Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na surowej ziemi opowiada o losach Juliana Zakrzeńskiego, oficera wojsk napoleońskich, niegdysiejszego żołnierza wojsk koronnych, uczestnika wojny 1792 r. i insurekcji kościuszkowskiej oraz o losach jego najbliższych, zwłaszcza o synach: starszym Stanisławie i młodszym Józefie oraz o przyrodniej siostrzenicy Joannie.
Historia rozpoczyna się po bitwie z Austriakami w maju 1809 r. na sandomierskim cmentarzu wedle kościoła św. Pawła przy grobie przyjaciela z czasów insurekcji i jego wybranki. Potem książka wiedzie Czytelnika przez lata 1810-12 aż do sławetnej i jakże brzemiennej w skutki wyprawy Napoleona I na Moskwę.
Wespół z bohaterami bierzemy udział w odbudowie upadłego dziedzictwa Zakrzeńskich nad Koprzywianką; maszerujemy przez Wilno i Grodno, bierzemy udział w bitwie smoleńskiej i wielkiej rzezi pod Borodino; oglądamy pożar Moskwy, przeprawiamy się przez lodowate nurty Berezyny, obserwujemy gehennę Wielkiej Armii wśród litewskich bezdroży.
Wreszcie przychodzi rok 1813 i Bitwa Narodów pod Lipskiem. Stanisław — jako adiutant księcia Józefa — towarzyszy wodzowi w ostatniej drodze ku nurtom Elstery…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 494
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Najdalej zajdzie ten człowiek, który nie wie, gdzie idzie.
Napoleon I Bonaparte
Ci, którzy śmieli dla ich dumy i własnej miłości zaprzedać krew współziomków swoich, są ohydą narodu i zdrajcami ojczyzny!
Józef książę Poniatowski
PROLOG
Ojciec i syn (1809)
– Tu leżą – wysapał zmęczony marszem na Wzgórze Świętopawelskie reformata, gdy stanęli na przykościelnym cmentarzu.
– Razem? – Ciekawość przemogła ból i żal Juliana Zakrzeńskiego. – Za życia nie dane im było, tedy po śmierci...
– Niby w baśni jakiej albo klechdzie – szepnął zaaferowany Stanisław, jego syn.
Spoglądali ponuro na zbity z czarnej olchy prosty krzyż, zatknięty wprost w kopczyk mogiły, na którym czyjeś zapobiegliwe dłonie posadziły ziele barwinka.
– Solidniejsze zdałoby się im leże. Godniejsze – mruknął starszy Zakrzeński.
– Czy nie za jedno gdzie? – Zakonnik zatrzymał dłużej wzrok na jego twarzy. – W poświęconej ziemi przecie i po katolicku chowani.
– Weźcie. – Wcisnął sakiewkę w dłoń mnicha. – Powinno wystarczyć na słupek z medalionem i imionami zmarłych. Niechże choć tyle ode mnie mają.
– Kto tu leży? – zaciekawił się chłopak. – Powiedzcie, tatku.
– Moja przyrodnia siostra, a twoja ciotka Katarzyna.
– I kto jeszcze?
– Twój imiennik, Stach Krzysztofczyk, którego zwałbyś dziś wujem, gdyby nie losu ślepe igraszki... Rad byłby pewnie teraz patrzeć, jak „białasów” z Sandomierza precz gnamy.
– Wszyscyśmy radzi i Bogu dziękujem, że nas z łap nieprzyjaciół wydarł. – Zakonnik wzniósł oczy ku niebu.
– Nie Boga to, a jenerała Sokolnickiego zasługa, że nasze bataliony, baterie i szwadrony dzielnie przeciw Rakusom prowadził i na łeb ich pobił.
– Gadacie jak jakobin.
– Zwijcie mnie sobie, jak chcecie, ojcze wielebny – odparł spokojnie Julian. – Tuszę, że dziś czas inszego boga nadszedł, boga wojny, co ród swój z dalekiej Korsyki wiedzie, a którego narody umęczone za nowe wcielenie mesjasza mają.
– Nie bluźnijcież, panie oficerze! Tak nie można. Bóg przecie...
– Zbyt wiele nędzy ludzkiej widziałem, gdzie nie tylko na boskie, ale i zwyczajne, ludzkie miłosierdzie miejsca nie stało, tedy mi nie gadajcie, żem bluźnierca. Idziemy! – Odwrócił się na pięcie i syna za sobą pociągnął.
Przyrzekł sobie nie wracać więcej na zgliszcza ojcowizny. Nie chciał oglądać ruin i rozdrapywać ran. Syn naciskał jednak, by móc gniazdo naddziadów[1] zobaczyć. I Julian uległ namowom Stasia.
Im bliżej Koprzywnicy i Klimontowa, tym na sercu ciężej. Każda minuta, każda przebieżona mila sprawiały, że ból targający pamięć narastał. Mijali lessowe pagórki, jary na trzech chłopa głębokie, nabrzmiałe soczystym owocem sady, zboża dojrzewające i maki czerwone. „Gdy pszenica w maku, gospodarz we fraku” – powiadano wśród tutejszych panów braci na potwierdzenie, że przedni chwast jedynie na przedniej glebie wschodzi.
– Oto i dziedzictwo – wykrztusił przez ściśnięte gardło i pokazał majaczące w oddali ruiny dworu z zapadniętym dachem i pustymi oczodołami okien. – Mówiłem ci, że nic tu nie ma, jeno mój ból.
– Dziękuję wam – odparł cicho Staś. – Wiele to dla mnie znaczy, wiedzieć, gdzie dziad, gdzie ojciec... Podjedźmy bliżej, tatku.
– Masz ochotę, jedź tedy – burknął Julian. – Nie każ mi oglądać tego, co jedynie żałość przynosi...
Młody Zakrzeński zbódł konia piętą i ruszył kłusem ku dworowi. Gdy stanął na podjeździe, chwilę rozglądał się ciekawie, pokręcił przed gankiem. Nie zsiadł jednak i nie wszedł do środka. Wypalone ściany, wyrwane okna i podwoje odstręczały od wejścia. Zewsząd wiało pustką i śmiercią. Odkąd bowiem Julian kilkanaście lat temu opuścił to miejsce, nikt tu nie bywał. Nawet Austriacy – nowi administratorzy tych ziem – nie raczyli zagospodarować dóbr Zakrzeńskiego. Nad chłopami wziął kuratelę urzędnik cesarski; kazał ziemię obrabiać i plony zbierać. Dworu i gospodarstwa nie przejął nikt. Zniszczał więc dom i czworaki, zniszczały obory i stajnie. Co się ostało po rosyjskiej grabieży, to chłopi okoliczni do swych chałup rozwlekli. Resztę natura wzięła w posiadanie, kryjąc szczelnie kobiercem zieleni, traw, pnączy, krzewin, a nawet drzew, wśród których przodowały brzozy – białopienni pionierzy przyrody.
– Napatrzyłeś się? – spytał go ojciec, gdy Staś zrównał się z nim i ruszyli w drogę powrotną. – Cóżeś ciekawego zobaczył?
– Zgliszcza, tatku.
– Sam widzisz. Nie ma po co wracać.
– Może teraz warto? Teraz, kiedy Księstwo? Może warto zacząć raz jeszcze?
– I podołałbyś sam? – Julian pokręcił głową. – Nie za młody jesteś? Przecieżeś nigdy nie gospodarzył. Nawet nie wiesz, jak księgi prowadzić, jak zboże siać i zbierać, jak o chudobę dbać, by cię nikt nie oszwabił.
– Nauczę się, tatku. – Staś spojrzał z powagą na ojca. – Z waszą pomocą poznam, co i jak. Ludzi najmę, o pomoc poproszę.
– Kogo i za co? Każdemu z braci szlachty musiałbyś żywą gotówką w oczy zaświecić, a lafa, co ją od Sokolnickiego bierzesz, na niewiele starczyć może.
– Chłopi...
– Chłopów z majątku wolnymi puściłem i przysiągłem, że do nijakich posług ciągać ich nie będę. Musiałbyś im zapłacić, jak najemnym.
– Zapłacę tedy.
– Z gaży kanoniera?! – Julian się roześmiał. – A sam z głodu zdechniesz?
– Tedy z nimi robić będę – odszczeknął młody. – Dość mam pary, by podołać robocie.
– Dziwi mnie jedno, że tak łatwo zdanie zmieniasz. Z domu uciekłeś, matkę nieledwie o apopleksję przyprawiając, do szkół iść nie chciałeś, tylko za wojskiem pociągnąć. Ledwieś żołnierzem został, a już ci służba obmierzła i rad byś gospodarzyć! Co będziesz robić, gdy i to ci się znudzi?
– Ziemia to ziemia. Nie znudzi się, a choćby nawet, zawsze przecie można być i gospodarzem, i żołnierzem.
– Chciałbym, by ci się udało. – Zatrzymał młodego i długo w oczy mu patrzył. – Do dziadkaś podobny.
– Dlaczego?
– Bo i on uparty był. Ziemi wydrzeć sobie nie dał, choć go kartaczami od niej oderwać chcieli. – Zakrzeński głową pokręcił i pod nosem mruczał: – Jak stary... jak stary...
– Co mówicie?
– Nic, nic. Co mam rzec Sokolnickiemu?
– Że lafę za miesiąc poprzedni wezmę wraz z dymisją – odparł Stanisław.
Nie zdążył jednak generał Sokolnicki dymisji podpisać i młody Zakrzeński musiał pożegnać się na razie z odbudową majątku nad Koprzywianką. Nieledwie bowiem miesiąc minął, odkąd korpus polski brawurowym atakiem wziął Sandomierz, już trzeba było miasto po parodniowym, krwawym boju Austriakom poddać. Nim jednak to nastąpiło, wiele się wycierpieć musiały mury starożytne tutejsze, rwane w kawały bombami i granatami rakuskiej artylerii. Starodawny konwent benedyktynek, świętojakubska pustelnia dominikanów, bramy miejskie i mury mocarne chwiały się w posadach, łupane prochem, ogniem i żelazem.
Osiemnastego czerwca generał Sokolnicki, nie chcąc swych ludzi wytracić, na honorowych warunkach poddał miasto. Pozwolono mu wyjść całością wojska pod bronią i rozwiniętymi sztandarami. Nad sandomierską ziemią znów załopotały czarnoorłe chorągwie.
Nocą z piętnastego na szesnastego lipca w Krakowie nie spał prawie nikt. Ulice i Rynek prastarej stolicy królów polskich huczały. Lud fetował przybyłe zwycięskie polskie oddziały. Ostatni raz świętowano tak po racławickiej wiktorii. Wtedy też, przy palonych wszędzie ogniskach, pito, śpiewano i tańczono. Niejedna panna straciła tej nocy wianek, jęcząc z rozkoszy w twardych zupackich ramionach, niejedna wesoła wdówka zaprosiła do stołu i do łożnicy zmęczonego marszami i bojem wiarusa. Teraz było podobnie.
– „Polacy! Ocaliliście ojczyznę i z nią rząd konstytucyjny, a naszym zadaniem będzie zagoić rany, jakie wojna krajowi waszemu zadała!” – Stojący w oknie pałacu Pod Krzysztofory rozpromieniony książę Józef głośno czytał depeszę od króla saskiego, księcia warszawskiego Fryderyka Augusta, co i raz zerkając przez okno na Rynek, gdzie świętowało wojsko i lud.
Zebrani przy zawalonym mapami i rozkazami stole podkomendni i sztabowcy żywo komentowali królewski list.
– Nie spodziewałem się, że tak szybko Rakusy pokój z Bonapartem podpiszą – dziwił się Zajączek, przybyły wespół z Dąbrowskim i Wybickim do Krakowa.
– To nie pokój, a armistycje[2] dopiero – hamował radość Dąbrowski. – Czas jest wojenny i lepiej gruszek nie zasypiać w popiele.
– Wielu o urlopy i dymisje wnosi – informował Sokolnicki. – Ludzie radzi by do majątków wrócić. Ziemia czeka. Mam w brygadzie wielu gotowych broń złożyć i do gospodarowania pobiec.
– Nie tylko na Lubelszczyźnie i w Sandomierskiem chętni – zauważył Dąbrowski. – Wielkopolanie też głodni ziemi. Ojcowizny aż się proszą o pług. Wojsko dymisjami sypie jak z rękawa. Wnet i kompanii całej nie zbiorę, tak do dom rwą.
– Nikogo urlopować ani tym bardziej dymisjonować na razie nie mam prawa. – Poniatowski gryzł fajkę. – Jeżeli cesarz pokój podpisze, sam wszystkie dymisje i urlopy zatwierdzę.
– Jakże się ma Fryderyk August? – zagadnął księcia Wybicki. – Jakiż będzie ów Sas na tronie polskim?
– Widzi mi się, że oddany bez reszty naszej sprawie – odparł Pepi. – Tak przynajmniej powiadają ci, co przy cesarzu blisko stoją.
– Sas zawsze Sasem zostanie. – Zajączek się skrzywił. – Ciekawym, dlaczego Bonaparte nie posadził na tronie kogoś z naszych książąt?
– Cesarz pozostał wierny konstytucji majowej – tłumaczył Wybicki – która linii saskiej oddawała dziedziczność tronu. Wierzę, że gdyby Napoleon dał nam Królestwo Polskie, na tronie posadowiłby innego władcę.
– Trzeba nam najsampierw status quo Księstwa utrzymać, a dopiero potem o ustrojach prawić – zauważył przytomnie książę Józef. – Dopóki pokoju z Wiedniem nie ma, dopótyśmy w stanie wojny.
Nużyło się młodemu Zakrzeńskiemu stanie pod bronią i kiedy tylko mógł, wymykał się z Sandomierza ku podupadłemu majątkowi nad Koprzywianką. Nie on jeden zresztą przepustek u Sokolnickiego szukał. Inni, podobni jemu, bardzo młodzi dziedzice, czmychali ku okolicznym włościom. Byli i tacy, którzy za Zawichost i Stopnicę gnali, by tylko rodzicielskie pielesze na powrót zobaczyć.
Staś coraz częściej dwór dziadkowy, zrujnowany nawiedzał. Bez strachu zaglądał do pustych pokojów, bobrował w piwnicach, kuchni i komorach. W myślach kładł na nowo dach domostwa, wstawiał okna, mocował drzwi. Marzył, że gdy tylko cesarz podpisze z Wiedniem upragniony pokój, można będzie osiąść tutaj i nowy żywot zacząć.
Tymczasem, na ile tylko mógł, krzątał się w obejściu i porządkować próbował nieład zastany. Konia u podjazdu uwiązawszy i rozkulbaczywszy, czapkę i kurtę rzucał, szablę odpasywał i dalejże, do dzieła!
W niecałe dwa tygodnie wydarł zewsząd własnoręcznie gruz i śmiecie, chwasty i dzikie samosiejki drzew i krzewin panoszące się po izbach i pokojach.
Ruch wokół dworu rychło zauważyli byli poddani Zakrzeńskich i z ciekawością przyglądali się z daleka młodemu zapaleńcowi wydzierającemu naturze zrujnowane dziedzictwo.
Razu pewnego, gdy z początkiem września zjechał był tutaj na kilka dni, urlopowany przez Sokolnickiego, przyszli doń chłopi z wioski. Wśród nich siwiuteńki starzec, pamiętający jeszcze Stasiowych pradziadów.
Zakrzeński, który akurat rąbał drewno na opał, przerwał pracę i patrzył na idących ku niemu. Widząc ich puste ręce, uznał, że żywią pokojowe zamiary. Wbił więc w pniak siekierę i łyknąwszy wody z cebrzyka, spokojnie oczekiwał gości.
Naraz stojący na ich czele starzec, wolno, podpierając się kosturem, ruszył ku Stasiowi. Reszta niepewnie postąpiła za nim.
– Pochwalony! – Chłopak podniósł dłoń w geście powitania. – Wy z wioski, z majątku pewnie?
– Na wieki wieków! Nie inaczy, jaśnie panie oficerze. – Stary śmiało popatrywał ciemnymi oczyma na młodego dziedzica. – My pana Zakrzeńskiego bywsi ludzie.
– Dlaczego bywsi? – zdziwił się Stanisław.
– Bo panów Zakrzeńskich już nie ma, jaśnie wielmożny panie oficerze. – Tamten zsunął z głowy zetlały do cna kapeluch. – Świeć Panie nad ich duszą. Jeden od Moskali ubity, bo dwora bronił, drugi we wojnie pod Kościuszką przepadł...
– Nieprawda! – przerwał wieśniakowi. – Nieprawda! Dziad mój prawdziwie od Moskala pobity, ale ojciec żyw przecie. Nie przepadł pod Kościuszką. Pod Napoleonem przyszedł, by Polskę wolną przynieść. W Sandomierzu artylerią zawiaduje.
– Wszelki duch Pana Boga chwali! – Starzec przeżegnał się nabożnie i z lękiem. – Dyć my słyszeli, że panicz Julian pomarł we wojnę z Moskalem.
– Jakże pomarł?! I syna by spłodził, gdyby trupem był?! Zakrzeński jestem! Pana waszego syn i dziedzic tutejszy.
– W imię Ojca i Syna! – Chłopi czapki i kapelusze z głów zdejmowali i z rozdziawionymi gębami spoglądali na umorusanego i spoconego młodzika, który własnymi rękami dźwigał z gruzów upadłą schedę.
– Miast się żegnać i Pana Boga przyzywać, lepiej byście się za robotę wzięli. – Staś drewno zbierał i pod ścianą dworu układał. – Samo się nie zrobi. Kto nad wami teraz stoi?
– Napolion przyszedł, tedy on musi, jaśnie wielmożny panie – odparł stary. – Pierwej byli Awstrioki, ale ich pognali. Widzi się, jaśnie wielmożny panie, że teraz wy. Ale że wy pana Juliana syn? Popatrzta no!
– Ludzi mi trzeba. – Otrzepał ręce, potem w cebrzyku przemył, o spodnie obtarł i kurtę na ramiona zarzucił. – Przyjdziecie do roboty?
Tamci nic nie rzekli. Stali gromadnie, popatrując jeden na drugiego pytająco. Żaden jednak nie zdecydował się wystąpić. Nawet stary.
– Mówcież, ludzie! – zniecierpliwił się Zakrzeński. – Coście, języka w gębie zapomnieli?! Po dobroci pytam: przyjdziecie?!
– Ojciec wasz, jaśnie panie, od posług nas zwolnił. – Przed tłum wystąpił człowiek w sile wieku, z włosem siwizną przyprószonym, ale krzepki jeszcze i na gębie czerstwy. – Powiadał, że jak do Kościuszki pójdziem, wolność nam da i do niczego gonić kijem nie będzie!
– Wy kto?
– Morcin. U dziada jaśnie wielmożnego panicza za fornala byłem. Końmi powoziłem, kułem, jak trza było.
– A do Kościuszki poszedłeś?
– Z pułkownikiem Kirkorem, jaśnie wielmożny panie. Alem się długo nie nawojował, bo nas rozbili rychło. Do majątku żem wrócił, we czworakach siedzę i pilnuję.
– To dlaczego nigdym cię nie widział? Nie od dziś zajeżdżam przecie.
– Kryłem się, jaśnie wielmożny...
– Przestań wielmożnić! – przerwał mu Stanisław. – Opowiadaj!
– Bałem się. Nie znałem was, panie. Kto tam teraz wie, z kim przyjdzie żyć? Pierw ojcowie wasi, potem Moskal i Rakusy, teraz Napolion i Polaki.
– Póki co, ja tu ostanę – tłumaczył spokojnie Zakrzeński. – Księstwo teraz jest i nowe prawa. Nikt nas stąd nie wyżenie, bośmy są u siebie. Pytam was tedy raz jeszcze: przyjdziecie? Po dobroci proszę. Nie rozkazuję. Macie wolę, przyjdźcie. Dach trza kłaść, a sam nie poradzę, nie umiem.
– Nie za młodziście, panie... – odezwał się tym razem starzec. – Podołacież wszystkiemu?
– Gdym do jenerała Sokolnickiego przystał, nikt mnie o lata nie pytał. Nie wasza rzecz. Pytam ostatni raz: przyjdziecie?
– Ja przyjdę! – Wąsacz Marcin śmiało postąpił do przodu. – Mnie się widzi, żeście prawdziwie pan Zakrzeński. Taki sam, jak i dziad wasz. Taki sam...
Czternastego października w Schönbrunn podpisano wreszcie pokój między Austrią a Francją. Wieść o tym zdarzeniu dotarła do sandomierskiego garnizonu z początkiem listopada.
Stasiowi Zakrzeńskiemu oczy zalśniły z radości. Będzie wreszcie mógł wziąć dymisję i osiąść w dobrach nad Koprzywianką.
– Dom odbuduję i matusię z Jadwisią i Józiem będzie można z Prowansji sprowadzić – cieszył się jak dziecko, którym wszak był jeszcze, choć na piętnasty rok mu szło i jako taki był już do dorosłości sposobny.
– Niejeden rok minie, nim dom z ruiny podniesiesz – studził zapały stroskany ojciec. – To, coś już naprawił, do zimy gotować trzeba, by nie zmarniało we mrozy i pod śniegiem. Za młodyś jeszcze. Sam nie poradzisz.
– Bo i sam robił nie będę – żachnął się młodzik.
– A któż ci pomoże?
– Chłopi nasi. Z majątku.
– Chłopi, powiadasz. Z majątku. – Julian się zamyślił. – Przecie gdy insurekcja padła, nikogo tam nie zastałem. Marcin fornal był jeno. Reszta się gdzieś rozlazła, we świecie przepadła albo w wojnie...
– Fornal Marcin pomoc ofiarował. Inni pewnie pójdą za nim. Damy radę. Pod rakuskim butem tkwili piętnaście lat, ale teraz inaczej będzie. Zobaczy ojciec.
– Najpierw chciałbym zobaczyć cię w służbie. O ile wiem, jenerał Sokolnicki dymisji jeszcze nie podpisał. – Julian rozglądał się po na poły zrujnowanej sali Collegium Gostomianum, gdzie po zdobyciu Sandomierza kwaterowali wespół z saperami i inżynierami. – To na razie jest twój dom.
– A tam, to co niby?! – Podniósł się z zydla. – Nie dom?!
– Zamilcz, szczeniaku, boś jeszcze matce za mleko nie zapłacił, a już gardłujesz! – Julian złapał syna za wyłogi kurtki i przyciągnął do siebie. – Gówno wiesz o tym domu i o tym, com w nim pogrzebł! To wszystko moje było i wszystko rzucić musiałem, bo insze, ważniejsze...
– Cóż takiego?
– A ty i matka twoja, durniu! Pod sercem cię nosiła, pierworodnego, i o tobiem tylko myślał! – Stary nie krył łez. – Niełatwo było w Krakowie pruskim. Zima, mróz, znikąd pomocy. Oszczędności topniały. Wiosną nadarzyła się okazja, by przez Saksonię do Francji ruszyć. I osiedliśmy w Prowansji. Tameś się chował, rósł. Tamem nowe życie zaczynał. A tu? Tu pochowałem wszystko w rodziców grobie...
Julian opadł na krzesło, dysząc ciężko, spazmatycznie.
– Co wam, ojcze? – Syn przypadł doń z niepokojem.
– Nic... nic. Ostaw mnie. To przejdzie. Idź lepiej do Sokolnickiego. Zdaje się, że dymisję twoją podpisał.
– Dziękuję, tato! – Uśmiech rozpromienił synowską twarz.
– Będziesz miał to swoje dziedzictwo.
Na surowym korzeniu stawiał Staś Zakrzeński swoje pierwsze polskie domostwo. Nie było łatwo, bo na niczym się nie znając, polegać musiał we wszystkim na fornalu Marcinie, który okazał się nie tylko doskonałym cieślą, ale i kucharzem. Zamieszkali obaj w cudem ocalałych czworakach i w kilka dni pokryli je prostym dachem z pospiesznie ciosanych dranic. Każdego dnia wydzierali zaborczej naturze podupadły dwór; darli chwast, krze i drzewka porastające pokoje, izby i komory.
Do czworaków zaglądać poczęła i Małgocha, u której do niedawna pomieszkiwał Marcin. Początkowo przynosiła chleb, cienkie zupy i kapustę ze skwarką w glinianych dwojakach. Potem zaś, gdy komin postawili i piec przy nim, przeniosła się całkiem ze swej chałupy i zamieszkała w kuchni, potem zaś w izbie, którą dla niej Marcin zgrabnie urządził.
Razu pewnego, gdy miało się ku zimie i pierwszym śniegiem sypnęło, nieoczekiwanie pojawił się w majątku Julian Zakrzeński. Mundur miał na sobie marszowy; bermycę bez kordonów i ozdób, szary ciepły redingote[3] i kirasjerskie botforty. Rząd zaś stroczony ciasno, mantelzakami i sakwami ku podróży obwieszony. Luzaka z sobą wiódł objuczonego wszelkimi dobrami i masą różnych narzędzi.
Pierw z daleka patrzył na śmiałe poczynania syna, potem wolno zjechał pode sam dwór, wśród krokwi którego uwijali się Szymek i Bartek, Marcinowi siostrzeńcy w kładzeniu gontu obeznani.
– Pochwalony! – Julian pozdrowił ich skinieniem ręki.
– Na wieki wieków! – huknął z dachu Szymek. – Jaśnie wielmożny pan oficer do kogo?!
– Stary Zakrzeński do młodego! – Przybysz stanął w strzemionach. – Syna widzieć chciałem!
– A ganiaj no po jaśnie panicza! – Szymon szturchnął Bartka w plecy. – Wartko!
Julian zsunął się z siodła, konia tręzlą u ganku uwiązał i jął przechadzać się po opuszczonych dawno kątach. Z początku nie chciał tu nawet zajrzeć; tak bolały go wspomnienia, bolały śmierć bliskich i upadek domostwa, które teraz, z takim pietyzmem, wznosił jego własny syn.
– Uparty jest – mruczał pod nosem. – Ale z tej upartości dobre być jeno może.
Z dumą patrzył na tchnący nowością dwór, na pachnące świeżym drewnem przyciesie. Brodził wśród drzewnych wiórów grubą warstwą zalegających pod ścianami. Patrzył i zazdrościł synowi odwagi, której jemu nie stało. Z dumą spoglądał na wydarte naturze zabudowania, na stos zielska i drzewek pochłaniany chciwie przez płomienie. Podziwiał odbudowany z gruzów lamus, natenczas służący za podręczną drewutnię i stajnię dla Staszkowego konia – jedynego w całym gospodarstwie żywego stworzenia.
Wreszcie pojawił się i syn. Wywołany przez Bartka, porzucił pracę przy stodole i tak jak stał, szedł witać ojca. Zdziwił się nieco, gdy zobaczył go w podróżnym uniformie. Z mantelzakami i sakwami stroczonymi ciasno do siodła, w marszowym płaszczu i w bermycy naciśniętej głęboko na oczy.
– Witaj, tato! – Staszkowi zaświeciły się oczy. – Też wziąłeś dymisję?
– Tak – odparł ojciec. – Choć Sokolnicki nierad był, że go opuszczam. Wracam do Francji.
– Zima idzie. Nie boisz się podróżować sam jeden?
– Do zmierzchu chciałbym w arendzie wedle Pacanowa stanąć. Potem na Kraków i Drezno. Nim śniegi spadną, do Prowansji zajadę. Matka na ciebie czeka. Co jej powiedzieć?
– Powiedz, że jeśli zechce, moglibyśmy tutaj wszyscy razem. I matuś, i ty, i Jadwisia, i Józio! Przecie dwór dziadkowy duży. Pomieścimy się. – Stanisław roztaczał przed ojcem marzycielskie perspektywy. – A może... może zostałbyś ze mną...? Chociaż do wiosny. Pomógłbyś. Doradziłbyś.
– Mnie nie pora zaczynać od nowa, i to na starych śmieciach. Co innego ty. W latach sprawny jesteś, na piętnasty rok ci idzie. Niczego ci zabronić nie mogę. Chciałbym tylko, żebyś wiedział, że tam jest nasz dom. Tam matka twoja...
– Wiem, tatku... Myślałem tylko, że... że...
– Co?
– Że pomożesz... doradzisz...
– To dla ciebie. – Julian dobył spod poły płaszcza pękaty mieszek. – Bierz!
– Co to?
– Reszta lafy za służbę.
– Nie potrzeba mi pieniędzy.
– Czegóż zatem?
– Rady i pomocy. Dlategom chciał, żebyś został. Pieniądze dziś są, jutro ich nie ma, a twoja pomoc...
– Bierz, jak daję. – Stary wcisnął mu w dłoń pieniądze. – Zimą jakoś przeżyć musimy. Zapasów przecie nie masz, a na przednówku bieda będzie. Narzędzi trochę i prowiantu przywiozłem. Poradzimy sobie.
– Zostaniesz tedy?! – rozradował się młody. – Naprawdę?!
– Naprawdę. – Stary mocno go uścisnął. – Do wiosny!
Zimę całą przegospodarzyli razem. Nikogo z sąsiadów panów braci szlachty o pomoc nie prosili, choć Julian znał tu niejednego, który nie odmówiłby. Stanisław ufał jedynie fornalowi Marcinowi, jego siostrzeńcom i Małgosze, która na dobre objęła wodzostwo nad kuchnią, z prostej baby urastając do rangi dworskiej ochmistrzyni.
Uśmiali się nieraz ojciec z synem do rozpuku z zabawnych przekomarzań Małgochy z Marcinem. Każde po swojemu chciało życie dworu układać, każde dworem owym zawiadywać i w łaski pańskie się wpraszać.
– Dosyć tego! – huknął Julian, zanosząc się ze śmiechu, gdy razu pewnego zbyt głośno perorowali w kuchni. – Albo mi się zaraz kłócić przestaniecie, albo was rozgonię, każde do swojej chałupy!
– Albo? – zapytał Marcin.
– Albo was pożenię! – zawyrokował grobowym głosem chłopak.
– Co też jaśnie wielmożny panicz?! – oburzyła się Małgocha. – Za tego capa miałabym iść?!
– Jakoś żem ci capem nie śmierdział, gdyś tu za mną przylazła! – przyganiał jej Marcin. – A i wtedy, gdym do ciebie zachodził...
– Mam ja z wami siedem światów! – Staś wybuchnął śmiechem. – Swatać was nie będę przecie, chciałem jeno, byście się swarzyć przestali.
– Powiedz lepiej, Marcinie, co ludzie w majątku gadają? – zagadnął fornala Julian. – Pytałeś kogo, czy do roboty na wiosnę przyjdzie? Sami wszystkiego nie obrobimy.
– Posłuchałem ja to tu, to tam, jaśnie wielmożny panie, ale ludzie do gadania nierychliwe. Jeden, drugi pod nosem smędzi, żeście wariaty, jako nieboszczyk jaśnie pan Józef...
– Wariaci? – Stanisław się zamyślił. – Niechże więc do wariatów wiosną przyjdą. Nie ugryzę nikogo przecie, a powiedzieć możesz, że jak kto przyjdzie, ten przy podziale intraty pominięty nie będzie.
– Ekonomów i batów już nie ma – odezwał się stary Zakrzeński. – Bonaparte teraz takie prawo wprowadza, że każdy wolny jest i nikt go po niewoli nie jest mocen trzymać.
– Ludzie gadają, jaśnie wielmożny panie...
– Niech gadają! – przerwał mu młody. – A ty im powiedz, że wariat wiosną do roboty zaprasza!
Mijały dnie. Zima nie ustępowała ani na jotę. Luty tak ścisnął mrozem, że aż stare wierzby nad Koprzywianką i jabłonie w sadzie pękały, z trzaskiem odsłaniając świeże rany bieli i twardzieli. Mimo siarczystych mrozów i dni krótkich a mrocznych, młody Zakrzeński nabierał krzepy i uczył się gospodarstwa. Pod czujnym okiem ojca i fornala Marcina poznawał codzienne zimowe zajęcia, gdy do pola się nie idzie, za to w obejściu pracy multum.
– Tego jaśnie panu robić nie przystoi – mówił Marcin, uznając proste gospodarskie zajęcia niegodne pańskich rąk. – Jaśnie wielmożny pan do inszych rzeczy stworzony.
– A do jakichże, Marcinie? – pytał młody, ucząc się kosę klepać. – Wszystko trza umieć. Na wojnie od smarka bywałem, a tu dom... Dziadkowy przecie, a jak swój.
– Jak stary pan Józef – mamrotała pod nosem Małgocha, pichcąc coś przy piecu. – I nawet z gęby podobny. Podobny, psia jucha!
– Opowiedz mi o dziadku – prosił fornala. – Jaki był? Co robił?
– Sam rad posłucham – dołączył się Julian. – Bom ojca prawie nie znał.
Marcin, niby to z ociąganiem, a po trochu z namaszczeniem nabijał lipową lulkę i zaciągając się wolno i głęboko, snuł opowieść z konfederackich jeszcze czasów, gdy sam wyrostkiem był, ale Józefa Bonawenturę doskonale pamiętał.
Staś chłonął wszystko, każdy gest, każde słowo wieśniaka. Sadowił się wygodnie w starym, przytarganym skądsiś fotelu i wyciągnąwszy przed siebie nogi, słuchał z lubością. Zamykał oczy i roił o przeszłości.
Julian dał radę słuchać tylko chwilę i zaraz wychodził rozrzewniony. Znikał gdzieś na dłuższy czas. Błądził po polach i miedzach granicznych, rozpamiętując odległe dzieciństwo, matkę, a potem ojca śmierć nagłą. Wracał potem zgaszony jakiś i na długie godziny zamykał się w swym alkierzu.
Marcin opowiadał tyle, ile spamiętał. Czasem coś podkoloryzował, aż go Małgocha beształa:
– Iii, jak zawsze bajesz! Wziąłbyś lepiej izbę ogacił, bo wnet z mrozu uświrkniem!
Gdy mrozy zelżały nieco, a śniegi tajać poczęły, ruszyli gospodarzyć na całego. Ruszyła też dalej odbudowa dworu. W codziennych zmaganiach towarzyszyli im Szymek i Bartek, a także – co bardzo ucieszyło Stasia – coraz liczniej przybywający chłopi z majątku, którzy najpierw nieśmiało i z nieufnością zachodzili do dworu, by wreszcie, ujęci postawą młodego dziedzica, gremialnie przyjść z pomocą.
Zaimponował im ten piętnastoletni chłopczyna, własnymi rękami wydzierający ziemi i naturze upadłe dziedzictwo. Początkowo kiwali głowami z niedowierzaniem i powątpiewaniem w sens poczynań młokosa, potem jednak ciekawość i podziw zwyciężyły. Z pomocą w odbudowie majątku przyszli wszyscy, starzy i młodzi. Każdy bowiem pragnął zobaczyć potomka Zakrzeńskich, co poczyna sobie nie gorzej niż nieboszczyk pan Józef.
Julian, na ile tylko potrafił, także pomagał synowi. Częściej jednak przyglądał się, jak sobie młody radzi, nie przeszkadzał, a gdzie się dało, dyskretnie poprawiał błędy i niedociągnięcia. Niecierpliwie przy tym wypatrywał wiosny, ciepła i słońca, które osuszy trakty i pozwoli mu ruszyć w daleką drogę do odległej Francji.
Nim ciepły i wilgotny Favonius[4] wespół z życiodajnym słońcem zgarnął z błot i kolein ostatnie krople topniejącego śniegu, młody dziedzic na dobre osiadł we dworze. Żył skromnie, po spartańsku niemal. Ciemnozielony mundur artylerzysty konnego schował głęboko w skrzyni i w prostą siermięgę się odziawszy, ruszył na czele chłopstwa, by pierwszy zasiew rozpocząć. Łoktuszą się opasał, ziarna nasypać sobie kazał i szedł grubo zorane skiby nowym nasieniem zapładniać.
– I na co wam to, jaśnie wielmożny panie? – pytał go z troską i niepokojem fornal Marcin. – Bedzieta się tak pospolitować z chamami, tedy bedą was wszyscy wnet mieć za chama.
– Dlaczego tak mówisz? – przerwał mu Stanisław. – Widzisz przecież, że ku lepszemu idzie. Nie pamiętasz już, jak się mnie bali i tego, co tu chcę zrobić? Dopiero, jakem im pokazał, że własnymi rękami robić umiem, przyszli ku pomocy.
– Wasze ręce do czego innego, nie do pługa i ziarna, jaśnie wielmożny panie.
– Do czegoż tedy? – zaperzył się Zakrzeński. – Gdym w wojenną służbę szedł, do armaty jedynie się nadawały i choć mi dopiero na trzynasty rok szło, nikt się nie śmiał. Nawet stare wiarusy, co proch niby prymkę żuli. Nie bałem się wojny, tedy i roli bać się nie będę!
– Stary Grzela powiadają, że się z jaśnie wielmożnego panicza pany okoliczne śmieją i chłopskim królem przezwali. Za nic was pono mają i gadają, żeście całkiem rozum postradali. Pono już ojciec wasz...
– Cóż o mnie gadają? – zainteresował się Julian, który właśnie wszedł do kuchni, czapkę i kurtę na zydel rzucił i ciężko opadł na stojące wedle komina krzesło. Zaraz go też usłużna Małgocha uraczyła kubkiem gorącego piwa z twarogiem. – Pewnie, żem książę chamów i jakobin?
– Nie inaczej, jaśnie wielmożny panie – odparł smutno Marcin.
– Zawszem chciał, żeby chłop obywatelem za równo z panem był. Nic więcej. Do wojny z Moskalem szło, więc każdego wzywałem pod broń: i pana, i chłopa. Staś zaś chce razem z wami gospodarzyć. Żebyście po własnej woli do pola i roboty szli, nie pod batem i kijem. Staremu Grzeli podziękuj, że wszystkich namówił.
– To nie Grzela...
– Któż zaś?
– Kacper i Jasiek, co na wojnę Kościuszki z mochem pod pułkownikiem Kirkorem chadzali, a i potem, w Legijonach pode jenerałem Dąbrowskim. Wyście żołnierze, tedy ludzie wam uwierzyli i ufność dali pierwej niż herbowym mopanom, co krzyku i kija chamskim rzyciom nie żałują. Gromada poszła za wami, nie dajcież jej nigdy owego ufania stracić.
– Tobie i innym obiecać mogę, że nie pokpię sprawy. – Młody Zakrzeński poważnie i długo spoglądał w oczy sługi, a zaraz potem na Juliana wskazał. – Ojciec rodzony pierwszym świadkiem, a Bóg na niebie drugim!
PRZYPISY