Najdłuższa droga - Piotr Śliwiński - ebook + audiobook + książka

Najdłuższa droga ebook i audiobook

Piotr Śliwiński

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Bohaterów zastajemy na wojennym szlaku podczas odwrotu Wielkiej Armii spod Moskwy. Wielu pochłoną lodowate nurty Berezyny, wielu padnie wśród litewskich bezdroży, a szczęśliwcy – poprzez Wilno i Warszawę – dotrą do Krakowa, by wiosną 1813 roku ruszyć do Saksonii, gdzie w październiku armia cesarza Napoleona zderzy się pod Lipskiem z siłami koalicji antyfrancuskiej. Obok postaci fikcyjnych napotkamy wielu bohaterów znanych ze stron podręczników historii na czele z cesarzem Napoleonem I, księciem Józefem, generałami Dąbrowskim, Kniaziewiczem i Caulaincourtem, z Henriettą de Vauban, Zofią Czosnowską, i Aleksandrem Fredrą, marszałkami Neyem, Davoutem, Muratem i pułkownikiem Dwernickim… Pojawi się – i to kilkakrotnie – osławiona biała dama Poniatowskich, złowróżbne widmo upadku rodu i ojczyzny.

Kto przeżyje ten trudny czas? Czy Jowanka i Stanisław odnajdą się w owej zawierusze? Dokąd los rzuci Józefa? Tego wszystkiego dowie się Czytelnik z kart niniejszej książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 465

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 44 min

Lektor: Andrzej Pietruszka
Oceny
4,6 (10 ocen)
8
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
SlawekPluta

Nie oderwiesz się od lektury

Popularność




Re­dak­cjaPa­wel Wie­lo­pol­ski
Ko­rektaMag­da­lena Świer­czek-Gry­boś
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt okładkiDark Crayon
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Piotr Śli­wiń­ski, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-593-0
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

ROZ­DZIAŁ I

Sem­per fi­de­lis

– Ostawi! Nie strie­liaj! Nie­lzja! – Dłoń ro­syj­skiego ofi­cera mocno za­ci­snęła się na lu­fie gwin­to­wa­nego je­gier­skiego sztu­cera. – Ostawi rużjo![1]

– Wa­sze Bło­go­ro­die? – Zdu­miony żoł­nierz pa­trzył na zwierzch­nika, który jed­no­znacz­nym ge­stem za­bro­nił strze­lać. – Eto wragi! Kak...

– Ty zna­jesz? Eto Po­liaki!

– Nu i szto?[2]

– Oni nie gra­biat’, nie pod­żi­ga­jut’ i nie na­si­łu­jut’. Pra­wo­sław­nyje cer­kwi nie oskwier­nia­jut’[3]. – Ofi­cer tłu­ma­czył cier­pli­wie swej ro­cie spryt­nie skry­tej po­śród le­śnej gę­stwiny.

Nie­świa­dom za­gro­że­nia pol­ski od­dział prze­ma­sze­ro­wał wolno i bez prze­szkód le­śnym duk­tem. Kule, ma­jące uśmier­cić pie­chu­rów ze srebr­nymi or­łami na cza­pach, po­zo­stały głę­boko w ka­na­łach luf. Za pie­chotą prze­mknął szybko od­dział jazdy, ja­kieś nie­do­bitki ar­ty­le­rii i znów pie­chu­rzy.

Wą­tły kor­pus księ­cia Jó­zefa znów był w mar­szu. Wy­słany na roz­po­zna­nie w skła­dzie wiel­kiej awan­gardy Mu­rata, za­le­d­wie dwa dni po­pa­sał u wrót Mo­skwy. Nie dane więc było Po­la­kom za­kosz­to­wać spe­cja­łów i luk­su­sów ro­syj­skich sta­ro­żyt­no­ści i nie­bo­tycz­nych bo­gactw roz­sza­bro­wa­nych przez Fran­cu­zów, Niem­ców i Wło­chów.

Wle­kli się od do­brych kil­ku­na­stu dni przez wer­tepy i lasy na po­łu­dnie od Mo­skwy, raz po raz wpa­da­jąc na więk­szy lub mniej­szy ro­syj­ski od­dział, z któ­rym mu­sieli to­czyć krwawe, wy­czer­pu­jące utarczki. Ta­kich sy­tu­acji jak po­wyż­sza, że Ro­sja­nie od­stą­pili bez walki, było nie­wiele, ale świad­czyły o sza­cunku, ja­kim da­rzyli pol­skich wro­gów.

Idący na czele Po­nia­tow­ski wie­lo­krot­nie da­wał do­wody mę­stwa i od­da­nia spra­wie. By­wało nie­raz, że oso­bi­ście rwał z ko­pyta do boju, wio­dąc za sobą całą jazdę kor­pusu, zaś jego pod­ko­mendni po­świę­cali się bez reszty, ra­tu­jąc tyłki swym fran­cu­skim alian­tom i wy­cią­ga­jąc z opre­sji sa­mego sza­leńca Mu­rata.

Ra­do­wał się swym woj­skiem Pepi, ale jesz­cze bar­dziej fra­so­wał o los ca­łej ro­syj­skiej kam­pa­nii. Sechł jak wiór, mało jadł, jesz­cze mniej spał, a kiedy do­star­czono mu list od ce­sa­rza, w któ­rym ten mia­nuje go księ­ciem smo­leń­skim, Po­nia­tow­ski o mały włos nie udu­sił się z ner­wo­wego śmie­chu.

– Pa­radne! Pa­radne! Cóż za fan­ta­sta! Dux Po­nia­to­sky pan na Smo­leń­sku! Pa­radna fa­ce­cja!

Śmie­szyły i za­trwa­żały go nie­raz po­sta­no­wie­nia Bo­na­par­tego, ale nie bun­to­wał się, nie da­wał po so­bie po­znać nie­chęci do nie­któ­rych ce­sar­skich roz­ka­zów. Po­zo­sta­wał wierny sta­rej rzym­skiej za­sa­dzie, że gdy się raz ko­muś dało słowo, na­leży go do­trzy­mać do końca.

Wśród tych, któ­rzy wraz ze swym wo­dzem po­szli na nie­pewne i za­pa­dli w nie­prze­byte pod­mo­skiew­skie lasy, był także Sta­ni­sław Za­krzeń­ski na krok nie­od­stę­pu­jący swej Jo­asi. Te­raz byli z sobą dzień i noc. Ra­zem opa­try­wali ar­matę, ra­zem za­sy­piali u jej ogona, cza­sem na ścię­tej na­prędce ce­ty­nie, nie­kiedy znów na go­łej ziemi.

Dni i noce są co­raz zim­niej­sze, cza­sem tra­fia się przy­mro­zek, cza­sem i spory mróz. Zda­rza się, że syp­nie śnie­giem. Wów­czas wszy­scy z kom­pa­nii ma­jora Ro­mań­skiego przy­po­mi­nają so­bie, jak to Jo­asia or­ga­ni­zo­wała im cie­płe okry­cia, dzięki któ­rym mogą prze­trwać chłody i za­bez­pie­czyć się przed nad­cho­dzącą zimą.

Dawno już zje­dli za­pasy zgro­ma­dzone przez dziew­czynę; za­równo te otrzy­mane w po­dzięce za ode­bra­nie po­rodu, jak i zdo­byte w pod­mo­skiew­skich sio­łach. Te­raz po­wró­cili do ko­niny i wod­ni­stej po­lewki na kiep­skiej mące i kilku gar­ściach ka­szy.

– Kto ar­maty cią­gnąć bę­dzie, jak ko­nie zjemy? – sarka za­wie­dziony ma­jor. – Obie­ca­łem księ­ciu, że mu wszyst­kie do­pro­wa­dzę, ale wi­dzę, że nie po­do­łam.

– Damy radę! – po­cie­szał go Świę­cicki. – Jesz­cze nie wszystko stra­cone.

– Obyś miał ra­cję, Wik­to­rze...

– Jest dy­rek­cja od króla Ne­apolu! – Przy­pada do nich na spie­nio­nym ko­niu Ko­nar­ski. – Mamy ru­szać za­raz za ka­wa­le­rią!

– Do koni! – Ro­mań­ski dźwiga się na sio­dło. – W skok!

Ar­ty­le­rzy­ści po­rwali się ku za­przę­gom i nie­licz­nym już wierz­chow­com. Reszt­kami sił chwy­tają za stem­ple, szu­fle i wy­ciory, wska­kują na jasz­cze, przod­kary i la­wety. Ten i ów do­siada wierz­chowca we­spół z kom­pa­nem i obaj gnają na po­zy­cje. Jed­nym z nich jest Staś Za­krzeń­ski, który wcią­gnąw­szy na koń­ski grzbiet swą wy­brankę, rwie co sił ku wsi Wo­ro­nowo, skąd do­biega ka­no­nada dział i po­je­dyn­cze ka­ra­bi­nowe strzały.

Po­lacy roz­wi­jają szyk. W ruch idą prze­pal­niczki, świeczki i lonty. Wszy­scy ze sto­ic­kim spo­ko­jem cze­kają na ata­ku­ją­cych Ro­sjan, choć wy­pa­dły na przed­pole, spo­cony ze stra­chu Fran­cuz drze się ile wle­zie:

– Les co­sa­ques! Les co­sa­ques!

– Tuj! Cel! Rdzen­nym pal! – I w stronę ata­ku­ją­cych ka­wa­le­rzy­stów ro­syj­skich sy­pie się grad ar­mat­nich kul.

– Pod­puść­cie ich jak naj­bli­żej! – Sta­ni­sław usi­łuje na­śla­do­wać wia­rusa Ra­do­nia. – Kar­tacz w rurę! Tuj ogień na wprost! Cze­kać! Jesz­cze! Wstrzy­maj! Cze­kaj!

Już czuć w po­wie­trzu odór koń­skiego potu i mdły za­pach uprzęży, rzę­dów i cza­pra­ków. Jesz­cze mo­ment... jesz­cze. Nerwy na­pięte jak po­stronki i na­raz...

– Pal! – Roz­kaz zwie­lo­krot­niony echem wy­strza­łów i huk na­gły rwie po­wie­trze, wy­szar­pu­jąc krwawe dziury w sot­niach ko­zac­kich i szwa­dro­nach ki­ra­sjer­skich.

Po­nia­tow­ski, który wy­sfo­ro­wał się zbyt da­leko przed sze­reg, tnie szpi­crutą po doń­skich kar­kach, opę­dza się ni­czym od nie­sfor­nych much i nie zwa­ża­jąc na tłum wro­gów i świst kul, rwie do przodu. Za nim su­nie pol­ska pie­chota, ba­gne­tem pru­jąc kiszki ro­syj­skich koni i piersi ko­za­ków.

Mu­rat jest za­chwy­cony – ni­gdy do­tąd nie wi­dział ta­kiego boju; ni­gdy nie wi­dział Po­la­ków w ta­kiej ak­cji. Książę Jó­zef stoi w strze­mio­nach! Rwie na czele swo­ich dia­błów, rą­biąc po łbach i kar­kach Mo­skali. Jesz­cze krok, jesz­cze dwa i pol­ska szarża we­spół z ka­no­nadą ro­ze­rwie mo­skiew­skie szyki. Wizg kar­ta­czy rwie na strzępy ro­syj­ską jazdę. Ołów, ogień i że­lazo wwierca się głę­boko w wąt­pia Ro­sjan. Ryk ran­nych i za­bi­ja­nych mie­sza się z mo­dli­twą i prze­kleń­stwem.

– Jazda na Czi­ri­kow! – Książę sza­blą wska­zuje kie­ru­nek na­tar­cia. Pró­buje też we­zwać na po­moc sto­ją­cego nie­opo­dal ge­ne­rała La Ho­us­saye’a, ale ten par­ska tylko:

– Les Po­lo­nais se ti­re­ront d’af­fa­ire eux mèmes![4]

Po­nia­tow­skim wstrząsa ta wia­do­mość i o mało nie spadł z sio­dła. Nie skarży się jed­nak, tylko z po­gardą spo­gląda na Fran­cuza, za­ci­ska zęby i sy­czy:

– Pies was trą­cał!

Pol­skie ba­te­rie rwą w ka­wały ro­syj­skie sta­no­wi­ska i ciała. Smród spa­lo­nego sukna, ciała, skór i sier­ści do­bit­nie świad­czy o sku­tecz­no­ści ataku. Brnąc w bło­cie po kostki, cza­sem i po ko­lana, bez ni­ja­kiej na­dziei na po­moc, trwa dziel­nie pol­ska ar­ty­le­ria. Tak jak i cały kor­pus le­d­wie zi­pie, go­niąc ostat­kiem sił. Cier­pią także i ko­nie; po­za­pa­dane w błoto po pę­ciny, w szyb­kim cza­sie na­ba­wiły się bo­le­snych grud[5] i nie­raz nad­ludz­kiej siły po­trzeba, by wy­drzeć je z gnoju i od­pro­wa­dzić gdzieś w su­che miej­sce.

Szczątki pol­skiej jazdy i ar­ty­le­rii od­pie­rają w ciągu naj­bliż­szych kilku go­dzin dwa­dzie­ścia szarż ro­syj­skich. Ma­jor Ro­mań­ski z po­dzi­wem i uzna­niem pa­trzy na swych dziel­nych chło­pa­ków, z któ­rych każdy za­stę­puje te­raz trzech, a na­wet czte­rech mar­twych lub ran­nych kom­pa­nów. Sze­ścio­go­dzinny, śmier­telny bój prze­ry­wają do­piero na­gła silna ulewa i zimny wiatr, które do zmierz­chu za­wład­nęły po­lem bi­twy. Trzy ty­siące Po­la­ków do­trzy­mało placu dzie­wię­ciu ty­siącom Ro­sjan Mi­ło­ra­do­wi­cza, któ­rzy sko­rzy­stali z za­pa­da­ją­cych mro­ków i zdo­łali wy­co­fać się poza za­sięg pol­skich luf.

* * *

Obo­zem za­le­gli nie­opo­dal wło­ści gu­ber­na­tora Ro­stop­czyna, tego sa­mego, który nie tak dawno po­le­cił pu­ścić z dy­mem Mo­skwę, by ani jedna jej ce­gła i da­chówka nie do­stały się w ręce Fran­cu­zów. Nim udali się na spo­czy­nek, dane im było po­dzi­wiać ża­ło­sne szczątki pięk­nego nie­gdyś, za­chwy­ca­ją­cego pa­łacu w Wo­ro­no­wie, który ze szczę­tem spło­nął, pod­pa­lony ręką wła­ści­ciela. Na wy­pa­lo­nych mu­rach po­sia­dło­ści na­ka­zał Ro­stop­czyn na­pi­sać, co na­stę­puje:

Przez dzie­sięć lat ży­cia mego in­traty i czas mój na upięk­sze­nie tego miej­sca ob­ra­ca­łem, ło­żąc na nie mi­lion ru­bli, dziś palę go swą wła­sną ręką, aby pies Fran­cuz w nim schro­nie­nia ni żad­nej zdo­by­czy nie zna­lazł.

– To Azjaci i bar­ba­rzyńcy. – Po­nia­tow­ski, zdu­miony i zmar­twiony wi­do­kiem znisz­czeń, spo­glą­dał na zglisz­cza. – Nie ro­zu­miem, jak można nisz­czyć wła­sny dom tylko po to, by nie wpadł w ręce nie­przy­ja­ciół. Aspi­rują, by zwać ich Eu­ro­pej­czy­kami, gdy tym­cza­sem...

– Oni już inni nie będą – za­uwa­żył smęt­nie Ju­lian Za­krzeń­ski. – Wa­sza Mi­łość ra­czy za­uwa­żyć, że bli­sko pięć­set lat mon­gol­skiej zwierzch­no­ści nad tymi zie­miami zro­biło swoje.

– Zdzi­czeli do cna. – Kicki przy­gła­dził do­piero co sy­pią­cego się wąsa. – Z dzi­ku­sami tej wojny się nie wy­gra.

– Po­dob­nież Bo­na­parte pla­nuje hi­bernę w Mo­skwie – bąk­nął Ar­tur Po­tocki. – Oby nas przy tym wszyst­kim nie za­mro­ził.

– Wciąż jesz­cze czeka na wie­ści od cara – wy­ja­śnił Po­nia­tow­ski. – Li­czy na po­kój, ale mnie się zdaje, że z owego po­koju nic nie bę­dzie. Alek­san­der wie, co czyni. Wcią­gnął nas już tak da­leko, że znisz­czy bez jed­nego strzału. Po­my­śl­cie, pa­no­wie, gdzie War­szawa, gdzie Pa­ryż... Trzeba nam się mo­dlić chyba je­dy­nie o cud ja­kiś, bo tylko cu­dem wyjść stąd bę­dzie można. Jesz­cze ze dwa–trzy ta­kie star­cia jak to i wnet z kor­pusu na­szego osta­nie je­dy­nie wspo­mnie­nie.

Do­wódcy po­szcze­gól­nych jed­no­stek na­wet nie za­mie­rzali za­bie­rać głosu. Mil­czeli za­sę­pieni, spo­glą­da­jąc na do­pa­la­jące się szczątki Ro­stop­czy­no­wego dworu, które wnet uga­sił wzma­ga­jący się wiatr, przy­kry­wa­jąc zglisz­cza mięk­kim mu­śli­nem śniegu.

* * *

– No i do­pa­dła nas zima. – Na otwar­tej dłoni Sta­ni­sława top­niały wła­śnie pierw­sze płatki śniegu. – Nie wie­rzę, by­śmy wy­szli z tego cało. Je­śli nie Ro­sja­nie, to mróz nas za­bije.

– Bo wy­kra­czesz, Sta­siu – pró­bo­wała go po­cie­szyć i roz­we­se­lić Jo­asia. – Pa­mię­taj o nas.

Za­krzeń­ski wolno zbli­żył się do dziew­czyny i de­li­kat­nie po­ło­żył dłoń na jej brzu­chu, gdzie pod ser­cem lę­gło się do­piero nowe, kru­che ży­cie. Cie­szy go to, a za­ra­zem prze­raża wi­zja od­wrotu spod Mo­skwy. Gdyby tak te­raz odejść, może by­łaby i na­dzieja na prze­trwa­nie i uro­dze­nie dziecka gdzieś w Pol­sce, może na­wet w ma­jątku. Chło­pak sili się na opty­mizm, ale wszystko ni­we­czy bru­talny re­alizm. Z kom­pa­nii ar­ty­le­rii, z którą wy­ru­szał do boju, po­zo­stała nie­le­d­wie sła­biutka ba­te­ria, w któ­rej lada dzień brak­nie tak lu­dzi, jak i koni i amu­ni­cji.

Dni ro­biły się co­raz krót­sze i zim­niej­sze – wi­tały ich śnie­giem i przy­mroz­kiem, że­gnały zaś wil­go­cią i bło­tem, w któ­rym to­nęły za­przęgi, woj­sko zaś brnęło po ko­lana w zim­nej brei. Cie­płe okry­cia przy­dały się te­raz, jak zna­lazł. Po bi­twie pod Czi­ri­ko­wem na­stał czas wy­tchnie­nia, który pol­ski kor­pus wy­ko­rzy­stał na po­zbie­ra­nie sił i do­pro­wa­dze­nie się do ładu. Ostatki kom­pa­nii Ro­mań­skiego do­ko­op­to­wały do swych sze­re­gów po­je­dyn­cze dzia­łony i szczątki ba­te­rii tak kon­nych, jak i pie­szych, z na­dzieją, że uda się od­ro­dzić choćby na­miastkę przy­szłego woj­ska. Każdy koń był w te dni na wagę złota. Sta­rano się nie prze­mę­czać zwie­rząt, nie ob­ju­czać ich do­dat­ko­wym cię­ża­rem. Ko­nio­wodni i zwosz­czyki mieli przy­ka­zane, by do­sia­dać koni je­dy­nie w osta­tecz­no­ści; na wy­raźny roz­kaz i w go­to­wo­ści do walki.

Tym­cza­sem bi­wa­kują, jak i gdzie kto może. Żoł­nie­rze roz­pa­lają ogni­ska albo przy­sia­dają się do już roz­pa­lo­nych, sta­wiają pry­mi­tywne sza­łasy lub choćby ścianki z chru­stu dla ochrony przed chło­dem i wia­trem.

Pe­wien pod­pity już nie­źle srebrny hu­zar[6], owi­nąw­szy się szczel­nie men­ty­kiem, za­piąw­szy po­rząd­nie pę­tlice i zła­paw­szy – zdo­bytą na Ro­sja­nach – sied­mio­strunną gi­tarę, piał we­soło, brzdą­ka­jąc i ude­rza­jąc ryt­micz­nie w pu­dło in­stru­mentu:

Na zew Bo­na­par­tego ru­szy­li­śmy do boju,

Do kraju pa­skud­nego peł­nego gnid i gnoju.

Jak w trum­nie tu­taj zimno, więc mknij do dzie­wek pilno,

Bo u tych Po­le­czek bije żar z du­pe­czek.

To z nimi trzeba być, je­dyna w nich na­dzieja,

Je­żeli chce się żyć, gdy wkoło wciąż za­wieja.

A star­czy im za płacę, gdy ru­szysz po­grze­ba­czem,

Bo u tych Po­le­czek bije żar z du­pe­czek.

Nasz ce­sarz, tak ga­dają, u cipki naj­ład­niej­szej

miesz­kanko wnet wy­na­jął od na­szych nor cie­plej­sze.

Tam, nie cze­ka­jąc maja, ona mu znie­sie jaja,

Bo u tych Po­le­czek bije żar z du­pe­czek[7].

* * *

– Roz­glą­daj­cie się do­brze, może kto się nada do na­szej kom­pa­nii. – Sta­ni­sław, który wy­brał się na re­ko­ne­sans mię­dzy ogni­skami we­spół z Jo­asią i dwoma ka­pra­lami, po­le­cił szu­kać wśród żoł­nie­rzy sa­mot­nych ar­ty­le­rzy­stów i in­nych zdat­nych do służby przy ar­ma­cie. – Ma­jor ga­dał, że jest zgoda księ­cia Jó­zefa, by przy­pro­wa­dzić każ­dego, kto się nada. Ja już na­wet jed­nego wi­dzę.

– Ko­góż to? – Jo­wanka usi­ło­wała doj­rzeć wska­za­nego w tłu­mie wia­ru­sów.

– A tego! – Za­krzeń­ski wska­zał ro­słą po­stać sku­loną przy ogni­sku i za­jętą skwa­pli­wym opróż­nia­niem ko­ciołka z ja­kiejś sma­ko­wi­tej za­war­to­ści. – Nie po­zna­jesz?

– Co to za je­den? – Dziew­czyna uważ­nie przy­glą­dała się je­dzą­cemu wiel­ko­lu­dowi, oku­ta­nemu w grubą su­kienną szubę z bo­bro­wym koł­nie­rzem i z na­sa­dzoną głę­boko na uszy gre­na­dier­ską ber­mycą.

– Na­prawdę nie po­zna­jesz?

W od­po­wie­dzi wzru­szyła je­dy­nie ra­mio­nami i zmarsz­czyła czoło.

– A tego, co mi łeb roz­wa­lił, pa­mię­tasz?

– Ma­tys Sło­wik! – Jej twarz opro­mie­nił na­gle sze­roki uśmiech. – Skądże on tu­taj?

– Skąd i my wszy­scy. Taki sam żoł­nierz jak ty i ja.

– Przy­dałby się nam przy ar­ma­cie. – Fa­cho­wym okiem do­ce­nił je­den z ka­prali. – Trza pierw za­py­tać o zgodę tego, kto nim do­wo­dzi.

– Po­dob­nież puł­kow­nik Kru­ko­wiecki, ale tego na­ga­by­wać te­raz o nic nie warto.

– A dla­cze­góż to? – Za ich ple­cami po­ja­wił się sam rze­czony puł­kow­nik. – Cóż ta­kiego ze mną złego, sier­żan­cie?

– Po­wia­dają, że pan puł­kow­nik ciężko za­nie­mógł. – Za­krzeń­ski wy­prę­żył się służ­bi­ście i trza­snął ob­ca­sami. – Że po tym, jak je­ne­rał Gra­bow­ski...

– Wy­star­czy, sier­żan­cie – uciął Kru­ko­wiecki. – Z czym do mnie przy­cho­dzisz?

– Z prośbą. Pan ma­jor Ro­mań­ski lu­dzi do ba­te­ryj na­szych kon­nych zbiera. Mało nas, że i nie­długo nie bę­dzie komu za wi­szor chwy­cić...

– Mówże ja­śniej, czego chcesz, chłop­cze!

– Ośmie­lam się pro­sić pana puł­kow­nika o tego tam żoł­nie­rza. – Sta­ni­sław wska­zał sie­dzą­cego opo­dal przy ogniu Ma­tysa.

– Taki wiel­ko­lud? Nie lep­szy bę­dzie w gre­na­die­rach, jak do tej pory?

– Siły ma za czte­rech, pa­nie puł­kow­niku. Trza bę­dzie, to i ar­matę sam prze­stawi do ce­lo­wa­nia.

– Niech bę­dzie. Bierzże go so­bie tedy. – Puł­kow­nik mach­nął ręką. Do Sło­wika zaś huk­nął: – Hej, ol­brzy­mie!

– Na roz­kaz! – Tam­ten ze­rwał się na nogi.

– Pój­dziesz z nimi! Przy­daję cię do ar­ty­le­rii.

Sło­wik przez chwilę stał nie­zde­cy­do­wany i z za­cie­ka­wie­niem przy­glą­dał się grupce ar­ty­le­rzy­stów oraz swemu do­tych­cza­so­wemu roz­ka­zo­dawcy.

– Pa­nienka Jo­asia – do­znał na­gle olśnie­nia. – I pan Staś...

– A ru­szże się, ga­mo­niu! – przy­na­glił go we­soło Kru­ko­wiecki. – Do ar­mat idziesz!

* * *

Naj­mil­sza!

Sam już nie wiem jak i w ja­kie słowa ubie­rać to, co mnie tu­taj spo­tyka. Daw­nom już nie czuł się taki mały i tak słaby, jak w owe dni, gdy nam na czczych po­sie­dze­niach przy ogniu czas tra­wić przy­szło.

Sto­imy obo­zem w prze­past­nych bo­rach we­dle Mo­skwy. Przed nami, gdzieś po­śród gę­stwiny roz­ło­żył się obo­zem wa­row­nym sam Ku­tu­zow. Jego plany i po­czy­na­nia stoją przed nami wielką ta­jem­nicą. Py­ta­łem księ­cia Po­nia­tow­skiego o za­miary ce­sar­skie wzglę­dem Ro­sjan, ale on zbywa nas ogól­ni­kami. Po­noć Bo­na­parte szy­kuje się ostać tu na zimę. Ciężka to może być dla nas wszyst­kich prze­prawa, ale daj Bóg, by­śmy do wio­sny na nogi sta­nęli i z Mo­ska­lami zro­bili po­rzą­dek.

Ce­sarz co­raz bar­dziej za­dzi­wia nas i zdu­miewa, bo za­miary po­siada nie­kiedy baj­kowe i fan­ta­styczne. Mó­wił mi skry­cie książę Jó­zef, iż Bo­na­par­temu ma­rzą się wiel­kie prze­bu­dowy świata. Także i Ro­sji sa­mej. Po na­szym wiel­kim nad Alek­san­drem zwy­cię­stwie za­mia­ruje Na­po­leon uczy­nić mego pryn­cy­pała księ­ciem... smo­leń­skim! Ta­kiej fa­ce­cji, jak żyję, lubo nie sły­sza­łem. Po nada­niu Smo­leń­ska Po­nia­tow­skiemu, po­sta­no­wił ogło­sić we Fran­cji i w Pol­sce po­bór do woj­ska; chce zor­ga­ni­zo­wać ja­kieś bli­żej nie­okre­ślone od­działy pol­skich ko­za­ków, które mają być an­ti­do­tum na wszel­kie bo­lączki Grande Ar­meé. Czeka też Bo­na­parte na ja­kieś cu­downe młynki do mie­le­nia zboża, w które to ma­chiny ma być uzbro­jony każdy pod­od­dział ni­żej kom­pa­nii. Młynki owe miały już po­noć dawno temu do­trzeć do nas, by­śmy mo­gli mleć sa­mo­dziel­nie zboże i wy­pie­kać chleb.

Ze Stasz­kiem i tą jego sy­no­gar­licą wszystko w naj­lep­szym po­rządku. Z tego, com się od nich do­wie­dział, gdzieś we­dle wio­sny–lata mo­żemy się spo­dzie­wać zo­stać ty babką, a ja dziad­kiem! Wi­dać, że mło­dzi nie próż­nują. Cie­szył­bym się tym jesz­cze bar­dziej, gdyby im kto ślubu przed tym udzie­lił, a nie bar­dzo ma kto, bo kle­chów ci w na­szej ar­mii jak na le­kar­stwo.

O Jó­ziu ni­ja­kich wie­ści nie mam. Tyle wiem, co od Cie­bie, że uciekł z domu i do na­szych przy­stał. Strach mnie z nóg ścina, gdy po­my­ślę so­bie, że ten ba­sa­łyk zdąża tu te­raz w ciż­bie po­dob­nych so­bie smar­ków, nie oby­tych ani z bro­nią, ani z hu­kiem dział, ani tym bar­dziej z bru­dem, nę­dzą, gło­dem i śmier­cią. Ta ostat­nia kosi, nie szczę­dząc ni­kogo, że i z na­szego kor­pusu nie­le­d­wie trzy ty­siące głów ostało. Ilu przez zimę ze­mrze, o tym na­wet my­śleć nie chcę.

Pa­mię­taj, iż gdy­bym po­stra­dał ży­wot w tych ru­skich pust­ko­wiach, po­win­naś wziąć so­bie za mąż kogo za­cnego, a i córkę na­szą Ja­dwi­się ta­koż do­brze wy­dać. Z win­nic in­trata pewna, choć nieco się boję, by Cię kto nie oszwa­bił. Strzeż się tedy łaj­da­ków i prze­cher. Pa­mię­taj, że masz pod bo­kiem są­siada za­cnego i pryn­cy­pała. Doń się tedy ucie­kaj, w ra­zie ja­kiej po­trzeby.

Ca­łuję i ści­skam Cię mocno, ta­koż i Ja­dwi­się. Ostań­cie w zdro­wiu i z Bo­giem.

Wasz mąż i oj­ciec – Ju­lian Za­krzeń­ski.

W obo­zie pod Mo­skwą, 27 wrze­śnia 1812.

* * *

– Lau­ri­ston ma przy­wieźć po­kój! Ko­niecz­nie! – Bo­na­parte wiel­kimi kro­kami, ci­ska­jąc okiem gromy na prawo i lewo, prze­cha­dzał się po kom­na­tach cu­dem ura­to­wa­nego z po­żogi Kremla. – Je­żeli nie do­gada się z Ku­tu­zo­wem, sam już nie wiem, co ro­bić... Ale nie... musi się do­ga­dać! Musi mi przy­wieźć za­pew­nie­nie po­koju...

– Sire... – Cau­la­in­co­urt pró­bo­wał coś po­wie­dzieć, ale ce­sarz nie po­zwo­lił mu na­wet za­cząć.

– Siedź ci­cho, Ar­man­dzie! Nie chcia­łeś je­chać do Pe­ters­burga, tedy za­milk­nij i nie od­zy­waj się wcale! Zmar­no­wa­łeś i za­prze­pa­ści­łeś swą szansę!

– Wiesz do­sko­nale, sire, że Ro­sja­nie nie pójdą na żadne ustęp­stwa. – Wielki ko­niu­szy nie dał się zbić z pan­ta­łyku. – Mil­cze­nie Jego Im­pe­ra­tor­skiej Mo­ści jest aż nadto wy­mowne.

– Nie ocze­kuję cu­dów, Ar­man­dzie! Pra­gnę je­dy­nie po­koju z Ro­sją, na­wet je­śli ów po­kój bę­dzie dla nas nie­ko­rzystny! Za­leży mi już tylko na tym, by wyjść z twa­rzą z owej za­wie­ru­chy, wró­cić do domu przed zimą, i to w glo­rii chwały!

– Ja­kub też nic nie wskóra, Vo­tre Ma­je­sté. – Cau­la­in­co­urt nie pod­da­wał się gnie­wowi ce­sa­rza. – Zresztą obaj ostrze­ga­li­śmy Wa­szą Ce­sar­ską Mość, że nic z tego nie wyj­dzie.

– Co za­tem?

– Pro­po­no­wał­bym po­cze­kać jesz­cze chwilę i je­żeli Lau­ri­ston ni­czego nie przed­się­weź­mie, po­zbie­rać ma­natki i wró­cić do słod­kiej Fran­cji. Pono Ben­nig­sen, szef sztabu Ku­tu­zowa, cał­kiem zmyśl­nie omo­tał Mu­rata i ten je mu z ręki.

– In­te­re­su­jące. – Bo­na­parte za­mie­nił się w słuch. – Nie spo­dzie­wa­łem się, że tak ła­two można ku­pić mego szwa­gra Jo­achima.

– Mu­rat bar­dziej lęka się o swe kró­le­stwo niż o co­kol­wiek in­nego. Je­żeli Ro­sja­nie go usi­dlą i ku­pią...

– To co?

– Tedy le­piej od razu zbie­rajmy się do od­wrotu!

* * *

Nie dane było woj­sku księ­cia Jó­zefa długo po­pa­sać i od­po­czy­wać, choć i te chwile wy­tchnie­nia po­zwo­liły na roz­pa­le­nie ognia, zje­dze­nie cie­płej strawy, wy­su­sze­nie odzieży i kilka go­dzin snu. Le­d­wie bo­wiem zła­pali od­dech i od­po­częli nieco, już ich we­zwano na plac, by z po­cząt­kiem paź­dzier­nika byli go­towi do dal­szego mar­szu za nie­przy­ja­cie­lem.

Po­nia­tow­ski oso­bi­ście ob­cho­dził obóz; gra­tu­lo­wał żoł­nie­rzom, chwa­lił za wo­jenne prze­wagi, za od­wagę i po­świę­ce­nie. Wszy­scy jed­nak do­sko­nale wie­dzieli, że jesz­cze kilka ta­kich starć i z bit­nego kor­pusu po­zo­staną le­d­wie po­je­dyn­cze kom­pa­nie.

Bla­dym świ­tem pierw­szego paź­dzier­nika całe woj­sko pol­skie sta­nęło do prze­glądu przed kró­lem Ne­apolu, który przy­był po­przed­niego wie­czora. Mu­rat był wnie­bo­wzięty po­stawą dia­błów znad Wi­sły. Ze wzru­sze­niem i wiel­kim uzna­niem prze­ma­wiał do naj­wier­niej­szych z wier­nych:

– Mon bra­ves! Wielce rad je­stem mieć was pod swą ko­mendą, a u boku mego wier­nego druha i przy­ja­ciela, księ­cia Jó­zefa. Da­li­ście przy­kład nie­zrów­na­nego mę­stwa, na­wet wtedy, gdy przy­szło wam wal­czyć w osa­mot­nie­niu, bo ten łaj­dak i szma­ciarz La­ho­usaye nie ra­czył was, mimo próśb, wspo­móc i wes­przeć su­kur­sem choćby i naj­lich­szym. Po­dzi­wiam was za upór i lo­jal­ność i wierz­cie mi, że za­wsze chciał­bym mieć pod swą ko­mendą sa­mych Po­la­ków!

– Cie­kaw je­stem, kiedy nas Mu­rat po du­pach ca­ło­wać za­cznie? – Cho­rąży Ko­by­liń­ski, nowy na­by­tek w sze­re­gach ar­ty­le­ryj­skich, do nie­dawna sa­per, uśmiech­nął się kwa­śno – Kiedy nas po­trze­bują, go­towi zro­bić i obie­cać wszystko, by­śmy tylko przy­szli z po­mocą.

– Nie de­spe­ruj – rzu­cił Świę­cicki. – Niech się Fran­cuzy cie­szą, że­śmy z nimi po­szli, niech wie­dzą, że Po­lak bić się po­trafi...

– I umie­rać za cu­dze sprawy – burk­nął któ­ryś z ka­no­nie­rów. – Le­piej jeść by co dali, bo już ży­wot do ple­ców przy­sy­cha.

* * *

Po­goda da­wała się rów­nież we znaki. Tuż po walce zie­mię okrył gruby pled śniegu, który nie­ba­wem stop­niał, za­mie­nia­jąc pola i drogi w istne mo­rze błota. Woj­sko na gwałt szu­kało su­chego, twar­dego placu, by choć na mo­ment po­czuć grunt pod sto­pami.

Na­stały cięż­kie dni, zna­czone cią­głym po­ści­giem za si­łami Ku­tu­zowa. Lu­dzie brnęli po ko­lana w błot­ni­stej mazi, ko­nie zaś cho­ro­wały i od­ma­wiały po­słu­szeń­stwa, usta­jąc po dro­dze i po­nuro zwie­sza­jąc łby nad okami męt­nych ka­łuż.

Pod­czas jed­nej z po­ty­czek ko­zacy Mi­ło­ra­do­wi­cza o mały włos nie ubili sa­mego Mu­rata i gdyby nie trzeźwa po­stawa Pe­piego, ce­sar­ski szwa­gier po­zo­stałby na za­wsze w ro­syj­skiej ziemi. Na szczę­ście Po­nia­tow­ski po­słał za jazdą króla Ne­apolu swo­ich pie­chu­rów i gdy ko­zacy za­wró­cili, chcąc ude­rzyć na ści­ga­ją­cych ich, a wy­tra­ca­ją­cych tempo Fran­cu­zów, Po­lacy nad­bie­gli szyb­kim mar­szem i pra­wie bez za­trzy­my­wa­nia się, po­wi­tali szar­żu­ją­cych Ro­sjan salwą ze wszyst­kich luf. Lepka maź błota oraz koń­skiej i ludz­kiej ju­chy po­kryła po­bo­jo­wi­sko. Trup pod­ko­mend­nych Ku­tu­zowa słał się gę­sto, a Mu­rat miał te­raz szansę wy­co­fać się bez­piecz­nie poza za­sięg ich sza­bel i spis.

W ogól­nej rą­ba­ni­nie wzięła rów­nież udział ba­te­ria Za­krzeń­skiego, choć koła ar­mat i przod­ka­rów grzę­zły w bło­cie po osie i trzeba było nie lada wy­czy­nów, by do­trzy­mać placu sil­niej­szym nie­jed­no­krot­nie Ro­sja­nom.

– Je­żeli mo­żesz, po­zo­stań z tyłu, przy tre­nach albo kuź­niach. – Sta­ni­sław mó­wił szybko i nie­wy­raź­nie do Jo­anny. – Nie chcę cię... was stra­cić. Szy­mek!

– Słu­cham! – Ten przy­padł do Za­krzeń­skiego.

– Od­pro­wa­dzisz Jo­asię na tyły!

– Kiedy nie wolno! Nie te­raz!

– To roz­kaz!

– Roz­kaz jest je­den! Przy ar­ma­cie stać! Jak mnie ma­jor zo­ba­czy, żem z li­nii zszedł za pry­watą...

– Coś rzekł?!

– Za pry­watą! Tedy mi w łeb pal­nie albo sa­brą[8] roz­płata! To wojna...

– Co tu się dzieje, do cho­lery?! – Przy zwa­śnio­nych po­ja­wił się sam Jan Ro­mań­ski. – O co jest sprzeczka?!

– Po­słusz­nie mel­duje, że już o nic. – Mło­dzik ostygł na­gle i o swa­rach za­po­mniaw­szy, jął sza­co­wać od­le­głość.

– Wiem, że bo­isz się o dziewkę – do­wódca w lot zro­zu­miał in­ten­cje chło­paka – ale Szy­mek ma ra­cję. Z li­nii w czas walki zejść nie­po­dobna.

– Boję się o nią, pa­nie ma­jo­rze. – Śmiało spoj­rzał w oczy pryn­cy­pała. – Matką bę­dzie, a tu jako żoł­nierz pro­sty wy­stę­puje.

– Matką? – Ro­mań­ski się za­my­ślił. – Niechże tedy ze mną pój­dzie. Do sztabu ją od­sta­wię. Przy księ­ciu bez­pieczna bę­dzie.

– Nie był­bym tego taki pe­wien! – Za­chi­cho­tał któ­ryś z sub­al­ter­nów.

* * *

Ko­lejne dni upły­nęły na cią­głych utarcz­kach z arier­gardą Mi­cha­iła Mi­ło­ra­do­wi­cza, zwłasz­cza zaś z sot­niami doń­ców, sze­roką ławą ata­ku­ją­cych, po­tem znów umy­ka­ją­cych w po­śpie­chu, by nie­ostroż­nych Fran­cu­zów i Po­la­ków wcią­gnąć w za­sadzkę. Awan­garda Mu­rata i Po­nia­tow­skiego nie dała się jed­nak wcią­gać do tej krwa­wej za­bawy.

Ulewy i chłody prze­pla­tały się z cie­płymi mo­men­tami sło­necz­nych dni wie­lo­barw­nej je­sieni. Dzień w dzień, nie­mal bez od­po­czynku, rą­bano się, kłuto i strze­lano z naj­więk­szą za­cię­to­ścią. Trup pa­dał rów­nie gę­sto jak pod Smo­leń­skiem i Bo­ro­dino. Pech jed­nak chciał, że jazdy fran­cu­skiej i pol­skiej uby­wało po każ­dym ta­kim star­ciu w za­trwa­ża­ją­cym tem­pie. Wresz­cie, czwar­tego paź­dzier­nika, ostatni raz awan­garda Mu­rata po­szła do ofen­sywy, spy­cha­jąc na ca­łej li­nii wszyst­kie od­działy ro­syj­skie, które jak nie­pyszne wiały ku wa­łom obozu wa­row­nego we­dle Ta­ru­tina.

Zgo­nione szyki pol­skie na­prędce szu­kały schro­nie­nia przed nad­cho­dzą­cym chło­dem nocy. Bu­do­wano pry­mi­tywne sza­łasy, wy­ko­pane w ziemi, po­kryte chru­stem i dar­nią zie­mianki. Z wio­sek oko­licz­nych nie po­zo­stało bo­wiem nic; albo spło­nęły do szczętu, albo zo­stały ro­ze­brane na opał.

Mróz ściął wnet wszystko i po­zba­wieni schro­nie­nia lu­dzie, zwłasz­cza ka­wa­le­rzy­ści, mar­zli nie­mi­ło­sier­nie, sto­jąc pod go­łym nie­bem przy mi­krych ogni­skach. Ci, któ­rzy na­wie­dzili Mo­skwę i zra­bo­wali tam wiele róż­no­ra­kiego do­bra, wy­ko­rzy­sty­wali je te­raz do bu­dowy pry­mi­tyw­nych schro­nów albo pa­lili, chcąc choć tro­chę ogrzać sie­bie i ko­nie.

– Zda­łoby się ja­kie cie­płe miej­sce. – Ja­siek ro­zej­rzał się wo­koło. – Ino gdzie?

– Trza spo­so­bem – ode­zwał się mil­czący za­zwy­czaj ol­brzym Ma­tys. I nie cze­ka­jąc, zła­pał za ło­patę, by w mar­z­ną­cej ziemi wy­ko­pać spory płytki dół. Po czym zła­paw­szy za ogon działa, usi­ło­wał usta­wić je po­nad wy­ko­pem. – Po­móż­cie!

– Cóż chcesz zro­bić? – Za­krzeń­ski spo­glą­dał nań jak na wa­riata.

– Oba­czy­cie za­raz! – po­na­glał Sło­wik. – Nie ga­daj­cie, po­móż­cie!

Zła­pali się we­spół z Jaś­kiem i Szym­kiem, a kiedy już do­kład­nie nad wy­ko­pem usta­wili za­przęg, ol­brzym ko­men­de­ro­wał da­lej.

– A te­raz ga­łęzi, chru­stu, a ce­tyny trza na­nieść i całą ar­matę z przod­karą do­brze okryć.

– Chy­trze! – po­chwa­lił Sta­ni­sław.

Nie­ba­wem le­żeli cia­sno w cie­płej ja­mie, wy­mosz­czo­nej zdo­bycz­nym, wy­dę­bio­nym od Fran­cu­zów za gą­sior wódki dy­wa­nem, ce­tyną i ze­szło­rocz­nymi li­śćmi. Po­cią­gali podłą prze­pa­lankę i cie­szyli się jak dzieci, że im na głowę nie pada.

– Żeby się jesz­cze ogień dało tu roz­pa­lić – roz­ma­rzył się Szy­mek.

– Nie za dużo byś chciał? – po­kpi­wał Ja­siek. – Może jesz­cze jaką dziewkę, by ci się za­dem na­stą­piła?

– Zmilk­nij­cie! Daj­cie spać! – zru­gał ich Za­krzeń­ski. – Nie wia­domo kiedy znów nam głowy przy­ło­żyć przyj­dzie i po­spać nieco! Ko­nie nie mają ta­kich roz­ko­szy jak my!

I na­raz każdy po­my­ślał o bied­nych stwo­rze­niach bo­żych dy­go­cą­cych z zimna pod cien­kimi der­kami, głod­nych i po­kry­wa­ją­cych się szro­nem.

Za­sy­pia­jąc, wci­śnięty mię­dzy Ma­tysa a Jaśka, usły­szał Sta­ni­sław czy­jeś grom­kie na­wo­ły­wa­nia, jakby po­zdro­wie­nia. Sły­szał, niby we śnie, na­zwi­sko Lau­ri­ston, po­wta­rzane i od­mie­niane przez wszyst­kie przy­padki. Ktoś ga­dał coś pod­nie­sio­nym gło­sem o ar­mi­sty­cjach albo i o cał­ko­wi­tym pod­pi­sa­niu po­koju z Pe­ters­bur­giem. Po­tem nie sły­szał już nic, ko­ły­sany lo­do­wa­tym wia­trem i tu­lony do snu mięk­kim od­de­chem Mor­fe­usza.

* * *

A więc jed­nak po­kój jest moż­liwy! Na­wet nie wiesz, Uko­chana, jak bar­dzo się cie­szę, że wresz­cie zde­cy­do­wano się na ów krok. Niech do­bry Bóg da, aby za­pa­no­wał bło­go­stan i aby­śmy mo­gli wresz­cie wró­cić do domu! Ce­sarz wy­słał po­noć par­la­men­ta­rza w oso­bie mar­szałka Lau­ri­stona, by ten ukła­dał się z Ku­tu­zo­wem. Gdy­śmy się o tym do­wie­dzieli, ra­dość wstą­piła w na­sze serca.

Przy­znam Ci się, że cho­cia­żem żoł­nierz, do­syć już mam owej wojny, która do­ni­kąd nas pro­wa­dzi, bo ani Mo­skale nie po­bici i nie po­gnę­bieni, a nas ubywa z dnia na dzień z głodu, cho­rób i bez­u­stan­nych z wro­giem utar­czek. Ży­jemy tu niby ja­kie no­mady, albo go­rzej, bo bez na­mio­tów i da­chu nad głową. Każdy z nas, na­wet książę Po­nia­tow­ski, śpi, gdzie po­pad­nie. Na noc czę­sto okry­wamy się słomą i strze­chą z ro­ze­bra­nych chat, by rano wy­ła­my­wać się wręcz spod sko­rupy sku­tej lo­dem. Dziw jeno, że­śmy cał­kiem nie po­mar­zli.

By tego mało było, do kom­pa­nii do­dano mi te­raz i Jo­asię, sio­strze­nicę i wnet pew­nie sy­nową na­szą. Mu­szę się nią za­jąć, bo ze Sta­chem przy ar­ma­cie jej te­raz zu­peł­nie nie po dro­dze. Zdałby się jej te­raz jaki lep­szy wikt. Przy na­dziei prze­cie, a tu tylko samo koń­skie ścierwo, choć i by­dło cza­sem bi­jem, kiedy na po­stoju znaj­dziemy. Woda po desz­czach ze­psuta, przeto go­to­wać ją mu­szę dla niej i dla sie­bie; chleba za to jak na le­kar­stwo, nie mó­wiąc o ja­rzy­nie i lada ja­kich fruk­tach.

Już le­piej na głod­nego cha­dzać, niż byle czym kał­dun za­py­chać i dy­zen­te­rii się na­ba­wić. Na­wet sam Mu­rat obywa się sma­kiem, ka­wał rze­mie­nia żu­jąc, by tylko głód oszu­kać. Po­noć ci, co w Mo­skwie po­pa­sają, opły­wają we wszel­kie do­statki: kawę, her­batę, a na­wet cu­kier i kon­fi­turę. Był tu u nas na­wet je­den ofi­cer od in­ten­den­tury i obie­cał owych spe­cja­łów przy­wieźć nieco i dla nas, by­śmy po­kosz­to­wali lep­szego.

Strach za­pusz­czać się za fu­ra­żem, jak tylko w więk­szych gru­pach i to pod bro­nią. Wciąż strzec się trzeba ko­za­ków i oko­licz­nego chłop­stwa, które zbite w zbrojne gro­mady, okrut­nie nas nęka, wielu za­bi­ja­jąc albo przed śmier­cią mę­cząc okrut­nie. Fa­na­tyzm owych mu­ży­ków gra­ni­czy z ab­sur­dem. Na cza­pach no­szą krzyże, jakby na kru­cjatę ru­ską szli prze­ciwko kor­sy­kań­skiemu dia­błu i nam, jego po­moc­ni­kom.

Mu­rat sam pró­buje ukła­dać się z ko­za­kami Mi­ło­ra­do­wi­cza. Sło­dzą mu oni przy tym i ka­dzą, jak – nie przy­mie­rza­jąc – ksiądz Ka­śce, zwąc ko­zac­kim kró­lem. Tak im się ce­sar­ski szwa­gier spodo­bał. Bo istot­nie, jeź­dziec zeń zna­ko­mity, a przy tym jak car bi­zan­tyj­ski cha­dza ubrany, błysz­cząc od złota i dro­gich ka­mieni. Za samą jego ka­ra­belę pol­ską można by pew­nie kom­pa­nię pie­choty wy­sta­wić.

Koń­czę, bo wnet czas służby za­czy­nam, uciąż­li­wej, noc­nej. Od go­dziny dzie­sią­tej w noc aż do czwar­tej rano mamy jeź­dzić po­śród li­nij na­szych i li­czyć nie­przy­ja­ciel­skie ogni­ska i tylu lu­dzi, ilu tylko do­strzec zdo­łamy, a przy tym pil­no­wać się mu­sim, by nam kto łba nie zdjął, bo choć ro­zejm jest, ni­gdy nic nie wia­domo. Coś mi się zdaje, że Ku­tu­zow nie za­sy­pia gru­szek w po­piele i czas ar­mi­sty­cyj prze­zna­czył na uzu­peł­nie­nie i do­zbro­je­nie ar­mii.

Ju­tro, naj­da­lej po­ju­trze mam je­chać we­spół z księ­ciem Po­nia­tow­skim do sa­mego ce­sa­rza, do Mo­skwy. Życz nam tedy szczę­ścia i do­brego ob­rotu spraw.

By­waj zdrowa, Uko­chana moja

Twój mąż Ju­lian

10 paź­dzier­nika 1812.

* * *
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Zo­staw! Nie strze­laj! Nie wolno! Zo­staw broń! (ros.)
[2] Co z tego? (ros.)
[3] Oni nie gra­bią, nie pod­pa­lają i nie gwałcą. Pra­wo­sław­nych cer­kwi nie bez­czesz­czą (ros.).
[4] Po­lacy sami so­bie z tym po­ra­dzą! (fr.)
[5] Za­pa­le­nie skóry wy­wo­łane dłu­gim prze­by­wa­niem w wil­got­nym i zim­nym śro­do­wi­sku.
[6] Z 13. pułku, na­zwa­nego tak od srebr­nych wy­szyć, sza­me­run­ków i ozdób mun­duru.
[7] Ano­ni­mowa pio­senka fran­cu­skich wia­ru­sów śpie­wana po wkro­cze­niu do Pol­ski w 1807 roku.
[8] Z fran­cu­skiego sa­bre (sza­bla).