Na surowej ziemi - Piotr Śliwiński - ebook + audiobook + książka

Na surowej ziemi ebook i audiobook

Piotr Śliwiński

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Na surowej ziemi opowiada o losach Juliana Zakrzeńskiego, oficera wojsk napoleońskich, niegdysiejszego żołnierza wojsk koronnych, uczestnika wojny 1792 r. i insurekcji kościuszkowskiej oraz o losach jego najbliższych, zwłaszcza o synach: starszym Stanisławie i młodszym Józefie oraz o przyrodniej siostrzenicy Joannie.

 

Historia rozpoczyna się po bitwie z Austriakami w maju 1809 r. na sandomierskim cmentarzu wedle kościoła św. Pawła przy grobie przyjaciela z czasów insurekcji i jego wybranki. Potem książka wiedzie Czytelnika przez lata 1810-12 aż do sławetnej i jakże brzemiennej w skutki wyprawy Napoleona I na Moskwę.

 

Wespół z bohaterami bierzemy udział w odbudowie upadłego dziedzictwa Zakrzeńskich nad Koprzywianką; maszerujemy przez Wilno i Grodno, bierzemy udział w bitwie smoleńskiej i wielkiej rzezi pod Borodino; oglądamy pożar Moskwy, przeprawiamy się przez lodowate nurty Berezyny, obserwujemy gehennę Wielkiej Armii wśród litewskich bezdroży.

 

Wreszcie przychodzi rok 1813 i Bitwa Narodów pod Lipskiem. Stanisław — jako adiutant księcia Józefa — towarzyszy wodzowi w ostatniej drodze ku nurtom Elstery…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 494

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 18 min

Lektor: Andrzej Pietruszka
Oceny
4,6 (9 ocen)
5
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
SlawekPluta

Dobrze spędzony czas

Ewataz

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała powieść historyczna. Oby bylo więcej takich książek.
00

Popularność




Re­dak­cjaPa­wel Wie­lo­pol­ski
Ko­rektaMag­da­lena Świer­czek-Gry­boś
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt okładkiDark Crayon
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Piotr Śli­wiń­ski, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83294-76-6
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Naj­da­lej zaj­dzie ten czło­wiek, który nie wie, gdzie idzie.

Na­po­leon I Bo­na­parte

Ci, któ­rzy śmieli dla ich dumy i wła­snej mi­ło­ści za­prze­dać krew współ­ziom­ków swo­ich, są ohydą na­rodu i zdraj­cami oj­czy­zny!

Jó­zef książę Po­nia­tow­ski

PRO­LOG

Oj­ciec i syn (1809)

– Tu leżą – wy­sa­pał zmę­czony mar­szem na Wzgó­rze Świę­to­pa­wel­skie re­for­mata, gdy sta­nęli na przy­ko­ściel­nym cmen­ta­rzu.

– Ra­zem? – Cie­ka­wość prze­mo­gła ból i żal Ju­liana Za­krzeń­skiego. – Za ży­cia nie dane im było, tedy po śmierci...

– Niby w ba­śni ja­kiej albo klech­dzie – szep­nął za­afe­ro­wany Sta­ni­sław, jego syn.

Spo­glą­dali po­nuro na zbity z czar­nej ol­chy pro­sty krzyż, za­tknięty wprost w kop­czyk mo­giły, na któ­rym czy­jeś za­po­bie­gliwe dło­nie po­sa­dziły ziele bar­winka.

– So­lid­niej­sze zda­łoby się im leże. God­niej­sze – mruk­nął star­szy Za­krzeń­ski.

– Czy nie za jedno gdzie? – Za­kon­nik za­trzy­mał dłu­żej wzrok na jego twa­rzy. – W po­świę­co­nej ziemi prze­cie i po ka­to­licku cho­wani.

– Weź­cie. – Wci­snął sa­kiewkę w dłoń mni­cha. – Po­winno wy­star­czyć na słu­pek z me­da­lio­nem i imio­nami zmar­łych. Niechże choć tyle ode mnie mają.

– Kto tu leży? – za­cie­ka­wił się chło­pak. – Po­wiedz­cie, tatku.

– Moja przy­rod­nia sio­stra, a twoja ciotka Ka­ta­rzyna.

– I kto jesz­cze?

– Twój imien­nik, Stach Krzysz­tof­czyk, któ­rego zwał­byś dziś wu­jem, gdyby nie losu ślepe igraszki... Rad byłby pew­nie te­raz pa­trzeć, jak „bia­ła­sów” z San­do­mie­rza precz gnamy.

– Wszy­scy­śmy ra­dzi i Bogu dzię­ku­jem, że nas z łap nie­przy­ja­ciół wy­darł. – Za­kon­nik wzniósł oczy ku niebu.

– Nie Boga to, a je­ne­rała So­kol­nic­kiego za­sługa, że na­sze ba­ta­liony, ba­te­rie i szwa­drony dziel­nie prze­ciw Ra­ku­som pro­wa­dził i na łeb ich po­bił.

– Ga­da­cie jak ja­ko­bin.

– Zwij­cie mnie so­bie, jak chce­cie, oj­cze wie­lebny – od­parł spo­koj­nie Ju­lian. – Tu­szę, że dziś czas in­szego boga nad­szedł, boga wojny, co ród swój z da­le­kiej Kor­syki wie­dzie, a któ­rego na­rody umę­czone za nowe wcie­le­nie me­sja­sza mają.

– Nie bluź­nij­cież, pa­nie ofi­ce­rze! Tak nie można. Bóg prze­cie...

– Zbyt wiele nę­dzy ludz­kiej wi­dzia­łem, gdzie nie tylko na bo­skie, ale i zwy­czajne, ludz­kie mi­ło­sier­dzie miej­sca nie stało, tedy mi nie ga­daj­cie, żem bluź­nierca. Idziemy! – Od­wró­cił się na pię­cie i syna za sobą po­cią­gnął.

* * *

Przy­rzekł so­bie nie wra­cać wię­cej na zglisz­cza oj­co­wi­zny. Nie chciał oglą­dać ruin i roz­dra­py­wać ran. Syn na­ci­skał jed­nak, by móc gniazdo nad­dzia­dów[1] zo­ba­czyć. I Ju­lian uległ na­mo­wom Sta­sia.

Im bli­żej Ko­przyw­nicy i Kli­mon­towa, tym na sercu cię­żej. Każda mi­nuta, każda prze­bie­żona mila spra­wiały, że ból tar­ga­jący pa­mięć na­ra­stał. Mi­jali les­sowe pa­górki, jary na trzech chłopa głę­bo­kie, na­brzmiałe so­czy­stym owo­cem sady, zboża doj­rze­wa­jące i maki czer­wone. „Gdy psze­nica w maku, go­spo­darz we fraku” – po­wia­dano wśród tu­tej­szych pa­nów braci na po­twier­dze­nie, że przedni chwast je­dy­nie na przed­niej gle­bie wscho­dzi.

– Oto i dzie­dzic­two – wy­krztu­sił przez ści­śnięte gar­dło i po­ka­zał ma­ja­czące w od­dali ru­iny dworu z za­pad­nię­tym da­chem i pu­stymi oczo­do­łami okien. – Mó­wi­łem ci, że nic tu nie ma, jeno mój ból.

– Dzię­kuję wam – od­parł ci­cho Staś. – Wiele to dla mnie zna­czy, wie­dzieć, gdzie dziad, gdzie oj­ciec... Pod­jedźmy bli­żej, tatku.

– Masz ochotę, jedź tedy – burk­nął Ju­lian. – Nie każ mi oglą­dać tego, co je­dy­nie ża­łość przy­nosi...

Młody Za­krzeń­ski zbódł ko­nia piętą i ru­szył kłu­sem ku dwo­rowi. Gdy sta­nął na pod­jeź­dzie, chwilę roz­glą­dał się cie­ka­wie, po­krę­cił przed gan­kiem. Nie zsiadł jed­nak i nie wszedł do środka. Wy­pa­lone ściany, wy­rwane okna i po­dwoje od­strę­czały od wej­ścia. Ze­wsząd wiało pustką i śmier­cią. Od­kąd bo­wiem Ju­lian kil­ka­na­ście lat temu opu­ścił to miej­sce, nikt tu nie by­wał. Na­wet Au­striacy – nowi ad­mi­ni­stra­to­rzy tych ziem – nie ra­czyli za­go­spo­da­ro­wać dóbr Za­krzeń­skiego. Nad chło­pami wziął ku­ra­telę urzęd­nik ce­sar­ski; ka­zał zie­mię ob­ra­biać i plony zbie­rać. Dworu i go­spo­dar­stwa nie prze­jął nikt. Znisz­czał więc dom i czwo­raki, znisz­czały obory i staj­nie. Co się ostało po ro­syj­skiej gra­bieży, to chłopi oko­liczni do swych cha­łup roz­wle­kli. Resztę na­tura wzięła w po­sia­da­nie, kry­jąc szczel­nie ko­bier­cem zie­leni, traw, pną­czy, krze­win, a na­wet drzew, wśród któ­rych przo­do­wały brzozy – bia­ło­pienni pio­nie­rzy przy­rody.

– Na­pa­trzy­łeś się? – spy­tał go oj­ciec, gdy Staś zrów­nał się z nim i ru­szyli w drogę po­wrotną. – Có­żeś cie­ka­wego zo­ba­czył?

– Zglisz­cza, tatku.

– Sam wi­dzisz. Nie ma po co wra­cać.

– Może te­raz warto? Te­raz, kiedy Księ­stwo? Może warto za­cząć raz jesz­cze?

– I po­do­łał­byś sam? – Ju­lian po­krę­cił głową. – Nie za młody je­steś? Prze­cie­żeś ni­gdy nie go­spo­da­rzył. Na­wet nie wiesz, jak księgi pro­wa­dzić, jak zboże siać i zbie­rać, jak o chu­dobę dbać, by cię nikt nie oszwa­bił.

– Na­uczę się, tatku. – Staś spoj­rzał z po­wagą na ojca. – Z wa­szą po­mocą po­znam, co i jak. Lu­dzi najmę, o po­moc po­pro­szę.

– Kogo i za co? Każ­demu z braci szlachty mu­siał­byś żywą go­tówką w oczy za­świe­cić, a lafa, co ją od So­kol­nic­kiego bie­rzesz, na nie­wiele star­czyć może.

– Chłopi...

– Chło­pów z ma­jątku wol­nymi pu­ści­łem i przy­sią­głem, że do ni­ja­kich po­sług cią­gać ich nie będę. Mu­siał­byś im za­pła­cić, jak na­jem­nym.

– Za­płacę tedy.

– Z gaży ka­no­niera?! – Ju­lian się ro­ze­śmiał. – A sam z głodu zdech­niesz?

– Tedy z nimi ro­bić będę – od­szczek­nął młody. – Dość mam pary, by po­do­łać ro­bo­cie.

– Dziwi mnie jedno, że tak ła­two zda­nie zmie­niasz. Z domu ucie­kłeś, matkę nie­le­d­wie o apo­plek­sję przy­pra­wia­jąc, do szkół iść nie chcia­łeś, tylko za woj­skiem po­cią­gnąć. Le­d­wieś żoł­nie­rzem zo­stał, a już ci służba ob­mier­zła i rad byś go­spo­da­rzyć! Co bę­dziesz ro­bić, gdy i to ci się znu­dzi?

– Zie­mia to zie­mia. Nie znu­dzi się, a choćby na­wet, za­wsze prze­cie można być i go­spo­da­rzem, i żoł­nie­rzem.

– Chciał­bym, by ci się udało. – Za­trzy­mał mło­dego i długo w oczy mu pa­trzył. – Do dziad­kaś po­dobny.

– Dla­czego?

– Bo i on uparty był. Ziemi wy­drzeć so­bie nie dał, choć go kar­ta­czami od niej ode­rwać chcieli. – Za­krzeń­ski głową po­krę­cił i pod no­sem mru­czał: – Jak stary... jak stary...

– Co mó­wi­cie?

– Nic, nic. Co mam rzec So­kol­nic­kiemu?

– Że lafę za mie­siąc po­przedni we­zmę wraz z dy­mi­sją – od­parł Sta­ni­sław.

* * *

Nie zdą­żył jed­nak ge­ne­rał So­kol­nicki dy­mi­sji pod­pi­sać i młody Za­krzeń­ski mu­siał po­że­gnać się na ra­zie z od­bu­dową ma­jątku nad Ko­przy­wianką. Nie­le­d­wie bo­wiem mie­siąc mi­nął, od­kąd kor­pus pol­ski bra­wu­ro­wym ata­kiem wziął San­do­mierz, już trzeba było mia­sto po pa­ro­dnio­wym, krwa­wym boju Au­stria­kom pod­dać. Nim jed­nak to na­stą­piło, wiele się wy­cier­pieć mu­siały mury sta­ro­żytne tu­tej­sze, rwane w ka­wały bom­bami i gra­na­tami ra­ku­skiej ar­ty­le­rii. Sta­ro­dawny kon­went be­ne­dyk­ty­nek, świę­to­ja­kub­ska pu­stel­nia do­mi­ni­ka­nów, bramy miej­skie i mury mo­carne chwiały się w po­sa­dach, łu­pane pro­chem, ogniem i że­la­zem.

Osiem­na­stego czerwca ge­ne­rał So­kol­nicki, nie chcąc swych lu­dzi wy­tra­cić, na ho­no­ro­wych wa­run­kach pod­dał mia­sto. Po­zwo­lono mu wyjść ca­ło­ścią woj­ska pod bro­nią i roz­wi­nię­tymi sztan­da­rami. Nad san­do­mier­ską zie­mią znów za­ło­po­tały czar­no­orłe cho­rą­gwie.

* * *

Nocą z pięt­na­stego na szes­na­stego lipca w Kra­ko­wie nie spał pra­wie nikt. Ulice i Ry­nek pra­sta­rej sto­licy kró­lów pol­skich hu­czały. Lud fe­to­wał przy­byłe zwy­cię­skie pol­skie od­działy. Ostatni raz świę­to­wano tak po ra­cła­wic­kiej wik­to­rii. Wtedy też, przy pa­lo­nych wszę­dzie ogni­skach, pito, śpie­wano i tań­czono. Nie­jedna panna stra­ciła tej nocy wia­nek, ję­cząc z roz­ko­szy w twar­dych zu­pac­kich ra­mio­nach, nie­jedna we­soła wdówka za­pro­siła do stołu i do łoż­nicy zmę­czo­nego mar­szami i bo­jem wia­rusa. Te­raz było po­dob­nie.

– „Po­lacy! Oca­li­li­ście oj­czy­znę i z nią rząd kon­sty­tu­cyjny, a na­szym za­da­niem bę­dzie za­goić rany, ja­kie wojna kra­jowi wa­szemu za­dała!” – Sto­jący w oknie pa­łacu Pod Krzysz­to­fory roz­pro­mie­niony książę Jó­zef gło­śno czy­tał de­pe­szę od króla sa­skiego, księ­cia war­szaw­skiego Fry­de­ryka Au­gu­sta, co i raz zer­ka­jąc przez okno na Ry­nek, gdzie świę­to­wało woj­sko i lud.

Ze­brani przy za­wa­lo­nym ma­pami i roz­ka­zami stole pod­ko­mendni i szta­bowcy żywo ko­men­to­wali kró­lew­ski list.

– Nie spo­dzie­wa­łem się, że tak szybko Ra­kusy po­kój z Bo­na­par­tem pod­pi­szą – dzi­wił się Za­ją­czek, przy­były we­spół z Dą­brow­skim i Wy­bic­kim do Kra­kowa.

– To nie po­kój, a ar­mi­sty­cje[2] do­piero – ha­mo­wał ra­dość Dą­brow­ski. – Czas jest wo­jenny i le­piej gru­szek nie za­sy­piać w po­piele.

– Wielu o urlopy i dy­mi­sje wnosi – in­for­mo­wał So­kol­nicki. – Lu­dzie ra­dzi by do ma­jąt­ków wró­cić. Zie­mia czeka. Mam w bry­ga­dzie wielu go­to­wych broń zło­żyć i do go­spo­da­ro­wa­nia po­biec.

– Nie tylko na Lu­belsz­czyź­nie i w San­do­mier­skiem chętni – za­uwa­żył Dą­brow­ski. – Wiel­ko­po­la­nie też głodni ziemi. Oj­co­wi­zny aż się pro­szą o pług. Woj­sko dy­mi­sjami sy­pie jak z rę­kawa. Wnet i kom­pa­nii ca­łej nie zbiorę, tak do dom rwą.

– Ni­kogo urlo­po­wać ani tym bar­dziej dy­mi­sjo­no­wać na ra­zie nie mam prawa. – Po­nia­tow­ski gryzł fajkę. – Je­żeli ce­sarz po­kój pod­pi­sze, sam wszyst­kie dy­mi­sje i urlopy za­twier­dzę.

– Jakże się ma Fry­de­ryk Au­gust? – za­gad­nął księ­cia Wy­bicki. – Ja­kiż bę­dzie ów Sas na tro­nie pol­skim?

– Wi­dzi mi się, że od­dany bez reszty na­szej spra­wie – od­parł Pepi. – Tak przy­naj­mniej po­wia­dają ci, co przy ce­sa­rzu bli­sko stoją.

– Sas za­wsze Sa­sem zo­sta­nie. – Za­ją­czek się skrzy­wił. – Cie­ka­wym, dla­czego Bo­na­parte nie po­sa­dził na tro­nie ko­goś z na­szych ksią­żąt?

– Ce­sarz po­zo­stał wierny kon­sty­tu­cji ma­jo­wej – tłu­ma­czył Wy­bicki – która li­nii sa­skiej od­da­wała dzie­dzicz­ność tronu. Wie­rzę, że gdyby Na­po­leon dał nam Kró­le­stwo Pol­skie, na tro­nie po­sa­do­wiłby in­nego władcę.

– Trzeba nam naj­sam­pierw sta­tus quo Księ­stwa utrzy­mać, a do­piero po­tem o ustro­jach pra­wić – za­uwa­żył przy­tom­nie książę Jó­zef. – Do­póki po­koju z Wied­niem nie ma, do­pó­ty­śmy w sta­nie wojny.

* * *

Nu­żyło się mło­demu Za­krzeń­skiemu sta­nie pod bro­nią i kiedy tylko mógł, wy­my­kał się z San­do­mie­rza ku pod­upa­dłemu ma­jąt­kowi nad Ko­przy­wianką. Nie on je­den zresztą prze­pu­stek u So­kol­nic­kiego szu­kał. Inni, po­dobni jemu, bar­dzo mło­dzi dzie­dzice, czmy­chali ku oko­licz­nym wło­ściom. Byli i tacy, któ­rzy za Za­wi­chost i Stop­nicę gnali, by tylko ro­dzi­ciel­skie pie­le­sze na po­wrót zo­ba­czyć.

Staś co­raz czę­ściej dwór dziad­kowy, zruj­no­wany na­wie­dzał. Bez stra­chu za­glą­dał do pu­stych po­ko­jów, bo­bro­wał w piw­ni­cach, kuchni i ko­mo­rach. W my­ślach kładł na nowo dach do­mo­stwa, wsta­wiał okna, mo­co­wał drzwi. Ma­rzył, że gdy tylko ce­sarz pod­pi­sze z Wied­niem upra­gniony po­kój, można bę­dzie osiąść tu­taj i nowy ży­wot za­cząć.

Tym­cza­sem, na ile tylko mógł, krzą­tał się w obej­ściu i po­rząd­ko­wać pró­bo­wał nie­ład za­stany. Ko­nia u pod­jazdu uwią­zaw­szy i roz­kul­ba­czyw­szy, czapkę i kurtę rzu­cał, sza­blę od­pa­sy­wał i da­lejże, do dzieła!

W nie­całe dwa ty­go­dnie wy­darł ze­wsząd wła­sno­ręcz­nie gruz i śmie­cie, chwa­sty i dzi­kie sa­mo­siejki drzew i krze­win pa­no­szące się po izbach i po­ko­jach.

Ruch wo­kół dworu ry­chło za­uwa­żyli byli pod­dani Za­krzeń­skich i z cie­ka­wo­ścią przy­glą­dali się z da­leka mło­demu za­pa­leń­cowi wy­dzie­ra­ją­cemu na­tu­rze zruj­no­wane dzie­dzic­two.

Razu pew­nego, gdy z po­cząt­kiem wrze­śnia zje­chał był tu­taj na kilka dni, urlo­po­wany przez So­kol­nic­kiego, przy­szli doń chłopi z wio­ski. Wśród nich si­wiu­teńki sta­rzec, pa­mię­ta­jący jesz­cze Sta­sio­wych pra­dzia­dów.

Za­krzeń­ski, który aku­rat rą­bał drewno na opał, prze­rwał pracę i pa­trzył na idą­cych ku niemu. Wi­dząc ich pu­ste ręce, uznał, że ży­wią po­ko­jowe za­miary. Wbił więc w pniak sie­kierę i łyk­nąw­szy wody z ce­brzyka, spo­koj­nie ocze­ki­wał go­ści.

Na­raz sto­jący na ich czele sta­rzec, wolno, pod­pie­ra­jąc się ko­stu­rem, ru­szył ku Sta­siowi. Reszta nie­pew­nie po­stą­piła za nim.

– Po­chwa­lony! – Chło­pak pod­niósł dłoń w ge­ście po­wi­ta­nia. – Wy z wio­ski, z ma­jątku pew­nie?

– Na wieki wie­ków! Nie in­a­czy, ja­śnie pa­nie ofi­ce­rze. – Stary śmiało po­pa­try­wał ciem­nymi oczyma na mło­dego dzie­dzica. – My pana Za­krzeń­skiego bywsi lu­dzie.

– Dla­czego bywsi? – zdzi­wił się Sta­ni­sław.

– Bo pa­nów Za­krzeń­skich już nie ma, ja­śnie wiel­możny pa­nie ofi­ce­rze. – Tam­ten zsu­nął z głowy ze­tlały do cna ka­pe­luch. – Świeć Pa­nie nad ich du­szą. Je­den od Mo­skali ubity, bo dwora bro­nił, drugi we woj­nie pod Ko­ściuszką prze­padł...

– Nie­prawda! – prze­rwał wie­śnia­kowi. – Nie­prawda! Dziad mój praw­dzi­wie od Mo­skala po­bity, ale oj­ciec żyw prze­cie. Nie prze­padł pod Ko­ściuszką. Pod Na­po­le­onem przy­szedł, by Pol­skę wolną przy­nieść. W San­do­mie­rzu ar­ty­le­rią za­wia­duje.

– Wszelki duch Pana Boga chwali! – Sta­rzec prze­że­gnał się na­boż­nie i z lę­kiem. – Dyć my sły­szeli, że pa­nicz Ju­lian po­marł we wojnę z Mo­ska­lem.

– Jakże po­marł?! I syna by spło­dził, gdyby tru­pem był?! Za­krzeń­ski je­stem! Pana wa­szego syn i dzie­dzic tu­tej­szy.

– W imię Ojca i Syna! – Chłopi czapki i ka­pe­lu­sze z głów zdej­mo­wali i z roz­dzia­wio­nymi gę­bami spo­glą­dali na umo­ru­sa­nego i spo­co­nego mło­dzika, który wła­snymi rę­kami dźwi­gał z gru­zów upa­dłą schedę.

– Miast się że­gnać i Pana Boga przy­zy­wać, le­piej by­ście się za ro­botę wzięli. – Staś drewno zbie­rał i pod ścianą dworu ukła­dał. – Samo się nie zrobi. Kto nad wami te­raz stoi?

– Na­po­lion przy­szedł, tedy on musi, ja­śnie wiel­możny pa­nie – od­parł stary. – Pier­wej byli Aw­strioki, ale ich po­gnali. Wi­dzi się, ja­śnie wiel­możny pa­nie, że te­raz wy. Ale że wy pana Ju­liana syn? Po­pa­trzta no!

– Lu­dzi mi trzeba. – Otrze­pał ręce, po­tem w ce­brzyku prze­mył, o spodnie ob­tarł i kurtę na ra­miona za­rzu­cił. – Przyj­dzie­cie do ro­boty?

Tamci nic nie rze­kli. Stali gro­mad­nie, po­pa­tru­jąc je­den na dru­giego py­ta­jąco. Ża­den jed­nak nie zde­cy­do­wał się wy­stą­pić. Na­wet stary.

– Mów­cież, lu­dzie! – znie­cier­pli­wił się Za­krzeń­ski. – Co­ście, ję­zyka w gę­bie za­po­mnieli?! Po do­broci py­tam: przyj­dzie­cie?!

– Oj­ciec wasz, ja­śnie pa­nie, od po­sług nas zwol­nił. – Przed tłum wy­stą­pił czło­wiek w sile wieku, z wło­sem si­wi­zną przy­pró­szo­nym, ale krzepki jesz­cze i na gę­bie czer­stwy. – Po­wia­dał, że jak do Ko­ściuszki pój­dziem, wol­ność nam da i do ni­czego go­nić ki­jem nie bę­dzie!

– Wy kto?

– Mor­cin. U dziada ja­śnie wiel­moż­nego pa­ni­cza za for­nala by­łem. Końmi po­wo­zi­łem, ku­łem, jak trza było.

– A do Ko­ściuszki po­sze­dłeś?

– Z puł­kow­ni­kiem Kir­ko­rem, ja­śnie wiel­możny pa­nie. Alem się długo nie na­wo­jo­wał, bo nas roz­bili ry­chło. Do ma­jątku żem wró­cił, we czwo­ra­kach sie­dzę i pil­nuję.

– To dla­czego nig­dym cię nie wi­dział? Nie od dziś za­jeż­dżam prze­cie.

– Kry­łem się, ja­śnie wiel­możny...

– Prze­stań wiel­moż­nić! – prze­rwał mu Sta­ni­sław. – Opo­wia­daj!

– Ba­łem się. Nie zna­łem was, pa­nie. Kto tam te­raz wie, z kim przyj­dzie żyć? Pierw oj­co­wie wasi, po­tem Mo­skal i Ra­kusy, te­raz Na­po­lion i Po­laki.

– Póki co, ja tu ostanę – tłu­ma­czył spo­koj­nie Za­krzeń­ski. – Księ­stwo te­raz jest i nowe prawa. Nikt nas stąd nie wy­że­nie, bo­śmy są u sie­bie. Py­tam was tedy raz jesz­cze: przyj­dzie­cie? Po do­broci pro­szę. Nie roz­ka­zuję. Ma­cie wolę, przyjdź­cie. Dach trza kłaść, a sam nie po­ra­dzę, nie umiem.

– Nie za mło­dzi­ście, pa­nie... – ode­zwał się tym ra­zem sta­rzec. – Po­do­ła­cież wszyst­kiemu?

– Gdym do je­ne­rała So­kol­nic­kiego przy­stał, nikt mnie o lata nie py­tał. Nie wa­sza rzecz. Py­tam ostatni raz: przyj­dzie­cie?

– Ja przyjdę! – Wą­sacz Mar­cin śmiało po­stą­pił do przodu. – Mnie się wi­dzi, że­ście praw­dzi­wie pan Za­krzeń­ski. Taki sam, jak i dziad wasz. Taki sam...

* * *

Czter­na­stego paź­dzier­nika w Schön­brunn pod­pi­sano wresz­cie po­kój mię­dzy Au­strią a Fran­cją. Wieść o tym zda­rze­niu do­tarła do san­do­mier­skiego gar­ni­zonu z po­cząt­kiem li­sto­pada.

Sta­siowi Za­krzeń­skiemu oczy za­lśniły z ra­do­ści. Bę­dzie wresz­cie mógł wziąć dy­mi­sję i osiąść w do­brach nad Ko­przy­wianką.

– Dom od­bu­duję i ma­tu­się z Ja­dwi­sią i Jó­ziem bę­dzie można z Pro­wan­sji spro­wa­dzić – cie­szył się jak dziecko, któ­rym wszak był jesz­cze, choć na pięt­na­sty rok mu szło i jako taki był już do do­ro­sło­ści spo­sobny.

– Nie­je­den rok mi­nie, nim dom z ru­iny pod­nie­siesz – stu­dził za­pały stro­skany oj­ciec. – To, coś już na­pra­wił, do zimy go­to­wać trzeba, by nie zmar­niało we mrozy i pod śnie­giem. Za mło­dyś jesz­cze. Sam nie po­ra­dzisz.

– Bo i sam ro­bił nie będę – żach­nął się mło­dzik.

– A któż ci po­może?

– Chłopi nasi. Z ma­jątku.

– Chłopi, po­wia­dasz. Z ma­jątku. – Ju­lian się za­my­ślił. – Prze­cie gdy in­su­rek­cja pa­dła, ni­kogo tam nie za­sta­łem. Mar­cin for­nal był jeno. Reszta się gdzieś roz­la­zła, we świe­cie prze­pa­dła albo w woj­nie...

– For­nal Mar­cin po­moc ofia­ro­wał. Inni pew­nie pójdą za nim. Damy radę. Pod ra­ku­skim bu­tem tkwili pięt­na­ście lat, ale te­raz ina­czej bę­dzie. Zo­ba­czy oj­ciec.

– Naj­pierw chciał­bym zo­ba­czyć cię w służ­bie. O ile wiem, je­ne­rał So­kol­nicki dy­mi­sji jesz­cze nie pod­pi­sał. – Ju­lian roz­glą­dał się po na poły zruj­no­wa­nej sali Col­le­gium Go­sto­mia­num, gdzie po zdo­by­ciu San­do­mie­rza kwa­te­ro­wali we­spół z sa­pe­rami i in­ży­nie­rami. – To na ra­zie jest twój dom.

– A tam, to co niby?! – Pod­niósł się z zy­dla. – Nie dom?!

– Za­milcz, szcze­niaku, boś jesz­cze matce za mleko nie za­pła­cił, a już gar­dłu­jesz! – Ju­lian zła­pał syna za wy­łogi kurtki i przy­cią­gnął do sie­bie. – Gówno wiesz o tym domu i o tym, com w nim po­grzebł! To wszystko moje było i wszystko rzu­cić mu­sia­łem, bo in­sze, waż­niej­sze...

– Cóż ta­kiego?

– A ty i matka twoja, dur­niu! Pod ser­cem cię no­siła, pier­wo­rod­nego, i o to­biem tylko my­ślał! – Stary nie krył łez. – Nie­ła­two było w Kra­ko­wie pru­skim. Zima, mróz, zni­kąd po­mocy. Oszczęd­no­ści top­niały. Wio­sną nada­rzyła się oka­zja, by przez Sak­so­nię do Fran­cji ru­szyć. I osie­dli­śmy w Pro­wan­sji. Ta­meś się cho­wał, rósł. Ta­mem nowe ży­cie za­czy­nał. A tu? Tu po­cho­wa­łem wszystko w ro­dzi­ców gro­bie...

Ju­lian opadł na krze­sło, dy­sząc ciężko, spa­zma­tycz­nie.

– Co wam, oj­cze? – Syn przy­padł doń z nie­po­ko­jem.

– Nic... nic. Ostaw mnie. To przej­dzie. Idź le­piej do So­kol­nic­kiego. Zdaje się, że dy­mi­sję twoją pod­pi­sał.

– Dzię­kuję, tato! – Uśmiech roz­pro­mie­nił sy­now­ską twarz.

– Bę­dziesz miał to swoje dzie­dzic­two.

* * *

Na su­ro­wym ko­rze­niu sta­wiał Staś Za­krzeń­ski swoje pierw­sze pol­skie do­mo­stwo. Nie było ła­two, bo na ni­czym się nie zna­jąc, po­le­gać mu­siał we wszyst­kim na for­nalu Mar­ci­nie, który oka­zał się nie tylko do­sko­na­łym cie­ślą, ale i ku­cha­rzem. Za­miesz­kali obaj w cu­dem oca­la­łych czwo­ra­kach i w kilka dni po­kryli je pro­stym da­chem z po­spiesz­nie cio­sa­nych dra­nic. Każ­dego dnia wy­dzie­rali za­bor­czej na­tu­rze pod­upa­dły dwór; darli chwast, krze i drzewka po­ra­sta­jące po­koje, izby i ko­mory.

Do czwo­ra­ków za­glą­dać po­częła i Mał­go­cha, u któ­rej do nie­dawna po­miesz­ki­wał Mar­cin. Po­cząt­kowo przy­no­siła chleb, cien­kie zupy i ka­pu­stę ze skwarką w gli­nia­nych dwo­ja­kach. Po­tem zaś, gdy ko­min po­sta­wili i piec przy nim, prze­nio­sła się cał­kiem ze swej cha­łupy i za­miesz­kała w kuchni, po­tem zaś w izbie, którą dla niej Mar­cin zgrab­nie urzą­dził.

Razu pew­nego, gdy miało się ku zi­mie i pierw­szym śnie­giem syp­nęło, nie­ocze­ki­wa­nie po­ja­wił się w ma­jątku Ju­lian Za­krzeń­ski. Mun­dur miał na so­bie mar­szowy; ber­mycę bez kor­do­nów i ozdób, szary cie­pły re­din­gote[3] i ki­ra­sjer­skie bot­forty. Rząd zaś stro­czony cia­sno, man­tel­za­kami i sa­kwami ku po­dróży ob­wie­szony. Lu­zaka z sobą wiódł ob­ju­czo­nego wszel­kimi do­brami i masą róż­nych na­rzę­dzi.

Pierw z da­leka pa­trzył na śmiałe po­czy­na­nia syna, po­tem wolno zje­chał pode sam dwór, wśród kro­kwi któ­rego uwi­jali się Szy­mek i Bar­tek, Mar­ci­nowi sio­strzeńcy w kła­dze­niu gontu obe­znani.

– Po­chwa­lony! – Ju­lian po­zdro­wił ich ski­nie­niem ręki.

– Na wieki wie­ków! – huk­nął z da­chu Szy­mek. – Ja­śnie wiel­możny pan ofi­cer do kogo?!

– Stary Za­krzeń­ski do mło­dego! – Przy­bysz sta­nął w strze­mio­nach. – Syna wi­dzieć chcia­łem!

– A ga­niaj no po ja­śnie pa­ni­cza! – Szy­mon szturch­nął Bartka w plecy. – Wartko!

Ju­lian zsu­nął się z sio­dła, ko­nia trę­zlą u ganku uwią­zał i jął prze­cha­dzać się po opusz­czo­nych dawno ką­tach. Z po­czątku nie chciał tu na­wet zaj­rzeć; tak bo­lały go wspo­mnie­nia, bo­lały śmierć bli­skich i upa­dek do­mo­stwa, które te­raz, z ta­kim pie­ty­zmem, wzno­sił jego wła­sny syn.

– Uparty jest – mru­czał pod no­sem. – Ale z tej upar­to­ści do­bre być jeno może.

Z dumą pa­trzył na tchnący no­wo­ścią dwór, na pach­nące świe­żym drew­nem przy­cie­sie. Bro­dził wśród drzew­nych wió­rów grubą war­stwą za­le­ga­ją­cych pod ścia­nami. Pa­trzył i za­zdro­ścił sy­nowi od­wagi, któ­rej jemu nie stało. Z dumą spo­glą­dał na wy­darte na­tu­rze za­bu­do­wa­nia, na stos ziel­ska i drze­wek po­chła­niany chci­wie przez pło­mie­nie. Po­dzi­wiał od­bu­do­wany z gru­zów la­mus, na­ten­czas słu­żący za pod­ręczną dre­wut­nię i staj­nię dla Stasz­ko­wego ko­nia – je­dy­nego w ca­łym go­spo­dar­stwie ży­wego stwo­rze­nia.

Wresz­cie po­ja­wił się i syn. Wy­wo­łany przez Bartka, po­rzu­cił pracę przy sto­dole i tak jak stał, szedł wi­tać ojca. Zdzi­wił się nieco, gdy zo­ba­czył go w po­dróż­nym uni­for­mie. Z man­tel­za­kami i sa­kwami stro­czo­nymi cia­sno do sio­dła, w mar­szo­wym płasz­czu i w ber­mycy na­ci­śnię­tej głę­boko na oczy.

– Wi­taj, tato! – Stasz­kowi za­świe­ciły się oczy. – Też wzią­łeś dy­mi­sję?

– Tak – od­parł oj­ciec. – Choć So­kol­nicki nie­rad był, że go opusz­czam. Wra­cam do Fran­cji.

– Zima idzie. Nie bo­isz się po­dró­żo­wać sam je­den?

– Do zmierz­chu chciał­bym w aren­dzie we­dle Pa­ca­nowa sta­nąć. Po­tem na Kra­ków i Dre­zno. Nim śniegi spadną, do Pro­wan­sji za­jadę. Matka na cie­bie czeka. Co jej po­wie­dzieć?

– Po­wiedz, że je­śli ze­chce, mo­gli­by­śmy tu­taj wszy­scy ra­zem. I ma­tuś, i ty, i Ja­dwi­sia, i Jó­zio! Prze­cie dwór dziad­kowy duży. Po­mie­ścimy się. – Sta­ni­sław roz­ta­czał przed oj­cem ma­rzy­ciel­skie per­spek­tywy. – A może... może zo­stał­byś ze mną...? Cho­ciaż do wio­sny. Po­mógł­byś. Do­ra­dził­byś.

– Mnie nie pora za­czy­nać od nowa, i to na sta­rych śmie­ciach. Co in­nego ty. W la­tach sprawny je­steś, na pięt­na­sty rok ci idzie. Ni­czego ci za­bro­nić nie mogę. Chciał­bym tylko, że­byś wie­dział, że tam jest nasz dom. Tam matka twoja...

– Wiem, tatku... My­śla­łem tylko, że... że...

– Co?

– Że po­mo­żesz... do­ra­dzisz...

– To dla cie­bie. – Ju­lian do­był spod poły płasz­cza pę­katy mie­szek. – Bierz!

– Co to?

– Reszta lafy za służbę.

– Nie po­trzeba mi pie­nię­dzy.

– Cze­góż za­tem?

– Rady i po­mocy. Dla­te­gom chciał, że­byś zo­stał. Pie­nią­dze dziś są, ju­tro ich nie ma, a twoja po­moc...

– Bierz, jak daję. – Stary wci­snął mu w dłoń pie­nią­dze. – Zimą ja­koś prze­żyć mu­simy. Za­pa­sów prze­cie nie masz, a na przed­nówku bieda bę­dzie. Na­rzę­dzi tro­chę i pro­wiantu przy­wio­złem. Po­ra­dzimy so­bie.

– Zo­sta­niesz tedy?! – roz­ra­do­wał się młody. – Na­prawdę?!

– Na­prawdę. – Stary mocno go uści­snął. – Do wio­sny!

* * *

Zimę całą prze­go­spo­da­rzyli ra­zem. Ni­kogo z są­sia­dów pa­nów braci szlachty o po­moc nie pro­sili, choć Ju­lian znał tu nie­jed­nego, który nie od­mó­wiłby. Sta­ni­sław ufał je­dy­nie for­na­lowi Mar­ci­nowi, jego sio­strzeń­com i Mał­go­sze, która na do­bre ob­jęła wo­dzo­stwo nad kuch­nią, z pro­stej baby ura­sta­jąc do rangi dwor­skiej och­mi­strzyni.

Uśmiali się nie­raz oj­ciec z sy­nem do roz­puku z za­baw­nych prze­ko­ma­rzań Mał­go­chy z Mar­ci­nem. Każde po swo­jemu chciało ży­cie dworu ukła­dać, każde dwo­rem owym za­wia­dy­wać i w ła­ski pań­skie się wpra­szać.

– Do­syć tego! – huk­nął Ju­lian, za­no­sząc się ze śmie­chu, gdy razu pew­nego zbyt gło­śno pe­ro­ro­wali w kuchni. – Albo mi się za­raz kłó­cić prze­sta­nie­cie, albo was roz­go­nię, każde do swo­jej cha­łupy!

– Albo? – za­py­tał Mar­cin.

– Albo was po­że­nię! – za­wy­ro­ko­wał gro­bo­wym gło­sem chło­pak.

– Co też ja­śnie wiel­możny pa­nicz?! – obu­rzyła się Mał­go­cha. – Za tego capa mia­ła­bym iść?!

– Ja­koś żem ci ca­pem nie śmier­dział, gdyś tu za mną przy­la­zła! – przy­ga­niał jej Mar­cin. – A i wtedy, gdym do cie­bie za­cho­dził...

– Mam ja z wami sie­dem świa­tów! – Staś wy­buch­nął śmie­chem. – Swa­tać was nie będę prze­cie, chcia­łem jeno, by­ście się swa­rzyć prze­stali.

– Po­wiedz le­piej, Mar­ci­nie, co lu­dzie w ma­jątku ga­dają? – za­gad­nął for­nala Ju­lian. – Py­ta­łeś kogo, czy do ro­boty na wio­snę przyj­dzie? Sami wszyst­kiego nie ob­ro­bimy.

– Po­słu­cha­łem ja to tu, to tam, ja­śnie wiel­możny pa­nie, ale lu­dzie do ga­da­nia nie­ry­chliwe. Je­den, drugi pod no­sem smę­dzi, że­ście wa­riaty, jako nie­bosz­czyk ja­śnie pan Jó­zef...

– Wa­riaci? – Sta­ni­sław się za­my­ślił. – Niechże więc do wa­ria­tów wio­sną przyjdą. Nie ugryzę ni­kogo prze­cie, a po­wie­dzieć mo­żesz, że jak kto przyj­dzie, ten przy po­dziale in­traty po­mi­nięty nie bę­dzie.

– Eko­no­mów i ba­tów już nie ma – ode­zwał się stary Za­krzeń­ski. – Bo­na­parte te­raz ta­kie prawo wpro­wa­dza, że każdy wolny jest i nikt go po nie­woli nie jest mo­cen trzy­mać.

– Lu­dzie ga­dają, ja­śnie wiel­możny pa­nie...

– Niech ga­dają! – prze­rwał mu młody. – A ty im po­wiedz, że wa­riat wio­sną do ro­boty za­pra­sza!

* * *

Mi­jały dnie. Zima nie ustę­po­wała ani na jotę. Luty tak ści­snął mro­zem, że aż stare wierzby nad Ko­przy­wianką i ja­bło­nie w sa­dzie pę­kały, z trza­skiem od­sła­nia­jąc świeże rany bieli i twar­dzieli. Mimo siar­czy­stych mro­zów i dni krót­kich a mrocz­nych, młody Za­krzeń­ski na­bie­rał krzepy i uczył się go­spo­dar­stwa. Pod czuj­nym okiem ojca i for­nala Mar­cina po­zna­wał co­dzienne zi­mowe za­ję­cia, gdy do pola się nie idzie, za to w obej­ściu pracy mul­tum.

– Tego ja­śnie panu ro­bić nie przy­stoi – mó­wił Mar­cin, uzna­jąc pro­ste go­spo­dar­skie za­ję­cia nie­godne pań­skich rąk. – Ja­śnie wiel­możny pan do in­szych rze­czy stwo­rzony.

– A do ja­kichże, Mar­ci­nie? – py­tał młody, ucząc się kosę kle­pać. – Wszystko trza umieć. Na woj­nie od smarka by­wa­łem, a tu dom... Dziad­kowy prze­cie, a jak swój.

– Jak stary pan Jó­zef – mam­ro­tała pod no­sem Mał­go­cha, pich­cąc coś przy piecu. – I na­wet z gęby po­dobny. Po­dobny, psia ju­cha!

– Opo­wiedz mi o dziadku – pro­sił for­nala. – Jaki był? Co ro­bił?

– Sam rad po­słu­cham – do­łą­czył się Ju­lian. – Bom ojca pra­wie nie znał.

Mar­cin, niby to z ocią­ga­niem, a po tro­chu z na­masz­cze­niem na­bi­jał li­pową lulkę i za­cią­ga­jąc się wolno i głę­boko, snuł opo­wieść z kon­fe­de­rac­kich jesz­cze cza­sów, gdy sam wy­rost­kiem był, ale Jó­zefa Bo­na­wen­turę do­sko­nale pa­mię­tał.

Staś chło­nął wszystko, każdy gest, każde słowo wie­śniaka. Sa­do­wił się wy­god­nie w sta­rym, przy­tar­ga­nym skąd­siś fo­telu i wy­cią­gnąw­szy przed sie­bie nogi, słu­chał z lu­bo­ścią. Za­my­kał oczy i roił o prze­szło­ści.

Ju­lian dał radę słu­chać tylko chwilę i za­raz wy­cho­dził roz­rzew­niony. Zni­kał gdzieś na dłuż­szy czas. Błą­dził po po­lach i mie­dzach gra­nicz­nych, roz­pa­mię­tu­jąc od­le­głe dzie­ciń­stwo, matkę, a po­tem ojca śmierć na­głą. Wra­cał po­tem zga­szony ja­kiś i na dłu­gie go­dziny za­my­kał się w swym al­kie­rzu.

Mar­cin opo­wia­dał tyle, ile spa­mię­tał. Cza­sem coś pod­ko­lo­ry­zo­wał, aż go Mał­go­cha besz­tała:

– Iii, jak za­wsze ba­jesz! Wziął­byś le­piej izbę oga­cił, bo wnet z mrozu uświrk­niem!

* * *

Gdy mrozy ze­lżały nieco, a śniegi ta­jać po­częły, ru­szyli go­spo­da­rzyć na ca­łego. Ru­szyła też da­lej od­bu­dowa dworu. W co­dzien­nych zma­ga­niach to­wa­rzy­szyli im Szy­mek i Bar­tek, a także – co bar­dzo ucie­szyło Sta­sia – co­raz licz­niej przy­by­wa­jący chłopi z ma­jątku, któ­rzy naj­pierw nie­śmiało i z nie­uf­no­ścią za­cho­dzili do dworu, by wresz­cie, ujęci po­stawą mło­dego dzie­dzica, gre­mial­nie przyjść z po­mocą.

Za­im­po­no­wał im ten pięt­na­sto­letni chłop­czyna, wła­snymi rę­kami wy­dzie­ra­jący ziemi i na­tu­rze upa­dłe dzie­dzic­two. Po­cząt­kowo ki­wali gło­wami z nie­do­wie­rza­niem i po­wąt­pie­wa­niem w sens po­czy­nań mło­kosa, po­tem jed­nak cie­ka­wość i po­dziw zwy­cię­żyły. Z po­mocą w od­bu­do­wie ma­jątku przy­szli wszy­scy, sta­rzy i mło­dzi. Każdy bo­wiem pra­gnął zo­ba­czyć po­tomka Za­krzeń­skich, co po­czyna so­bie nie go­rzej niż nie­bosz­czyk pan Jó­zef.

Ju­lian, na ile tylko po­tra­fił, także po­ma­gał sy­nowi. Czę­ściej jed­nak przy­glą­dał się, jak so­bie młody ra­dzi, nie prze­szka­dzał, a gdzie się dało, dys­kret­nie po­pra­wiał błędy i nie­do­cią­gnię­cia. Nie­cier­pli­wie przy tym wy­pa­try­wał wio­sny, cie­pła i słońca, które osu­szy trakty i po­zwoli mu ru­szyć w da­leką drogę do od­le­głej Fran­cji.

* * *

Nim cie­pły i wil­gotny Fa­vo­nius[4] we­spół z ży­cio­daj­nym słoń­cem zgar­nął z błot i ko­lein ostat­nie kro­ple top­nie­ją­cego śniegu, młody dzie­dzic na do­bre osiadł we dwo­rze. Żył skrom­nie, po spar­tań­sku nie­mal. Ciem­no­zie­lony mun­dur ar­ty­le­rzy­sty kon­nego scho­wał głę­boko w skrzyni i w pro­stą sier­mięgę się odziaw­szy, ru­szył na czele chłop­stwa, by pierw­szy za­siew roz­po­cząć. Łok­tu­szą się opa­sał, ziarna na­sy­pać so­bie ka­zał i szedł grubo zo­rane skiby no­wym na­sie­niem za­pład­niać.

– I na co wam to, ja­śnie wiel­możny pa­nie? – py­tał go z tro­ską i nie­po­ko­jem for­nal Mar­cin. – Be­dzieta się tak po­spo­li­to­wać z cha­mami, tedy bedą was wszy­scy wnet mieć za chama.

– Dla­czego tak mó­wisz? – prze­rwał mu Sta­ni­sław. – Wi­dzisz prze­cież, że ku lep­szemu idzie. Nie pa­mię­tasz już, jak się mnie bali i tego, co tu chcę zro­bić? Do­piero, ja­kem im po­ka­zał, że wła­snymi rę­kami ro­bić umiem, przy­szli ku po­mocy.

– Wa­sze ręce do czego in­nego, nie do pługa i ziarna, ja­śnie wiel­możny pa­nie.

– Do cze­goż tedy? – za­pe­rzył się Za­krzeń­ski. – Gdym w wo­jenną służbę szedł, do ar­maty je­dy­nie się nada­wały i choć mi do­piero na trzy­na­sty rok szło, nikt się nie śmiał. Na­wet stare wia­rusy, co proch niby prymkę żuli. Nie ba­łem się wojny, tedy i roli bać się nie będę!

– Stary Grzela po­wia­dają, że się z ja­śnie wiel­moż­nego pa­ni­cza pany oko­liczne śmieją i chłop­skim kró­lem prze­zwali. Za nic was pono mają i ga­dają, że­ście cał­kiem ro­zum po­stra­dali. Pono już oj­ciec wasz...

– Cóż o mnie ga­dają? – za­in­te­re­so­wał się Ju­lian, który wła­śnie wszedł do kuchni, czapkę i kurtę na zy­del rzu­cił i ciężko opadł na sto­jące we­dle ko­mina krze­sło. Za­raz go też usłużna Mał­go­cha ura­czyła kub­kiem go­rą­cego piwa z twa­ro­giem. – Pew­nie, żem książę cha­mów i ja­ko­bin?

– Nie ina­czej, ja­śnie wiel­możny pa­nie – od­parł smutno Mar­cin.

– Za­wszem chciał, żeby chłop oby­wa­te­lem za równo z pa­nem był. Nic wię­cej. Do wojny z Mo­ska­lem szło, więc każ­dego wzy­wa­łem pod broń: i pana, i chłopa. Staś zaś chce ra­zem z wami go­spo­da­rzyć. Że­by­ście po wła­snej woli do pola i ro­boty szli, nie pod ba­tem i ki­jem. Sta­remu Grzeli po­dzię­kuj, że wszyst­kich na­mó­wił.

– To nie Grzela...

– Któż zaś?

– Kac­per i Ja­siek, co na wojnę Ko­ściuszki z mo­chem pod puł­kow­ni­kiem Kir­ko­rem cha­dzali, a i po­tem, w Le­gi­jo­nach pode je­ne­ra­łem Dą­brow­skim. Wy­ście żoł­nie­rze, tedy lu­dzie wam uwie­rzyli i uf­ność dali pier­wej niż her­bo­wym mo­pa­nom, co krzyku i kija cham­skim rzy­ciom nie ża­łują. Gro­mada po­szła za wami, nie daj­cież jej ni­gdy owego ufa­nia stra­cić.

– To­bie i in­nym obie­cać mogę, że nie po­kpię sprawy. – Młody Za­krzeń­ski po­waż­nie i długo spo­glą­dał w oczy sługi, a za­raz po­tem na Ju­liana wska­zał. – Oj­ciec ro­dzony pierw­szym świad­kiem, a Bóg na nie­bie dru­gim!

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Pra­dzia­do­wie (sta­ro­pol.).
[2] Za­wie­sze­nie broni (łac.).
[3] Płaszcz z pe­le­rynką i wy­so­kim koł­nie­rzem uży­wany do jazdy kon­nej i w po­dróży.
[4] Wiatr za­chodni, ła­ciń­ski od­po­wied­nik grec­kiego Ze­fira.