Na żywo z lombardu - Marek Wolski - ebook

Na żywo z lombardu ebook

Marek Wolski

3,8

  • Wydawca: Wydałem
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2021
Opis

Nie licz na historie rodem z telewizji. Nie będzie papierowych postaci, sztucznych dialogów ani pstrokatych kolorów. Na żywo z lombardu to zbiór mikroreportaży pokazujących, jak w jednym miejscu zbiegają się wszystkie podstawowe ludzkie problemy, sprawy i dążenia. Bieda sąsiaduje tu ze szczęściem, miłość z przestępczością, przyzwoitość z uzależnieniem, a szaleństwo z poczuciem humoru. Autor – pracownik i właściciel lombardu – swoje najbliższe otoczenie opisuje jego własnym językiem, a robi to bez moralizatorstwa i literackiej maniery. Nie ocenia swoich bohaterów, raczej oddaje im głos, samemu pozostając uważnym obserwatorem. Ukazuje przy tym świat trudnych wyborów i niejednoznacznych postaci, które darzymy sympatią, nawet jeśli bywają wulgarne, agresywne czy nieuczciwe. Tylko dla czytelników pełnoletnich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 110

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
2
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Milczak

Z braku laku…

Nah, nie jest to nic ambitnego
10

Popularność




Opisane tu zdarzenia miały miejsce w latach 2014–2017. Zmienione zostały wszystkie imiona, pseudonimy i nazwiska bohaterów, a także inne, nieistotne z punktu widzenia narracji, szczegóły. Choć Na żywo z lombardu jest zapisem prawdziwych sytuacji, autor posługuje się fikcją literacką, a robi to, by tekst nie przyczynił się do niczyjej krzywdy. Jeśli więc znajdzie się osoba, która nosi imię, pseudonim lub nazwisko występujące w książce i zdają się do niej pasować poszczególne cechy, informacje lub zdarzenia przynależne danemu bohaterowi, to fakt ten jest wyłącznie dziełem przypadku.

Mimo że książka składa się z krótkich tekstów, a każdy z nich jest odrębną całością, najlepiej czytać je w kolejności, w której zostały przedstawione. Poszczególne historie łączą się bowiem ze sobą, niektóre są kontynuacją innych, zachowana została chronologia zdarzeń.

Poszedłem na rozmowę o pracę

Dzień dobry, proszę. Proszę siadać… Napije się pan czegoś…? Okej, to przejdźmy do rzeczy… Zaraz, tu mam pańską odpowiedź na ogłoszenie, tak, tu jest CV, tu list motywacyjny, który przysłał pan jako jedyny z kandydatów, i fajnie, bardzo fajnie… Jest zdjęcie, wszystko się zgadza… Dobrze, panie Marku, zacznijmy. Odezwałem się do pana, ponieważ chcemy z żoną otworzyć kolejny lombard i szukamy pracowników. Jeśli wierzyć temu, co pan napisał, to myślę, że pan sobie poradzi. Pański wygląd też jest, że tak powiem, odpowiedni… Więc jeśli się dogadamy – to znaczy, jeśli pomyślnie przejdzie pan okres próbny – będzie pan jedną z dwóch osób zatrudnionych w nowym miejscu. Teraz o nic nie będę pana dopytywał, to nie egzamin. Powiedzieć zresztą można cokolwiek… Ja raczej widzę, z kim mam do czynienia, znam się na ludziach… Najważniejsza jest pańska czujność i uczciwość. Nie ma w tym fachu nic ważniejszego i ja, że tak powiem, bardzo zwracam na to uwagę. Musi pan wiedzieć, że jeśli ktoś pana oszuka, to kwotę, na którą będziemy stratni, potrącimy panu z premii. A jeśli to pan okaże się nieuczciwy, to momentalnie kończymy współpracę. Dawno temu się nauczyłem, że w tym temacie jest krótka piłka. Oprócz lombardu od lat prowadzimy z żoną sklep i kantor, różne sytuacje mieliśmy… Panie Marku, formę zatrudnienia, czas pracy i wszystkie kwestie finansowe szczegółowo opisaliśmy w ogłoszeniu, nie ma więc sensu teraz o tym rozmawiać, szkoda czasu. Rozumiem, że te warunki panu odpowiadają… Dobrze, przejdźmy dalej… Nie pracował pan nigdy w lombardzie, ale to nic, to może nawet lepiej. Wszystkiego się pan dowie. Teraz jest dla mnie ważne, że pan w ogóle wie, czym jest lombard, że wie pan, że ta praca polega na przyjmowaniu towarów pod zastaw i sprzedawaniu dalej tych, których klienci nie wykupią. Ale także na dbaniu o porządek w papierach i porządek na półkach, jasne…? Pan rozumie, że będzie pan pracował sam przez cały dzień, czyli od siódmej do dwudziestej pierwszej, a w piątki i soboty nawet do dwudziestej drugiej? Pan i pański zmiennik macie mieć tyle samo zmian w miesiącu, ale pracujecie w pojedynkę, jasne…? To, że był pan barmanem, a nawet przez chwilę taksówkarzem, to jest plus, zdecydowanie. Jedno i drugie ma sporo wspólnego z pracą w lombardzie. Ale wróćmy do rzeczy. Będzie się pan musiał nauczyć wyceniać sprzęty pod kątem kupna i sprzedaży, a to zawsze dwie, że tak powiem, zupełnie różne sprawy, dwie różne ceny. Będzie pan też musiał sprawdzać, czy towar przyniesiony przez klienta jest sprawny, czy… Tak, tak, ja doskonale rozumiem, że skoro nie pracował pan w lombardzie, nie ma pan o tym pojęcia. Dlatego właśnie okres próbny to głównie szkolenie i może ono potrwać nawet sześć tygodni. Odbędzie je pan w tym lombardzie, który już działa. Wrzucimy pana na głęboką wodę – od razu sam będzie pan wykonywał wszystkie czynności związane z przyjmowaniem sprzętów i kruszców, ich wyceną i sprzedażą, ale też prowadzeniem całej niezbędnej dokumentacji. Wszystkiego dowie się pan od naszych pracowników i w każdej chwili będzie pan mógł liczyć na ich pomoc, bo cały czas któryś z nich będzie obok. Chodzi o to, żeby jak najszybciej umiał pan sobie poradzić w trudnych sytuacjach, a tych w lombardzie nie brakuje, zapewniam pana… Niech pana nie przestraszy to, co teraz powiem, ale w zasadzie codziennie ktoś chce wcisnąć pracownikowi lombardu bubel lub oszukać go w ten czy inny sposób. Dziś mi pracownik mówił, że jakaś kobieta chciała zastawić… Zresztą, wie pan co, niech on sam to panu opowie podczas szkolenia, ja tu mam jeszcze sporo do ogarnięcia. Zobaczy pan, do czego ludzie są zdolni… No… Więc po pierwsze musi pan być czujny, po drugie czujny, a po trzecie czujny… A najpierw uczciwy! Wie pan, ja po prostu chcę pana uprzedzić, że ta praca, choć składa się z samych, że tak powiem, prostych czynności, nie jest wcale łatwa. Jeśli potrzebuje pan czasu do namysłu… Nie? No to dobrze, to proszę mi tu uzupełnić dane do umowy i zobaczmy się jeszcze dziś, o osiemnastej – ale już może nie tu, tylko w lombardzie – i pan mi te papiery podpisze. Godzina panu odpowiada…? No to zaraz panu wyślę adres esemesem. Jeśli chce pan wszystko spokojnie przeczytać, to tu ma pan wzór umowy i pozostałe dokumenty. Proszę się z tym zapoznać, proszę się nie spieszyć… Ma pan jakieś pytania?

Beretta

Trzeci dzień szkolenia. Przy lombardowym okienku staje starsza pani, rzuca posępne: „Dzień dobry” i znika pod ladą. Czekam, jej wciąż nie ma, trwa to dłuższą chwilę. Wstaję z krzesła, żeby wyjrzeć, co się święci – kobieta pochyla się nad leżącą na podłodze torebką i czegoś w niej szuka. Gdy w końcu pojawia się w okienku, podaje mi telefon marki Compas.

– Compas? – spoglądam pytająco na Łukasza, chłopaka, który mnie szkoli. Ten odmawia mi spojrzeniem, więc i ja odmawiam przyjęcia telefonu.

– Trudno – stwierdza staruszka i znów znika pod ladą.

Tymczasem w lombardzie powoli robi się kolejka, wszyscy zaczynają się niecierpliwić, ale jednocześnie z zaciekawieniem zerkają w stronę kobiety. Wszystko trwa zdecydowanie zbyt długo, więc w końcu nie wytrzymuję, wstaję z krzesła i zerkam przez okienko. W tym samym momencie klientka podnosi się i kładzie na ladzie pistolet.

– Co to jest? – pytam zdziwiony.

– Beretta – odpowiada ze stoickim spokojem. – Na ostrą amunicję. Pod zastaw.

– Pani żartuje, prawda?

– Nie. Może pan sprawdzić.

– Jak mam sprawdzić? Mam do kogoś strzelić?

– Nie musi pan strzelać do kogoś, może pan strzelić do czegoś.

– No pewnie. Mogę strzelić i zabić rykoszetem panią, tego pana lub siebie.

– No to może pan wyjść na zewnątrz.

– Wyjść i ot tak zacząć pruć z ostrej broni. Wolne żarty! A poza tym przecież nie mogę tego przyjąć do lombardu.

– No to ja nie mam nic innego.

– Nic na to nie poradzę. Chyba pani rozumie, że nie przyjmę broni palnej, nie ma szans!

Na te słowa kobieta patrzy na mnie ewidentnie obrażona i z pistoletem w ręku bez słowa wychodzi na ulicę.

Dawaj go w lombard!

Mamy z Łukaszem chwilę luzu. Ja trochę sprzątam, wycieram kurze, zamiatam, on porządkuje papiery i opowiada najróżniejsze lombardowe historie, niektóre takie, że wierzyć się nie chce. Gdy cała łopatka kurzu ląduje w koszu, otwierają się drzwi i wchodzi zapłakana kobieta. Chce odzyskać telefon, który zastawił tutaj jej syn, ale niestety nie ma upoważnienia i choć telefon należy do niej, nie mogę jej go wydać. Proszę więc, by przyszła z synem.

– Jak to z synem? – pyta, szlochając. – Przecież syn pije od tygodnia i nie wiadomo, gdzie przepadł!

– Nie mogę pani pomóc, mimo dobrych chęci – odpowiadam zgodnie z prawdą.

Mija pięć minut, kobieta wraca z synem. Przypadkiem trafili na siebie niedaleko lombardu. Wykupują telefon – ona wciąż we łzach, on w szampańskim nastroju. Ona płaci, on podpisuje odbiór. Dziękują i wychodzą.

Mija dwadzieścia minut, wraca syn – sam i z tym samym telefonem, który odebrał przed chwilą.

– No ale przecież…

– Co „przecież”? Nieraz już wykupiła, to jeszcze nieraz wykupi! Dawaj go w lombard!

Łukasz kiwa głową, żebym przyjął zastaw. Przyjmuję.

Gdy zostajemy sami, pytam go o całą sytuację. Ten tłumaczy mi, że kobieta dobrze wie, że może zażądać, by nie przyjmowano nic od jej syna. Jeśli ktoś wynosi rzeczy z domu, to na wyraźną prośbę członków rodziny pracownicy lombardu już danego delikwenta nie obsługują i w ten sposób unikają problemów. Kobieta jednak nie korzysta z tej możliwości i za każdym razem dobrowolnie oddaje synowi swój telefon, mając nadzieję, że nawet jeśli chłopak go zastawi, to później sam wykupi. Kończy się zwykle na tym, że to ona dostaje po kieszeni. W kółko jednak powtarza swój błąd, bo liczy na to, że Bóg wleje mu wreszcie do głowy trochę oleju. A wszystko to oczywiście na nic.

Z rozmowy pewnej pary

– No to do kiedy zastawiamy?

– A kiedy będziesz miał pieniądze?

– To zależy. Jak dzisiaj obciągniesz tym dwóm, co mają przyjść, to będę miał już dzisiaj, ale na wszelki wypadek zastawmy do jutra.

Justyna

Drugą osobą, która uczy mnie lombardowego rzemiosła, jest Justyna. Justyna pochodzi z Siemianowic Śląskich, jest drobna i bardzo sympatyczna – zwłaszcza dopóki ktoś jej nie zdenerwuje. Gdy tak się dzieje, zmienia się w marvelowskiego Hulka i szybko zaprowadza porządek. Jej telefoniczne rozmowy z narzeczonym podsłuchuję zupełnie jawnie, ponieważ jestem zafascynowany jej akcyntem i ślonskom godkom, z której nic a nic nie rozumiem. Gdy pytam o jakieś słowo, dziewczyna śmieje się i cierpliwie mi je tłumaczy.

Justyna nie ma problemów z niekulturalnymi klientami. Wszyscy, którzy ją znają, kłaniają się jej w pas. Facet, który właśnie wyszedł, od dziś też już będzie. Ale jeszcze przed chwilą, widząc w okienku drobną dziewczynę (było to w czasie, gdy szukałem czegoś w magazynie), starał się najpierw cwaniactwem i lekceważeniem, a następnie krzykiem i pretensjami wydębić dużo większą kwotę, niż był wart jego fant. I to był błąd.

Gdy tylko usłyszałem, że ktoś się awanturuje, poszedłem zobaczyć, co się dzieje. Moment był odpowiedni, Justyna właśnie wstawała z krzesła, by wypluć z siebie straszliwą śląską klątwę, prawdziwą kulę ognistą, swój pocisk arcydzieło.

Facet zamarł, a gdy w końcu zaczął dochodzić do siebie, zorientował się, że jest znacznie mniejszy, niż był. Odtąd transakcja toczyła się już jak należy – on był grzeczny, a Justyna obsługiwała go z uśmiechem i nienaganną kulturą.

Możemy się zapoznać!

Uczę się, jak segregować dokumenty i jak się w nich nie pogubić, gdy nagle wjeżdża sześciu wielkich typów – same mordy, żadnej twarzy. Właściciel jednej z nich kieruje w moją stronę prosty komunikat:

– Masz tu telefon. Daj mi… A ja wiem? Tak z pięć stówek.

Szukam więc telefonu w internecie. Przeglądając aukcje, widzę, że klient przeciska się przez okienko, ile tylko może, i wyraźnie zniecierpliwiony rzuca w stronę Łukasza:

– Ty, Chudy, weź no tego gościa pstryknij w ucho, bo on szuka telefonu w internecie, jak ja chcę pięć stów na szybko. Co tu jest grane?

– Uczy się.

– Uczy się! No to słuchaj, młody. Patrz na mnie. Bierzesz ode mnie teraz ten telefon i dajesz mi pięć stów. Ja ci podpisuję kartkę i wracam za miesiąc. Chce nam się pić, a ty niepotrzebnie przedłużasz.

Patrzę pytająco na Łukasza, a on na mnie bez wyrazu, co oznacza „radź se sam”.

– Nie przedłużam, tylko sprawdzam. Wrzućcie na luz, zaraz się okaże co i jak – mówię i przeszukuję Allegro szybciej, ale z głową, żeby się nie pomylić w wycenie. Po chwili już wiem, że mogę spokojnie dać pięć stów. – Dowód proszę!

– Ty, Chudy, weź go, bo mie zara sczyści! On jeszcze coś o dowodzie gada! I to jak gada…! Ty, młody, a skąd ty jesteś? Ja tu znam wszystkich, a ciebie nie kojarzę.

– Ja ciebie też nie kojarzę i właśnie dlatego potrzebny mi dowód. Przecież się jeszcze nie znamy.

– No to się możemy zapoznać! – wyjmuje dowód i podaje mi go z taką miną, jakbym go poprosił przynajmniej o akt urodzenia. Jego dane są w bazie, więc wypisywanie umowy idzie już z górki.

– Na miesiąc?

– No raczej, że na miesiąc.

– Ktoś będzie upoważniony do odbioru?

– A kto inny miałby, kurwa, odebrać mój telefon?

– Nie wiem, to pytam. Bywa różnie.

– No to się nie pytaj, bo sam go odbiorę. Masz tu podpis i na drugi raz nie rób mi takich scen.

– Na drugi raz to już będziemy się znać.

Patrzy na mnie ostro, ale chowając pieniądze, uśmiecha się i rzuca pogodne:

– Idziemy!

Gdy są na dworze, pytam Łukasza, kto to był. Ten, odwracając się na pięcie, rzuca lekko:

– Stały klient.

Czy tu tera bedzie lombard?

W dniu otwarcia szef informuje mnie i mojego zmiennika o nienaruszalności kilku zasad, a robi to tonem zupełnie innym niż na rozmowie o pracę.

– Słuchajcie, wiem, że nie było o tym mowy, ale nie przychodzimy do pracy w dresach, to wykluczone! Dobra, a teraz do rzeczy. Nie wolno nic wydawać bez upoważnienia, choćby nie wiem co! Nie wynosicie niczego z lombardu bez konsultacji ze mną lub z moją żoną, nawet na chwilę. We wszystkich niejasnych sprawach dzwonicie do mnie lub do niej, jej słowa słuchacie jak mojego. Zasady złamać można tylko raz i oznacza to koniec współpracy. Nic się przede mną nie ukryje, ja zawsze wiem wszystko o wszystkim. Gdybym nawet nie wiedział – a wiem! – mam wszędzie kamery i zapis z mikrofonu, na co się zgodziliście, podpisując papiery. Ale pamiętajcie, że do nagrań sięgnę tylko w ostateczności. Wolę się o danej sprawie dowiedzieć od was… Aha, najważniejsze: bądźcie mili dla klientów! Będę pojutrze. Cześć!

Siedzę i obserwuję ludzi przechodzących chodnikiem. Nagle przed lombardem zatrzymuje się – co tu się czarować – stary żul, prawdziwek. Patrzy na szyld z otwartymi ustami, a następnie otwiera drzwi, staje nieśmiało w progu i równie nieśmiało zapytuje:

– Panie, czy tu tera bedzie lombard?

– Tak.

– No to ekstra! – krzyczy nagle. – To ja lecę po aparat!

Wbiega po pięciu minutach. Zapoznajemy się, spisujemy umowę i pan Romek zastawia aparat. Od razu zapowiada, że przyniesie konsolę i co tam jeszcze w domu wyszpera.

– Pan nie masz pojęcia, jak ja się cieszę, że tu bedzie lombard! I to pod samym domem! Pan też mi wyglądasz na spoko gościa, więc chyba się bedziemy częściej widywać. Lecę powiedzieć chłopakom!

Zimno!

Wchodzi pan Romek z obiecaną konsolą, tym razem jest jednak w ewidentnie gorszym humorze.

– Co się stało?

– A bo wisz pan, te baby to człowieka potrafio doprowadzić do szewskiej pasji! Myślałem, żeby na razie nie zastawiać konsoli, żeby była na czarno godzinę, ale jak siadły na mnie we dwie – ślubna z teściowo – to ni miałem wyjścia. I jeszcze mi kazały, rozumisz pan, zapierdalać przez całe miasto po worek węgla, bo „dziecku zimno, w domu siedemnaście stopni!”. A idź pan w cholerę z takimi babami!

– A ile lat ma to dziecko?

– Trzy miesiące.

– No to siedemnaście stopni w domu to chyba trochę mało. Może kobity mają rację?

– Majo rację… – powtarza po mnie, patrząc nigdzie i mówiąc jakby do nikogo. – Idę, jeszcze pierdolnę setkę, bo mie skręca, jak se o nich myślę… „Zimno!”.

Bez słowa

Niecałą minutę temu do pustego lombardu wszedł stary, siny żul. Bez słowa. Nie spojrzał na mnie, tylko stanął na samym środku, pochylił się, by dotknąć rękami podłogi, i zrobił prawidłowy, bardzo elegancki koci grzbiet. Bez słowa. Wyprostował się i wyszedł. Bez słowa.

Najlepsze są migawki

Ściana odgradzająca mnie od klientów jest przeszklona, drzwi wejściowe także. Na prawo od wejścia znajduje się częściowo zasłonięta przez lombardową wystawę ogromna szyba, a za nią chodnik, ruchliwa ulica, plac ze skwerkiem, przystanek. Pełno tam ludzi i drobnych zdarzeń – wszystko widoczne jak na dłoni.

Godzina piętnasta. Chodnikiem po drugiej stronie ulicy idzie sześciu facetów. Jeden z nich coś krzyczy, jeden kuleje, jeden wiezie w dziecięcym wózku elektryczny grzejnik.

iPhone po wietnamsku

Z rana przyszła Azjatka, która, jak się szybko okazało, zna tylko kilka polskich słów.

– Dzień dobry. Słucham panią.

– Ja Wietnam.

Przytoczenie naszej rozmowy byłoby bardzo trudne, ponieważ kobieta wszystkie językowe braki nadrabiała gestami. Po dłuższej chwili zrozumiałem, że chodzi o to, bym jej pomógł w obsłudze telefonu – ustawił datę, godzinę i zalogował się na jej konta. Dała mi do ręki nowego iPhone’a oraz kartkę z loginami i hasłami. Kobitka robiła dobre wrażenie, ja miałem sporo wolnego czasu – czemu miałbym nie pomóc.

Czyniąc dwugodzinną historię nieco krótszą: o ile wujaszek Google pomógł mi przestawić język z wietnamskiego na polski, o tyle dalej nie było już tak różowo. Język co chwila samoistnie zmieniał się z powrotem na wietnamski, co i rusz system wylogowywał mnie z któregoś z kont, a prośby o dodatkową weryfikację wyskakiwały na każdym kroku.

– Nic z tego nie rozumiem – powiedziałem, pokazując rękoma swoją bezradność.

Zrozpaczona kobieta zadzwoniła do kogoś, po czym przyłożyła mi telefon do ucha. Przemówił do mnie jej krajan i trójkątną polszczyzną wytłumaczył mi, że kobieta jest w mieście sama, bez pieniędzy i od zalogowania się na wszystkie te konta zależą jej kolejne ruchy. Bardzo mnie przy tym poprosił, żebym coś poradził i nie zostawiał jej w potrzebie.

No dobra. Zawziąłem się i przez następną godzinę zielone cyferki spływały mi po twarzy jak w pewnym znanym filmie, aż w końcu, po wielu próbach, udało się! Opadłem wyczerpany na fotel, a zadowolona kobieta podziękowała mi i błyskawicznie zniknęła za drzwiami. Wciąż ze zdumieniem myślę o tym, że jeszcze przez dwie godziny od jej wyjścia bardzo dobrze znałem wietnamski.

Pan Zdzich

Wilk z Wilka i zająca mocno się postarzał. Teraz chodzi o lasce i sprawia wrażenie, jakby co krok przestępował przez próg.

Kładzie na ladę dowód osobisty, a obok stary, różowy telefon i charczy:

– Dwajścia! Na miesiąc!

Sporządzając umowę, widzę, że uważnie mnie obczaja. Podpisuje granatową dłonią, po czym sięga nią po banknot i rzuca na odchodne:

– Ja tu bede stały klient!

Drobinka

Facet kładzie przede mną jakąś drobinkę.

– Co to jest?

– Złoto, próba 585.Kolczyk się żonie ułamał. Chcę go sprzedać jako złom złota. Skupujecie złoto?

– Tak, oczywiście.

Facet próbuje się targować i dogadujemy cenę. Podaje mi swój dowód, ale ja muszę najpierw sprawdzić, czy to na pewno złoto i czy próba się zgadza. Wyciągam więc cały przybornik i biorę się do roboty.

– A co pan robi?

– Próbę kwasową. Muszę sprawdzić każde złoto.

– Rozumiem, jasna sprawa.

Raz, drugi, trzeci – kwas wypala dziurę w narysie.

– To raczej nie złoto, bo reaguje jak tombak.

– Złoto, złoto! Tylko próba może nie ta. Może źle zapamiętałem, musi se pan sprawdzić odpowiednim kwasem, bo tak się pan nie upewni. Proszę próbować do skutku, przecież wiem, co przynoszę.

No dobra, może to faktycznie nie ta próba. Gość zachowuje się wiarygodnie, jest wyluzowany i pewny siebie. Może to ja coś źle robię? No ale na dobrą sprawę co ja tu mogę źle robić? Wszystko jest jak trzeba. Każdy kwas za każdym razem wyraźnie mi mówi, że to tombak.

– Wie pan co, nie przyjmę tego. Na moje oko to nie jest złoto. Proszę.

Klient, patrząc mi prosto w oczy, podnosi z lady swoją drobinkę i nie odrywając ode mnie wzroku, pstryka nią za siebie.

– A no to chuj, nie udało się – oznajmia spokojnie i uśmiechnięty wychodzi.

Skarpeta

Zamykam na chwilę lombard i idę rozmienić pieniądze. Na murku pod monopolowym siedzi pan Zdzich. Cztery zawały, dwadzieścia odsiedzianych lat, siedemdziesiąt tatuaży i jakieś dwieście cystern nalewki miodowo-lipowej temu zapowiadał się całkiem, całkiem! Ja patrzę, a on ma tylko jedną skarpetę. Ale buty oba.

– Gdzie pan ma drugą skarpetę? – pytam.

– W tylnej kieszeni.

– Dlaczego?

– Bo zdjąłem.

Pani kurator

Dziwna dziewczyna koło trzydziestki zastawia telefon, rzucając zalotne spojrzenia. W oczach ma lekki bałagan, ale maskuje go tajemniczymi uśmiechami i poprawianiem włosów. Choć jest tu po raz pierwszy, od początku towarzyszy mi przekonanie, że jeszcze nieraz wróci.

– Dowód proszę.