. Byli to więc ludzie o ustalonych poglądach i upodobaniach, na tyle doświadczeni, by się od życia nie spodziewać zbyt wiele, na tyle ufni, by to życie widzieć przed sobą w długiej perspektywie. Pastorowa była drobna, blada i wątła. Rok po ślubie, w styczniu 1814, roku urodziła się ich pierwsza córka, Maria. W lutym 1815 roku przyszła na świat druga, Elżbieta. Kilka miesięcy później pastorostwo przenieśli się do Thornton, gdzie Patryk Brontë otrzymał stanowisko wikarego na dwukrotnie lepszych warunkach niż w Hartshead. Był to siedmiomilowy krok w kierunku Haworth – o tyle zmniejszyła się odległość od przyszłej dożywotniej plebanii. Stąd już można było przez wrzosowiska Oxenhope przejść piechotą do Haworth i z powrotem w ciągu jednego popołudnia.
Kościół w Thornton był, podobnie jak kościół w Haworth, kapelanią parafii Bradford i obsługiwał, oprócz malutkiego miasteczka, również rozrzucone wokół farmy i osiedla. W tym kościele w ciągu dalszych pięciu lat ochrzczona została następna, urodzona w Thornton czwórka dzieci pastorostwa: Charlotta – 21 kwietnia 1816, Branwell – 26 czerwca 1817, Emilia – 30 lipca 1818 i Anna – 17 stycznia 1820.
Pięć lat tu spędzonych upłynęło małżeństwu spokojnie i pogodnie, choć kolejne połogi musiały niszczyć zdrowie pastorowej. Nie bez znaczenia było i to, że znaleźli w Thornton życzliwą osobę, która po latach miała okazać wiele przychylności i serca ich córkom. Elżbieta Firth, osiemnastoletnia panna z najlepszej w mieście rodziny, prowadziła owdowiałemu ojcu dom, w którym często przyjmowała państwa Brontë lub zajmowała się ich dziećmi podczas kolejnych połogów pastorowej. Panna Firth została chrzestną matką małej Elżbiety i małej Anny, a tradycja rodzinna utrzymuje, że była również chrzestną matką Charlotty, choć nie ma na to dowodów.
Była to osoba uderzająco przeciętna (świadczy o tym jej systematycznie prowadzony dziennik), przy tym zacna i bogobojna, a jej praktyczna życzliwość okazywana rozrastającej się gwałtownie rodzinie ubogiego wikarego nie miała ceny. Dziennik panny Firth, w którym jednym tchem notowała rzeczy ważne i nieważne, daje niemal codzienny zapis wydarzeń w rodzinie Brontë.
„1814. 14 lutego. Dostałam walentynkę. 18. Dostałam drugą. 11 kwietnia – w Thornton pieczono barana dla upamiętnienia detronizacji Bonapartego i intronizacji Ludwika XVIII. 15. Tatuś wypadł z gigu, ale się nie bardzo potłukł – łaska Opatrzności. 28 czerwca – pan Atkinson pojechał do Cambridge, gdzie ma otrzymać stopień bakałarza. Sobota, 2 lipca. Moja nieodżałowana matka wypadła z gigu i została zabita na miejscu na skutek pęknięcia naczynia krwionośnego w głowie, w wieku 56 lat, wypadek zdarzył się na ulicy naprzeciw naszych okien kuchennych. 4 lipca. Było dochodzenie w sprawie śmierci mojej biednej mamy. Wczoraj przyjechała panna Greame i zatrzymała się u nas... 29 sierpnia. Ważę siedem kamieni8, a wzrostu mam pięć stóp i trzy i pół cala bez pantofli... 1815... 9 czerwca. Poznałam państwa Brontë u państwa Kay. 11. Pierwszy raz słyszałam kazanie pastora Brontë... 14. Byłam na herbacie u państwa Brontë. 15. Złożyłam wizytę państwu Brontë. 20. Mieliśmy u siebie państwa Outhwaite, Brontë i pannę M. Ibbotson na obiedzie, itd., itd.”
Te kilka lat przepracowanych w Thornton stanie się całym kapitałem szczęśliwego małżeńskiego pożycia pastora. Nieraz zapewne będzie wracał pamięcią do tych czasów, kiedy wszystko zapowiadało się tak pięknie – kiedy to składał żonie wierszowane powinszowania urodzinowe i pisał pogodną receptę na to, jak zostać bogatym i szczęśliwym. Błyska niekiedy w jego okolicznościowych wierszykach iskierka dowcipu, płomyczek ironii – coś, co zapowiada istnienie jakichś właściwości, których nie da się już dziś określić na podstawie zachowanych świadectw, ale które wzbudzają sympatię.
Trzydzieści siedem lat później tak napisze o sobie w liście do pani Gaskell, zbierającej materiał do biografii jego córki, Charlotty:
„Nie przeczę, że jestem w pewnej mierze ekscentrykiem. Gdyby mnie można było zaliczyć do statecznych, zrównoważonych, skoncentrowanych ludzi tego świata, nie byłbym zapewne taki, jaki jestem, i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie miałbym takich dzieci, jakie miałem”.
Taka była, pokrótce, przeszłość człowieka, którego zostawiliśmy, gdy spokojnym, miarowym krokiem prowadził swą rodzinną kawalkadę przez wrzosowiska Oxenhope do miejsca, w którym miał już pozostać na zawsze – na plebanię w Haworth.
Jak wszystkie tutejsze domy plebania zbudowana jest z szarych ciosów kamiennych i pokryta dachem z łupków. Piętrowy, ustawiony bokiem do drogi budynek, surowy i nieprzytulny nawet w letni dzień. Pięć wąskich, wysokich okien na piętrze, na parterze cztery – po dwa z każdej strony centralnie ustawionych drzwi wejściowych. Przed domem – spłachetek ziemi ogrodzony grubym, kamiennym murem. W murze dwie furtki. Jedna – na wąski zaułek prowadzący do głównej ulicy. Druga – na cmentarz. Legenda głosi, że tę drugą otwierano tylko dla umarłych tego domu.
Od wschodu i południa otacza plebanię cmentarz. Na północy i za cmentarzem ciągną się pola uprawne i wrzosowiska.
Wewnętrzny rozkład domu cechuje ta sama co fasadę symetria. Drzwi od frontu prowadzą na szeroki korytarz, z którego wchodzi się do czterech pomieszczeń. Na lewo – jadalnia, za nią składzik na torf. Na prawo, naprzeciwko jadalni – bawialnia pastora, za nią kuchnia. W głębi korytarza – drewniane schody na górę, prowadzące do równie symetrycznie rozplanowanych czterech pokoi sypialnych oraz malutkiego pokoiku nad drzwiami wejściowymi – przyszłej bawialni dzieci.
Ze starych rysunków wynika, że dom miał z tyłu dobudówkę, zapewne drugą, zewnętrzną kuchnio-pralnię, pomieszczenie bardzo na prowincji przydatne. Ogólnie biorąc, była to typowa budowla z ostatniej ćwierci osiemnastego wieku, usytuowana również typowo, frontem na wschód, co stanowiło poważną zaletę w czasach, gdy sztuczne światło było słabe i kosztowne, a ludzie wcześnie wstawali i kładli się spać z nastaniem ciemności. W pozostałych ścianach otworów było mniej, co nie wynikało z zaniedbań budowniczego, lecz jego uzasadnionych przewidywań co do wysokości zarobków mieszkańca tego domu. Wymiar podatku bowiem zależał od liczby okien i ich powierzchni, wskutek czego kolejne pokolenia dziedziczyły ciemną, ponurą budowniczą schedę. Ci, którzy wznosili kamienną plebanię, wiedzieli, że jej mieszkaniec będzie się musiał liczyć z każdym pensem.
Pastor Brontë, obejmując w Haworth stanowisko kapelana, dostawał plebanię w dożywotnie użytkowanie. Wraz z domem, wolnym od czynszu, otrzymywał około stu osiemdziesięciu funtów rocznie, co przy bardzo oszczędnym gospodarowaniu mogło zaspokoić elementarne potrzeby jego rodziny, bez najmniejszych zbytków. Największą zaletą nowej pracy była jej stałość – stanowisko było dożywotnie.
Haworth nie było samodzielną parafią, lecz kapelanią odległej o dziesięć mil parafii Bradford, na swoim terenie pastor był jednak zupełnie niezależny. To druga wielka zaleta nowej pracy. Jak na rozległą placówkę duszpasterską warunki, jakie otrzymywał, były skromne, ale całkowicie zaspokajały ambicje pastora. Nie istnieją żadne dowody na to, by kiedykolwiek w życiu pragnął czegoś więcej.
Można jednak sądzić, że największą wartość i siłę przyciągania miał dla niego nie dom i kapelania, bo takie przy odrobinie szczęścia mógł znaleźć i gdzie indziej, lecz kościół Świętego Michała i Wszystkich Aniołów, w nim zaś kazalnica z napisem: „Dla mnie życie to Chrystus, a śmierć – to zysk”9. Była to bowiem kazalnica starego Grimshawa.
Grimshaw to jeden z najżarliwszych płomieni w odrodzeniu ewangelickim i rodzącym się wesleyańskim metodyzmie. Przybył tu, podobnie jak pastor Brontë, by objąć dożywotnio kapelanię w Haworth w roku 1742 i pozostawał aż do śmierci w 1763, a więc przez dwadzieścia jeden lat, usiłując odmienić oblicze tej zapomnianej od Boga dzikiej, górskiej osady. Jego niezwykła osobowość tak głęboko wpisała się w zbiorową pamięć mieszkańców wrzosowisk, że ślad jej znaczy się bardzo wyraźnie w powstałych sto lat później Wichrowych Wzgórzach. Jako pastor anglikański duszą i sercem oddany nowej metodystycznej religijności poświęcił życie na wpajanie jej w umysły i serca powierzonych jego opiece wiernych.
Musiał to być niezwykły człowiek i musiało w nim płonąć jakieś szlachetne szaleństwo, jeśli potrafił tych nieokrzesanych, ciemnych, biednych ludzi poruszyć, wstrząsnąć, a nawet uwznioślić. Był w nim na pewno fanatyzm i pasja, tak typowe dla nosicieli nowego pojęcia wiary, poprzez którą – a raczej poprzez której żarliwość człowiek zapewniał sobie zbawienie. Ludzie Grimshawa musieli nie tylko wierzyć, ale niejako uprawiać wiarę. Miejscem po temu właściwym był kościół w Haworth, zaś drogą – słowo padające z kazalnicy.
Na jego zaproszenie przyjeżdżali niejednokrotnie z kazaniami do Haworth John i Charles Wesleyowie, będący z nim w zażyłej przyjaźni. Pod datą 15 września 1751 r. Charles Wesley notuje:
„Pospieszyłem do Haworth. Nigdy nie widziałem kościoła tłumniej wypełnionego wiernymi, ale kiedym głosił słowo Pańskie z kazalnicy, rzesza zgromadzona na cmentarzu poczęła wołać, że nie słyszy i błagać, bym do niej wyszedł, co też uczyniłem i kazałem z grobowca. Słuchało mnie chciwie trzy do czterech tysięcy ludzi. O drugiej podniosłem znowu wołanie do dwakroć liczniejszej rzeszy: «Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata!». Cały dach i wieżę kościelną oblepiali ludzie, cisza niczym w nocy. Jeślim kiedykolwiek głosił słowo Boże, to wówczas. Panu za to chwała”10.
Barwne opowieści krążyły o pastorze Grimshawie, który nie zaniedbywał najmniejszej okazji, by wytknąć swoim parafianom grzeszność ich postępków. Jego przyjaciel, pastor John Newton, notował w swoich zapiskach:
„Było jego częstym, niemal stałym obyczajem wychodzić z kościoła, gdy wierni śpiewali hymn przed kazaniem, i sprawdzać, czy ktoś nie uchyla się od oddawania czci Panu i nie próżnuje gdzieś na ulicy, cmentarzu czy w gospodzie, a tych, których znalazł, pędził przed sobą do kościoła. Pewien mój przyjaciel, przechodząc rankiem w niedzielę koło gospody w Haworth, zobaczył uciekających z niej ludzi, jedni umykali przez niskie okno, inni skakali przez mur; w pierwszej chwili przeraził się, sądząc, że wybuchł pożar, lecz gdy zapytał o przyczynę poruszenia, usłyszał, że zobaczyli nadchodzącego pastora”11.
Kiedy pewien przybyły z wizytą do Haworth kaznodzieja podał w wątpliwość, czy będzie mógł tutejszych wiernych jeszcze czego nauczyć, mają bowiem na miejscu tak świątobliwego duszpasterza – Grimshaw porwał się z kościelnej ławki i krzyknął: „Na litość boską, nie mów tego, panie, nie pochlebiaj im! Obawiam się, że większość z nich zmierza z otwartymi oczami wprost do piekła!”.
Do piekła. Nie szczędził im jego opisów. Musiały być bardzo obrazowe i przerażające, a wywodziły się niewątpliwie z przepastnych złóż ludowej wyobraźni. Nie należy bowiem sądzić, że między pojęciami kaznodziei i rzesz słuchających go prostaczków zachodziły w tej materii duże różnice. John Wesley, anglikański pastor, absolwent Oksfordu, równie mocno wierzył w diabły, duchy i czarownice, jak jego niepiśmienni słuchacze. Frazeologia, jaką operował yorkshirski mówca, jak też obrazy, jakimi ilustrował swój wywód, pochodziły z gminnego kotła, w którym zabobon i przesąd mieszały się z obiegowymi pojęciami teologicznymi. W piekło, jako konkretne miejsce mąk fizycznych, wierzyli w owym czasie i wielcy, i mali i John Wesley wspomina jako rzecz oczywistą swoją metodę budzenia w dzieciach strachu przed wieczystym potępieniem: „Wsadź paluszek w płomień świecy. Czy możesz to znieść choćby przez minutę? Jak więc wytrzymasz ogień piekielny?”.
Wesleyański metodyzm odrzucał kalwińską teorię predestynacji, która w końcu osiemnastego wieku unosiła się groźnie w teologicznej atmosferze i wobec wielkiego zamieszania panującego w umysłach wielu anglikańskich pastorów znajdowała niekiedy schronienie na prowincjonalnych kazalnicach. Metodyzm dawał więc szansę zbawienia każdemu, kto na nie zapracuje bogobojnym życiem oraz żarliwą wiarą, ale na wyobraźnię swoich wiernych częściej oddziaływał pojęciem piekła niż nieba i w otwieranej przed nimi perspektywie częściej ukazywał śmierć niż życie. Wynikało to zapewne i z doświadczeń, jakie niosła osiemnastowieczna rzeczywistość, z ciągłej obecności śmierci i poczucia nieustannego zagrożenia, zwłaszcza wśród ludzi ubogich, a więc tych, którzy stanowili audytorium wesleyańskich mówców. Ospa, cholera, tyfus dziesiątkowały mieszkańców dzielnic nędzy w miastach i osiedlach. Wojna niosła obfite śmiertelne żniwo. Ukazanie piekielnego ognia w perspektywie czyhającej na każdego śmierci, a jednocześnie przedstawienie sposobu, jak tego ognia uniknąć, stanowiło ambicję kaznodziejów i przyciągało ku nim rzesze słuchaczy.
„Mój kościół tak był pełny, że wielu musiało stać na zewnątrz – notował Grimshaw. – I tu, i gdzie indziej zdumiewałem się, widząc i słysząc, ile płaczu i krzyku podnosili ludzie, w jakie wpadali paroksyzmy, gdy pojmowali grzeszność swojego życia i ogrom gniewu Pana”12.
Krzyki i płacze rozlegające się podczas kazań i zbiorowych modłów były wyrazem przeżyć wykraczających daleko poza zmysłowe doświadczenia, a mających źródło w nowej emocjonalności religijnej. Wesleyański kapłan zapewniał żarliwie słuchaczy, że może na nich spłynąć w modlitewnym zapamiętaniu zapowiedź przyszłego zbawienia. Znak dawany był od Boga tym, którzy sobie na to zasłużyli nie tylko bezgrzesznym życiem, ale intensywną wiarą i modlitwą. Opisy gromadnej reakcji na ekstatyczne uniesienie wiernych doświadczających podobnej iluminacji przypominają opisy religijnych transów. Poczucie bezpieczeństwa przed realistycznie pojmowanym ogniem piekielnym budziło dodatkową wdzięczność i cześć dla osoby kapłana.
Był więc William Grimshaw wielkim metodystycznym kaznodzieją, który na to górskie odludzie przyniósł w apostolskim posłannictwie nowy rodzaj religijności, a z nim – straszliwą wizję wiecznego potępienia i wizję zbawienia. Sam dawał wiernym wzór bogobojnego życia. Dał im również wzór chrześcijańskiej śmierci.
Kiedy w 1763 roku nawiedziła Haworth epidemia tyfusu, odmówił opuszczenia osady i do końca niósł pociechę chorym i umierającym. Zaraził się i umarł w kwietniu 1763 roku. „Idę prosto z łóżka do nieba – powiedział, konając. – Stoję już jedną nogą na progu”.
Ale nie tylko legenda Grimshawa – kaznodziei, również legenda jego osobistego życia wplotła się w losy rodzeństwa Brontë i zaważyła na ich twórczości. Pastor William Grimshaw przeżył w życiu osobistym wielką miłość do kobiety, która została jego żoną, lecz po czterech latach małżeństwa umarła. Pochowano ją w kościele w Luddenden, odległym o dziesięć mil na południe od Haworth. W Luddenden żyła jeszcze za czasów rodzeństwa Brontë legenda wielkiej miłości starego Grimshawa, który nakazał testamentem, by pochowano go obok żony, trumna przy trumnie, najbliżej, jak to tylko będzie możliwe” i legenda jego pogrzebu, gdy kondukt sunął przez wrzosowiska wśród płaczu i jęków zrozpaczonych wiernych. Już w tym, co zostało tu powiedziane, słychać dalekie echa Wichrowych Wzgórz, ich groźną nastrojowość, ciemną, intensywną barwę namiętności – i nic dziwnego, bo prochy starego Grimshawa, jego wiary i jego miłości wróciły do tej samej, porosłej wrzosem ziemi, w którą później wsłuchiwała się Emilia Brontë.
Taką to spuściznę po swoim wielkim poprzedniku odziedziczył pastor Brontë, obejmując rząd dusz tej górskiej kapelanii. Takiej spuściźnie musiał sprostać jako pastor, ale przede wszystkim jako kaznodzieja.
Teren, na którym rozpoczął pracę, był rozległy – kapelania w Haworth obejmowała również sąsiednie wioski: Stanbury i Oxenhope, razem przeszło pięć tysięcy dusz. Pracy miał dużo, a że był wspaniałym piechurem i na konia nie było go stać, wiele czasu spędzał w drodze. W ciągu czterdziestu jeden lat, jakie przeżył i przepracował w tej okolicy, dobrze się utrwaliła w pamięci parafian jego wysoka, prosta sylwetka i długi krok. Rozrzucone na wrzosowiskach farmy stanowiły często bardzo odległy cel, ale nie uważał odległości za przeszkodę.
Sympatię parafian zdobył szybko. Nie wiadomo, czy skutkiem wygłaszanych kazań, czy też bardzo taktownego i umiejętnego postępowania z trudnymi i ambitnymi mieszkańcami wrzosowisk. Pani Gaskell przytacza odpowiedź jednego z parafian na pytanie, jakiego też mają duszpasterza. „Dobrego jak rzadko – odparł zapytany. – Pilnuje własnych spraw i nie wtyka nosa w cudze”.
Kaznodzieją był zdolnym, choć, jak się wydaje z opisów, daleko mu było do płomiennych oracji starego Grimshawa. Mówił jasno i zrozumiale dla wszystkich. Zastanawiające, że retoryka kościelna okazała się tak niezależna od panującego stylu literackiego. Grimshaw i jemu podobni w osiemnastym racjonalistycznym wieku porywali słuchaczy żarliwością padającego z ambony słowa, podczas gdy pastor Brontë wygłaszał w czasach romantyzmu rzeczowe spokojne kazania, które całkowicie zaspokajały oczekiwania wiernych.
Widok na plebanię i kościół Świętego Michała i Wszystkich Aniołów – szkic wykonany przez Elżbietę Gaskell do biografii Charlotty Brontë (1857).
Podczas kiedy pastor obejmował rządy w parafii i kościele, pastorowa zagospodarowywała szarą kamienną plebanię. Urządziła ją skromnie, żeby nie powiedzieć: surowo, gdyż pastor chorobliwie lękający się ognia nie pozwalał na zawieszenie nawet zasłon w oknach. Dwie młode służące przywiezione z Thornton pomagały jej w kuchni i przy dzieciach. Poczucie bezpieczeństwa nadawało charakter trwałości panującej w domu atmosferze pogody i szczęścia.
Lecz trwałość ta była złudna. W styczniu następnego roku pastorowa zachorowała na raka. W maju przyjechała ją pielęgnować starsza siostra, panna Elżbieta Branwell. We wrześniu 1821 roku Maria Brontë umarła. Po raz pierwszy otworzyła się mała furtka w murze prowadząca z plebanii na cmentarz, rozpoczynając ponury cykl nieszczęść, który dla wielu jest do dziś głównym powodem zainteresowania losami rodziny Brontë.
A przecież przedwczesna śmierć nie była w tych czasach i w tym miejscu niczym niezwykłym. Z raportu Inspektora Głównej Komisji Zdrowia, który przyjechał do Haworth w roku 1850, wynika, że przeciętna wieku wynosiła wówczas 25 lat, a na sto urodzonych w Haworth dzieci czterdzieści jeden umierało, nie ukończywszy lat sześciu, na ogół „z przyczyn nieznanych”, ponieważ nigdy nie badał ich żaden lekarz. Warunki sanitarne urągały nawet skromnym, ówczesnym wymaganiom higieny. Stromą główną ulicą rwał rynsztok, zbiornica wszystkich, również i kloacznych, nieczystości w osadzie. Studnie były nieliczne, a woda z nich nie nadawała się, prawdę mówiąc, do picia.
Pompa kuchenna na plebanii czerpała wodę bezpośrednio spod domu, otoczonego z dwóch stron cmentarzem wypełnionym grobami, których większość pokrywały kamienne płyty. „Jest to bardzo zła praktyka – pisał inspektor. – Nie dopuszcza się w ten sposób do ziemi powietrza niezbędnego dla procesu rozkładu, nadto kamień zastępuje tu trawę i krzewy, które mogłyby częściowo pochłaniać gazy towarzyszące procesowi dekompozycji, dzięki czemu proces ten nie zatruwałby w tym stopniu atmosfery”.13
Pastorowa Brontë miała, umierając, trzydzieści osiem lat. Wiek, w którym śmierć nie wydawała się w Haworth tak znowu przedwczesna.
Nie tylko pastor Brontë musiał teraz stawić czoło cierpieniu i sprostać nowym trudnościom. Panna Elżbieta Branwell też stanęła przed trudnym wyborem. Przyjechała ze słonecznej, ciepłej Kornwalii na ponurą północ, do Yorkshire, i sumiennie wypełniała wszystkie obowiązki, pielęgnując chorą. Śmierć siostry postawiła nagle przed nią pytanie, kto ma teraz wychowywać osieroconą gromadkę. Z początku sądziła pewno, że szwagier po okresie żałoby ożeni się po raz wtóry, co byłoby rozwiązaniem najprostszym i najpraktyczniejszym. Wychowanie sześciorga dzieci przekraczało możliwości samotnego mężczyzny, w dodatku pięcioro z nich to dziewczynki, jakże mężczyzna, którego nie stać na guwernantkę, miałby sobie poradzić z ich wychowaniem?
W tych warunkach nie wzięła mu pewno za złe, że w kwietniu 1823 roku zaczął się rozglądać za nową żoną. Najpierw wysłał list do swojej dawnej miłości, Mary Burder, której, nie bez satysfakcji zapewne, opisał swoją obecną sytuację majątkową, o dzieciach jednak wspomniał dość ogólnikowo: „Mam malutką, słodką rodzinkę, która często koi moje serce i przydaje mi radości swoją przymilnością”. Nie wiadomo, czy Mary Burder dowiedziała się, jak wygląda ta „malutka rodzinka”, czy też zachowała niedobre wspomnienia z przeszłości – dość, że odpowiedziała ostro i odmownie. Pastor zwrócił się z kolei do przyjaciółki i dobrodziejki rodziny, panny Elżbiety Firth z Thornton, lecz i tu spotkała go odmowa, choć nie tak ostra i gorzka. Panna Firth wyszła wkrótce za pastora Franksa, proboszcza w miasteczku Huddersfield, w Yorkshire, pozostała jednak wierną przyjaciółką osieroconej rodziny pastora Brontë, zwłaszcza jego córek, a swoich chrześniaczek.
Trzeba było więc przyjąć rozwiązanie, które się samo narzucało – Elżbieta Branwell, siostra zmarłej pastorowej, musiała zrezygnować z powrotu do słonecznej Kornwalii i pozostać w ponurym, zimnym Yorkshire, by zająć się wychowaniem gromadki siostrzeńców. Dla rodziny pastora było to wyjście pod jednym jeszcze względem korzystne – panna Branwell dysponowała niewielkim własnym kapitalikiem, który w chwilach potrzeby okazywał się wielce pomocny.
Od tej pory panna Elżbieta Branwell zamieszkała na plebanii na stałe. Zajęła na górze najlepszą sypialnię – do niedawna małżeńską sypialnię pastorostwa – sąsiadującą z małym pokoikiem, bawialnią dzieci. Sumiennie i rzetelnie, choć bezradośnie, wypełniała swoje obowiązki. Bała się yorkshirskiego klimatu, bała się wiatrów, przeciągów i zimna. Paniczny jej lęk budziły kamienne płyty podłogi na parterze, od której ciągnął chłód. Chroniła przed nim nogi, wkładając na pantofle duże drewniane saboty, których stukot ostrzegał dzieci przed nadchodzącym niebezpieczeństwem.
Nic nie świadczy o tym, by osierocona gromadka szczególnie mocno odczuła poniesioną stratę, dzieci były na to za małe. Długotrwała choroba matki sprawiła, że od dawna już żyły własnym, osobnym życiem. Kto je nauczył czytać – nie wiadomo, pewno ciotka lub ojciec. Wiadomo tylko, że odkąd tę umiejętność posiadły, czyniły z niej bezustanny użytek.
Gdy wiele lat później pani Gaskell, przygotowując Biografię Charlotty Brontë, zwróciła się do pastora z prośbą o informacje na temat dzieciństwa córki, napisał:
„Kiedy nauczyli się pisać i czytać, ledwie odrośli od ziemi, Charlotta i jej rodzeństwo zwykli wymyślać i odgrywać krótkie sztuki własnego autorstwa, w których książę Wellington, uwielbiany bohater Charlotty, nieodmiennie odnosił zwycięstwo. Nierzadko zaczynały się swary, gdy dzieci porównywały zasługi księcia, Bonapartego, Hannibala i Cezara. Gdy sprzeczka przybierała na sile, musiałem niekiedy, jako że ich matka już nie żyła – przyjmować rolę arbitra i rozstrzygać spór zgodnie z moją najlepszą wiedzą. Na ogół w takich właśnie momentach wydawało mi się, że widzę ślady rodzącego się w nich talentu, ślady spotykane rzadko, a może nawet nigdy nie spotykane przeze mnie u dzieci w tym wieku...
Przychodzi mi na pamięć pewien przypadek, który można by tu przytoczyć. Kiedy dzieci były jeszcze bardzo małe, o ile pamiętam, najstarsza mogła mieć wtedy dziesięć lat, a najmłodsza cztery, przypuszczając, że wiedzą o wiele więcej, niż mi to jest wiadome, a pragnąc, by się wypowiedziały bez bojaźni, pomyślałem, że jeśli im dam jakąś osłonę, osiągnę swój cel, a że miałem w domu maskę, kazałem każdemu po kolei stawać i mówić spoza niej.
Zacząłem od najmłodszej (była to Anna, później – Acton Bell) i zapytałem, czego najbardziej brak takiemu dziecku jak ona. Odparła: «Lat i doświadczenia». Zapytałem następną (Emilia, później – Ellis Bell), co powinienem robić z jej bratem, Branwellem, który czasem bywał niegrzeczny. Odpowiedziała: «Próbować perswazji, a jak nie posłucha – wziąć bat». Zapytałem Branwella, w jaki sposób najlepiej poznać różnicę między umysłem mężczyzny i kobiety. Odparł: «Poprzez rozważenie ich różnicy cielesnej». Wówczas zapytałem Charlottę, jaka jest najlepsza książka na świecie. Odpowiedziała: «Biblia». A druga? Odpowiedziała: «Księga Natury». Potem zapytałem następną, jaki rodzaj edukacji jest dla kobiety najlepszy. Odpowiedziała: «Ten, który jej pozwoli dobrze zarządzać własnym domem». Na koniec zapytałem najstarszą, w jaki sposób najlepiej spędzać czas. Odparła: «Pożytkując go na przygotowanie się do szczęśliwej wieczności».
Być może słowa, które przytaczam, nie są dokładnie te same, lecz na pewno niemal te same, ponieważ wycisnęły się głęboko i trwale w mojej pamięci. Ich treść jest ściśle taka, jaką tu przedstawiłem”.14
Nie były to więc dzieci, których lekturę stanowiły książeczki dla najmłodszych. Były to umysły chłonące wszystko, czego zdołały dopaść – pamflety religijne, kazania, artykuły w prasie, a nade wszystko ojcowskie komentarze do teraźniejszości i ojcowskie opowiadania o przeszłości. Dalsze losy rodzeństwa świadczą, że ten ojciec, określany później przez wielu jako chłodny, zamknięty, nieprzystępny, separujący na co dzień swoje życie od życia dzieci, poświęcał im jednak wiele czasu, a przede wszystkim, że ten syn irlandzkiego „schanachie” – bajarza – którego jedynym majątkiem był piec do suszenia owsa i bujna wyobraźnia, przejął przynajmniej cząstkę ojcowskiego talentu i potrafił na kamiennej plebanii snuć swoim dzieciom przedziwne, fantastyczne opowieści. O dalekiej Irlandii, o niezwykłych dziejach swojej rodziny, o własnych losach, nim jeszcze tu zamieszkał, o dniach, kiedy to zrozpaczeni ludzie, wśród których żył, porwali się do walki przeciwko maszynom... o fanatycznym Jabezie Buntingu, o pastorze Robersonie, który nie pozwalał podawać wody rannym luddystom... o Williamie Grimshawie, jego płomiennych kazaniach i płomiennej miłości... wszystkie te postacie wpiszą się głęboko w pamięć słuchaczek, by po latach powrócić na kartach ich książek.
Tak tworzyła się w domu społeczność dzieci, które stawały się powoli nierozłączne, którym wzajemna obecność stawała się niezbędna, które tylko we wspólnocie potrafiły żyć, myśleć i działać. Pozycja ich ojca sprawiała, że na tym odludnym miejscu nie miały towarzystwa rówieśników. Rodziła się więc niebezpieczna, a nawet groźna zależność małych istot od siebie i równie groźna niezależność od świata zewnętrznego, który był im przydatny tylko jako pokarm dla wyobraźni.
We wszystkich książkach sióstr Brontë zawarte są echa tego, co same przeżyły lub zasłyszały w najbliższym kręgu. Każda z nich na swój sposób wykorzystywała w literaturze własne doświadczenia. Anna, obdarzona najbardziej powściągliwą wyobraźnią, snuła swoją prozę tuż nad powierzchnią rzeczywistości, niemal jej dotykając, by sprawdzić, czy się czasem nie zgubiła. Emilii niepotrzebne było nawet osobiste doświadczenie – jej kontakt z rzeczywistością był najuboższy; w gruncie rzeczy najbardziej lubiła poznawać ją z drugiej ręki. Wyobraźnia i pisarska intuicja pozwalały jej tworzyć z tego, co zasłyszała, co wyszperała na strychach i w zakamarkach otaczającego ją świata. Tylko Charlotta potrafiła wbudowywać realistyczne sceny z własnych przeżyć tak, by stanowiły jedno z jej delikatną, poetycką prozą. Były to przeżycia, które pozostawiły w niej najgłębszy ślad i miały w jej życiu szczególne znaczenie. Jednym z najważniejszych była szkoła w Cowan Bridge.
Po śmierci pastorowej i przejęciu funkcji pani domu przez ciotkę Branwell we wzajemnych stosunkach osieroconego rodzeństwa zaszła pewna zmiana. Dwie starsze siostry, a zwłaszcza Maria, nad wyraz dojrzała w pojmowaniu swoich obowiązków wobec młodszych, zaczęły pełnić funkcję opiekunek w małym stadku. Życie rodzeństwa skupiało się w bawialni dziecięcej na piętrze, nad frontowym wejściem, gdzie do dziś spod tapet naklejonych przez następnych użytkowników wychylają się rysunki przyszłych pisarek, mazane ołówkiem na ścianach. Wzajemne stosunki pozbawionych matki dzieci cechowała dodatkowa czułość, jakby te starsze, wiedzione instynktem, chciały wynagrodzić młodszym najbardziej dotkliwy brak, tak bardzo rzutujący na ich całe życie. Świadectwem tego opiekuńczego stosunku jest mała książeczka – pierwsze dzieło literackie Charlotty Brontë – pisana dla Anny. Autorka miała lat osiem, czytelniczka cztery. Miniaturowy rękopis w okładce z tapety, przewiązany cienkim sznureczkiem, leży dziś w Muzeum Rodziny Brontë. „Była kiedyś mała dziewczynka, nazywała się Anna” – zaczyna się opowieść o podróżach Anny z rodzicami – z obydwojgiem rodziców, matką i ojcem, a ten ilustrowany wodnymi farbami dokument mówi jeszcze i o tym, że jego autorka miała bardzo silnie rozwinięty zmysł obserwacyjny, o czym trzeba pamiętać, omawiając następny, szkolny etap jej życia.
Dla pięciu córek ubogiego pastora zdobycie edukacji było nie tylko sprawą prestiżu i wychowania, ale koniecznością życiową. W przyszłości, jeśli nie wyjdą za mąż, będą musiały same zarobić na chleb jako guwernantki lub nauczycielki. Przyswojona w szkole wiedza była równoznaczna ze zdobyciem kwalifikacji zawodowych.
Na kształcenie dzieci w domu pastor nie miał pieniędzy, nie miał ich zresztą i na szkołę, sprawa pozostawała więc w zawieszeniu do chwili, gdy otrzymał wiadomość, że w Cowan Bridge, w sąsiednim hrabstwie Lancaster, otworzono właśnie pensję dla córek duchownych, gdzie opłaty są niezwykle umiarkowane.
Istotnie, były umiarkowane. Zgodnie z prospektem szkoły za uczennicę płaciło się półrocznie siedem funtów oraz funta za książki i trzy funty za wierzchnią odzież. W gruncie rzeczy Cowan Bridge było instytucją charytatywną, powołaną z myślą o córkach ubogich anglikańskich duchownych i finansowaną w dużej części przez patronów.
Duszą i twórcą przedsięwzięcia był zamożny ziemianin, Carus Wilson, pastor anglikański wyraźnie skłaniający się ku purytanizmowi, niepozbawiony zapewne instynktu społecznego, gdyż prowadził rozległą działalność pisarską i wydawniczą dla dzieci. Poza tym oddawał się aktywnie pracy pedagogicznej i duszpasterskiej. Trudno powiedzieć, na którym polu gorzej się zasłużył. Koroną jego społecznych inicjatyw było założenie pensji dla córek ubogich duchownych anglikańskich.
Pomysł był w zasadzie dobry. Córki niezamożnych pastorów znajdowały się w socjalnej próżni: ze względu na swoje urodzenie były, według niepisanego kodeksu towarzyskiego, córkami dżentelmenów, jako panny bez posagu i bez zawodu znajdowały się w położeniu gorszym niż wykwalifikowana pokojowa. Jedyną szansą, gwarantującą im – w teorii – pewien prestiż, był zawód guwernantki. Ale i do tej kariery trzeba było mieć choćby najskromniejsze przygotowanie. Pensja pastora Wilsona miała to zadanie spełnić.
Dzięki niespożytej energii zdobył fundusze na zaadoptowanie kilku stojących szeregiem osiemnastowiecznych domków w znajdującej się na terenie jego parafii miejscowości Cowan Bridge, dobudował skrzydło na sale lekcyjne i zaangażował zespół nauczycieli oraz służbę. Pozyskał dla swojej idei gorących zwolenników w osobach ludzi prawych i cieszących się powszechnym zaufaniem, takich jak Hanna More czy William Wilberforce, którzy znaleźli się na liście patronów szkoły. Nic więc dziwnego, że pastor Brontë był uszczęśliwiony otwierającą się przed jego córkami perspektywą.
Edukacja, a w szczególności edukacja na prowincji, była w owych czasach sprawą szczęścia i przypadku, a prospekt niemal każdej szkoły – czekiem bez pokrycia. Ilość zwykłych oszustw dokonywanych na tym polu musiała być ogromna, jeśli temat został podjęty w literaturze i to tak ostro. Dość wspomnieć Młyn nad Flossą George Eliot i Nicholasa Nickleby Dickensa. Opisywane przez Dickensa „zakłady naukowe”, które ze wszystkich złych szkół angielskich cieszyły się najgorszą sławą, leżały właśnie w Yorkshire.
Pastor Wilson nie był oszustem. Wychowywanie traktował nie jako zawód, lecz posłannictwo wynikające z przyjętych przez niego święceń kapłańskich, a realizował je zgodnie z własną koncepcją zasługiwania się Panu Bogu. Jego poglądy na związek zachodzący pomiędzy sposobem postępowania dziecka a jego zbawieniem lub potępieniem były uderzająco prymitywne nawet jak na czasy, kiedy stawiało się najmłodszym niezwykle surowe wymagania co do bogobojności życia. W wydawanym przez niego miesięczniku pod tytułem „Przyjaciel dzieci”15 teksty pióra pastora Wilsona wyróżniają się tępym i okrutnym dydaktyzmem. Roczniki tego pisemka do dziś grożą dzieciom z półek w jadalni w Haworth. Otwierając Czytanki dla najmłodszych jego autorstwa, znajdowali mali czytelnicy na pierwszej stronie dużą ilustrację przedstawiającą scenę egzekucji na szubienicy, a pod nią ostrzegawczy komentarz autora: „Popatrzcie dzieci na tego wisielca!”.
Anglikanizm, zwłaszcza ten zabarwiony purytanizmem, stawiał dzieciom wymagania tyleż surowe co absurdalne. Niewiele się pod tym względem zmieniło od czasów pastora Wesleya, który kazał malcom wsadzać palec w płomień świecy, by poznały przedsmak piekielnego ognia. Z dwóch możliwości, jakie spotkać mogą istotę ludzką na tamtym świecie, lepszym tematem dla zajmujących się dziećmi pedagogów i moralistów było piekło niż niebo. Pastor Wilson jednak nawet na tym ponurym tle sprawiał wrażenie człowieka przekraczającego miarę.
Narzędziem, za pomocą którego starał się nakłonić najmłodszych do zbożnego życia, był strach. Nie przed śmiercią, gdyż ta, w oczach autora, stanowiła całkiem korzystne wyjście dla młodocianego śmiertelnika, który jeszcze nie zdążył wiele nagrzeszyć – lecz przed wieczystym potępieniem. Z chorobliwym upodobaniem opisywał występki dzieci, które, sądząc z tych opowieści, nie mogły mieć więcej niż pięć lat. Śmierć jest w jego twórczości wszechobecna. „Pewien mały chłopiec sądził pewno, że ma przed sobą jeszcze wiele czasu, a tymczasem konie spłoszyły się na moście, chłopczyk wpadł do rzeki i utonął”. Albo historia trzyletniej dziewczynki, która „wpadła w gwałtowny gniew, gdy mamusia sprzeciwiła się jej grzesznej woli. Dziewczynka wrzeszczała, krzyczała i tupała nogami i wtedy właśnie, strach powiedzieć, spodobało się Panu zadać jej śmierć. Jak okropny musi być teraz jej los!... Wiemy, że niegrzeczne dziewczynki idą do piekła. I ona tam jest teraz i gniewa się, ale na siebie samą!”
Smutna angielska niedziela, którą tradycja purytańska kazała spędzać w szkółce niedzielnej i na modlitwie, a która do dziś straszy w Anglii, była również tematem budującej przypowieści. „Pewien niedobry chłopczyk poszedł w niedzielę na łyżwy. Lód się pod nim załamał i chłopiec utonął. Bał się, że czeka go za to piekło. Obawiam się, że miał rację. Jakie to przykre”.
Natomiast grzeczne, bogobojne dzieci cieszą się z nadchodzącej śmierci. Widzą otwierające się za nią niebo i chwalą Boga, że spodobało Mu się uchronić je od ziemskich pokus.
Oprócz tych dydaktyczno-religijnych przypowiastek znajdujemy w „Przyjacielu dzieci” teksty, których autorzy opowiadają się za porządkiem, czystością osobistą, cerowaniem pończoch oraz innymi chwalebnymi zajęciami i cnotami domowymi. „Przyjaciel dzieci” daje również wskazówki, jak się zachowywać przy stole, choć odstępstwa od dobrych manier nie prowadzą koniecznie w objęcia szatana.
Skutki wpływu Carusa Wilsona na powierzone mu dzieci łatwo sobie wyobrazić. Jego teorie, ilustrowane przykładami z piekła rodem, wywoływały nocne koszmary i dzienne halucynacje. Największą krzywdę wyrządzały dzieciom obdarzonym szczególną wrażliwością i wyobraźnią. Jednym z takich dzieci była Charlotta Brontë. Ona jednak oprócz wrażliwości miała jeszcze znakomitą pamięć.
Opisując wiele lat później szkołę w Cowan Bridge jako Lowood w Jane Eyre16, sądziła, że nikt nie rozpozna oryginału, pisała przecież powieść, a nie wspomnienie. A jednak nie zdołała się uchronić od dosłowności. Widać zbyt głęboko tkwiła w niej zapiekła nienawiść do tego miejsca, tych wychowawców, a przede wszystkim – do pastora Wilsona, by była zdolna zrobić w opisie poważniejsze odstępstwa od rzeczywistości. Wszystkie byłe wychowanki bez trudu rozpoznawały swoją dawną szkołę.
Jedną tylko wprowadziła istotną zmianę. Jakby wynagradzając sobie dawne upokorzenia i swoją uległość, obdarzyła bohaterkę, dziesięcioletnią Jane Eyre, intuicyjną zręcznością, która pozwoliła jej wziąć górę nad pastorem Wilsonem, noszącym w powieści nazwisko Brocklehurst. Podczas ich pierwszego spotkania pan Brocklehurst zwraca się do małej Jane Eyre:
– Podejdź tu!
Przeszłam przez dywanik. Ustawił mnie przed sobą równo i prosto. Cóż to była za twarz! Teraz znalazła się na tej samej wysokości co moja. Jaki ogromny nos! Cóż za usta! Jakie wielkie wystające zębiska!
– Nie ma smutniejszego widoku niż widok niegrzecznego dziecka – zaczął – a zwłaszcza niegrzecznej małej dziewczynki. Czy wiesz, dokąd idą grzesznicy po śmierci?
– Idą do piekła – odpowiedź była szybka i prawomyślna.
– A co to jest piekło? Potrafisz powiedzieć?
– Jama pełna ognia.
– A chciałabyś wpaść w tę jamę i wiecznie się w niej prażyć?
– Nie, proszę pana.
– Więc co powinnaś robić, żeby tego uniknąć?
Zastanowiłam się chwilę; tym razem odpowiedź okazała się niewłaściwa:
– Dbać o zdrowie i nie umierać”.17
Ba, dbać o zdrowie! Jak można było dbać o zdrowie w Cowan Bridge? Wielebny Carus Wilson dbał przede wszystkim o ducha. Uczennice nierzadko bywały głodne, potrawy, i tak skąpe, okazywały się często niejadalne. W zakładzie panowała spartańska dyscyplina – dziewczynki myły się w lodowato zimnej wodzie, odbywały długie piesze wędrówki do kościoła, przesiadywały tam całymi godzinami w mokrych, drewnianych chodakach. Dbać o zdrowie! Trzeba było mieć żelazne zdrowie, żeby przetrzymać tę szkołę.
Charlotta Brontë przedstawiła w Jane Eyre dzień powszedni na pensji w Lowood. Winifred Gerin, autorka jej źródłowej biografii, stwierdza, że obraz ten jest zgodny z zapisami w archiwum Cowan Bridge. Pobudka o szóstej. Od siódmej do ósmej – czytanie Biblii oraz nauka i repetycja tekstów Pisma Świętego i hymnów. O ósmej śniadanie, składające się z mleka i suchego chleba, czasami owsianka (często przypalona). Od dziewiątej do dwunastej – lekcje, potem godzina spaceru lub ćwiczeń na werandzie. O pierwszej obiad z puddingiem na pierwsze danie, po którym podawano mięso z jarzynami. Od drugiej do piątej po południu – lekcje, o piątej mleko i suchy chleb.
Celem wychowawczym było wyrobienie w uczennicach bezwzględnego posłuszeństwa, obowiązkowości, pilności, pracowitości i zamiłowania do porządku. Wymagania były duże, a kary surowe. Wypominano nieustannie dziewczynkom, że są na cudzej łasce – miało to je nauczyć pokory, w rzeczywistości pogłębiało tylko poczucie niedoli.
W lipcu 1824 roku pastor Brontë przywiózł do Cowan Bridge dziesięcioletnią Marię i dziewięcioletnią Elżbietę. Obie przeszły niedawno wietrzną ospę, koklusz i odrę, musiały więc być bardzo osłabione – ważki to argument w rękach późniejszych obrońców dobrej sławy Carusa Wilsona. W sierpniu przywiózł ojciec ośmioletnią Charlottę, a w listopadzie – sześcioletnią Emilię. Była w Cowan Bridge najmłodszą uczennicą.
Wyciągi z rejestrów szkolnych przekazują nam wiadomości o stanie wiedzy nowo przyjętych uczennic:
„Charlotta Brontë… Czytanie dostateczne. Pisanie mierne. Rachunki słabe. Robótki ręczne staranne. Brak wiadomości z gramatyki, geografii, historii i przedmiotów artystycznych. Ogólnie – inteligentna na swój wiek.
Maria Brontë… Czytanie dostateczne. Pisanie dobre. Rachunki słabe. Robótki ręczne – niedostateczne. Nikłe wiadomości z geografii i historii. Zrobiła pewne postępy w czytaniu po francusku, ale nie zna gramatyki.
Elżbieta Brontë... Trochę czyta, nieźle pisze. Rachunki – żadne (sic). Robótki ręczne – niedostateczne. Brak wiadomości z gramatyki, geografii, historii. Znajomość kunsztów – żadna.
Emilia Brontë... Czyta bardzo ładnie. Robótki – dostateczne”.
Z początkiem 1825 roku wybuchła w szkole epidemia tyfusu. Trudno ustalić, czy przyczyną było złe jedzenie, czy niesumienna kucharka – zapewne jedno i drugie. Opisując epidemię w Jane Eyre, Charlotta stwierdziła sucho, że uczennice, które zostały przy zdrowiu, odczuły nawet poprawę losu – jedzenia było więcej, gdyż jedzących ubyło: chore odseparowano.
Żadna z sióstr Brontë nie zaraziła się tyfusem, ale Maria zaczęła coraz częściej i coraz gwałtowniej kaszleć. Zawiadomiono o tym pastora dopiero w lutym, kiedy stan jej zdrowia był już ciężki. Ojciec przyjechał natychmiast i zabrał córkę do domu. 6 maja, po dwumiesięcznej chorobie, Maria umarła.
Wiadomość o tym przyszła do szkoły, gdy młodsze siostry znały już śmierć z codziennych doświadczeń – epidemia tyfusu zbierała w Cowan Bridge obfite żniwo. W odświętnych sukienkach odprowadzały zmarłe koleżanki do kościoła w Tunstall, w którym tak często musiały przesiadywać w niedziele, zmoknięte, wygłodniałe, zdrętwiałe z zimna.
Pod koniec maja zapadła na zdrowiu mała Elżbieta. Podobnie jak Maria zachorowała nie na tyfus, lecz na suchoty. Choroba postępowała szybko. Elżbieta została odwieziona do domu, a przerażony pastor przyjechał natychmiast po dwie młodsze córki. 15 czerwca 1825 roku umarła Elżbieta. Furtka, prowadząca na cmentarz, otworzyła się po raz trzeci w ciągu czterech lat.
Zaś pastor Carus Wilson pisał dalej budujące opowieści o dzieciach, które zapytane, czy wolą żyć, czy umierać, z radością wybierały śmierć, wybawicielkę od grożącego im grzechu.
„Moralność to nie konwencjonalność. Religia to nie obłuda.”18 To stwierdzenie Charlotty Brontë, choć sformułowane po latach, tkwi korzeniami w Cowan Bridge. Na wszelkie objawy religijności podającej w wątpliwość boskie miłosierdzie, reagowała zawsze ostrym odruchem sprzeciwu. Bigoteria budziła jej wstręt, hipokryzja – pogardę.
Obłuda była w owych czasach chorobą pospolitą. Żarliwy mistycyzm odrodzenia ewangelickiego zdążył przez ponad półwiecze mocno ostygnąć, pozostawiając po sobie karykaturalnie rozdętą skorupę zewnętrznej pobożności. Jest rzeczą znamienną, że ta obłuda nie przestąpiła nigdy progu plebanii Haworth, co musiało być zasługą charakteru i religijności pastora.
Lowood z Jane Eyre, której pierwowzorem była szkoła w Cowan Bridge, ilustracja E. M. Wimperisa.
Natomiast wyznawana dość powszechnie teoria głosząca, że wszelkie dolegliwości ciała i wszelkie ziemskie gorycze dane są człowiekowi ku zwiększeniu jego szans na wieczną szczęśliwość, nie budziła sprzeciwu na plebanii. Wystarczy wspomnieć pamflet o zaletach biedy w przedmiocie zbawienia, pióra zmarłej pastorowej, którą trudno posądzać o sadystyczne cechy Carusa Wilsona.