Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bohaterów zastajemy na wojennym szlaku podczas odwrotu Wielkiej Armii spod Moskwy. Wielu pochłoną lodowate nurty Berezyny, wielu padnie wśród litewskich bezdroży, a szczęśliwcy – poprzez Wilno i Warszawę – dotrą do Krakowa, by wiosną 1813 roku ruszyć do Saksonii, gdzie w październiku armia cesarza Napoleona zderzy się pod Lipskiem z siłami koalicji antyfrancuskiej. Obok postaci fikcyjnych napotkamy wielu bohaterów znanych ze stron podręczników historii na czele z cesarzem Napoleonem I, księciem Józefem, generałami Dąbrowskim, Kniaziewiczem i Caulaincourtem, z Henriettą de Vauban, Zofią Czosnowską, i Aleksandrem Fredrą, marszałkami Neyem, Davoutem, Muratem i pułkownikiem Dwernickim… Pojawi się – i to kilkakrotnie – osławiona biała dama Poniatowskich, złowróżbne widmo upadku rodu i ojczyzny.
Kto przeżyje ten trudny czas? Czy Jowanka i Stanisław odnajdą się w owej zawierusze? Dokąd los rzuci Józefa? Tego wszystkiego dowie się Czytelnik z kart niniejszej książki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 465
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ I
Semper fidelis
– Ostawi! Nie strieliaj! Nielzja! – Dłoń rosyjskiego oficera mocno zacisnęła się na lufie gwintowanego jegierskiego sztucera. – Ostawi rużjo![1]
– Wasze Błogorodie? – Zdumiony żołnierz patrzył na zwierzchnika, który jednoznacznym gestem zabronił strzelać. – Eto wragi! Kak...
– Ty znajesz? Eto Poliaki!
– Nu i szto?[2]
– Oni nie grabiat’, nie podżigajut’ i nie nasiłujut’. Prawosławnyje cerkwi nie oskwierniajut’[3]. – Oficer tłumaczył cierpliwie swej rocie sprytnie skrytej pośród leśnej gęstwiny.
Nieświadom zagrożenia polski oddział przemaszerował wolno i bez przeszkód leśnym duktem. Kule, mające uśmiercić piechurów ze srebrnymi orłami na czapach, pozostały głęboko w kanałach luf. Za piechotą przemknął szybko oddział jazdy, jakieś niedobitki artylerii i znów piechurzy.
Wątły korpus księcia Józefa znów był w marszu. Wysłany na rozpoznanie w składzie wielkiej awangardy Murata, zaledwie dwa dni popasał u wrót Moskwy. Nie dane więc było Polakom zakosztować specjałów i luksusów rosyjskich starożytności i niebotycznych bogactw rozszabrowanych przez Francuzów, Niemców i Włochów.
Wlekli się od dobrych kilkunastu dni przez wertepy i lasy na południe od Moskwy, raz po raz wpadając na większy lub mniejszy rosyjski oddział, z którym musieli toczyć krwawe, wyczerpujące utarczki. Takich sytuacji jak powyższa, że Rosjanie odstąpili bez walki, było niewiele, ale świadczyły o szacunku, jakim darzyli polskich wrogów.
Idący na czele Poniatowski wielokrotnie dawał dowody męstwa i oddania sprawie. Bywało nieraz, że osobiście rwał z kopyta do boju, wiodąc za sobą całą jazdę korpusu, zaś jego podkomendni poświęcali się bez reszty, ratując tyłki swym francuskim aliantom i wyciągając z opresji samego szaleńca Murata.
Radował się swym wojskiem Pepi, ale jeszcze bardziej frasował o los całej rosyjskiej kampanii. Sechł jak wiór, mało jadł, jeszcze mniej spał, a kiedy dostarczono mu list od cesarza, w którym ten mianuje go księciem smoleńskim, Poniatowski o mały włos nie udusił się z nerwowego śmiechu.
– Paradne! Paradne! Cóż za fantasta! Dux Poniatosky pan na Smoleńsku! Paradna facecja!
Śmieszyły i zatrważały go nieraz postanowienia Bonapartego, ale nie buntował się, nie dawał po sobie poznać niechęci do niektórych cesarskich rozkazów. Pozostawał wierny starej rzymskiej zasadzie, że gdy się raz komuś dało słowo, należy go dotrzymać do końca.
Wśród tych, którzy wraz ze swym wodzem poszli na niepewne i zapadli w nieprzebyte podmoskiewskie lasy, był także Stanisław Zakrzeński na krok nieodstępujący swej Joasi. Teraz byli z sobą dzień i noc. Razem opatrywali armatę, razem zasypiali u jej ogona, czasem na ściętej naprędce cetynie, niekiedy znów na gołej ziemi.
Dni i noce są coraz zimniejsze, czasem trafia się przymrozek, czasem i spory mróz. Zdarza się, że sypnie śniegiem. Wówczas wszyscy z kompanii majora Romańskiego przypominają sobie, jak to Joasia organizowała im ciepłe okrycia, dzięki którym mogą przetrwać chłody i zabezpieczyć się przed nadchodzącą zimą.
Dawno już zjedli zapasy zgromadzone przez dziewczynę; zarówno te otrzymane w podzięce za odebranie porodu, jak i zdobyte w podmoskiewskich siołach. Teraz powrócili do koniny i wodnistej polewki na kiepskiej mące i kilku garściach kaszy.
– Kto armaty ciągnąć będzie, jak konie zjemy? – sarka zawiedziony major. – Obiecałem księciu, że mu wszystkie doprowadzę, ale widzę, że nie podołam.
– Damy radę! – pocieszał go Święcicki. – Jeszcze nie wszystko stracone.
– Obyś miał rację, Wiktorze...
– Jest dyrekcja od króla Neapolu! – Przypada do nich na spienionym koniu Konarski. – Mamy ruszać zaraz za kawalerią!
– Do koni! – Romański dźwiga się na siodło. – W skok!
Artylerzyści porwali się ku zaprzęgom i nielicznym już wierzchowcom. Resztkami sił chwytają za stemple, szufle i wyciory, wskakują na jaszcze, przodkary i lawety. Ten i ów dosiada wierzchowca wespół z kompanem i obaj gnają na pozycje. Jednym z nich jest Staś Zakrzeński, który wciągnąwszy na koński grzbiet swą wybrankę, rwie co sił ku wsi Woronowo, skąd dobiega kanonada dział i pojedyncze karabinowe strzały.
Polacy rozwijają szyk. W ruch idą przepalniczki, świeczki i lonty. Wszyscy ze stoickim spokojem czekają na atakujących Rosjan, choć wypadły na przedpole, spocony ze strachu Francuz drze się ile wlezie:
– Les cosaques! Les cosaques!
– Tuj! Cel! Rdzennym pal! – I w stronę atakujących kawalerzystów rosyjskich sypie się grad armatnich kul.
– Podpuśćcie ich jak najbliżej! – Stanisław usiłuje naśladować wiarusa Radonia. – Kartacz w rurę! Tuj ogień na wprost! Czekać! Jeszcze! Wstrzymaj! Czekaj!
Już czuć w powietrzu odór końskiego potu i mdły zapach uprzęży, rzędów i czapraków. Jeszcze moment... jeszcze. Nerwy napięte jak postronki i naraz...
– Pal! – Rozkaz zwielokrotniony echem wystrzałów i huk nagły rwie powietrze, wyszarpując krwawe dziury w sotniach kozackich i szwadronach kirasjerskich.
Poniatowski, który wysforował się zbyt daleko przed szereg, tnie szpicrutą po dońskich karkach, opędza się niczym od niesfornych much i nie zważając na tłum wrogów i świst kul, rwie do przodu. Za nim sunie polska piechota, bagnetem prując kiszki rosyjskich koni i piersi kozaków.
Murat jest zachwycony – nigdy dotąd nie widział takiego boju; nigdy nie widział Polaków w takiej akcji. Książę Józef stoi w strzemionach! Rwie na czele swoich diabłów, rąbiąc po łbach i karkach Moskali. Jeszcze krok, jeszcze dwa i polska szarża wespół z kanonadą rozerwie moskiewskie szyki. Wizg kartaczy rwie na strzępy rosyjską jazdę. Ołów, ogień i żelazo wwierca się głęboko w wątpia Rosjan. Ryk rannych i zabijanych miesza się z modlitwą i przekleństwem.
– Jazda na Czirikow! – Książę szablą wskazuje kierunek natarcia. Próbuje też wezwać na pomoc stojącego nieopodal generała La Houssaye’a, ale ten parska tylko:
– Les Polonais se tireront d’affaire eux mèmes![4]
Poniatowskim wstrząsa ta wiadomość i o mało nie spadł z siodła. Nie skarży się jednak, tylko z pogardą spogląda na Francuza, zaciska zęby i syczy:
– Pies was trącał!
Polskie baterie rwą w kawały rosyjskie stanowiska i ciała. Smród spalonego sukna, ciała, skór i sierści dobitnie świadczy o skuteczności ataku. Brnąc w błocie po kostki, czasem i po kolana, bez nijakiej nadziei na pomoc, trwa dzielnie polska artyleria. Tak jak i cały korpus ledwie zipie, goniąc ostatkiem sił. Cierpią także i konie; pozapadane w błoto po pęciny, w szybkim czasie nabawiły się bolesnych grud[5] i nieraz nadludzkiej siły potrzeba, by wydrzeć je z gnoju i odprowadzić gdzieś w suche miejsce.
Szczątki polskiej jazdy i artylerii odpierają w ciągu najbliższych kilku godzin dwadzieścia szarż rosyjskich. Major Romański z podziwem i uznaniem patrzy na swych dzielnych chłopaków, z których każdy zastępuje teraz trzech, a nawet czterech martwych lub rannych kompanów. Sześciogodzinny, śmiertelny bój przerywają dopiero nagła silna ulewa i zimny wiatr, które do zmierzchu zawładnęły polem bitwy. Trzy tysiące Polaków dotrzymało placu dziewięciu tysiącom Rosjan Miłoradowicza, którzy skorzystali z zapadających mroków i zdołali wycofać się poza zasięg polskich luf.
Obozem zalegli nieopodal włości gubernatora Rostopczyna, tego samego, który nie tak dawno polecił puścić z dymem Moskwę, by ani jedna jej cegła i dachówka nie dostały się w ręce Francuzów. Nim udali się na spoczynek, dane im było podziwiać żałosne szczątki pięknego niegdyś, zachwycającego pałacu w Woronowie, który ze szczętem spłonął, podpalony ręką właściciela. Na wypalonych murach posiadłości nakazał Rostopczyn napisać, co następuje:
Przez dziesięć lat życia mego intraty i czas mój na upiększenie tego miejsca obracałem, łożąc na nie milion rubli, dziś palę go swą własną ręką, aby pies Francuz w nim schronienia ni żadnej zdobyczy nie znalazł.
– To Azjaci i barbarzyńcy. – Poniatowski, zdumiony i zmartwiony widokiem zniszczeń, spoglądał na zgliszcza. – Nie rozumiem, jak można niszczyć własny dom tylko po to, by nie wpadł w ręce nieprzyjaciół. Aspirują, by zwać ich Europejczykami, gdy tymczasem...
– Oni już inni nie będą – zauważył smętnie Julian Zakrzeński. – Wasza Miłość raczy zauważyć, że blisko pięćset lat mongolskiej zwierzchności nad tymi ziemiami zrobiło swoje.
– Zdziczeli do cna. – Kicki przygładził dopiero co sypiącego się wąsa. – Z dzikusami tej wojny się nie wygra.
– Podobnież Bonaparte planuje hibernę w Moskwie – bąknął Artur Potocki. – Oby nas przy tym wszystkim nie zamroził.
– Wciąż jeszcze czeka na wieści od cara – wyjaśnił Poniatowski. – Liczy na pokój, ale mnie się zdaje, że z owego pokoju nic nie będzie. Aleksander wie, co czyni. Wciągnął nas już tak daleko, że zniszczy bez jednego strzału. Pomyślcie, panowie, gdzie Warszawa, gdzie Paryż... Trzeba nam się modlić chyba jedynie o cud jakiś, bo tylko cudem wyjść stąd będzie można. Jeszcze ze dwa–trzy takie starcia jak to i wnet z korpusu naszego ostanie jedynie wspomnienie.
Dowódcy poszczególnych jednostek nawet nie zamierzali zabierać głosu. Milczeli zasępieni, spoglądając na dopalające się szczątki Rostopczynowego dworu, które wnet ugasił wzmagający się wiatr, przykrywając zgliszcza miękkim muślinem śniegu.
– No i dopadła nas zima. – Na otwartej dłoni Stanisława topniały właśnie pierwsze płatki śniegu. – Nie wierzę, byśmy wyszli z tego cało. Jeśli nie Rosjanie, to mróz nas zabije.
– Bo wykraczesz, Stasiu – próbowała go pocieszyć i rozweselić Joasia. – Pamiętaj o nas.
Zakrzeński wolno zbliżył się do dziewczyny i delikatnie położył dłoń na jej brzuchu, gdzie pod sercem lęgło się dopiero nowe, kruche życie. Cieszy go to, a zarazem przeraża wizja odwrotu spod Moskwy. Gdyby tak teraz odejść, może byłaby i nadzieja na przetrwanie i urodzenie dziecka gdzieś w Polsce, może nawet w majątku. Chłopak sili się na optymizm, ale wszystko niweczy brutalny realizm. Z kompanii artylerii, z którą wyruszał do boju, pozostała nieledwie słabiutka bateria, w której lada dzień braknie tak ludzi, jak i koni i amunicji.
Dni robiły się coraz krótsze i zimniejsze – witały ich śniegiem i przymrozkiem, żegnały zaś wilgocią i błotem, w którym tonęły zaprzęgi, wojsko zaś brnęło po kolana w zimnej brei. Ciepłe okrycia przydały się teraz, jak znalazł. Po bitwie pod Czirikowem nastał czas wytchnienia, który polski korpus wykorzystał na pozbieranie sił i doprowadzenie się do ładu. Ostatki kompanii Romańskiego dokooptowały do swych szeregów pojedyncze działony i szczątki baterii tak konnych, jak i pieszych, z nadzieją, że uda się odrodzić choćby namiastkę przyszłego wojska. Każdy koń był w te dni na wagę złota. Starano się nie przemęczać zwierząt, nie objuczać ich dodatkowym ciężarem. Koniowodni i zwoszczyki mieli przykazane, by dosiadać koni jedynie w ostateczności; na wyraźny rozkaz i w gotowości do walki.
Tymczasem biwakują, jak i gdzie kto może. Żołnierze rozpalają ogniska albo przysiadają się do już rozpalonych, stawiają prymitywne szałasy lub choćby ścianki z chrustu dla ochrony przed chłodem i wiatrem.
Pewien podpity już nieźle srebrny huzar[6], owinąwszy się szczelnie mentykiem, zapiąwszy porządnie pętlice i złapawszy – zdobytą na Rosjanach – siedmiostrunną gitarę, piał wesoło, brzdąkając i uderzając rytmicznie w pudło instrumentu:
Na zew Bonapartego ruszyliśmy do boju,
Do kraju paskudnego pełnego gnid i gnoju.
Jak w trumnie tutaj zimno, więc mknij do dziewek pilno,
Bo u tych Poleczek bije żar z dupeczek.
To z nimi trzeba być, jedyna w nich nadzieja,
Jeżeli chce się żyć, gdy wkoło wciąż zawieja.
A starczy im za płacę, gdy ruszysz pogrzebaczem,
Bo u tych Poleczek bije żar z dupeczek.
Nasz cesarz, tak gadają, u cipki najładniejszej
mieszkanko wnet wynajął od naszych nor cieplejsze.
Tam, nie czekając maja, ona mu zniesie jaja,
Bo u tych Poleczek bije żar z dupeczek[7].
– Rozglądajcie się dobrze, może kto się nada do naszej kompanii. – Stanisław, który wybrał się na rekonesans między ogniskami wespół z Joasią i dwoma kapralami, polecił szukać wśród żołnierzy samotnych artylerzystów i innych zdatnych do służby przy armacie. – Major gadał, że jest zgoda księcia Józefa, by przyprowadzić każdego, kto się nada. Ja już nawet jednego widzę.
– Kogóż to? – Jowanka usiłowała dojrzeć wskazanego w tłumie wiarusów.
– A tego! – Zakrzeński wskazał rosłą postać skuloną przy ognisku i zajętą skwapliwym opróżnianiem kociołka z jakiejś smakowitej zawartości. – Nie poznajesz?
– Co to za jeden? – Dziewczyna uważnie przyglądała się jedzącemu wielkoludowi, okutanemu w grubą sukienną szubę z bobrowym kołnierzem i z nasadzoną głęboko na uszy grenadierską bermycą.
– Naprawdę nie poznajesz?
W odpowiedzi wzruszyła jedynie ramionami i zmarszczyła czoło.
– A tego, co mi łeb rozwalił, pamiętasz?
– Matys Słowik! – Jej twarz opromienił nagle szeroki uśmiech. – Skądże on tutaj?
– Skąd i my wszyscy. Taki sam żołnierz jak ty i ja.
– Przydałby się nam przy armacie. – Fachowym okiem docenił jeden z kaprali. – Trza pierw zapytać o zgodę tego, kto nim dowodzi.
– Podobnież pułkownik Krukowiecki, ale tego nagabywać teraz o nic nie warto.
– A dlaczegóż to? – Za ich plecami pojawił się sam rzeczony pułkownik. – Cóż takiego ze mną złego, sierżancie?
– Powiadają, że pan pułkownik ciężko zaniemógł. – Zakrzeński wyprężył się służbiście i trzasnął obcasami. – Że po tym, jak jenerał Grabowski...
– Wystarczy, sierżancie – uciął Krukowiecki. – Z czym do mnie przychodzisz?
– Z prośbą. Pan major Romański ludzi do bateryj naszych konnych zbiera. Mało nas, że i niedługo nie będzie komu za wiszor chwycić...
– Mówże jaśniej, czego chcesz, chłopcze!
– Ośmielam się prosić pana pułkownika o tego tam żołnierza. – Stanisław wskazał siedzącego opodal przy ogniu Matysa.
– Taki wielkolud? Nie lepszy będzie w grenadierach, jak do tej pory?
– Siły ma za czterech, panie pułkowniku. Trza będzie, to i armatę sam przestawi do celowania.
– Niech będzie. Bierzże go sobie tedy. – Pułkownik machnął ręką. Do Słowika zaś huknął: – Hej, olbrzymie!
– Na rozkaz! – Tamten zerwał się na nogi.
– Pójdziesz z nimi! Przydaję cię do artylerii.
Słowik przez chwilę stał niezdecydowany i z zaciekawieniem przyglądał się grupce artylerzystów oraz swemu dotychczasowemu rozkazodawcy.
– Panienka Joasia – doznał nagle olśnienia. – I pan Staś...
– A ruszże się, gamoniu! – przynaglił go wesoło Krukowiecki. – Do armat idziesz!
Najmilsza!
Sam już nie wiem jak i w jakie słowa ubierać to, co mnie tutaj spotyka. Dawnom już nie czuł się taki mały i tak słaby, jak w owe dni, gdy nam na czczych posiedzeniach przy ogniu czas trawić przyszło.
Stoimy obozem w przepastnych borach wedle Moskwy. Przed nami, gdzieś pośród gęstwiny rozłożył się obozem warownym sam Kutuzow. Jego plany i poczynania stoją przed nami wielką tajemnicą. Pytałem księcia Poniatowskiego o zamiary cesarskie względem Rosjan, ale on zbywa nas ogólnikami. Ponoć Bonaparte szykuje się ostać tu na zimę. Ciężka to może być dla nas wszystkich przeprawa, ale daj Bóg, byśmy do wiosny na nogi stanęli i z Moskalami zrobili porządek.
Cesarz coraz bardziej zadziwia nas i zdumiewa, bo zamiary posiada niekiedy bajkowe i fantastyczne. Mówił mi skrycie książę Józef, iż Bonapartemu marzą się wielkie przebudowy świata. Także i Rosji samej. Po naszym wielkim nad Aleksandrem zwycięstwie zamiaruje Napoleon uczynić mego pryncypała księciem... smoleńskim! Takiej facecji, jak żyję, lubo nie słyszałem. Po nadaniu Smoleńska Poniatowskiemu, postanowił ogłosić we Francji i w Polsce pobór do wojska; chce zorganizować jakieś bliżej nieokreślone oddziały polskich kozaków, które mają być antidotum na wszelkie bolączki Grande Armeé. Czeka też Bonaparte na jakieś cudowne młynki do mielenia zboża, w które to machiny ma być uzbrojony każdy pododdział niżej kompanii. Młynki owe miały już ponoć dawno temu dotrzeć do nas, byśmy mogli mleć samodzielnie zboże i wypiekać chleb.
Ze Staszkiem i tą jego synogarlicą wszystko w najlepszym porządku. Z tego, com się od nich dowiedział, gdzieś wedle wiosny–lata możemy się spodziewać zostać ty babką, a ja dziadkiem! Widać, że młodzi nie próżnują. Cieszyłbym się tym jeszcze bardziej, gdyby im kto ślubu przed tym udzielił, a nie bardzo ma kto, bo klechów ci w naszej armii jak na lekarstwo.
O Józiu nijakich wieści nie mam. Tyle wiem, co od Ciebie, że uciekł z domu i do naszych przystał. Strach mnie z nóg ścina, gdy pomyślę sobie, że ten basałyk zdąża tu teraz w ciżbie podobnych sobie smarków, nie obytych ani z bronią, ani z hukiem dział, ani tym bardziej z brudem, nędzą, głodem i śmiercią. Ta ostatnia kosi, nie szczędząc nikogo, że i z naszego korpusu nieledwie trzy tysiące głów ostało. Ilu przez zimę zemrze, o tym nawet myśleć nie chcę.
Pamiętaj, iż gdybym postradał żywot w tych ruskich pustkowiach, powinnaś wziąć sobie za mąż kogo zacnego, a i córkę naszą Jadwisię takoż dobrze wydać. Z winnic intrata pewna, choć nieco się boję, by Cię kto nie oszwabił. Strzeż się tedy łajdaków i przecher. Pamiętaj, że masz pod bokiem sąsiada zacnego i pryncypała. Doń się tedy uciekaj, w razie jakiej potrzeby.
Całuję i ściskam Cię mocno, takoż i Jadwisię. Ostańcie w zdrowiu i z Bogiem.
Wasz mąż i ojciec – Julian Zakrzeński.
W obozie pod Moskwą, 27 września 1812.
– Lauriston ma przywieźć pokój! Koniecznie! – Bonaparte wielkimi krokami, ciskając okiem gromy na prawo i lewo, przechadzał się po komnatach cudem uratowanego z pożogi Kremla. – Jeżeli nie dogada się z Kutuzowem, sam już nie wiem, co robić... Ale nie... musi się dogadać! Musi mi przywieźć zapewnienie pokoju...
– Sire... – Caulaincourt próbował coś powiedzieć, ale cesarz nie pozwolił mu nawet zacząć.
– Siedź cicho, Armandzie! Nie chciałeś jechać do Petersburga, tedy zamilknij i nie odzywaj się wcale! Zmarnowałeś i zaprzepaściłeś swą szansę!
– Wiesz doskonale, sire, że Rosjanie nie pójdą na żadne ustępstwa. – Wielki koniuszy nie dał się zbić z pantałyku. – Milczenie Jego Imperatorskiej Mości jest aż nadto wymowne.
– Nie oczekuję cudów, Armandzie! Pragnę jedynie pokoju z Rosją, nawet jeśli ów pokój będzie dla nas niekorzystny! Zależy mi już tylko na tym, by wyjść z twarzą z owej zawieruchy, wrócić do domu przed zimą, i to w glorii chwały!
– Jakub też nic nie wskóra, Votre Majesté. – Caulaincourt nie poddawał się gniewowi cesarza. – Zresztą obaj ostrzegaliśmy Waszą Cesarską Mość, że nic z tego nie wyjdzie.
– Co zatem?
– Proponowałbym poczekać jeszcze chwilę i jeżeli Lauriston niczego nie przedsięweźmie, pozbierać manatki i wrócić do słodkiej Francji. Pono Bennigsen, szef sztabu Kutuzowa, całkiem zmyślnie omotał Murata i ten je mu z ręki.
– Interesujące. – Bonaparte zamienił się w słuch. – Nie spodziewałem się, że tak łatwo można kupić mego szwagra Joachima.
– Murat bardziej lęka się o swe królestwo niż o cokolwiek innego. Jeżeli Rosjanie go usidlą i kupią...
– To co?
– Tedy lepiej od razu zbierajmy się do odwrotu!
Nie dane było wojsku księcia Józefa długo popasać i odpoczywać, choć i te chwile wytchnienia pozwoliły na rozpalenie ognia, zjedzenie ciepłej strawy, wysuszenie odzieży i kilka godzin snu. Ledwie bowiem złapali oddech i odpoczęli nieco, już ich wezwano na plac, by z początkiem października byli gotowi do dalszego marszu za nieprzyjacielem.
Poniatowski osobiście obchodził obóz; gratulował żołnierzom, chwalił za wojenne przewagi, za odwagę i poświęcenie. Wszyscy jednak doskonale wiedzieli, że jeszcze kilka takich starć i z bitnego korpusu pozostaną ledwie pojedyncze kompanie.
Bladym świtem pierwszego października całe wojsko polskie stanęło do przeglądu przed królem Neapolu, który przybył poprzedniego wieczora. Murat był wniebowzięty postawą diabłów znad Wisły. Ze wzruszeniem i wielkim uznaniem przemawiał do najwierniejszych z wiernych:
– Mon braves! Wielce rad jestem mieć was pod swą komendą, a u boku mego wiernego druha i przyjaciela, księcia Józefa. Daliście przykład niezrównanego męstwa, nawet wtedy, gdy przyszło wam walczyć w osamotnieniu, bo ten łajdak i szmaciarz Lahousaye nie raczył was, mimo próśb, wspomóc i wesprzeć sukursem choćby i najlichszym. Podziwiam was za upór i lojalność i wierzcie mi, że zawsze chciałbym mieć pod swą komendą samych Polaków!
– Ciekaw jestem, kiedy nas Murat po dupach całować zacznie? – Chorąży Kobyliński, nowy nabytek w szeregach artyleryjskich, do niedawna saper, uśmiechnął się kwaśno – Kiedy nas potrzebują, gotowi zrobić i obiecać wszystko, byśmy tylko przyszli z pomocą.
– Nie desperuj – rzucił Święcicki. – Niech się Francuzy cieszą, żeśmy z nimi poszli, niech wiedzą, że Polak bić się potrafi...
– I umierać za cudze sprawy – burknął któryś z kanonierów. – Lepiej jeść by co dali, bo już żywot do pleców przysycha.
Pogoda dawała się również we znaki. Tuż po walce ziemię okrył gruby pled śniegu, który niebawem stopniał, zamieniając pola i drogi w istne morze błota. Wojsko na gwałt szukało suchego, twardego placu, by choć na moment poczuć grunt pod stopami.
Nastały ciężkie dni, znaczone ciągłym pościgiem za siłami Kutuzowa. Ludzie brnęli po kolana w błotnistej mazi, konie zaś chorowały i odmawiały posłuszeństwa, ustając po drodze i ponuro zwieszając łby nad okami mętnych kałuż.
Podczas jednej z potyczek kozacy Miłoradowicza o mały włos nie ubili samego Murata i gdyby nie trzeźwa postawa Pepiego, cesarski szwagier pozostałby na zawsze w rosyjskiej ziemi. Na szczęście Poniatowski posłał za jazdą króla Neapolu swoich piechurów i gdy kozacy zawrócili, chcąc uderzyć na ścigających ich, a wytracających tempo Francuzów, Polacy nadbiegli szybkim marszem i prawie bez zatrzymywania się, powitali szarżujących Rosjan salwą ze wszystkich luf. Lepka maź błota oraz końskiej i ludzkiej juchy pokryła pobojowisko. Trup podkomendnych Kutuzowa słał się gęsto, a Murat miał teraz szansę wycofać się bezpiecznie poza zasięg ich szabel i spis.
W ogólnej rąbaninie wzięła również udział bateria Zakrzeńskiego, choć koła armat i przodkarów grzęzły w błocie po osie i trzeba było nie lada wyczynów, by dotrzymać placu silniejszym niejednokrotnie Rosjanom.
– Jeżeli możesz, pozostań z tyłu, przy trenach albo kuźniach. – Stanisław mówił szybko i niewyraźnie do Joanny. – Nie chcę cię... was stracić. Szymek!
– Słucham! – Ten przypadł do Zakrzeńskiego.
– Odprowadzisz Joasię na tyły!
– Kiedy nie wolno! Nie teraz!
– To rozkaz!
– Rozkaz jest jeden! Przy armacie stać! Jak mnie major zobaczy, żem z linii zszedł za prywatą...
– Coś rzekł?!
– Za prywatą! Tedy mi w łeb palnie albo sabrą[8] rozpłata! To wojna...
– Co tu się dzieje, do cholery?! – Przy zwaśnionych pojawił się sam Jan Romański. – O co jest sprzeczka?!
– Posłusznie melduje, że już o nic. – Młodzik ostygł nagle i o swarach zapomniawszy, jął szacować odległość.
– Wiem, że boisz się o dziewkę – dowódca w lot zrozumiał intencje chłopaka – ale Szymek ma rację. Z linii w czas walki zejść niepodobna.
– Boję się o nią, panie majorze. – Śmiało spojrzał w oczy pryncypała. – Matką będzie, a tu jako żołnierz prosty występuje.
– Matką? – Romański się zamyślił. – Niechże tedy ze mną pójdzie. Do sztabu ją odstawię. Przy księciu bezpieczna będzie.
– Nie byłbym tego taki pewien! – Zachichotał któryś z subalternów.
Kolejne dni upłynęły na ciągłych utarczkach z ariergardą Michaiła Miłoradowicza, zwłaszcza zaś z sotniami dońców, szeroką ławą atakujących, potem znów umykających w pośpiechu, by nieostrożnych Francuzów i Polaków wciągnąć w zasadzkę. Awangarda Murata i Poniatowskiego nie dała się jednak wciągać do tej krwawej zabawy.
Ulewy i chłody przeplatały się z ciepłymi momentami słonecznych dni wielobarwnej jesieni. Dzień w dzień, niemal bez odpoczynku, rąbano się, kłuto i strzelano z największą zaciętością. Trup padał równie gęsto jak pod Smoleńskiem i Borodino. Pech jednak chciał, że jazdy francuskiej i polskiej ubywało po każdym takim starciu w zatrważającym tempie. Wreszcie, czwartego października, ostatni raz awangarda Murata poszła do ofensywy, spychając na całej linii wszystkie oddziały rosyjskie, które jak niepyszne wiały ku wałom obozu warownego wedle Tarutina.
Zgonione szyki polskie naprędce szukały schronienia przed nadchodzącym chłodem nocy. Budowano prymitywne szałasy, wykopane w ziemi, pokryte chrustem i darnią ziemianki. Z wiosek okolicznych nie pozostało bowiem nic; albo spłonęły do szczętu, albo zostały rozebrane na opał.
Mróz ściął wnet wszystko i pozbawieni schronienia ludzie, zwłaszcza kawalerzyści, marzli niemiłosiernie, stojąc pod gołym niebem przy mikrych ogniskach. Ci, którzy nawiedzili Moskwę i zrabowali tam wiele różnorakiego dobra, wykorzystywali je teraz do budowy prymitywnych schronów albo palili, chcąc choć trochę ogrzać siebie i konie.
– Zdałoby się jakie ciepłe miejsce. – Jasiek rozejrzał się wokoło. – Ino gdzie?
– Trza sposobem – odezwał się milczący zazwyczaj olbrzym Matys. I nie czekając, złapał za łopatę, by w marznącej ziemi wykopać spory płytki dół. Po czym złapawszy za ogon działa, usiłował ustawić je ponad wykopem. – Pomóżcie!
– Cóż chcesz zrobić? – Zakrzeński spoglądał nań jak na wariata.
– Obaczycie zaraz! – ponaglał Słowik. – Nie gadajcie, pomóżcie!
Złapali się wespół z Jaśkiem i Szymkiem, a kiedy już dokładnie nad wykopem ustawili zaprzęg, olbrzym komenderował dalej.
– A teraz gałęzi, chrustu, a cetyny trza nanieść i całą armatę z przodkarą dobrze okryć.
– Chytrze! – pochwalił Stanisław.
Niebawem leżeli ciasno w ciepłej jamie, wymoszczonej zdobycznym, wydębionym od Francuzów za gąsior wódki dywanem, cetyną i zeszłorocznymi liśćmi. Pociągali podłą przepalankę i cieszyli się jak dzieci, że im na głowę nie pada.
– Żeby się jeszcze ogień dało tu rozpalić – rozmarzył się Szymek.
– Nie za dużo byś chciał? – pokpiwał Jasiek. – Może jeszcze jaką dziewkę, by ci się zadem nastąpiła?
– Zmilknijcie! Dajcie spać! – zrugał ich Zakrzeński. – Nie wiadomo kiedy znów nam głowy przyłożyć przyjdzie i pospać nieco! Konie nie mają takich rozkoszy jak my!
I naraz każdy pomyślał o biednych stworzeniach bożych dygocących z zimna pod cienkimi derkami, głodnych i pokrywających się szronem.
Zasypiając, wciśnięty między Matysa a Jaśka, usłyszał Stanisław czyjeś gromkie nawoływania, jakby pozdrowienia. Słyszał, niby we śnie, nazwisko Lauriston, powtarzane i odmieniane przez wszystkie przypadki. Ktoś gadał coś podniesionym głosem o armistycjach albo i o całkowitym podpisaniu pokoju z Petersburgiem. Potem nie słyszał już nic, kołysany lodowatym wiatrem i tulony do snu miękkim oddechem Morfeusza.
A więc jednak pokój jest możliwy! Nawet nie wiesz, Ukochana, jak bardzo się cieszę, że wreszcie zdecydowano się na ów krok. Niech dobry Bóg da, aby zapanował błogostan i abyśmy mogli wreszcie wrócić do domu! Cesarz wysłał ponoć parlamentarza w osobie marszałka Lauristona, by ten układał się z Kutuzowem. Gdyśmy się o tym dowiedzieli, radość wstąpiła w nasze serca.
Przyznam Ci się, że chociażem żołnierz, dosyć już mam owej wojny, która donikąd nas prowadzi, bo ani Moskale nie pobici i nie pognębieni, a nas ubywa z dnia na dzień z głodu, chorób i bezustannych z wrogiem utarczek. Żyjemy tu niby jakie nomady, albo gorzej, bo bez namiotów i dachu nad głową. Każdy z nas, nawet książę Poniatowski, śpi, gdzie popadnie. Na noc często okrywamy się słomą i strzechą z rozebranych chat, by rano wyłamywać się wręcz spod skorupy skutej lodem. Dziw jeno, żeśmy całkiem nie pomarzli.
By tego mało było, do kompanii dodano mi teraz i Joasię, siostrzenicę i wnet pewnie synową naszą. Muszę się nią zająć, bo ze Stachem przy armacie jej teraz zupełnie nie po drodze. Zdałby się jej teraz jaki lepszy wikt. Przy nadziei przecie, a tu tylko samo końskie ścierwo, choć i bydło czasem bijem, kiedy na postoju znajdziemy. Woda po deszczach zepsuta, przeto gotować ją muszę dla niej i dla siebie; chleba za to jak na lekarstwo, nie mówiąc o jarzynie i lada jakich fruktach.
Już lepiej na głodnego chadzać, niż byle czym kałdun zapychać i dyzenterii się nabawić. Nawet sam Murat obywa się smakiem, kawał rzemienia żując, by tylko głód oszukać. Ponoć ci, co w Moskwie popasają, opływają we wszelkie dostatki: kawę, herbatę, a nawet cukier i konfiturę. Był tu u nas nawet jeden oficer od intendentury i obiecał owych specjałów przywieźć nieco i dla nas, byśmy pokosztowali lepszego.
Strach zapuszczać się za furażem, jak tylko w większych grupach i to pod bronią. Wciąż strzec się trzeba kozaków i okolicznego chłopstwa, które zbite w zbrojne gromady, okrutnie nas nęka, wielu zabijając albo przed śmiercią męcząc okrutnie. Fanatyzm owych mużyków graniczy z absurdem. Na czapach noszą krzyże, jakby na krucjatę ruską szli przeciwko korsykańskiemu diabłu i nam, jego pomocnikom.
Murat sam próbuje układać się z kozakami Miłoradowicza. Słodzą mu oni przy tym i kadzą, jak – nie przymierzając – ksiądz Kaśce, zwąc kozackim królem. Tak im się cesarski szwagier spodobał. Bo istotnie, jeździec zeń znakomity, a przy tym jak car bizantyjski chadza ubrany, błyszcząc od złota i drogich kamieni. Za samą jego karabelę polską można by pewnie kompanię piechoty wystawić.
Kończę, bo wnet czas służby zaczynam, uciążliwej, nocnej. Od godziny dziesiątej w noc aż do czwartej rano mamy jeździć pośród linij naszych i liczyć nieprzyjacielskie ogniska i tylu ludzi, ilu tylko dostrzec zdołamy, a przy tym pilnować się musim, by nam kto łba nie zdjął, bo choć rozejm jest, nigdy nic nie wiadomo. Coś mi się zdaje, że Kutuzow nie zasypia gruszek w popiele i czas armistycyj przeznaczył na uzupełnienie i dozbrojenie armii.
Jutro, najdalej pojutrze mam jechać wespół z księciem Poniatowskim do samego cesarza, do Moskwy. Życz nam tedy szczęścia i dobrego obrotu spraw.
Bywaj zdrowa, Ukochana moja
Twój mąż Julian
10 października 1812.
PRZYPISY