Na poboczu Ameryk. Pieszo z Panamy do Kanady - Ola Synowiec, Arkadiusz Winiatorski - ebook

Na poboczu Ameryk. Pieszo z Panamy do Kanady ebook

Ola Synowiec, Arkadiusz Winiatorski

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Pobocze drogi jest lustrem, w którym odbijają się przemierzane przeze mnie kraje” – pisze Arkadiusz Winiatorski, który wyruszył w pieszą podróż z Panamy do Kanady. Po przejściu Kostaryki, Nikaragui, Hondurasu, Salwadoru i Gwatemali poznał Olę Synowiec. Zakochani w sobie, przez Meksyk i Stany Zjednoczone idą już razem. On pokonuje niemal dwanaście tysięcy kilometrów, ona – ponad siedem. Wszystko w niespiesznym tempie kilku kilometrów na godzinę.

Maszerują przez najbardziej malownicze zakątki świata, ale bardziej niż krajobrazów ciekawi są ludzi i ich historii. Rozmawiają z mieszkańcami mijanych wsi, lokalnymi działaczami i ekscentrykami, z rolnikami i artystami, duchownymi i przemytnikami. Poznają migrantów, którzy podążają tym samym szlakiem co oni, w stronę amerykańskiej granicy – wielu z nich jednak nigdy nie dotrze do celu.

Synowiec i Winiatorski są wrażliwymi i wnikliwymi obserwatorami. Z perspektywy pobocza dostrzegają to, co zwykle umyka uwadze mediów. Towarzysząc im w podróży, lepiej zrozumiemy tę odległą część globu.

Wyprawa została uznana za podróż roku przez „National Geographic Traveler”, uhonorowana Nagrodą im. Tony’ego Halika, a także pierwszą nagrodą i nagrodą publiczności na Festiwalu Podróżniczym Śladami Marzeń.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 520

Oceny
4,6 (74 oceny)
48
22
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaUriarte

Nie oderwiesz się od lektury

Oglądałam wywiad z autorami na " Kanadyjczycy". Niezwykle ciekawi ludzie. Musiałam przeczytać ich dzieło i było jeszcze lepiej. Książka wielowymiarowa. Ukazuje nie tylko dylematy wędrowca, ale też bombarduje ciekawostkami o mijanych miejscach. Widać ogrom pracy włożony w opis każdego rozdziału, a wszystko podane w przyjaznej formie z poczuciem humoru. Uwielbiam !
00
kajaxkrawczyk

Nie oderwiesz się od lektury

absolutna rewelacja
00
AroGlen

Całkiem niezła

Szybko leci, raczej mało ambitnej treści. Przyjemne zapiski z trudnej podróży.
00
paulinajozwiak84

Nie oderwiesz się od lektury

superksiążka.Polecam
00
AStrach

Dobrze spędzony czas

Dobrze się przenieść na drugą półkulę.
00

Popularność




SERIA ORIENT EXPRESS

Paul Theroux, Pociąg widmo do Gwiazdy Wschodu. Szlakiem „Wielkiego bazaru kolejowego”

Colin Thubron, Po Syberii

Ted Conover, Szlaki człowieka. Podróże drogami świata

Colin Thubron, Utracone serce Azji

Hugh Thomson, Tequila Oil, czyli jak się zgubić w Meksyku

Paul Theroux, Safari mrocznej gwiazdy. Lądem z Kairu do Kapsztadu

Wolfgang Büscher, Hartland. Pieszo przez Amerykę

Rory Stewart, Między miejscami. Z psem przez Afganistan

Colin Thubron, Góra w Tybecie. Pielgrzymka na święty szczyt

John Gimlette, Teatr ryb. Podróże po Nowej Fundlandii i Labradorze

Hugh Thomson, Biała Skała. W głąb krainy Inków

Colin Thubron, Za murem. Podróż po Chinach

Paul Theroux, Jechałem Żelaznym Kogutem. Pociągiem przez Chiny

Paul Theroux, Ostatni pociąg do zona verde. Lądem z Kapsztadu do Angoli

Paul Theroux, Wielki bazar kolejowy. Pociągiem przez Azję (wyd. 2)

Paul Theroux, Stary Ekspres Patagoński. Pociągiem przez Ameryki (wyd. 2)

Paul Theroux, Szczęśliwe wyspy Oceanii. Wiosłując przez Pacyfik

John Gimlette, Dzikie Wybrzeże. Podróż skrajem Ameryki Południowej

Magdalena Gołębiowska, Daleko. Buddyjskie Królestwo Mustangu

Donald Richie, Morze Wewnętrzne

Colin Thubron, Cień Jedwabnego Szlaku (wyd. 2)

Paul Theroux, Na równinie węży. Podróż po Meksyku

Tony Anderson, Chleb i proch. Wędrówka przez góry Gruzji (wyd. 2)

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografie na okładce i wewnątrz tomu © by Ola Synowiec, Arkadiusz Winiatorski

Copyright © 2022 by Ola Synowiec, Arkadiusz Winiatorski, 2022

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Ewa Charitonow

Korekta Barbara Sikora / d2d.pl, Elżbieta Krok / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Mapy d2d.pl

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-495-6

Wszystkim, którzy byli częścią tej wędrówki, w Amerykach i w świecie wirtualnym

Duszny oddech Wujka SamaPanama

On

– Chcesz dojść z tym czymś do Meksyku? Nie dojdziesz z nim nawet do granicy z Kostaryką – brzęczą mi w uszach słowa sprzedawcy używanego wózka dziecięcego.

Jest 6 listopada 2017 roku. Stoję nad brzegiem Kanału Panamskiego. Za mną buczy metropolia, miasto Panama. Wieżowce ze stali i szkła odbijają słońce jak kule dyskotekowe, kolorując ulice. Przed sobą mam most Ameryk, łączący dwa brzegi kanału. Po jego drugiej stronie jest moja przyszłość. Nikt tam na mnie nie czeka. A jednocześnie czeka na mnie cały świat.

Wydawało mi się, że wózek to najlepszy pomysł. Oczywiście, mógłbym iść z plecakiem, ale po kilku latach plecy wypomniałyby mi tę kuriozalną decyzję. Dlatego szukam informacji, z czym przemierzali świat inni długodystansowi piechurzy. Okazuje się, że większość pchała lub ciągnęła specjalnie skonstruowane wózki. Ja jednak nie mam możliwości, środków, a tym bardziej czasu, aby takie spersonalizowane cudo sobie wyczarować. Dlatego rozglądam się za dziecięcym wózkiem do joggingu; dość solidna konstrukcja powinna podołać ciężarowi bagażu oraz trudom drogi. Tutaj jednak pojawia się najmniej oczekiwana przeszkoda – w Panamie równie dobrze mógłbym szukać „złotego pociągu”.

W sumie się nie dziwię, tu nawet nie ma gdzie prowadzić wózka. O wiele bardziej praktyczne (i tańsze) są chusty do noszenia maluchów. Z taką łatwo pokonasz kilkudziesięciocentymetrowe krawężniki i dziury po ukradzionych deklach studzienek kanalizacyjnych. Przepchasz się między ścianą budynku a słupem energetycznym, który nagle wyrasta pośrodku chodnika. Przeciśniesz między klientami ulicznej garkuchni ustawionej partyzancko na całej szerokości bruku. Tylko głupek pchałby się z dziecięcym wózkiem.

Używany sportowy wózek dziecięcy wypatrzyła w końcu na internetowej aukcji przyjaciółka z Polski. Sprzedawca, usłyszawszy o moich planach, parsknął mi w twarz. Jego siarczysty śmiech powraca do mnie już na początku wyprawy. Nie dojdę do granicy z Kostaryką. Nie przejdę nawet na drugą stronę Kanału Panamskiego. Nie spędzę w drodze nawet jednego dnia. Ta podróż skończy się, zanim w ogóle się zacznie.

Tylko głupek pchałby się z wózkiem na most Ameryk. Głupek, idiota, skończony baran. Klnę sam siebie już po pierwszych krokach. Tysiąc sześćset metrów długości mostu przemierza codziennie ponad pięćdziesiąt tysięcy samochodów, często za nic mając ograniczenie prędkości. Kierowcom brakuje nie tylko wyobraźni, ale i pobocza. Krawężnik znajduje się kilkanaście centymetrów ponad poziomem jezdni, wyznaczając przestrzeń o kilka centymetrów węższą od mojego nowego towarzysza – trójkołowego wózka dziecięcego. Tylna opona się nie mieści, a ja przez cały czas muszę podtrzymywać go od strony jezdni. Nie zawsze skutecznie. Wózek spada wprost pod pędzące ciężarówki. A ja razem z nim.

Mój upadek blokuje ruch i pracę mojego serca. Z powrotem gramolę się z wózkiem na wysokie pobocze wyściełane śmieciami różnej wielkości. Jedną ręką asekuruję wózek, drugą przerzucam za siebie zawalające mi drogę urwane zderzaki, stalowe pręty i fragmenty rozszarpanych opon. Każdy krok jest walką, każdy krok jest zwycięstwem. Ten most to najdłuższe półtora kilometra w moim życiu.

W końcu dochodzę. Opadam na trawę, patrzę na drugi brzeg. Obserwuję drogę, która doprowadziła mnie do tego miejsca i która sprawiła, że przez Ameryki postanowiłem pójść pieszo.

Podobno podróżzaczyna się na długo przed zamknięciem za sobą drzwi domu, z pierwszą o niej myślą. Jeśli tak na to patrzeć, ja byłem w tej podróży, odkąd pamiętam – od pierwszych książek przygodowych i programów telewizyjnych. Przegrywała ona jednak ze studiami, z pracą, z rozsądkiem. Zanudzałem przyjaciół opowieściami o planach, które bałem się zrealizować. W dwudzieste szóste urodziny ogarnął mnie lęk. A co, jeśli między kolejnymi ośmiogodzinnymi zmianami w pracy upłynie mi rok, a za nim dekada? Jeśli nie teraz, to kiedy?

Od tego momentu wszystko było już proste. Ruszył nabór wolontariuszy na letnie igrzyska olimpijskie, które w 2016 roku miały się odbyć w Rio de Janeiro. Od lat udzielam się w wolontariacie, zwłaszcza kulturalnym i sportowym, marząc, by zobaczyć, jak organizuje się olimpiadę od środka. Nawet nie doczytałem notki o rekrutacji do końca, pewien, że będę aplikować. Kilka tygodni później przyszła wiadomość krzycząca nagłówkiem: Parabéns [Gratulacje], a do mnie dotarło, że właśnie zaczyna się moja droga do Rio.

Dziękuję szefom, ściskam przyjaciół. Ostatniej nocy w domu nie potrafię zmrużyć oka. Ale 14 lipca 2016 roku burzę moją prywatną bastylię strachu. Ściskam mamę, zarzucam plecak i zamykam za sobą drzwi.

Samolot do Rio startuje z Lizbony, dokąd postanawiam dojechać autostopem. Wyruszam aż dwa tygodnie przed lotem, ale i tak się boję, że nie zdążę. Tyle słyszałem o tym, jak ciężko łapie się okazję w Hiszpanii, jednak w chwili wyjazdu okazuje się, że niełatwo może być o nią także we Francji. W tym samym dniu, w którym ja rozpoczynam nowy etap w życiu, za sprawą krwawego zamachu w Nicei życie wielu ludzi dobiega końca. W trakcie obchodów święta narodowego Francji terrorysta wjeżdża w tłum; ginie osiemdziesiąt siedem osób. W całym kraju zostaje wprowadzony stan wyjątkowy. Media apelują, by nie zabierać autostopowiczów.

Droga przez Niemcy idzie opornie, ale we Francji utykam. Miotam się nerwowo po stacji benzynowej na rogatkach Colmar, rozpytując wśród kierowców o podwózkę. Po kilku godzinach obsługa stacji zaczyna mnie traktować jak wyposażenie wnętrza. Spędzam tam cały dzień.

Zrezygnowany podchodzę do mocno wypakowanego samochodu. Zauważam, że podróżuje nim czteroosobowa rodzina.

– Jakoś się zmieścimy, jasne, wsiadaj – mówią ku mojemu zdziwieniu.

Nadia, Mounir, Anouar i Hani pochodzą z Maroka, ale większość życia spędzili w Niemczech. Wyznają, że dla nich to też trudny czas. Po każdym zamachu terrorystycznym dokonanym przez muzułmanina ludzie zaczynają wrogo na nich patrzeć, odwracają wzrok. Zdarzają się agresywne komentarze.

Przejeżdżamy razem ponad tysiąc pięćset kilometrów. Dzielą się ze mną wodą, ciastkami, obiadem. Dzięki nim udaje mi się dotrzeć na samolot na czas. A także pokonać obawy przed podróżą.

Szesnaście dni pracy na olimpiadzie przelatuje tak szybko jak Usain Bolt. Niemniej koniec jednej przygody to początek kolejnej. Zgodnie z wcześniejszym planem wyruszam na południe Argentyny.

Kiedy wyobrażałem sobie, jak będzie przebiegać ta podróż, nie myślałem o zjawiskowych budowlach i pięknie przyrody. Widziałem ludzi. Bo to oni są w takiej wyprawie najważniejsi. Dlatego Amerykę Południową postanawiam przemierzyć autostopem – kto choć raz złapał okazję, dobrze wie, że to genialna metoda na poznanie drugiego człowieka. Samochód zamienia się w jeżdżący konfesjonał. Ludzie, niemal stuprocentowo pewni, że nie spotkają nas ponownie, potrafią otworzyć się na niespotykaną skalę.

Poznając historie dziesiątek kierowców, docieram do Ushuai, miasta wysuniętego najdalej na południe na świecie. Tam obracam się o sto osiemdziesiąt stopni i rozpoczynam powolną podróż w górę mapy, do koła podbiegunowego w Kanadzie.

W trakcie piętnastu miesięcy autostopowej podróży przez Amerykę Południową pokonuję trzydzieści sześć tysięcy kilometrów, choć staram się przejeżdżać nie więcej niż dwieście dziennie. Uznaję, że to wystarczająca odległość, aby zmieniły się krajobraz czy kultura mijanych regionów. Kierowcy często mogą zawieźć mnie nawet kilkaset kilometrów dalej, ale dziękuję im i wysiadam. A mimo to po kilku miesiącach odnoszę wrażenie, że wciąż przemieszczam się zbyt szybko.

Granicę chilijsko-argentyńską przekraczam kilkukrotnie, choć to przejście graniczne w Futaleufú odmienia bieg mojej wyprawy, gdy zamiast czekać na kierowcę, który podrzuciłby mnie pod graniczny szlaban, postanawiam pokonać pieszo ostatnie dziesięć kilometrów. Przez cały ten odcinek, prowadzący kotliną wzdłuż szumiącej rzeki, ani na chwilę nie zamykam ust z zachwytu. Płuca wypełniają się rześkim powietrzem, oczy – pejzażem gór oblanych porannym słońcem. Z daleka słyszę pokrzykiwania pasterzy przepędzających krowy między pastwiskami i krzyki dzieciaków wysypujących się z wiejskiej szkoły. Wchłaniam całym sobą oszałamiający zapach łąk. Podczas tego krótkiego spaceru dociera do mnie, że samochodowa szyba oddzielała mnie od świata, jego dźwięków i zapachów. Wtedy pojawia się myśl: a może ruszyć przez Ameryki pieszo?

Idea jest tym bardziej atrakcyjna, że nieodłącznie związana z wysiłkiem fizycznym. Nie szczycę się ciałem atlety, jestem bardziej wklęsły niż wypukły. Śmieję się, że łatwiej znaleźć wodę na Księżycu niż tkankę mięśniową w moim ciele. Tym marszem chcę sobie udowodnić, że potrafię pokonać ścianę kompleksów.

Może nigdy nie wpadłbym na ten pomysł, gdybym nie szedł wtedy w idealnych warunkach atmosferycznych, przez przepiękne tereny, wzdłuż pustej drogi. I co najważniejsze – z górki.

Lewa, prawa.Lewa, prawa. Pierwszego dnia pokonuję dwadzieścia dziewięć kilometrów. Za plecami zostawiam pocztówkowy widok na wieżowce w centrum biznesowym miasta Panama. Wystarczy odejść kilka przecznic od nich, by krajobraz zmienił się nie do poznania. Im dalej od drapaczy chmur, tym lepiej widzę, jak malutkie koło zataczają pieniądze, którymi się tam obraca. Pieniądze oblepiają szczelnie Kanał Panamski, który został zbudowany i przez lata był administrowany przez USA, ale od 1999 roku jest już w rękach panamskich i generuje ogromne zyski dla kraju. Niektórzy wprost mówią, że współczesna Panama to dziecko kanału. Opłata za jego przepłynięcie – zależnie od tonażu jednostki lub liczby miejsc na statku pasażerskim – to nawet kilkaset tysięcy dolarów. Nie dziwota, że chińscy armatorzy, by uniezależnić się od panamskich taryfikatorów, od kilku lat snują plany budowy własnego kanału na terytorium Nikaragui. Na papierze Panama ma największą flotę handlową na świecie, większą niż Chiny czy USA. To dlatego, że wiele zagranicznych firm transportowych jest zarejestrowanych właśnie tutaj.

Wokół kanału wyrósł bowiem raj podatkowy, a Panamę nazywa się dzisiaj nową Szwajcarią. Prowadzi tutaj działalność ponad trzysta pięćdziesiąt tysięcy spółek offshore (Panama zajmuje pod tym względem trzecie miejsce na świecie, po Hongkongu i Wyspach Dziewiczych). Panamski eden kusi niskim podatkiem dochodowym oraz bezpieczeństwem majątku ukrytego tu przed wymiarem sprawiedliwości czy opinią publiczną. Niektóre sekrety wypłynęły w trakcie afery wokół tak zwanych Panama Papers – w 2016 roku dziennikarze śledczy ujawnili część z dwóch i pół terabajta danych z informacjami o ponad dwustu tysiącach spółek zarejestrowanych w rajach podatkowych, nierzadko powiązanych z funkcjonariuszami publicznymi z różnych krajów (w tym także z Polski).

Panama zawdzięcza trzy czwarte swojego PKB usługom, głównie finansowym i transportowym, a także notuje jeden z najwyższych wskaźników rozwoju w regionie. Jednak połowa społeczeństwa wciąż żyje w biedzie. Poza ścisłym centrum stolicy przelewających się przez kraj pieniędzy zupełnie nie widać. Im bardziej oddalam się od kanału, tym częściej zamiast promenad ze ścieżkami rowerowymi widzę drogi, które po deszczu zmieniają się w błotne grzęzawiska. Szkło i chrom zastępuje zardzewiała blacha falista. Wykwintne restauracje wypierają uliczne stragany, gdzie za grill służy beczka po ropie.

Pierwsze dni marszu są dla mnie fizycznie tak łatwe, że rozpływam się w podziwie dla genialności własnego pomysłu. Pobocze jest dobre, czułe i przyjazne. Tak płaskie, że można na nim prasować koszule, i wystarczająco szerokie, aby pełnić funkcję trzeciego pasa. Nawet powietrze robi mi przytulne miejsce między swoimi cząsteczkami. Zaczynam lubić tempo marszu. Wreszcie mam czas, by zgadywać, co kryje się za zakrętem. Czasami tryska za nim życie malutkich przysiółków pełnych jednopiętrowych domów. Przez otwarte na oścież drzwi mogę obserwować wystawione na widok publiczny rodzinne szczęścia i dramaty. Kiedy indziej patrzę w puste oczodoły opuszczonych zakładów przemysłowych. Innym razem na poboczu drogi wyrastają stoiska zbite z desek i gałęzi. W cieniu daszka z palmowych liści wylegują się sterty zielonych kokosów, pęki dojrzałych bananów i stosy małży, każda wielkości pięści Andrzeja Gołoty. Wszystko dorodne, lokalne, organiczne, a przy tym śmiesznie tanie – tutaj nie dotoczyło się jeszcze błędne koło i za takie słowa jak „lokalne” i „organiczne” nie trzeba płacić ekstra, jak w naszej części świata.

Sprzedawcy nie widać. Dopiero po chwili zauważam stopę wystającą z rozwieszonego hamaka.

– Przepraszam, chcę kupić owoce – mówię.

Lekko poruszam hamakiem, ale najwidoczniej jeszcze bardziej kołyszę do snu młodego sprzedawcę. Czy to przez moje potrząsanie, czy przez wiatr – nagle z palmy obok spada kokos. Skutecznie budzi chłopaka.

– Nie słyszałem, jak podjechałeś. Normalnie budzą mnie klaksonem – tłumaczy się, zerkając na mój wózek.

Wypytuje o szczegóły podróży.

– Do Meksyku? Pieszo? To strasznie daleko! – Łapie się za głowę. – Musisz dużo jeść. Trzeba ci witamin – orzeka, po czym wręcza mi reklamówkę z marakujami, pomarańczami i papają.

Nie mija moment, a znów śpi w hamaku.

Siadam w cieniu straganu i nieśpiesznie dobierając się do owoców, obserwuję drogę. Widzę dwa zbliżające się cienie. Na początku biorę je za motocyklistów, ale po chwili okazuje się, że to długodystansowi rowerzyści, i to rowerzyści przedziwni. Nie mają profesjonalnego sprzętu, ot zwykłe miejskie rowery. Za bagażniki robią skrzynki po owocach. Za sakwy – przecięte wpół plastikowe butelki.

– Po ile te banany? – pyta z szerokim uśmiechem brodaty chłopak w krótkich dredach, zsiadając z roweru.

– To nie mój kram, ale możemy zawołać właściciela – odpowiadam, przez ramię wskazując na hamak, który, jak zauważam, teraz buja się pusty.

Mariana z Argentyny i Igor z Brazylii jadą na rowerach tak powoli, że spotykam ich potem na trasie jeszcze czterokrotnie. Wspólnie przygotowujemy świąteczne show dla uczniów jednej z podstawówek

– Weźmiemy trochę owoców, a pieniądze zostawimy pod kokosem – mówi z uśmiechem dziewczyna w spódnicy i japonkach.

– Zobaczymy, czy panamskie banany są lepsze od brazylijskich. Na moich kubkach smakowych możesz polegać. My, Brazylijczycy, na bananach nie tyle tracimy, ile hodujemy zęby – rzuca jej towarzysz, skórując zdobycz.

Ma na imię Igor i pochodzi spod Rio de Janeiro. Za to ona, Mariana, z Buenos Aires. Połączyła ich miłość. Do siebie, ale i do rowerowych podróży. Obiecali sobie, że po trzydziestce wyruszą w podróż z Argentyny na Alaskę. Dotarcie do panamskiego stoiska, pod którym się spotkaliśmy, zajęło im cztery lata.

– Nie mieliśmy dużych oszczędności, za to mieliśmy marzenia. Dlatego kupiliśmy taki sprzęt, na jaki było nas stać – śmieje się Igor.

Mają tylko jedną przerzutkę, z której notorycznie spada łańcuch. Hamulców w ogóle. Nie rozpędzają się do takich prędkości, żeby były potrzebne. Zwykle pokonują trzydzieści–czterdzieści kilometrów dziennie. Z powodów czysto praktycznych, bo z takim obciążeniem trudno przejechać więcej. Ale lubią to tempo.

– No bo powiedz sam, czym jest cel podróży? Alaska to dla nas tylko symbol. Wyznacza jedynie kierunek. Dotarcie tam na tych staruszkach może nam zająć lata. – Igor z czułością klepie siodełko.

– Zaglądamy do jak największej liczby wsi. A jeśli gdzieś się nam podoba, zostajemy na dłużej. Moglibyśmy tak jechać całe życie.

Dostrzegam wśród ich bagażu instrumenty muzyczne, hula-hoop i maczugi do żonglowania. To ich źródło zarobku – po drodze organizują spektakle na miejskich placach. Igor żongluje w rytm melodii granej przez Marianę na akordeonie. Sprzedają też rękodzieło. Dostaję od nich ręcznie robioną bransoletkę, która będzie mi towarzyszyć do końca podróży. Na razie nie myślą o wizach do Stanów Zjednoczonych. Zawartość kieszeni wystarczy im na kilka najbliższych dni, może tygodni, ale nie na miesiące czy lata, które jeszcze przed nimi.

– To droga nadaje rytm naszej podróży. Nigdzie nam się nie śpieszy. Marzeniem trzeba się delektować, a nie pałaszować jak fast fooda. Ty też chyba to rozumiesz? – Mrugają porozumiewawczo, patrząc na mój wózek.

Na poboczu wyrasta drogowskaz: „Raj. Wjazd”. Strzałka wskazuje na plątaninę chaszczy, ale przecież takiego znaku nie mogę zignorować. Ładuję się w tę dzicz, choć jest zbyt gęsta. Rozumiem, że droga do raju usłana jest cierniami, jednak przez te nijak nie daje się przedrzeć. Pokonuję raptem kilka metrów i decyduję się zawrócić, by odbić do pierwszej miejscowości. Do tego raju musi przecież prowadzić jakaś prostsza droga.

Kolejna tablica, w tym samym kierunku co raj, wskazuje na miejscowość Natá. Nie wyróżnia się niczym specjalnym. Gdybym jechał autostopem, samochód musiałby się rozkraczyć w tym miejscu, żebym wysiadł tu z własnej woli. Kilka sklepików z wylegującymi się przed wejściem właścicielami, bardziej wypatrującymi apokalipsy niż klientów. W hamakach przed domami też ludzie, nieruchomi jak manekiny. Poruszają tylko gałkami ocznymi, które wędrują za dziwakiem z wózkiem. Nawet znudzonym psom nie chce się mnie obszczekać.

Idę w kierunku kościoła.

– Co sprzedajesz? – słyszę za plecami.

Odwracam się, zdziwiony, i za sobą widzę czterech chłopaków około dwudziestki na poobijanych rowerach. Choć na dworze jest jakoś pod dwadzieścia stopni, wszyscy mają na sobie długie spodnie, ciepłe bluzy i ciężkie buty. Jeden nosi czapkę i rękawiczki. Nie pierwszy raz spotykam tak ubranych Panamczyków pośród upału. Ale co się dziwić, w końcu jest listopad, najzimniejszy czas w roku.

– Co tam masz? – Przyglądają się uważnie mojemu wózkowi pokrytemu czarną ochronną folią przed deszczem i słońcem. Chyba biorą mnie za domokrążcę.

– Wszystko, co potrzebne w podróży. Cały zminiaturyzowany dom. Tu mam namiot, śpiwór, trochę ubrań. – Wskazuję na górną część. – W tej podwieszonej na dole siatce trzymam jedzenie na kilka dni, sprzęt do naprawy wózka. I wodę.

Oglądają ze wszystkich stron, z zadziwieniem. Chyba przestają widzieć we mnie sprzedawcę, a zaczynają – turystę, bo zadają mi trzy nieśmiertelne pytania, które słyszy się w podróży nieustannie:

– Skąd jesteś? Skąd idziesz? I dokąd?

– Ale ile coś takiego waży? – wtrąca któryś.

– Nie mam pojęcia. Nigdy nie ważyłem.

– Możemy sprawdzić?

Kiwam głową, a oni próbują podnieść wózek z dwóch stron.

– Nie jest taki ciężki – stwierdzają zgodnie.

Nie jest, gdy podnosi się go w kilku, uśmiecham się w myślach.

– Co, pewnie jak masz z górki, to wskakujesz na niego i zjeżdżasz? – podniecają się.

– Nie no, co wy? – śmieję się. – Jestem jego motorem i hamulcem jednocześnie. Przy schodzeniu jest nawet trudniej niż przy pchaniu pod górę. Zakręty są profilowane, wózek ciągle ucieka na boki, cały czas muszę go kontrować. Czasem tak boli mnie jedna ręka, że przechodzę na przeciwną stronę jezdni, żeby sobie trochę odpoczęła, a popracowała ta druga.

– Dasz poprowadzić?

Jakoś dziwnie oddawać mojego towarzysza w cudze ręce, więc zmieniam temat.

– Chłopaki, co to za kościół? Powiecie mi o nim coś więcej? Wygląda niesamowicie.

– Jeden z pierwszych wybudowanych w Ameryce Środkowej. Ma prawie pięćset lat.

Nie zauważyłem informacji o tym kościele w żadnym przewodniku; to jakieś karygodne niedopatrzenie. Wnętrze wydaje się oryginalne i tak samo stare jak cała budowla. Wszystko jest z drewna, zarówno ołtarze i ambona, jak i cała konstrukcja, sufity, filary. I ten psychodeliczny kilkuwiekowy obraz przedstawiający Trójcę Świętą w postaci trzech przerażających klonów Jezusa. Miejsce jest niezwykłe, w najmniejszym stopniu nie przypomina kościołów, jakie widywałem w Ameryce Łacińskiej.

Z chłopakami siedzimy na placu przed świątynią do późnych godzin wieczornych, oglądamy filmiki na YouTubie, słuchamy muzyki, śmiejemy się. Schodzą się znajomi, sąsiedzi. Czyjś wujek okazuje się pracować w kompleksie sportowym, gdzie pozwala mi spędzić noc. Pozornie nijakie miasteczko, które oprócz letargu, nudy i zwątpienia nie ma nic do zaoferowania, podarowało mi architektoniczną niespodziankę i nowych znajomych. Zastanawiam się ze smutkiem, przez ile podobnych miejscowości przeszedłem zupełnie nieświadomie.

W Natá nigdy nie zaplanowałbym noclegu. Tymczasem znalazłem w niej nowych znajomych i kościół o jednym z najbardziej niezwykłych wnętrz, jakie widziałem w życiu

Jest coraz ciężej.Przez upał. Słońce staje się moim wrogiem numer jeden. Jak oazy na pustyni wypatruję cienia po którejkolwiek ze stron jezdni. Odliczam kroki dzielące mnie od najbliższej przyjemnie chłodnej plamy na drodze. Pot na całym ciele zamienia się w warstwę srebrzystej soli. Zjawisko skądinąd fascynujące, gdyby nie to, że nie mam sił, by się nad nim skupić.

Wtedy na ramię spada mi zimna kropla deszczu. Podnoszę twarz i łapczywie chwytam kolejne, łagodzące rozpaloną skórę jak balsam. Ale deszcz, zamiast dać mi przyjemną ochłodę, zmienia się w biblijny potop. W tej części świata nie ma czterech pór roku, są tylko dwie: sucha i deszczowa. Teraz trwa ta druga – codziennie punkt czternasta, z zegarkiem w ręku, pęka niebo. O tej samej godzinie zamyka się okienko pogodowe, które mogę przeznaczyć na marsz. Jedyny plus jest taki, że to „ciepły letni deszcz”, jak ze starej reklamy. Woda ma o wiele wyższą temperaturę niż ta w tutejszych kranach. Tyle że wciąż – jakkolwiek patrzeć – jest to woda mokra.

Dlatego kiedy horyzont zaciąga się mrocznymi chmurami, lustruję okolicę w poszukiwaniu schronienia. Gdyby w Polsce padało tak intensywnie, choćby przez kilka dni, to doświadczylibyśmy powodzi tysiąclecia. Jednak dla Panamczyków coroczna pora deszczowa wpisana jest w odwieczny spektakl życia: nikogo nie dziwi, nikogo nie zaskakuje, nikogo nie denerwuje. Dostosowuje się do niej nawet architektura. W kolejnych mijanych przeze mnie wsiach i miastach odnoszę wrażenie, że zarówno w przypadku superwieżowców, jak i prostych wiejskich zabudowań jako pierwsze powstają daszki. Nie ogrodzenia działek, nie fundamenty, nie wentylacja. Nie, jako pierwsze na planach architektonicznych ewidentnie pojawia się zadaszenie, azyl przed nieuchronnym deszczem. Jeżeli więc uciekać od ulewy, to zawsze w kierunku zabudowań. Nieważne, czy to sklepik, komisariat policji, czy kurnik. Zawsze znajdzie się jakiś daszek.

Już po kilku dniach nabieram umiejętności antycypowania przestrzeni, w zależności od tego, co pokazuje mi dosyć uboga mapa w telefonie. Jeśli widzę na niej skrzyżowanie, to mimo że na ekranie królują puste pola, jestem pewien, że znajdę tam sklep. Jeśli mam przejść przez most przerzucony nad rzeką, jestem niemal pewny, że przedzierający się przez zarośla miejscowi wybili w wysokim nasypie ścieżkę, która poprowadzi mnie do schronienia pod mostem. Jeśli planuję spędzić noc w najmniejszej nawet osadzie, jestem przekonany, że znajdę tam bezpieczny kąt pod daszkiem małej kapliczki.

Mnogość kapliczek zadziwia. Kiedy jeden krzyż znika z oczu, drugi pojawia się tuż za zakrętem. Ten widok cieszy, bo każda kapliczka budowana jest według tego samego szablonu: malutka sala główna, do której prowadzą trzy wejścia, jeszcze mniejsza zakrystia, przypominająca schowek na miotły. No i część najważniejsza – zadaszona betonowa wylewka pozwalająca rozbić namiot przed kratą zastępującą drzwi. Bardzo się z tymi kapliczkami lubię. Oprócz dachu nad głową znajduję tam najczęściej także kran, a sięgając przez lewe, zakratowane okienko, jestem w stanie dosięgnąć gniazdka, co pozwala mi podładować elektronikę.

Lubię się też ze szkołami. W nocy są bezpieczne i ciche. I oczywiście solidnie zadaszone.

– Przepraszam, panowie, gdzie jest tu jakaś szkoła? – To pytanie tak mi weszło w krew, że wypowiadam je odruchowo, niemal jak „dzień dobry”.

Mężczyźni ledwie na mnie zerkają. Zaaferowani, całą uwagę poświęcają kierowcy przewróconej na przeciwległym pasie ciężarówki, który z pomocą służby drogowej próbuje zatamować wysypujące się ziarno. W końcu rejestrują moje pytanie.

– Ale tam przecież nikogo nie ma – odpowiadają zdziwieni.

– I oto właśnie chodzi. – Puszczam do nich oko.

Wtaczam wózek na nieogrodzony teren i widzę dokładnie to, czego oczekiwałem: wejścia do każdej z pięciu sal lekcyjnych prowadzą ze wspólnej zadaszonej przestrzeni okalającej budynek. Wprost idealne miejsce do spędzenia bezpiecznej nocy. Jest tylko jeden rzucający się w oczy szczegół, który nie pozwala mi stopić się z mrokiem: rząd włączonych jarzeniówek rozświetlających miejsce idealne na biwak.

Idę na poszukiwania wyłącznika, jednak albo go nie zauważam, albo znajduje się za którymiś zamkniętymi drzwiami. Za to na słupie energetycznym dostrzegam otwartą na oścież skrzynkę z bezpiecznikami; jak na złość ktoś, kto zapomniał ją zamknąć, zapomniał również podpisać korki. Na moje oko jest ich odrobinę więcej, niż potrzebuje wiejska szkoła.

Zamykam oczy i na chybił trafił wyłączam jeden z nich.

Na korytarzu wciąż się świeci. Za to coś zmieniło się w panoramie wsi, która rozlewa się poniżej. Brakuje jednego domu. Pstrykam bezpiecznikiem ponownie i jak za dotknięciem czarodziejskiego palca dom się pojawia. Okazuje się, że stoję przed skrzynką z bezpiecznikami dla całej wsi. Opuszczam na sekundę kolejne przełączniki, obserwując, jak na gigantycznej makiecie błyska i znika budynek po budynku. Sklep, posterunek policji, główny plac, kościół. Te kilkusekundowe braki w dostawie prądu na nikim nie robią wrażenia. W końcu znajduję ten odpowiedzialny za szkołę, co pozwala mi w ciszy i mroku spędzić noc.

Trafiają się też dobrzy ludzie, którzy oferują mi schronienie przed deszczem pod własnym dachem.

– Cześć, jak się masz? – pyta mnie po polsku Isabela, wysoka jak na panamskie standardy dwudziestosześciolatka, gdy dowiaduje się, skąd pochodzę.

Okazuje się, że była w grupie pielgrzymów, która przyjechała do Krakowa na Światowe Dni Młodzieży w 2016 roku. Spędziła w Polsce kilka tygodni.

– To był mój pierwszy wyjazd za granicę. W dodatku tak daleko! Strasznie się bałam, tęskniłam, ale zaopiekowała się mną rodzina spod Katowic. Dzięki nim to był czas, który zapamiętam do końca życia.

Mówię, że ja też jestem spod Katowic, z Żor, a ona na to, że to znak i że właśnie teraz ma okazję, by odwdzięczyć się za otrzymane wtedy dobro. Jest pracownicą kancelarii parafialnej, dokąd mnie zabiera, po czym znika w głębi budynku. Wraca powoli, uginając się pod ciężarem ogromnej księgi. Rzuca ją na biurko i wertuje strony zapisane nazwiskami wszystkich chyba, żyjących i zmarłych, mieszkańców miejscowości Penonomé. Obok nich widnieją adresy oraz numery telefoniczne. Isabela sięga po telefon i po krótkiej rozmowie wręcza mi kartkę.

– Wieczorami nie jest tu zbyt bezpiecznie. Idź pod ten adres, tam już ktoś będzie na ciebie czekał.

Gdy trafię na miejsce, okaże się, że znalazła mi nocleg w nieoddanym jeszcze do użytku ośrodku modlitewnym dla misjonarzy. Przywita mnie zawiadujący tym miejscem ksiądz.

– Jak mam ci się odwdzięczyć za to, co dla mnie robisz? – pytam Isabelę.

– Nie odwdzięczaj się mnie. Odwdzięczysz się komuś innemu. Komuś, kogo spotkasz i kto będzie potrzebować twojej pomocy. Tak jak kiedyś mną zaopiekowali się twoi krajanie. W ten sposób dobro będzie podróżować po świecie.

Nieodłączną częścią marszu jest odpoczynek.

Uwielbiam te krótkie przerwy. Pod daszkiem, który tym razem daje mi ochronę przed słońcem, a nie deszczem, obserwuję toczące się nieśpiesznie wiejskie życie. Uwielbiam daszki sklepowe, bo to właśnie w ich cieniu znajduje się lokalne centrum wszechświata.

Obserwuję starszego mężczyznę, który podjeżdża na koniu do znaku wyznaczającego przystanek autobusowy. Starannie przywiązuje lejce i wchodzi do sklepu, witając się ze mną uśmiechem. Koń to na panamskiej wsi nic nadzwyczajnego – tutaj nawet kilkuletnie dzieci pokonują na nim każdego dnia po kilkanaście kilometrów, aby dostać się do szkoły. Moją uwagę przyciąga zatem inny mężczyzna, który na widok zaparkowanego konia staje w progu sklepu. Rozgląda się po wnętrzu niezainteresowany skromnym asortymentem, ale grupką mężczyzn przy plastikowym stoliku.

– Cześć, o której odjeżdża autobus? – rzuca w ich stronę, wskazując przez ramię na konia.

Próbuję wyczytać z jego twarzy ironię, lecz jedyne, co zauważam, to pośpiech.

– Teraz pauzuję – pada odpowiedź. – Ruszam za jakiś czas – informuje o rozkładzie jazdy „kierowca”.

Pytam, o co chodzi. Mężczyźni odpowiadają, że kilka miesięcy temu zlikwidowano jedyne połączenie między tą wsią i kolejną. Ci, którzy nie mają samochodów, mogą liczyć na dobre serce współmieszkańców. Jednak czasami drogę odcinają na kilka dni powodzie błotne. Wtedy na drugą stronę zawaliska można przedostać się wyłącznie konno. Jeśli ktoś konia nie ma, to korzysta z usług lokalnego „autobusu”. Za kilka dolarów można nań wrzucić pakunki, samemu usiąść w siodle i dać się przeprowadzić starszemu mężczyźnie.

Gratuluję pomysłu. Latynosi są niezrównani, jeśli chodzi o natychmiastowe zaspokajanie popytu podażą. Swoją kreatywnością i przedsiębiorczością potrafią jak nikt zasklepić dziury w kulejącym często systemie usług publicznych.

Budzę się jeszcze przed świtem. Za pomocą kawałka cegły i znalezionego wcześniej metalu otwieram ostatnią konserwę. Popijam wodą, wrzucam w siebie kilka bananów i ruszam na spotkanie miasteczka o urokliwej nazwie Aguadulce, Słodka Woda.

Powoli otwierają się kolejne sklepy z odzieżą i zabawkami, a także weterynarz, u którego jednocześnie można kupić nasiona oraz skorzystać z szerokopasmowego internetu. Za to na pełnych obrotach działają już sklepiki prowadzone przez Chińczyków. Oferują pełen wachlarz dóbr wszelakich – od fasoli i kukurydzy sprzedawanych z jutowych worków, przez skarpetki z gumką, po gadające zegarki na rękę. Przechodzę obok rzędu witryn z nazwami rodem jak z Biblii: Golibroda Jahwe, Restauracja Błogosławieństwo, Sklep Żelazny Nazaret. Przysiadam na schodkach przed piekarnią Nasz Chleb Powszedni. Nieśpiesznie pogryzam pieczywo w kształcie warkocza i delektuję się widokiem budzącego się do życia miasteczka.

Na skrzynce obok sadowi się mężczyzna. Obaj obserwujemy ten poranny show w milczeniu. W końcu pytam go o biblijne nazwy.

– Mamy tu sporo żydów. Są też muzułmanie.

– Żyją w zgodzie?

– To najspokojniejsi ludzie! – śmieje się. – Często pobierają się między sobą. Jedno przechodzi na wiarę drugiego, ale nigdy nie robią z tego wielkiego problemu.

Etniczną mozaikę społeczeństwa widać tu nie tylko w stolicy, ale i z dala od jej rogatek.

– Mówimy, że w ponadczteromilionowej Panamie mieszka milion Amerykanów, milion Kolumbijczyków, milion Chińczyków i milion Panamczyków – ciągnie mój rozmówca.

W rzeczywistości podział nie jest aż tak równomierny. Nawet w najśmielszych szacunkach każda z tych mniejszości – amerykańska, kolumbijska czy chińska – to nie więcej niż sześć procent populacji kraju. Ale i tak ich obecność odciska piętno na tożsamości i kulturze Panamy. Widać to gołym okiem.

– Wiesz, że pieczywo, które właśnie jesz, zawdzięczamy Chińczykom? – Mężczyzna wskazuje na mój rogalik w kształcie warkocza. – Nazywamy je mafá.

Dowiaduję się, że Panamczycy zawdzięczają Chińczykom także system zakupów na krechę w lokalnych sklepikach, który nazywa się tutaj fiado al chino. Nie dziwi to o tyle, że już od lat handel detaliczny kojarzy się w Panamie z tą narodowością.

Pierwsi przybysze z Chin dotarli tu ponad sto pięćdziesiąt lat temu, w 1854 roku, by ciągnąć linię kolejową, która później wspomagała budowę kanału. Gdy zajęcie się skończyło, niektórzy jechali dalej, inni zostawali i zakładali małe biznesy: piekarnie, pralnie, sklepy. Już na początku XX wieku Chińczycy byli dużą częścią lokalnej ekonomii. W chińskich rękach pozostawało sześćset punktów handlu detalicznego.

Teraz, gdy idę przez Panamę, mam wrażenie, że wciąż większość małych sklepików wielobranżowych prowadzą właśnie Chińczycy. To już nie ta stara, wiekowa emigracja, ale najświeższa fala przybyszów. Ludzie mówią, że ich przyjazdy organizuje mafia, która opłaca przelot i pożycza pieniądze na rozkręcenie interesu w zamian za solidny procent, zmieniający dłużnika w niewolnika. Nie wiadomo, ile w tych opowieściach prawdy, możliwe, że niewiele, jednak pracowitość tutejszych Chińczyków daje do myślenia. Ich sklepy są otwarte siedem dni w tygodniu, od absurdalnie wczesnych jak na Panamę godzin do późnych wieczorów. W przeciwieństwie do innych sprzedawców oni zawsze żądają zapłaty, gdy proszę o podładowanie telefonu czy napełnienie butelki kranówką.

Na każdym kroku widzę też wpływy amerykańskie.

– Hola, gringo!How are you? – słyszę, gdy odpoczywam w cieniu charakterystycznego słupa z wielką żółtą literą M na szczycie, oznaczającego miejsce z darmowym wi-fi, klimatyzacją, toaletą i kiepskim jedzeniem.

– Nie jestem ze Stanów, jestem Polakiem – odpowiadam, już trochę z automatu.

Mniej więcej od Kolumbii słowo gringo przestało oznaczać wszystkich białych obcokrajowców, a zaczęło odnosić się głównie do mieszkańców Stanów Zjednoczonych. Ja zaś nauczyłem się od razu precyzować, że nie jestem z USA. Zauważyłem, że to otwiera rozmowę. Podobnie jest i tym razem.

Nazywa się Mario Ronaldo i jest policjantem drogówki. Wypytuje o moją podróż, po czym wparowuje do McDonalda i przekonuje kasjerkę, by napełniła mój pięciolitrowy baniak zimną wodą prosto z dystrybutora. Sam zaś przez radio chwali się nową znajomością innym policjantom w okolicy.

– Myślałem, że jesteś ze Stanów. Jak fajnie, że jesteś z Europy. Praktycznie nikogo stamtąd nie znam – mówi, gdy w końcu siada obok mnie na trawie, dobierając się do swojego burgera. – Założyłem, że jesteś estadounidense.

Estadounidense to słowo określające mieszkańców Estados Unidos,jak na hiszpański tłumaczy się Stany Zjednoczone. Na południe od Rio Grande nie nazywa się mieszkańców USA Amerykanami. Amerykanami są przecież tutaj wszyscy, bo wszyscy mieszkają w Ameryce. Amerykanie to także Argentyńczycy, Peruwiańczycy, Panamczycy.

– No właśnie. Spotykam się u was, w Panamie, z różnymi wobec nich uczuciami – rzucam.

Rozmowy o Stanach Zjednoczonych polaryzują Panamczyków. Według jednych to kraina mlekiem i miodem płynąca, gdzie czeka lepsza przyszłość. Według drugich – najgorsza zgnilizna, która spustoszyła i wciąż niszczy ich kraj.

– Nie uciekniemy od Wielkiego Brata z północy – słyszę. – Oni tu zawsze byli i będą. Zresztą nie wiem, gdzie bez nich byłaby Panama. Może w ogóle by nas nie było?

Sto lat temu to właśnie USA pomogły uzyskać Panamie niezależność od Kolumbii. W zamian nowo powstałe państwo pozwoliło Amerykanom na budowę kanału i na czerpanie zysków z jego obsługi. Stany zapłaciły za to dziesięć milionów dolarów i zobowiązały się uiszczać opłatę w wysokości dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów rocznie. Panama wydzierżawiła im także pas ziemi o szerokości szesnastu kilometrów wzdłuż brzegów przeprawy. W praktyce było to amerykańskie terytorium.

– Słuchaj, mam jeszcze jedno pytanie – ciągnę. – Chcę mieć na pamiątkę po jednej monecie z każdego kraju, a właśnie się zorientowałem, że nie mam żadnej z Panamy. Masz może jakąś? Wymienię się za dolara.

W obiegu oficjalnie pozostają zarówno panamskie balboas, jak i amerykańska waluta. Od czasu wprowadzenia narodowej jednostki monetarnej, zaraz po uzyskaniu przez Panamę niepodległości, obydwie powiązano stałym kursem jeden do jednego. Balboas funkcjonują wyłącznie jako bilon, banknotów brak. Te były jedynie krótkim epizodem, w 1941 roku, gdy prezydent Arnulfo Arias zarządził emisję sześciu milionów papierowych pieniędzy. Jednak udało mu się wydrukować zaledwie niecałą połowę, bo w wyniku puczu władzę przejął nowy prezydent, wspierany przez USA. Natychmiast zabezpieczył wydrukowane banknoty i nakazał je spalić. Przetrwały tylko nieliczne, dziś cenne kąski dla numizmatyków.

– No nie mam żadnego balboa – odpowiada Mario Ronaldo po przetrząśnięciu portfela. – Ale krzyknę do kolegów przez radio. Jeśli któryś ma i cię zobaczy, to się zatrzyma.

Dzięki policyjnemu radiu staję się dla tutejszej drogówki rozpoznawalny. Funkcjonariusze pozdrawiają mnie syrenami, niemal przyprawiając o zawał serca. Jednak nikt się nie zatrzymuje. W rezultacie zamiast miejscowej waluty wywożę z Panamy jednodolarówkę. To też cenna pamiątka, bo w Stanach jeden dolar funkcjonuje w postaci banknotu.

Panama przesiąknięta jest obecnością USA, nie tylko gdy chodzi o historię czy pieniądze. Chyba nigdzie wcześniej w trakcie mojej podróży nie widziałem tyle Stanów Zjednoczonych, co teraz w Panamie. W każdej wsi boisko do baseballu. W niektórych maszyny z lat sześćdziesiątych, pochodzące z amerykańskich lunaparków, które po wrzuceniu ćwierćdolarówki pokazują wróżbę. Mijają mnie głównie samochody spod znaku Forda i General Motors (mimo że cenowo bardziej opłacalne są te azjatyckie). Gdy szukałem wózka, biegałem ulicami udekorowanymi na Halloween. Przebijałem się przez parkingi centrów handlowych jak żywcem wyjętych z amerykańskich filmów.

Teraz często odpoczywam w cieniu przydrożnych McDonaldów. Uwielbienie miejscowych dla największej na świecie fastfoodowej sieciówki przebija praktycznie z każdej rozmowy schodzącej na kuchnię. To niesamowite, że ten bar – który w Stanach obecnie kojarzy się głównie z najtańszym, niezdrowym jedzeniem, a jeśli ma być symbolem, to raczej najniższej klasy społecznej i przesiadujących tam osób w kryzysie bezdomności – w biedniejszych krajach wciąż pozostaje synonimem luksusu. W porównaniu z lokalnym street foodem nadal jest dla wielu nie lada wydatkiem.

Kiedy idę, widzę też detale: zaznaczone na żółto krawężniki, importowane ze Stanów parkometry, dzwonki przeciwpożarowe i gaśnice takie same jak te wiszące w amerykańskich instytucjach. Po drodze robię zakupy w supermarkecie Mas Prity. Słówko prity, do spółki z kul, słyszę nieustannie.

– Ale masz kul wózek! – woła na mój widok Erick.

Musiał mnie zauważyć z daleka, bo wyszedł mi na spotkanie z papierosem w ustach i zaproszeniem na śniadanie.

Mieszka skromnie. Parterowy trzyizbowy dom. W salonie obok kanapy, ławy i dwóch foteli malutka komoda zasypana szpargałami i nieodłączny wentylator leniwie mielący rozgrzane powietrze. Domowy kalendarz zatrzymał się na 2013 roku. We wnętrzu z nieotynkowanymi ścianami kontrastuje płaski ekran nowoczesnego telewizora.

Gospodarz prowadzi mnie przez kuchnię, obok własnoręcznie wykonanego palnika podpiętego do butli gazowej. Odsuwa zawieszony na dwóch gwoździach koc, pokazując zagraconą sypialnię.

– Jeśli chcesz zostać, możesz spać w moim łóżku. Ja przeniosę się na kanapę – mówi.

Erick, kucharz, dla którego zabrakło miejsca w Sheratonie

Dzień jeszcze wczesny, więc dziękuję za nocleg. Nie mogę jednak odmówić kubka parującej kawy. Delektując się jej aromatem, nie zauważam nawet, że Erick wziął się już do robienia śniadania, które wkrótce ląduje przede mną na plastikowym talerzu.

Biorę pierwszy kęs i jestem w niebie. Danie godne gwiazdki Michelina! Raz jeszcze zaglądam do kuchni, by się upewnić, czy nie ma tam portalu prowadzącego do innego wymiaru. Erick wybucha śmiechem, opryskując swój siatkowy podkoszulek kropelkami kawy.

– To nie kuchnia przygotowuje potrawy, ale ręce kucharza – zauważa.

Idzie do sypialni i wyjmuje z szafy śnieżnobiały, chroniony pokrowcem uniform. Wyjmuje go delikatnie i gładzi dwa rzędy guzików. Przez kilkanaście lat pracował jako kucharz w Sheratonie, ale przyszła restrukturyzacja i zabrakło dla niego miejsca. Zaoszczędzone pieniądze włożył w ten dom. Teraz zdaje się regularnie wydawać je także na filmy, kupowane na straganie, wypalane na domowej nagrywarce. Z zamienionego w filmotekę pudełka po butach wyciąga CD-ROM.

– Z targowiska – oznajmia. – Za dolara dostajesz cztery na jednej płycie. Wprawdzie okładka to samoróbka z drukarki, ale czy to wpływa na jakość filmu? – śmieje się, wskazując na rozpikselowane zdjęcie, pewnie ściągnięte z internetu. – To jak z moimi posiłkami. Nieważne, w jakich warunkach je przygotowuję. Ważne, jak smakują.

Wsuwa płytę do odtwarzacza DVD i pokój wypełniają okrzyki bólu wrogów najsłynniejszego obok czekolady i piwa produktu eksportowego Belgii – Jeana-Claude’a Van Damme’a.

Przeglądam kolekcję Ericka. Są części Avengers i inne filmy o superbohaterach, jakieś sensacje i komedie. Wszystkie, co do jednego, amerykańskie, choć w sumie podobnie byłoby wszędzie indziej na świecie. Gdybym miał wymienić filmy mojego życia, jak bohater książki Chilijczyka Alberta Fugueta pod takim właśnie tytułem, u mnie też osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt procent stanowiłyby produkcje z USA.

Mimo że sympatie filmowe Ericka są amerykańskie, szybko daje się zauważyć, że samego kraju mój gospodarz wcale nie darzy podobną sympatią.

– To jeszcze świeża, wciąż otwarta rana – wybucha. – Stany zaatakowały nas przecież niecałe trzydzieści lat temu – przypomina o operacji wojskowej Just Cause z 1989 roku, która miała na celu odsunięcie od władzy dyktatora Manuela Noriegi. – Nikt w Panamie nie ma pretensji o to, że Amerykanie pozbyli się Noriegi, bo to był okropny człowiek. Ale mamy im za złe, że to oni sami takim go stworzyli. Najpierw pomogli mu zdobyć władzę.

Erick nawiązuje do tego, że Noriega był wychowankiem Szkoły Ameryk, z siedzibą w strefie Kanału Panamskiego, na terenie wspomnianych szesnastu kilometrów od przekopu. Placówka, działająca przez cały okres zimnej wojny, nazywana bywa szkołą dyktatorów, bo USA szkoliły w niej członków przyszłych prawicowych rządów wojskowych w Ameryce Łacińskiej. Zresztą wielu z nich doszło do władzy dzięki amerykańskiej pomocy, często w wyniku wspieranych przez Stany Zjednoczone przewrotów wojskowych. Pupile Waszyngtonu zasłynęli łamaniem praw człowieka, w tym torturami, i mordowaniem wrogów politycznych. A wszystko pod sztandarem walki z międzynarodowym komunizmem.

– Amerykanie wcale nie pozbyli się Noriegi dlatego, że szkodził Panamie. Usunęli go, bo współpraca zaczęła się im pierdzielić. – Krnąbrny dyktator grał na wielu frontach: współpracował z Kubą, państwami Układu Warszawskiego oraz kartelem narkotykowym Pabla Escobara. – Poza tym Noriegę usunięto nakładem nieproporcjonalnie dużych środków, zginęło niepotrzebnie wielu cywilów. Niektórzy sądzą, że byliśmy tylko bazą treningową dla Amerykanów, operacją wojskową, w trakcie której mogli przećwiczyć nowe typy uzbrojenia przed wojną w Zatoce. Mówimy, że operacja Just Cause, W Słusznej Sprawie, to tak naprawdę operacja Just ‘Cuz, Bo Tak.

W rocznicę wydarzeń setki obywateli Panamy przeszły w czarnym marszu ulicami stolicy, wyrażając sprzeciw wobec inwazji. Rząd Panamy ustanowił 20 grudnia, dzień amerykańskiego ataku, Dniem Żałoby Narodowej.

– Uważaj tam na siebie w drodze do Gringolandii! – woła za mną Erick na pożegnanie. – Pamiętaj, że z każdym postawionym krokiem jesteś coraz bliżej Stanów!

Idę w kierunku przejścia granicznego z Kostaryką. Mentalnie przygotowuję się już do spotkania z kolejnym krajem, lecz Panama postanawia obdarować mnie na do widzenia prezentem. Gdy sunę poboczem autostrady, obok mnie zatrzymuje się samochód. Opuszcza się szyba, a uśmiechnięta parka podaje mi przez okno niewielki pakunek.

– Chcemy, żebyś miał dobre wspomnienia z Panamy. Szczęśliwej drogi! – wołają na odjezdnym.

Staję i patrzę na podarek. Hamburger. Z McDonalda.

Pura vidaKostaryka

On

– Czy ma pan bilet wyjazdowy? – pyta celnik, wertując mój paszport.

– Nie mam. Idę pieszo i mam zamiar dojść do Meksyku. Nie korzystam z autobusów ani samolotów.

– W takim razie nie mogę pana wpuścić do Kostaryki. Turyści przybywający do naszego kraju muszą okazać bilet wyjazdowy. Chyba że wjeżdżają własnym samochodem, ale pan, zdaje się, go nie ma – odpowiada, wskazując na mój wózek i zwracając paszport.

– Ale ja nie wjeżdżam, tylko wchodzę. I tak samo zamierzam wyjść z waszego kraju. Dlatego nie mogę panu pokazać biletu, bo go nie potrzebuję. – Próbuję zwrócić uwagę na absurd sytuacji.

– Nic na to nie poradzę. Proszę wrócić z biletem. – Niewzruszony celnik zamyka mi przed nosem okienko.

Stoję zdezorientowany w środku szaleńczego granicznego rozgardiaszu w Paso Canoas. Granica panamsko-kostarykańska przecina je wpół jak nóż. Ale tylko na mapie – w rzeczywistości linia cięcia gubi się w siatce ulic i gwarze miasteczka, które za nic ma umowy polityczne i robi to, co mu się żywnie podoba. Krzyczy promocjami sklepowymi, kopci dymem z ulicznych jadłodajni, dudni muzyką z ogromnych głośników. Wygląda to trochę tak jak „Jarmark Europa” na Stadionie Dziesięciolecia. Gdzie w tym bałaganie przebiega granica? Zapytani o to, w jakim jesteśmy kraju, mieszkańcy wzruszają ramionami. Niektórzy mówią, że ani w jednym, ani w drugim, inni, że w obu jednocześnie. Jesteśmy na Granicy, w Republice Paso Canoas. Bo to miejscowość dwunarodowa, pod jednoczesnymi rządami Panamy i Kostaryki.

Panamski punkt kontrolny można ominąć, idąc przez centrum handlowe Jeruzalem, a konkretnie przez jego parking. A kostarykański niemal bym przegapił. Pod jego dziurawym dachem czuję się tak, jakbym czekał na pekaes w popegeerowskiej wsi. Odpadającą płatami farbę zasłaniają plakaty. Jeden przypomina, żeby jeść warzywa i dużo się ruszać.

Rozglądam się, zdenerwowany, w poszukiwaniu rozwiązania tej nieciekawej sytuacji. W okolicy nie ma biura podróży, w którym mógłbym kupić bilet. Kiedy patrzę na tłumy przesypujące się przez parking supermarketu, kusi mnie przez chwilę, by skręcić w jedną z bocznych uliczek, przejść poza zasięg wzroku celników i popędzić w głąb Kostaryki. Plan tyleż prosty w wykonaniu, co obarczony ryzykiem. No i zdecydowanie krótkowzroczny. Bo co powiem, gdy już będę opuszczał Kostarykę? A co jeśli tamtejsi policjanci skontrolują mnie rutynowo po drodze?

Z zamyślenia wybudza mnie naganiacz jednej z restauracji. Wykrzykuje mi prosto w ucho listę oferowanych potraw, zarzekając się na głowę swojej matki, że lepszych nie spróbuję nigdzie indziej. Ja jednak pytam o coś innego.

– Wi-fi? Nie, niestety, nie mamy – odpowiada, bardziej zasmucony tym, że nie może mi pomóc, niż tym, że nic u niego nie zjem. – Czekaj! Znam hasło do sieci w tamtej aptece. Zaraz, gdzieś je miałem zapisane. – Nerwowo grzebie w odmętach pamięci telefonu. – Mam! – Podtyka mi pod nos długi ciąg liter i cyfr.

Znajduję linię autobusową, która kursuje z ostatniego miasta w Kostaryce do pierwszego w Nikaragui. Miał być bilet wyjazdowy, czy to ważne skąd dokąd? Jednak mogę za niego zapłacić wyłącznie kartą kredytową. Piszę do brata i trzymam kciuki, aby mimo różnicy czasu odczytał wiadomość. Wiercę wzrokiem dziurę w ekranie komórki, wypatrując odpowiedzi. Jest! Po kilku minutach dostaję bilet na mejla i ponownie stukam w okienko celnika.

Drugie podejście kończy się sukcesem i nową pieczątką w paszporcie.

Po wyjściu z Paso Canoas od razu czuję, że jestem w innym kraju. Kostaryka bucha mi w twarz zielenią. Panama w ostatnich dniach była sucha, płaska, o niskiej roślinności i ostrych wiatrach. Tutaj czuję się tak, jakbym wszedł do palmiarni. Wiatr się uspokoił, powietrze nasyciło pożywną wilgocią, a pobocza momentalnie zarosły gęstwą tropikalnego lasu. Na metr kwadratowy przypada tu tyle odgłosów, zapachów i życia, że aż kręci się w głowie. Droga się zwęziła, zmieniła się także mała przydrożna architektura.

Kostarykańską modą jest umieszczanie chałupniczych reklam i ogłoszeń na starych antenach satelitarnych. Ich talerze robią za tabliczki wjazdowe do miejscowości, za menu jadłodajni oraz za zaproszenie do hoteli na godziny, bardzo tutaj popularnych. Odwiedzają je nie tylko kochankowie, ale także małżonkowie, którzy – mieszkając z gromadką dzieciaków w chatce z papieru – nie mają gdzie spełniać swoich małżeńskich obowiązków.

Dostrzegam też różnicę w ludziach. O ile Panamczycy podchodzili do mnie z rezerwą, o tyle Kostarykanie nie tracą czasu na konwenanse. Zamiast obserwować mnie ukradkowo z hamaków, po prostu wychodzą na drogę, aby porozmawiać i zaoferować pomoc. To bardzo cenne, bo w Kostaryce praktycznie znikły tak popularne w Panamie kapliczki, przy których lubiłem sypiać. Nie muszę jednak ustalać nowej strategii noclegowej, bo pomocą służą miejscowi. Na obrzeżach miasteczka Río Claro właściciel sklepu z wyrobami szklanymi pozwala mi rozbić obozowisko przed swoim zakładem. Kiedy zasuwa przeciwwłamaniowe rolety i odjeżdża, z miniaturowego domku po drugiej stronie płotu wychodzi mężczyzna w białym podkoszulku i przykrótkich spodenkach.

– Cześć! Jestem Henry. Najwidoczniej będziemy sąsiadami. Może masz ochotę coś zjeść? Ugotowałem ryż z mięsem. Jeśli chcesz, możesz skorzystać z prysznica. – Uśmiecha się.

Kiedy zmywam z siebie trudy drogi i napełniam żołądek ciepłym posiłkiem, Henry opowiada o wydarzeniach w okolicy. Ostatnio coraz częściej płoną plantacje palm kokosowych. A na domiar złego nadciągają fale upałów. Na samą myśl o tym Henry schładza się kolejnymi piwami.

– Gdybyś potrzebował czegokolwiek, to wiesz, gdzie szukać mnie i moich sześciu kolegów. – Mruga, gdy wychodzę, porozumiewawczo wskazując na sześciopak piwa.

Dwie linki rozporowe namiotu przywiązuję do sklepowych rolet i momentalnie zasypiam.

W środku nocy budzi mnie rozdzierający ryk alarmu antywłamaniowego. Najwidoczniej przewracając się z boku na bok, musiałem naprężyć linkę, a ta uruchomiła czujkę. Na szczęście alarm milknie tak szybko, jak się włączył. Kiedy jednak po raz drugi wyrywa mnie ze snu, pełnię dyskotekowego szaleństwa uzupełniają niebieskie światła radiowozów.

– Hej, ty! Powoli wychodź z namiotu! Najpierw twoje ręce! – wykrzykuje funkcjonariusz. Komendy argumentuje odgłosem odbezpieczanej broni.

Próbuję rozpiąć śpiwór trzęsącymi się ze strachu dłońmi. Wychodzę i widzę przed sobą dziesięciu policjantów w mundurach taktycznych, kamizelkach kuloodpornych i z M16 gotowymi do strzału. Światła trzech radiowozów biją po oczach.

– Co tu robisz? Skąd jesteś? Masz paszport? Broń? Narkotyki? Ktoś jeszcze jest w namiocie? – Dowódca wystrzeliwuje kanonadę pytań, nie pozwalając mi dojść do słowa.

Jak wyjęty z wody karp otwieram i zamykam usta. Jakoś udaje mi się wykrztusić odpowiedzi, jednak im dłużej mówię, tym większe oczy robią policjanci i tym niżej trzymają broń. Jeden z nich wraca z paszportem z radiowozu, gdzie przez kilka minut literował przez radio moje dane.

– Przyszedłeś tu z Panama City pieszo? I chcesz dojść do Meksyku? Zamiast w Interpolu powinniśmy sprawdzić, czy nie uciekłeś z zakładu psychiatrycznego! – Policjanci wybuchają salwą śmiechu.

– Dostaliśmy wezwanie do włamania. Ten alarm podłączony jest do naszej bazy i kiedy się włącza, od razu przyjeżdżamy – przepraszająco tłumaczy dowódca. – Słuchaj, bardzo mi przykro, że cię przestraszyliśmy. Pewnie jesteś zmęczony. Cholera, musimy coś zrobić, żeby cię znów nie obudzić. – Zamyślony drapie się po policzku.

Policjanci podchodzą do alarmu zawieszonego wysoko pod dachem i cicho dyskutują. W końcu jeden chwyta za pałkę, do tej pory zawieszoną przy pasku, i niezbyt delikatnie uderza w urządzenie. Ze skrzyneczki sypie się kilka elementów, które funkcjonariusze rozkopują na wszystkie strony.

Patrzę zasmucony. To przykre, że naraziłem dobrego człowieka na straty.

– Ten sklep należy do mojego dobrego przyjaciela – słyszę. – Wszystko mu wytłumaczę. Jeszcze raz przepraszamy, że nie mogłeś przez nas spać. Gdybyś potrzebował pomocy, szukaj nas na posterunku. Damy znać kolegom, żeby się tobą zaopiekowali. – Dowódca wręcza mi butelkę wody. – Podobno idą upały. Uważaj na siebie! – woła, wskakując do radiowozu. Na pożegnanie błyska kogutem.

Sprzedaż organicznego oleju kokosowego. Plantacje palmy kokosowej rozciągają się przez dziesiątki kilometrów mojej trasy, wzdłuż kostarykańskiego wybrzeża Pacyfiku

Rzeczywiście, robi się coraz cieplej. Zaczynam tęsknić za porą deszczową, którą wcześniej tak przeklinałem.

– Hej! Jak tam? Wyglądasz na zmęczonego. Chcesz się napić? Mamy zimne piwo. – Kiedy idę przez upał, zatrzymuje się przy mnie terenówka. Z jej wnętrza uśmiecha się do mnie dwóch mężczyzn. – A może chcesz, żebyśmy cię podrzucili kawałek?

– Nie, dzięki. Idę pieszo. Chociaż kusicie jak diabli! – Próbuję studzić twarz w strumieniu chłodu z klimatyzowanego auta. – Nie wiecie, ile może być stopni?

– Trzydzieści pięć. Chłodno. Ale będzie cieplej – śmieje się kierowca. Podaje mi przez okno dwa kokosy. – To dla ciebie, dodadzą ci sił! – Macha i odjeżdża, zabierając ze sobą przyjemny powiew.

Nieporadnie próbuję dobrać się do wnętrza kokosa. Uderzam o co ostrzejsze kanty otaczającej mnie rzeczywistości: o ławkę, krawężnik i gałąź. Pierwsza się łupie, drugi kruszy, trzecia łamie, a kokos trwa w swej niezmienionej zamkniętej formie. Moje zmagania obserwuje gromadka bezpańskich psów. Po kilku próbach i błędach osiągam sukces za pomocą noża i kamienia.

Kokosy są wszędzie. Droga prowadzi przez niekończące się połacie ziemi obsadzone palmami; zasadzone jak od linijki, tworzą zielone tunele. Nęcą przyjemnym cieniem, hipnotyzują symetrią. Wreszcie, po kilkudziesięciu kilometrach, nużący krajobraz przełamuje czerwona plama. Pośród drzew wyrasta niski, niezbyt okazały dom z krwistoczerwonej cegły, pokryty zardzewiałą blachą falistą. Przed nim równie czerwony i porównywalnie zardzewiały samochód. Na pasującej kolorystycznie antenie satelitarnej napis zachęcający do kupna oleju kokosowego.

– Dokąd idziesz? Nie chcesz się czegoś napić? – Przede mną wyrasta mężczyzna około sześćdziesiątki, prezentując nagi kościsty tors. Jego niski wzrost kontrastuje z pięciometrowym kijem zakończonym krótką kosą, który trzyma w dłoni.

Upał daje mi się we znaki do tego stopnia, że propozycję odpoczynku przyjmuję z przyjemnością.

– To chodź do cienia. Zetnę dla ciebie kokosa – zachęca mężczyzna, potrząsając kijem.

Padam bez sił pod jedną z palm i podziwiam, z jaką gracją on tańczy wokół drzewa. Szybki ruch i dorodna kula uderza o ziemię z głuchym łomotem. Kolejne dwa cięcia maczetą i zaglądam w głąb kokosa przez symetryczną dziurkę. Ta wprawa robi na mnie przeogromne wrażenie. I wywołuje zażenowanie, przypominając o moich wcześniejszych żałosnych próbach.

– Nie patrz tak. Pij! – śmieje się. – Te palmy to cały mój świat. Urodziłem się pod nimi i wychowałem w ich cieniu. I pewnie pod nimi umrę. Robiłbyś to tak samo sprawnie jak ja, gdybyś spędził tu całe życie.

Kiedyś życie wyglądało tu kompletnie inaczej. Zanim Mario się urodził, jego dziadek, tak jak wcześniej pradziadek, zajmował się zgoła innymi roślinami.

– Wszędzie tutaj sadził kukurydzę, fasolę, jukę. Wszystko na własne potrzeby. Dziadkowie nie byli bogaci, ale mogli jakoś przeżyć. Wszystko zmieniły banany – opowiada, rozglądając się wokół, jak gdyby słyszał szum dawnych upraw.

Mówi o United Fruit Company, dzisiejszej Chiquicie, firmie tak wielkiej, że swego czasu kontrolowała cały region. Kraje Ameryki Środkowej zaczęto nazywać przez to republikami bananowymi. Historia interesu sięga XIX wieku, kiedy to amerykański biznesmen Minor C. Keith zajął się budową linii kolejowej łączącej stolicę Kostaryki z portem Limón na Karaibach. Próbując rozwiązać kwestię taniego pożywienia dla pracowników, zaczął eksperymentować z sadzeniem bananów. A terenu pod banany miał w bród – rząd Kostaryki, żeby wywiązać się z zaległych płatności, przekazał Keithowi trzysta dwadzieścia tysięcy hektarów wolnej od podatku ziemi. Sześć procent powierzchni kraju! Biznesmen otrzymał również w dziewięćdziesięciodziewięcioletnią dzierżawę samą linię, ale szybko okazało się, że sprzedaż owoców jest bardziej opłacalna niż kolej. Po fuzji z konkurentem, w wyniku której powstało United Fruit Company, firma eksportowała do Stanów Zjednoczonych osiemdziesiąt procent wszystkich trafiających tam bananów. W latach trzydziestych XX wieku posiadała już niemal półtora miliona hektarów ziemi w Ameryce Środkowej. United Fruit Company była największym pojedynczym właścicielem gruntów w Gwatemali oraz największym pracodawcą w regionie, co dawało firmie realny wpływ na władze w małych krajach. Korporację oskarżano o przekupywanie urzędników państwowych w zamian za preferencyjne traktowanie, niższe podatki oraz przymykanie oka na łamanie praw pracowniczych. Niektórzy nazywali jej działania neokolonializmem, a samą United Fruit Company – el pulpo, ośmiornicą, bo swoje macki miała wszędzie. Nawet w Białym Domu.

Ciężarówka pełna zielonych bananów. Na świecie istnieje kilkadziesiąt gatunków banana i kilkaset jego odmian. 99 procent światowego eksportu to banany odmiany cavendish, sprzedawane m.in. pod marką Chiquita

W Gwatemali, przy poparciu Waszyngtonu, odsunęła od władzy demokratycznie wybranego prezydenta Jacoba Arbenza Guzmana. Wszystko dlatego, że planował on wywłaszczyć korporację z połowy jej gruntów. Z kolei w Kolumbii el pulpo przedstawiła strajk swoich pracowników jako „komunistyczny”, a rząd USA zagroził inwazją Korpusu Piechoty Morskiej. Władze Kolumbii, wystraszone perspektywą amerykańskiego ataku, wysłały przeciwko protestującym wojsko. Szacuje się, że w tak zwanej bananowej masakrze zabito nawet dwa tysiące cywilów. Gabriel García Márquez upamiętnił to wydarzenie w Stu latach samotności.

Przestępstwa firmy nie są wcale przeszłością – w 2007 roku Chiquita przyznała się w sądzie federalnym do zasilenia kwotą ponad 1,7 miliona dolarów Zjednoczonych Sił Samoobrony Kolumbii, uznawanych przez USA za organizację terrorystyczną. Miała płacić za uciszanie organizatorów związków zawodowych i zastraszanie rolników, aby zyskać wyłączność na ich produkty. Została również oskarżona o przemyt trzech tysięcy sztuk karabinów AK-47 oraz o pomoc w przerzucie narkotyków do Europy.

– Firma uprawiała to, co się jej podobało. Znaczy to, co można było z zyskiem eksportować. Zróżnicowane uprawy na własny użytek zastąpiły monstrualne plantacje bananów, ananasów, kokosów – mówi Mario.

Krajowemu rolnictwu nie wyszło to na dobre. W pierwszej połowie XX wieku Kostaryka była lokalnym potentatem – eksportowała nadwyżkę produktów rolnych do okolicznych państw. Jednak na początku XXI wieku sytuacja się odwróciła i kraj zaczął importować ponad połowę podstawowych zbóż. W latach 1998–2011 z importu pochodziło 34 procent ryżu, 60 procent kukurydzy i 73 procent fasoli.

– A my zostaliśmy z tym lasem. I z problemami. Plantacje płacą mało, zwalniają za najmniejsze próby sprzeciwu, zabraniają zakładania związków zawodowych. Zdarzały się przypadki mordowania ich członków. Wszystko wygląda nowocześnie, ale jest gorzej niż sto lat temu. – Mario w zamyśleniu gapi się na regularne palmowe alejki. – Jak byłem mały, to ganialiśmy się między tymi drzewami. Dzisiaj wnuków już tam nie puszczam. Boję się węży.

Na palmowych plantacjach wszystko widać jak na dłoni. Brakuje dzikiej roślinności, która dawałaby schronienie mniejszym gryzoniom. Co z kolei cieszy Bothrops asper, tu nazywanego terciopelo, ubarwionego á la żmija zygzakowata, jednego z najbardziej jadowitych węży na świecie. W ostatnich latach jego populacja wzrosła kilkunastokrotnie. Przed wylesianiem pod plantacje wskaźnik przeżywalności gatunku wynosił około dwóch procent. Obecnie sięga siedemdziesięciu.

– A spadające kokosy? Chyba też mogą zabić? – W dłoniach ważę całkiem sporych rozmiarów kulę.

Od jakiegoś czasu, odpoczywając w kojącym cieniu palm, nerwowo patrzę w górę.

– Ech, gringos! – śmieje się Mario.

Kiedy wreszcie oswajam lęk przed kokosami, krajobraz się zmienia. Nie ma już plantacji, wchodzę w dziką puszczę tropikalną. Roślinność wylewa się na jezdnię. Rozłożyste liście nieznanych mi krzewów dają osłonę przed palącym słońcem. Są tak duże, że mógłbym się w nie zawinąć jak w koc. Ze ściany zieleni co i rusz wystawiają główki bajecznie kolorowe kwiaty. Wilgotność wzrasta tak bardzo, że świat zaczyna się skraplać. Co kilkanaście metrów przecieram zaparowane okulary. Oszałamiająco intensywny zapach lasu przenika ubranie, włosy i dociera w głąb duszy.

Po raz pierwszy w tej podróży widzę tyle dzikich zwierząt. Małpy skaczą mi nad głową z jednego drzewa na drugie. W jakiejś wsi drogę przecina stado tapirów, w innej sprzed wózka czmycha tropikalny świniak pekari. Nieustannie towarzyszy mi piekielny odgłos – krzyki wyjców. Brzmią tak potężnie, jakby rozdzierały kurtynę oddzielającą nas od innych wszechświatów. Gdy przystaję, by wziąć łyk wody, udaje mi się także dostrzec leniwca. A właściwie poczuć na sobie jego wzrok. Trudno go zlokalizować, bo się w ogóle nie rusza, ale gdy w końcu wypatruję jego maślane oczka, nie mogę przestać w nie patrzeć. Jemu też nigdzie się nie śpieszy, więc tak sobie trwamy w tym naszym na siebie patrzeniu. Obok nas śmigają jeepy, które wożą turystów do sanktuariów, gdzie można zobaczyć leniwce za ogrodzeniem. A przecież mogliby przejść się kawałek pieszo…

Na jezdni cały atlas rozjechanych zwierząt. Wcześniej normą były psy i węże, teraz zauważam pancerniki, a nawet żółwia. I motyle, dziesiątki motyli! Drogi przypominają klasery entomologów.

Mijam senną wieś Czterdziesty Kilometr, która zawdzięcza swoją porywającą nazwę odległości od najbliższego dużego skrzyżowania. Kiedy niecałą godzinę później przechodzę przez kolejną równie apatyczną – Czterdziesty Piąty Kilometr, nogi podpowiadają, że czas znaleźć miejsce na nocleg.

Na spłachetek płaskiego terenu natrafiam między dwoma zamkniętymi już budynkami – z jednej strony fryzjer Yanky, a z drugiej lombard Tango & Ca$h. Ochronią mnie przed wiatrem, ale i przed wzrokiem ciekawskich, myślę. Tyle że najwyraźniej przeceniam swoją umiejętność kamuflażu, bo obok zatrzymuje się obdrapany pick-up. W środku mężczyzna w średnim wieku.

– Widziałem cię dzisiaj na drodze. Szybko pchasz ten wózek. Nie mogłem cię dogonić – śmieje się rubasznie.

Swoimi małymi oczkami taksuje zza grubych szkieł krótkowidza mój w połowie rozłożony namiot.

– Masz zamiar tu spać? Gdybyś chciał, możesz zostać u mnie. Jestem Tony. Prowadzę hostel niedaleko stąd. Musiałbyś się cofnąć jakieś pięć kilometrów. Jeśli dasz radę, to zapraszam! – rzuca, wciskając mi wizytówkę z lakonicznym adresem: „Zbocza góry Chirripó, miejscowość Rivas, Kostaryka”.

Niespecjalnie mnie to dziwi. Adresy w Kostaryce to niekiedy czysta abstrakcja. Niby w rzeczywistości są tu jakieś ulice, są nawet numery domów, ale kto by się tym przejmował. Wykorzystuje się punkty orientacyjne: stacje benzynowe, posterunki policji, sklepy. Adres jednej z piekarni, wydrukowany na paragonie, brzmi: „Sto metrów na wschód od marketu Pali”. Gorzej, gdy punktem odniesienia jest obiekt, który fizycznie nie istnieje. „Trzeci dom na lewo od starego sklepu mięsnego”. Tylko gdzie był ów sklep? To proste – zaraz za starą apteką!

– Jak wy sobie radzicie z tymi adresami? Skąd policja czy poczta wiedzą, który dom jest który? – pytam.

– To raczej działa, choć mojemu kumplowi przez przypadek wykręcili licznik prądu. Zamiast jego sąsiadowi, który nie płacił rachunków – śmieje się Tony. – Ale poczta radzi sobie świetnie. Paczki i listy dochodzą. Przynajmniej większość. Listonosze znają każdy zakamarek. Jeśli nie wiesz, gdzie coś jest, to idź zapytać na pocztę. Gdybyśmy mieli wojsko, to można by zatrudniać listonoszy jako wywiadowców. Teren znają lepiej niż generałowie.

Dopytuję o dokładną drogę pod ten enigmatyczny adres z wizytówki i obiecuję się zastanowić. Dzisiaj przeszedłem czterdzieści pięć kilometrów i moje ciało marzy wyłącznie o odpoczynku. Tyle że umysł nie pozwala mu dojść do głosu. Pod dachem człowiek odpoczywa lepiej.

Tony zapomniał mi powiedzieć, że ostatni kilometr prowadzi pod nieprzyzwoicie stromą górę. Do bramy ośrodka pukam ostatkiem sił w momencie, kiedy noc wylewa na świat całą swoją ciemność. Frustracja narasta, gdy popycham furtkę i nie widzę nic oprócz długiej ścieżki i gęstych krzaków. To chyba jakiś żart!

– Tutaj! Na górze! Wejdź po schodkach! – słyszę znajomy głos.

Dopiero teraz zauważam pięć drewnianych platform zawieszonych między grubymi pniami drzew. Wybudowano tam jednopokojowe domki. Przed nimi stoją stoły, leżaki, pufy, półki z książkami i niekończące się rzędy roślin doniczkowych. Bujają się rozwieszone hamaki i niezliczone karmniki dla ptaków.

– Witaj w moim świecie! – mówi Tony. – Wszystko, co widzisz wokół, jeszcze niedawno było wykarczowanym polem. Wiele z tych drzew zasadziłem własnoręcznie, potem pałeczkę przejęła natura i zajęła się resztą – śmieje się, przyjaźnie poklepując pień.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2022

Wydanie I