Na saksy i do Bułgarii. Turystyka handlowa w PRL - Jan Głuchowski - ebook

Na saksy i do Bułgarii. Turystyka handlowa w PRL ebook

Jan Głuchowski

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Są tylko dwie rzeczy niezwyciężone na świecie –Czerwona Armia i polski turysta.

Gdyby bóg handlu Merkury, któremu w 495 r. p.n.e. wzniesiono w Rzymie świątynię, sprawdził walizkę polskiego turysty wyjeżdżającego i przyjeżdżającego z zagranicy w okresie PRL, to byłby w najwyższym stopniu zdumiony. Poza przyborami toaletowymi i piżamą zawierała ona bowiem kompletnie inne rzeczy niż w dniu wyjazdu lub była pusta. Co więcej, bez pudła można by było stwierdzić, skąd wracał. W pierwszym przypadku ze Związku Radzieckiego czy Indii, gdzie sprzedawano przywieziony towar a nabywano lokalny; w drugim –z Grecji czy Bułgarii, gdzie sprzedawano towar za dewizy lub pozyskiwano je w sposób pośredni. Bywało też, że powrót ze Wschodu wiązał się z przyrostem ilości sztuk bagażu,i to o wielkie gabaryty desek do prasowania czy ogromnych wówczas telewizorów.

Wycieczki do krajów, w których dokonywano największych obrotów handlowych, takich jak Turcja czy Grecja i niektóre rejsy dalekomorskie, stały się trudno dostępnym rarytasem. Bywało, że ustawiały się po nie kolejki, a sprzedające je w biurach akwizytorki miały nieoficjalny status księżniczek. Co więcej, zdarzało się, że zanim pojawiło się ogłoszenie o wycieczce, była ona już w całości sprzedana spod lady. W rezultacie często tylko niewielka część miejsc trafiała do wolnej sprzedaży.

Wybierz się w podróż śladami handlowymi PRL-u do Związku Radzieckiego (sezamu pełnego najróżniejszych skarbów), Bułgarii –wakacyjnego raju (także cenowego), Grecji –gdzie nierzadko obsługiwano turystów po polsku, Egiptu, skąd dzięki handlowi wymiennemu można przywieźć stosy biżuterii czy do odległej Korei, skąd hurtowo sprowadzano moherowe swetry.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 334

Oceny
3,6 (41 ocen)
10
13
10
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki i stron tytułowych: Paweł Panczakiewicz

Redaktor prowadzący: Joanna Proczka

Redakcja merytoryczna: Zofia Gawryś

Redaktor techniczny: Marcin Adamczyk

Korekta: Lucyna Wydra, Teresa Kępa, Joanna Proczka

Ilustracje zawarte w książce, jeśli nie zaznaczono inaczej, pochodzą z archiwum autora.

Zdjęcie na okładce: Copyright © by Zenon Żyburtowicz Copyright © by Dressler Dublin sp. z o.o., Ożarów Mazowiecki 2019 Copyright © by Jan Głuchowski 2019

Wydawca Bellona ul. J. Bema 87 01-233 Warszawa tel. +48 22 620 42 91

www.bellona.pl Dołącz do nas na Facebooku:www.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona Księgarnia internetowawww.swiatksiazki.pl

ISBN 978-83-11-15536-7

Skład wersji elektronicznej [email protected]

Wstęp

Gdyby Merkury, bóg handlu, któremu w 495 r. p.n.e. wzniesiono w Rzymie świątynię, sprawdził walizkę polskiego turysty wyjeżdżającego i przyjeżdżającego z zagranicy w okresie PRL, to byłby w najwyższym stopniu zdumiony. Poza przyborami toaletowymi i piżamą zawierała ona bowiem kompletnie inne rzeczy niż w dniu wyjazdu. Lub była pusta. Co więcej, bez pudła można by było stwierdzić, skąd wracał. W pierwszym przypadku ze Związku Radzieckiego czy Indii, gdzie sprzedawano przywieziony towar, a kupowano lokalny; w drugim – z Grecji lub Bułgarii, gdzie sprzedawano towar za dewizy albo je pozyskiwano w sposób pośredni. Bywało też, że powrót ze Wschodu wiązał się z przyrostem liczby sztuk bagażu, i to o wielkich gabarytach, były to bowiem na przykład deski do prasowania czy ogromne wówczas telewizory.

Podobnie rzecz się miała z samochodami, które w drodze na Bałkany czy Peloponez wyładowane były po brzegi oraz dociążone na dachu. Wracając do kraju, bagażniki na dachu były już puste, jakby huragan zmiótł umocowane na nim wcześniej tobołki, a wewnątrz wygodnie siedzieli kierowca i pasażerowie. Ich wyraz twarzy świadczył nie tylko o udanym wypoczynku, ale także o powodzeniu w biznesie.

Czasy PRL były okresem państwowo-spółdzielczego monopolu w turystyce, a obok oficjalnego nierealnego kursu walutowego istniał kurs czarnorynkowy. W rezultacie niższe miesięczne pensje stanowiły równowartość około 10 dolarów. Pensje inżynierów, lekarzy czy pracowników ze stopniami naukowymi wynosiły około 30 dolarów. Równocześnie ceny dóbr konsumpcyjnych, sprzętu turystycznego, kryształów czy skór z lisa były w naszym kraju relatywnie niskie. Wystarczyło więc wywieźć takie towary za granicę, sprzedać je, a wówczas zwracał się koszt wycieczki turystycznej, ale przy większej ilości sprzedanych dóbr zysk równał się rocznej pensji lub był jeszcze wyższy. W tej sytuacji zdarzały się osoby, które rezygnowały z pracy zawodowej i zajmowały się wyłącznie turystycznym handlem. W tej grupie byli też emeryci, których wiek i wygląd były wielce przydatne przy odprawie celnej. W powszechnym obiegu było porzekadło: „Jesteśmy za biedni, aby spędzać urlop w kraju”.

Rozwój turystyki zagranicznej i związanego z nią handlu były uzależnione od sytuacji politycznej w krajach demokracji ludowej, i nie tylko tam. Mobilność zagraniczna obywateli tzw. demoludów bardzo wzrosła po śmierci Stalina i nastaniu odwilży okresu Chruszczowa. W 1955 r. na wycieczki do ZSRR udało się 11 tys. rodaków. Rok później – w związku z wprowadzeniem przez Moskwę ułatwień wizowych – dotarło tam 93 tys. Podobny, kilkakrotny wzrost odnotowano w wyjazdach do Czechosłowacji i Niemieckiej Republiki Demokratycznej.

Przełomowy okazał się jednak rok 1972 i podpisanie umowy granicznej z zachodnim sąsiadem. O ile w 1971 r. wyjechało do NRD 124 tys. naszych rodaków, to rok później było ich 80 razy więcej! Zbliżone, liberalne regulacje wprowadzono również dla wyjazdów do Bułgarii, Czechosłowacji, Rumunii, Związku Radzieckiego i na Węgry.

Turystyka handlowa i wyjazdy zagraniczne osiągnęły swoje apogeum w 1977 r., wtedy do „bratnich krajów” udało się ponad 10 mln rodaków. Okres Solidarności, kiedy w satelitarnych krajach ZSRR przyjmowano nas niechętnie, a potem stan wojenny drastycznie ograniczyły wyjazdy turystyczne. Dopiero w 1983 r. ich liczba przekroczyła milion, a u schyłku PRL osiągnęła prawie 3 mln rocznie.

Wycieczki do krajów, w których dokonywano największej wymiany handlowej, takich jak Turcja czy Grecja i niektóre rejsy dalekomorskie, stały się trudno dostępnym rarytasem. Bywało, że ustawiały się po nie kolejki, a sprzedające je w biurach akwizytorki miały nieoficjalny status „księżniczek”. Mogły przebierać w klientach jak w ulęgałkach, łaskawie akceptując drogie prezenty, a często także gotówkę. Inni pracownicy biur także w tym uczestniczyli. Jedna z pilotek wspomina we wpisie internetowym, że gdy jej mąż z synem jechali do Grecji, musiała dać łapówkę osobie, która pracowała w dziale sprzedaży Orbisu. Co więcej, zdarzało się, że zanim pojawiło się ogłoszenie o wycieczce, była już w całości wyprzedana spod lady. Najczęściej tylko czwarta część miejsc trafiała do wolnej sprzedaży. Nabywcy, którzy ustawiali się w kolejce, dzielili się na dwie grupy: biedniejsi stali na ulicy, zamożniejsi, zająwszy kolejkę, siedzieli w samochodach, jedząc kanapki i popijając ciepłą kawę z termosu.

Książka w zamierzeniu nie jest opracowaniem faktograficznym, ale zbeletryzowanym reportażem. Wszystkie przedstawione w niej fakty i zdarzenia są prawdziwe, chociaż czasami trudno w to uwierzyć. W przeważającej części byłem ich świadkiem i współuczestnikiem.

Turystyka była zawsze moją pasją. Mając 13 lat, postanowiłem pójść pieszo wzdłuż brzegu Bzury z Wyszogrodu do Łęczycy. Rodzice nie pozwolili. Rok później powtórzyłem życzenie. Mama była zdecydowanie przeciwna. Ojciec, widząc mą determinację, udzielił przyzwolenia. Eskapada zakończyła się w lipcowy wieczór pod mostem w Łowiczu – drżałem na całym ciele i szczękałem zębami z zimna. Narzuciłem sobie zbyt szybkie tempo.W plecaku bez stelaża umieściłem od strony pleców Opowiadania amerykańskie Breta Harta; kartonowa okładka i połowa stron były mokre. Tata skwitował mój powrót lakonicznie: „Mówiłem, że wróci”.

Będąc na studiach, już od początku, od uruchomienia „auto- stopu” (1958 rok), zgłosiłem akces i otrzymałem książeczkę nr 148 z kuponami podróży. Miałem zwyczaj podróżowania przez całe wakacje i skreślania zwiedzanych miast. Przez 4 lata na około 350 zaliczyłem 216. W tym samym okresie w czasie studenckiego obozu w Braniewie poznałem kolegę ze Szkoły Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie, który w połowie lat 60. został szefem pilotażu Biura Turystycznego „Sports-Tourist”. Znając moją pasję, zaproponował, bym podjął się pilotowania grup. I czyniłem to dziesiątki razy, wybierając ciągle nowe trasy na wszystkich kontynentach: autobusowe, morskie i lotnicze. Zwieńczeniem była pierwsza po wojnie polska grupowa podróż dookoła świata wiodąca przez Singapur, Bali, Nową Zelandię, Fidżi, Hawaje, Meksyk i USA.

Pozostałe fakty są mi znane z publikacji wymienionych na końcu książki oraz relacji pracowników biur podróży, załogi „Stefana Batorego” i pilotów: dyrektor Hanny Bargieł (Global Congress, Warszawa), Rogera Evansa (Aragon Tours Ltd, Londyn), prezesa Krzysztofa Góralczyka (Sports-Tourist), Svetozara Graovaca (Kompas, Jugosławia), intendenta Jerzego Grześkowiaka (TSS „Stefan Batory”), prezesa Zbigniewa Kowala (Global Congress), ochmistrza prowiantowego Andrzeja Koisa (TSS „Stefan Batory”), Eddy’ego Lekkanena (Joy Travel Service, Bangkok), Bipina B. Mukherje (Mercury Travel, Delhi), dyrektora Antoniego Michałowskiego (Sports-Tourist), Berit Raak (Nordic Cruise Service, Oslo), Rady Tarutinej (Inturist, Tallin), Berge Ulasa (Duru Turizm, Stambuł) i byłego rzecznika prasowego Polskich Linii Oceanicznych oraz marynisty Jerzego Drzemczewskiego.

Szczególną wartość miały rozmowy z moim wieloletnim przyjacielem, znawcą praktyki turystycznej i autorem fundamentalnej pracy Prawo turystyczne, profesorem Mirosławem Nesterowiczem.

Słowa wyjątkowej wdzięczności kieruję pod adresem mej żony Anny, która towarzyszyła mi w wielu opisywanych eskapadach i wykonała żmudną pracę redakcyjną związaną z przygotowaniem maszynopisu.

O bohaterach niniejszej książki w trakcie odprawy celnej na lotnisku we Wnukowie rosyjski celnik powiedział: „Są tylko dwie rzeczy niezwyciężone na świecie – Czerwona Armia i polski turysta”.

Rozdział I   Kraje socjalistyczne

1. Związek Radziecki – bajeczny Sezam

Kraj Rad postrzegany był przez niektórych naszych turystów jak Sezam z bajki o Ali Babie i 40 rozbójnikach – pełen złotych zegarków, bransoletek, obrączek, kolczyków, brylantów i kamieni szlachetnych, posrebrzanych kompletów sztućców, aparatów fotograficznych i sprzętu optycznego – od lunet do obserwacji nieba po lornetki teatralne – niedostępnych w kraju maszynek elektrycznych do golenia i kolorowych telewizorów, futer, wśród których najliczniej występowały karakuły, futrzanych nakryć na głowę, kawioru.

Zapewne też z żadnego innego kraju na świecie polscy turyści nie przywozili tylu towarów, często o wielkiej objętości, jak ze Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Ale trzeba przyznać, że w tamtych latach żadne państwo na świecie nie oferowało nam tak atrakcyjnych miejsc i tras wycieczkowych, od Bałtyku po Ocean Spokojny i od terenów arktycznych po wybrzeże Morza Czarnego, Armenię, Gruzję, Kirgizję i Tadżykistan. Proponowano takie turystyczne perełki, jak „Zołotyje Kolco” (Jarosław, Włodzimierz, Suzdal), Bajkał czy rejsy po majestatycznych, wielkich rzekach syberyjskich, Lenie, Jeniseju albo Obie, z piknikami w tajdze.

Poza uczestnikami regularnych wycieczek jeździły tam tysiące przedstawicieli współpracujących ze sobą zakładów pracy i instytucji, studenci różnych polskich uczelni, które miały związki z uczelniami w ZSRR, głównie w Moskwie i Leningradzie, członkowie organizacji politycznych i społecznych z należącymi do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej na czele.

Towarzystwo założono w 1944 r. głównie w celu organizowania imprez propagandowych, przede wszystkim obchodów rocznicy rewolucji 1917 r., a także prowadzenia działalności kulturalno-oświatowej, kursów języka rosyjskiego czy festiwali piosenki radzieckiej dla amatorów. Do lat osiemdziesiątych TPPR liczyło około 3 mln członków, głównie uczniów i pracowników instytucji i przedsiębiorstw państwowych. Przykładem może być moje liceum ogólnokształcące. W jednej chwili, nawet o tym nie wiedząc, wszyscy uczniowie oraz nauczyciele i pracownicy powiększyli liczebność tego towarzystwa o kilkaset osób.

Jednym z zadań TPPR była wymiana grup polityczno-turystycznych tak zwanymi pociągami przyjaźni. Jeździli nimi członkowie związków zawodowych i studenci. Z reguły składały się z 10–12 wagonów kuszetkowych, w których podawano herbatę z samowara. W jednym składzie mieściło się około 500 osób. Do najbardziej uczęszczanych tras należały: Warszawa–Mińsk– Moskwa; Wilno–Moskwa; Wilno–Ryga–Leningrad–Moskwa. Celem były też Sielce nad Oką, gdzie sformowano dywizja gen. Zygmunta Berlinga. Program obejmował spotkania z lokalnymi władzami, wizyty w zakładach pracy oraz część turystyczną. Na zwiedzanie Wilna przewidziany był jeden dzień.

Ulotka Intouristu – biura podróży specjalizującego się w organizowaniu wyjazdów do Rosji

Uczestnikami opiekowali się kierownik całego składu i piloci – po jednym w każdym wagonie. Pasażerowie tych pociągów korzystali ze specjalnych przywilejów. Na stacjach granicznych nie podlegali kontroli. W związku z tym celnicy nie śnili się nikomu ani przed podróżą, ani po niej. Na dworcach przybyłych witali oficjele, czasem grały orkiestry. Specjalny status obejmował również opiekę nad bagażem i przetransportowanie go przez lokalny personel wprost do recepcji hotelowej.

Pobyt zaczynał się wieczorkiem powitalnym i kończył wieczorkiem pożegnalnym, ale już od początku podróży atmosfera była nadzwyczaj familiarna, ponieważ pasażerowie rekrutowali się z tego samego środowiska czy miejsca pracy. Nie trzeba było więc mitrężyć czasu na bruderszafty. Już od początku podróży drinkowano, a szczególną kondycją musieli wykazać się piloci, których częstowano w każdym przedziale. Także powrót był wart uczczenia. Zdarzyło się, że górnicy w drodze powrotnej, podczas wymiany wózków pod wagonami w Brześciu, wykupili w dworcowym barze wszystkie alkohole, łącznie z piwem. Warto przy tym nadmienić, że dworce radzieckie oferowały wówczas całą gamę napojów wyskokowych, z koniakami włącznie.

Setki tysięcy podróżujących do ZSRR zaopatrywały się w towary na zasadach handlu wymiennego lub klasycznej formuły towar – pieniądze – towar. Dla znacznej części był to zresztą jedyny powód udziału w wycieczce. Niektórzy wracali bez ubrań, bo chociaż w Polsce były one siermiężne w porównaniu z zachodnimi, okazywały się atrakcyjniejsze od sowieckich.

Co wywożono i co przywożono?

W grupie towarów eksportowanych bezsprzecznie na pierwszym miejscu znajdowały się spodnie, spódnice i koszule dżinsowe. W następnej kolejności cała gama tekstyliów i galanterii, głównie żeńskiej. A więc bluzki białe i kolorowe, spódnice na gumkę w pasie, bielizna osobista, materiały tekstylne z metra, a także barwne okulary i peruki. Polskie kosmetyki cieszyły się już wówczas dobrą opinią, wwożono więc szminki, tusze do rzęs, kremy odżywcze, lotiony, balsamy. Wieziono objętą surowym zakazem gumę do żucia (lokalnie nazywaną „żwaczką”), a także towary o większych gabarytach: stroje sportowe, markowe obuwie. Można było sprzedać prawie wszystko.

Sęk w tym, że dżinsy wwożone przez naszych rodaków nie były oryginalne. Lewisy czy wranglery u nas także były drogie i trudno dostępne. Przywozili je marynarze i można je było kupić nad morzem na zasadzie „z ręki do ręki” lub w nielicznych miejscach, takich jak bazar Różyckiego na warszawskiej Pradze. Handlowano więc „poddiełkami”, czyli podróbkami, które bywały dowartościowane „firmową” naszywką.

Polscy celnicy byli do tego stopnia pewni, że każdy polski turysta wwozi do ZSSR dżinsy, że w przypadku braku chociaż jednej sztuki (tę akceptowano) przetrząsali dokładnie cały bagaż. Byłem świadkiem takiego zdarzenia, gdy jeden z pasażerów w eleganckich włoskich jasnych butach na nogach (więcej niż prawdopodobne, że na sprzedaż) i drugich polskich w walizce oświadczył, że dżinsów nie wiezie. Rozeźlony tym celnik zarządził mu kontrolę osobistą.

Co kupowano? Po stronie importu towarów było zdecydowanie więcej i były one bardziej zróżnicowane. Główną pozycję stanowiło złoto. Najwięcej kupowano biżuterii: obrączek, kolczyków, pierścionków. Poważniejszymi nabytkami były złote zegarki z bransoletami, męski Łucz i damski Czajka. Bardziej zasobni turyści kupowali kamienie szlachetne, na przykład brylanty, mniej zasobni – półszlachetne. Wyrobów było dużo, chociaż niektóre w specyficznym guście. Repertuar futrzarski obejmował znane w świecie rosyjskie karakuły, szynszyle, kołnierze z jagniąt, rękawiczki, damskie i męskie nakrycia głowy. Dużym powodzeniem cieszył się także sprzęt gospodarstwa domowego. Dzisiaj trudno w to uwierzyć, ale „turyści” dźwigali prasowalnice Kalinka, a także gramofony, aparaty fotograficzne, żelazka, lalki, rowerki, noże kuchenne i markowe sztućce.

W latach sześćdziesiątych w Moskwie turyści mogli kupić piękne komplety sztućców. Ich ciężkie uchwyty, pokryte szlachetną powłoką w kolorze spatynowanego srebra, miały grawerunek imitujący XIX-wieczne wzory. Owe markowe sztućce sprzedawano w solidnych, ciężkich futerałach, wyłożonych wewnątrz błyszczącą materią, turkusową lub bordową. Ich wygląd robił wrażenie bogactwa. W związku z tym zapamiętałem następujący epizod. Podczas rejsu na Newie, w czasie białych nocy, z przyjemnością usłyszałem rodzimy język. Dowcipkowała i dyskutowała liczna grupa młodych ludzi. Jak się okazało, byli studentami wydziału ekonomicznego Politechniki Szczecińskiej i przyjechali do ZSRR pociągiem, bo specjalizowali się w transporcie kolejowym. Moją uwagę zwróciła dziewczyna, stojąca nieco z boku, która od czasu do czasu ocierała łzy. Podszedłem do nich i dyskretnie spytałem jednego z chłopaków, dlaczego ich koleżanka płacze, a oni na to nie reagują.

– Nie przejmuj się. Mieliśmy po 30 rubli kieszonkowego, a ona za całą sumę kupiła sztućce. W hotelu okazało się, że to polskie, Gerlacha. Ponieważ przy rozpakowywaniu uszkodziła futerał, zwrotu nie przyjęto.

Cięższym kalibrem zakupowym były piły do cięcia metalu lub kamienia (bardzo poszukiwane w Polsce przez zakłady kamieniarskie, a szczególnie te wykonujące nagrobki). Lżejszy kaliber stanowiły: wiertarki, latarki domowe i turystyczne oraz termosy o różnej pojemności. Z konfekcji kupowano artykuły indyjskie: koszule z długimi rękawami i kalesony. Szukano też pościeli z cieniutkiej tkaniny – również znad Gangesu. Taszczono do kraju potężne telewizory kolorowe (!) marki Rubin, mimo że uchodziły za niebezpieczne, gdyż zdarzało się, że wybuchał w nich kineskop. Przywożono też elektryczne golarki – „elektrobritwy” Charków – po których użyciu przez parę godzin z twarzy nie schodziła zdrowa czerwona barwa. Można było uwiecznić wycieczkę zdjęciami wykonanymi na nowo zakupionych aparatach Zenit i Zorka 4.

Na koniec tej niepełnej listy należy wspomnieć o szerokim wachlarzu „igruszek” dla dzieci robionych z drewna, materiałów i plastiku: lalek, klocków, wózków, zwierzątek. Niektóre nakręcane kluczykiem, dzięki czemu zamykały oczy lub imitowały mowę. Powodzeniem cieszyły się mebelki dla dzieci, często dekorowane w ludowe wzory. Wszystkie te cuda, niedostępne w naszych miastach, nabywano w Moskwie, główne w „Domu igruszki”, jak na ironię położonym w pobliżu budynku NKWD (obecnie FEZ) przy Łubiance.

Podczas sprzedaży towarów przez naszych turystów bardzo ważna była dyskrecja, ponieważ w ZSRR istniał powszechny, rozbudowany system inwigilacji. W hotelach już w drzwiach stał „szwajcar”, który decydował o tym, kto może wejść do środka. Na ogół obowiązywała zasada, że radzieccy obywatele nie mieli prawa wstępu do hoteli, w których kwaterowano cudzoziemców. Wewnątrz były kamery. Mało tego, na każdym piętrze w końcu korytarza siedziała na krzesełku „etażna”, która miała za zadanie obserwować zakwaterowanych i ruch w ich pokojach. Jeden z pokoi należał do KGB.

W stolicy polskie grupy umieszczano przede wszystkim w hotelach „Belgrad II”, „Intourist”, „Kosmos”, „Moskwa”, „Sewastopol”. Różniły się one nieco standardem. W lepszych, jak „Kosmos” czy „Intourist”, poza barami rublowymi były też dewizowe. Część hoteli znajdowała się na obrzeżach miast, ale w Moskwie nie było z tym problemu, bo doskonale funkcjonowało metro.

Intourist kusi swoją ofertą

Naziemna sieć transportowa była natomiast w bardzo złej kondycji. Trolejbusy i autobusy przeważnie nadawały się do gruntownego remontu lub kasacji. Rozkłady jazdy właściwie mogłyby nie istnieć, bo i tak ruch pojazdów nie odznaczał się punktualnością. Taksówki były trudno dostępne. W tej sytuacji rozwinął się rynek nielegalnych przewozów prywatnymi, często bardzo zdezelowanymi samochodami. Sprawa opłat za kurs to odrębny temat. Na szczęście zbawienne jest podobieństwo naszych słowiańskich języków.

Jak już wspomniano, w całym państwie system inwigilacji był rozbudowany do monstrualnych rozmiarów. Jego istotę i sankcje, którymi dysponował, dobrze oddaje następujący dowcip:

Anglik, Francuz i Rosjanin opowiadają sobie o najpiękniejszych chwilach w ich życiu. Anglik mówi:

– Jak co roku brałem udział w dorocznych, najbardziej prestiżowych wyścigach konnych. I oto pewnego dnia po raz pierwszy od trzydziestu siedmiu lat wygrał obstawiany przeze mnie koń. Nigdy go nie zapomnę.

Francuz na to:

– W małej miejscowości w Prowansji poznałem kiedyś piękną dziewczynę. Przez trzy dni nie wychodziliśmy z hotelu. Zawsze będę o niej pamiętał.

– I mnie się zdarzył taki moment – podjął Rosjanin. – Była ostra zima, mróz koło trzydziestu stopni. Tuż przed północą, gdy żona i dzieci już spały, zapukano do naszych drzwi. Gdy otworzyłem, zobaczyłem trzech mężczyzn w ubraniach służbowych. Jeden z nich uchylił klapę palta, pokazał mi znaczek KGB i zapytał, czy nazywam się Jurij Sokołow. Odpowiedziałem: „Sokołow? Piętro wyżej”. Też nigdy tego nie zapomnę.

Z inwigilacją zetknąłem się też osobiście w Moskwie, gdzie przebywałem na stypendium naukowym.

Rosjanie patrzyli na Polaków jak na ludzi z Zachodu, ubranych modniej, szykowniej. Obsługa hotelu pod pozorem zmiany ręczników lub dostarczenia papieru toaletowego wchodziła więc do pokoju turystów, żeby kupić upatrzony sweter lub spodnie. Było to bardzo ryzykowne, bo każda osoba z personelu mogła być donosicielem. Szczególnym ogniwem w pośrednictwie handlowym byli tak zwani farcowszczycy. Zapewne byli powiązani ze służbami specjalnymi, dzięki czemu docierali do turystów nie tylko na zewnątrz, lecz także w hotelu. Nie ograniczali się do obrotu towarami, handlowali również walutą. Tworzyli zamknięty klan, w którym nie było miejsca dla amatorów.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.