Nadzieja. Jak bezdomne psy uratowały mi życie - Niall Harbison - ebook

Nadzieja. Jak bezdomne psy uratowały mi życie ebook

Niall Harbison

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Większość ludzi myśli, że ratuję bezdomne psy. W rzeczywistości to one ratują mnie”.

Ponoć pies to najlepszy przyjaciel człowieka – czy może być też nauczycielem sensu życia? Pewnego dnia pochodzący z Dublina Niall Harbison obudził się w tajlandzkim szpitalu po tym, jak narkotyki i alkohol niemal pozbawiły go życia. Zdał sobie wówczas sprawę, że musi dokonać głębokiej zmiany i postanowił poświęcić się ratowaniu bezpańskich czworonogów.

Każdy z jego podopiecznych ma niepowtarzalną, nierzadko tragiczną historię. Wśród nich są słodka i łagodna McMuffin, którą w chwili odnalezienia od śmierci dzieliło zaledwie kilka godzin, Król Whacker, który uciekł przed okrutnym atakiem, czy mały Rodney, na którego widok nawet największemu twardzielowi zmiękłoby serce. To opowieść właśnie o nich: o czworonożnych bohaterach, którzy pokazali Niallowi, czym są bezwarunkowa miłość, nadzieja i odwaga, a także co tak naprawdę jest w życiu najważniejsze. W tej bestsellerowej książce Niall dzieli się z ludźmi z całego świata wzruszającymi opowieściami o swoich pupilach i o tym, czego się od nich nauczył.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 235

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

Kiedy kuc­ną­łem, by bli­żej przyj­rzeć się maleń­kiej istotce, która leżała przede mną – led­wie skraw­kowi życia, który jed­nak trząsł się tak bar­dzo, że nie mógł być mar­twy – skrzy­wi­łem się. Nie mogłem się powstrzy­mać. Potem zro­bi­łem długi wydech – uuufff – który robię zawsze, kiedy nie potra­fię zna­leźć wła­ści­wych słów, by opi­sać to, co widzę.

– Biedny malu­chu… – wymam­ro­ta­łem, krę­cąc głową ze smut­kiem i nie­do­wie­rza­niem.

Zawsze znaj­dzie się taki przy­pa­dek, który wciąż cię poru­sza, zaska­kuje, nawet kiedy wydaje ci się, że wszystko już widzia­łeś. Odkąd parę lat temu zamiesz­ka­łem w Taj­lan­dii, widzia­łem setki psów i szcze­nia­ków w smut­nym, żało­snym sta­nie. Każdy z nich budził we mnie roz­pacz. Musia­łem pocho­wać nie­zli­czone zwie­rzęta, któ­rym nie udało się prze­żyć. A jed­nak do pew­nego stop­nia czło­wiek się do tego przy­zwy­czaja. Trzeba się przy­zwy­czaić: ina­czej nie dałoby się żyć.

Życie tutej­szych psów nie jest łatwe, gdy nie mają wła­ści­ciela, który by się nimi zaopie­ko­wał, ani domu, w któ­rym mogłyby się schro­nić. Nikogo, kto by się nimi zajął w cho­ro­bie. Muszą wal­czyć o każdy posi­łek i nie mają poję­cia, skąd wezmą następny. Fakt, że żyją chwilą, czę­sto cał­kiem wesoło, wdzięczne za towa­rzy­stwo swo­ich współ­braci, nie prze­staje mnie zadzi­wiać.

Ale od czasu do czasu, kiedy widzisz szcze­niaka tak nie­szczę­snego jak ten, który leży tu przede mną, choć­byś był już naprawdę uod­por­niony na psią nie­dolę, wciąż możesz poczuć, jak serce ci się kraje.

Ten maciupki okru­szek, leżący w moim pro­wi­zo­rycz­nym gabi­ne­cie w samym środku dżun­gli na Ko Samui, dopro­wa­dziłby do pła­czu każ­dego. Szcze­niak wiel­ko­ści melona mógł mieć naj­wy­żej cztery czy pięć tygo­dni.

Miał wiel­kie, ciemne oczy, klap­nięte uszka i cztery łapy, ale poza tym był po pro­stu kulką… stru­pów. Nie jest to ter­min medyczny, a ja zde­cy­do­wa­nie nie jestem wete­ry­na­rzem, ale nie spo­sób było opi­sać go w spo­sób bar­dziej pro­fe­sjo­nalny.

– Biedne maleń­stwo – szep­ta­łem. Chcia­łem go pogła­skać, oka­zać mu nieco czu­ło­ści i cie­pła, ale cała jego skóra była tak czer­wona, że nie wie­dzia­łem, gdzie go dotknąć, by nie spra­wić mu jesz­cze wię­cej bólu. Nie miał ani odro­biny futra, żad­nej ochrony przed żywio­łami. Nie­mal każdy mili­metr skóry tego bie­daka pokryty był świerz­bem, otwar­tymi ranami i paskud­nymi łuskami.

Co ci się stało, malu­chu?

Deli­kat­nie dotkną­łem pal­cem jego przed­niej łapy, która wyda­wała się naj­bez­piecz­niej­szą opcją. Pró­bo­wa­łem mu poka­zać, że chcę go wes­przeć. Że nie jestem jego wro­giem, lecz przy­ja­cie­lem. I że chcę mu pomóc, by poczuł się lepiej.

Tak bar­dzo się trząsł. Z zimna? Ze stra­chu? Z powodu cho­roby? Nie wie­dzia­łem, jak to moż­liwe, że jego małe ciałko – mie­ścił mi się w dłoni – radziło sobie z tak gwał­tow­nym drże­niem. Jego pisk był tak słaby, że ledwo sły­szalny.

– No już, już, mały, zaj­miemy się tobą – wyszep­ta­łem, gła­dząc jego przed­nią łapę. Jego skóra wyglą­dała, jakby miały z niej zaraz try­snąć ropa lub krew, albo jakby miała po pro­stu odpaść.

Z prze­ra­że­niem popa­trzy­łem na mojego kolegę Roda, który przy­niósł mi szcze­niaka.

– Chry­ste Panie, Rod… – Skrzy­wi­łem się, nachy­lony nad zwie­rząt­kiem.

– Wiem, stary, wiem. – Rod pokrę­cił głową. – Nie wygląda to dobrze.

Podob­nie jak ja, Rod bar­dzo kocha zwie­rzęta. Odkąd tu przy­je­cha­łem, wie­lo­krot­nie je razem rato­wa­li­śmy. Rod sam zna­lazł tę nie­szczę­sną istotkę na pobo­czu, wyła­nia­jącą się z krza­ków, gdzie szu­kała pew­nie jakichś odpad­ków do zje­dze­nia.

Bóg jeden wie, jak pies się tam zna­lazł. Zapewne miał rodzeń­stwo, które nie prze­żyło. Ale jakim cudem jemu udało się prze­trwać? Jak to zwy­kle bywa, nie zna­li­śmy jego histo­rii. Rod schwy­tał go i przy­niósł do mnie, żeby spraw­dzić, czy da się zro­bić coś, by ulżyć mu w cier­pie­niu.

– Nie wiem, czy prze­żyje – przy­zna­łem.

Nie mie­li­śmy poję­cia, co jest nie tak z jego skórą, ani co ją dopro­wa­dziło do takiego stanu. Byłem jed­nak pra­wie pewien, że to świerzb. Cho­roba ta, wywo­ły­wana przez świerz­bo­wiec ludzki, jest w tej czę­ści świata czę­sto spo­ty­kana. Powo­duje okropne swę­dze­nie, a w następ­stwie dra­pa­nia zwie­rzęta tracą sierść, naba­wiają się ran i stru­pów. Ten maluch wyda­wał się być jed­nak w wyjąt­kowo złym sta­nie. Infek­cja skóry wyglą­dała bar­dzo poważ­nie. Musia­łem spró­bo­wać mu pomóc.

Wzią­łem naj­mięk­szy kocyk, jaki udało mi się zna­leźć, i tak deli­kat­nie, jak tylko umia­łem, owi­ną­łem nim psa w nadziei, że mate­riał posłuży za barierę ochronną, ale mały wydał z sie­bie roz­dzie­ra­jący serce, zbo­lały pisk i spoj­rzał na mnie bła­gal­nie wiel­kimi oczami.

– Ciii, wszystko będzie dobrze – pocie­sza­łem go. Nie spo­sób nie mieć wyrzu­tów sumie­nia, kiedy spra­wiło się komuś jesz­cze wię­cej bólu, nawet gdy inten­cje były dobre.

Szcze­niak był cały czer­wony, a z naj­brzyd­szych ran cie­kła ropa. Nie potra­fił usie­dzieć w miej­scu, bo dotyk twar­dej pod­łogi był dla jego ciałka nie­zno­śny. Wier­cił się, szu­ka­jąc uko­je­nia. Teraz przy­naj­mniej owi­ną­łem go w kokon z kocyka, jak małe dziecko.

Robiło się ciemno. Wie­dzia­łem, że gdyby Rod go tej nocy nie zna­lazł, szcze­niak nie dożyłby świtu.

Otu­li­łem go tak, by mógł oddy­chać, i uło­ży­łem na resztę nocy w cichym kącie. Obok poło­ży­łem plu­szaka. Czę­sto daję szcze­nia­kom i więk­szym psom mięk­kie zabawki, jakby były dziećmi. Nie­które psy je uwiel­biają, nie wszyst­kie się nimi inte­re­sują, ale nawet kiedy nie zwra­cają na nie uwagi, ja jakoś lepiej się wtedy czuję. Lubię trak­to­wać je życz­li­wie, oka­zy­wać im miłość. Zasta­na­wia­łem się, co stało się z mamą tego szcze­niaka i jak bar­dzo musiał się bać, kiedy nie miał go kto ochro­nić.

Drże­nie powoli ustało, a jego oczy – dotąd sze­roko otwarte i prze­ra­żone – zaczęły się kleić. Domy­śla­łem się, że dotych­czas był pod wpły­wem adre­na­liny, w try­bie „walcz albo ucie­kaj”. To ele­ment instynktu prze­trwa­nia; tak wła­śnie działa żywy orga­nizm. Ale teraz biedny malec czuł się wykoń­czony i wszyst­kie hor­mony stresu opu­ściły jego ciałko.

Wiele razy widzia­łem to u psów bli­skich śmierci. Kiedy wie­dzą, że są bez­pieczne, roz­luź­niają się, co wydaje się dobre, ale czę­sto ozna­cza, że ich stan zdro­wia gwał­tow­nie się pogar­sza. To wła­śnie wtedy czę­sto je tra­cimy.

Poda­li­śmy mu pod­sta­wowe leki na ból i opu­chli­znę, aby mógł spo­koj­nie się prze­spać. Następ­nego poranka zamie­rza­łem pójść z nim od razu do wete­ry­na­rza. Przy­sią­głem sobie, że jeśli prze­żyje noc, a wete­ry­narz okaże nieco opty­mi­zmu, przy­go­tuję pie­skowi pyszny stek i makrelę.

Spo­tka­łem już kie­dyś psa o rów­nie okrop­nej skó­rze. Nazwa­li­śmy go Derek. Był cudow­nym, łagod­nym zwie­rzę­ciem, które sza­leń­czo poko­cha­li­śmy (i wciąż kochamy – lepiej pozna­cie Dereka za jakiś czas!). Osią­gną­łem zna­ko­mite rezul­taty, kar­miąc Dereka tłu­stymi rybami, takimi jak makrela, i oka­zu­jąc mu miłość, cier­pli­wość i cie­pło. Z bie­giem czasu straszna cho­roba skórna Dereka ustą­piła i cał­kiem wyzdro­wiał. Jest wspa­nia­łym psem i bar­dzo się cie­szę, że mogli­śmy patrzeć, jak roz­kwi­tają jego zdro­wie i uro­cza oso­bo­wość.

Mia­łem szczerą nadzieję, że leki, czas, war­to­ściowe jedze­nie i mnó­stwo miło­ści ura­tują też tego malu­cha.

– Wra­caj do domu, Rod – powie­dzia­łem do przy­ja­ciela, który wyda­wał się nie­mal rów­nie zmę­czony co szcze­niak. Rato­wa­nie psów to ciężka, wyczer­pu­jąca emo­cjo­nal­nie praca, która zaj­muje nie­kiedy wiele godzin. Rod to jeden z naj­bar­dziej odda­nych wiel­bi­cieli zwie­rząt, jakich znam.

– To jak nazwiemy tego nowego, Niall? – zapy­tał Rod, obra­ca­jąc w dłoni klu­czyki.

Spoj­rza­łem na drze­miący koło mnie kłę­bu­szek.

– Nazwijmy go Rod­ney – powie­dzia­łem. – Na twoją cześć. I miejmy nadzieję, że mały poczuje się lepiej, tak jak kie­dyś Derek.

Zawsze lubi­łem serial Tylko głupcy i konie i bawiło mnie, że będę miał za towa­rzy­szy imien­ni­ków głów­nych boha­te­rów, Del Boya i małego Rod­dersa.

Kiedy Rod wyszedł, pochy­li­łem się nad jego maleń­kim imien­ni­kiem i, nie przej­mu­jąc się świerz­bem, deli­kat­nie poca­ło­wa­łem jego maleńki, czarny pysz­czek, modląc się w duchu o jego wyzdro­wie­nie. Jego szanse na prze­trwa­nie nocy oce­nia­łem na pięć­dzie­siąt pro­cent. Ale nie zamie­rza­łem zosta­wić go teraz samego.

Jesz­cze raz pogła­ska­łem jego drobną łapkę, przy­go­to­wu­jąc się na cze­ka­jącą mnie długą noc.

1. Kiedy byłem chłopcem… i nastolatkiem z problemami

1

Kiedy byłem chłop­cem… i nasto­lat­kiem z pro­ble­mami

Skoro masz w rękach tę książkę, bez wąt­pie­nia kochasz zwie­rzęta. Ale czy zawsze były two­imi naj­bliż­szymi przy­ja­ciółmi?

Dzi­siaj jestem łysym Irland­czy­kiem, który każdą wolną chwilę spę­dza w towa­rzy­stwie psów (a jeśli mam być szczery, czę­sto też o nich śnię). Można by więc zało­żyć, że w moim życiu zawsze były jakieś wyjąt­kowe zwie­rzęta, z któ­rymi od dzie­ciń­stwa nawią­zy­wa­łem więzi. Ale to nie­prawda. Kiedy dora­sta­łem, zwie­rzęta w ogóle nie były dla mnie ważne.

Wycho­wa­łem się w Bruk­seli jako jedy­nak. Przez lata ja i moi rodzice żyli­śmy tylko we troje, szczę­śliwi. Moja mama Kath­leen i mój tata Ronan zwią­zali się, kiedy byli bar­dzo mło­dzi. Oboje byli kato­li­kami z sąsied­nich wio­sek w hrab­stwie Tyrone w Irlan­dii Pół­noc­nej. Poznali się na jakiejś lokal­nej pry­watce. Brzmi to sta­ro­mod­nie, gdy pomy­śli się o współ­cze­snych apli­ka­cjach rand­ko­wych, ale tak się pozna­wało ludzi, kiedy żyło się w wiej­skiej spo­łecz­no­ści rybac­kiej.

Rodzina mamy to dobrzy, ciężko pra­cu­jący ludzie, „sól tej ziemi”. Widzia­łem na zdję­ciach, że swego czasu mama była praw­dziwą pięk­no­ścią. Mój tata, ambitny i pra­co­wity czło­wiek, od razu się w niej zako­chał. Wzięli ślub w wiej­skim kościele, a ja uro­dzi­łem się w 1979 roku, kiedy mama miała dzie­więt­na­ście, a tata dwa­dzie­ścia dwa lata. Byłem ich pierw­szym i jedy­nym wspól­nym dziec­kiem.

Irlan­dia Pół­nocna, w któ­rej toczył się wła­śnie kon­flikt znany jako The Tro­ubles (Kło­poty), nie sta­no­wiła naj­lep­szego miej­sca do życia dla rodziny z dziec­kiem. Kiedy byłem jesz­cze nie­mow­lę­ciem, tacie zapro­po­no­wano pracę urzęd­nika pań­stwo­wego w nie­dawno usta­no­wio­nej Komi­sji Euro­pej­skiej w Bruk­seli i tam się prze­pro­wa­dzi­li­śmy. Dla moich rodzi­ców ozna­czało to szansę na lep­sze życie.

Miesz­ka­li­śmy w zwy­czaj­nym bliź­niaku na popu­lar­nym wśród eks­pa­tów osie­dlu na przed­mie­ściach. Był to skromny dom w typo­wej dziel­nicy sypial­nej, ale mnie wyda­wał się magicz­nym zam­kiem. Mia­łem wła­sny pokój i ścianę w ogro­dzie, z którą mogłem grać w tenisa, rower w garażu i mnó­stwo miej­sca na tre­no­wa­nie piłki noż­nej.

Moje wcze­sne dzie­ciń­stwo było naj­praw­dziw­szą idyllą. Pamię­tam dużo szczę­ścia i miło­ści: przy­ja­ciół wpa­da­ją­cych na grilla, regu­larne tre­ningi pił­kar­skie i dzie­cięce przy­ję­cia uro­dzi­nowe. Mia­łem fioła na punk­cie fut­bolu. Kibi­co­wa­łem Man­che­ste­rowi Uni­ted, a moim ido­lem był Diego Mara­dona. Sam gra­łem cał­kiem nie­źle; nie dość dobrze, by zostać pro­fe­sjo­na­li­stą, ale spę­dza­łem na boisku każdą wolną chwilę, by szli­fo­wać swoje umie­jęt­no­ści. Z per­spek­tywy czasu myślę, że mógł to być wcze­sny objaw mojej skłon­no­ści do uza­leż­nień. Ni­gdy mnie ofi­cjal­nie nie zdia­gno­zo­wano, ale jestem prze­ko­nany, że gdy­bym dzi­siaj cho­dził do szkoły, stwier­dzono by u mnie ADHD i umiesz­czono w kla­sie dla dzie­cia­ków z orze­cze­niem. Mia­łem mnó­stwo ener­gii i nie potra­fi­łem usie­dzieć w miej­scu, a mój umysł był kom­plet­nie roz­pro­szony. Szcze­rze mówiąc, pod tym wzglę­dem nie­szcze­gól­nie się zmie­ni­łem!

Pod­czas gdy tata pra­co­wał, mama zaj­mo­wała się domem i wycho­wy­wa­niem mnie, co w latach osiem­dzie­sią­tych było dość typowe. Na pewno nie było jej łatwo; nie dość, że miesz­kała daleko od domu i całej swo­jej dużej rodziny, to jesz­cze musiała zaj­mo­wać się dziec­kiem, i to mimo mło­dego wieku. Tanie loty jesz­cze nie ist­niały, więc nie można było kur­so­wać sobie swo­bod­nie mię­dzy Bel­gią a hrab­stwem Tyrone, ale w każde let­nie waka­cje i na Boże Naro­dze­nie odwie­dza­li­śmy rodzinę. Mama miała sied­mioro rodzeń­stwa, więc mogłem się bawić z mnó­stwem kuzy­nów. Bie­ga­li­śmy po polach, odgry­wa­jąc żoł­nie­rzy i gania­jąc się z cud­nym spa­nie­lem mojej babci o imie­niu Pic­kles.

Jako jedy­nak zawsze byłem nie­za­leż­nym intro­wer­ty­kiem i samot­ni­kiem. Dosko­nale się bawi­łem także sam ze sobą. To mi zostało. Przez całe życie w sytu­acjach spo­łecz­nych czu­łem nie­po­kój.

Mama i tata przy­jaź­nili się z inną parą Irland­czy­ków, któ­rzy prze­pro­wa­dzili się do Bel­gii mniej wię­cej w tym samym cza­sie. Ich syn Sean był w moim wieku. Do dzi­siaj jest moim naj­lep­szym kum­plem. Życie mnie roz­piesz­czało; cho­dzi­łem do dobrej mię­dzy­na­ro­do­wej szkoły z innymi bruk­sel­skimi eks­pa­tami. W tak mło­dym wieku łatwo uczy się języ­ków, więc szybko zaczą­łem płyn­nie mówić po fran­cu­sku i fla­mandzku – choć irlandzki akcent pozo­stał mi do teraz.

Dzi­siaj moim domem jest Taj­lan­dia, ale przez długi czas nie mia­łem poję­cia, gdzie go znajdę. Ni­gdzie nie czu­łem się u sie­bie. Ani w Irlan­dii Pół­noc­nej, ani w Bel­gii, ani nawet w Dubli­nie, gdzie spę­dzi­łem póź­niej wiele lat. Jestem jed­nak wdzięczny za doświad­cze­nie kosmo­po­li­tycz­nego, euro­pej­skiego dora­sta­nia, za frytki i mule oraz zna­jo­mo­ści z ludźmi z całego świata.

Na kon­ty­nen­cie podej­ście do alko­holu było luźne. Dzie­ciaki mogły spró­bo­wać z rodziną piwa czy wina i wyda­wało się cał­kiem nor­malne, że czter­na­sto­latki piją piwo po meczu albo idą po połu­dniu do pubu. Nie­stety pijacka kul­tura Anglii i Irlan­dii jest na świe­cie dobrze znana, ale w Bel­gii, kiedy dora­sta­łem, było ina­czej. Mama wypi­jała kie­li­szek wina do kola­cji, a tacie zda­rzało się opróż­nić w ogro­dzie kilka piw, ale nie można by ich w żad­nym razie nazwać pija­kami. Mojego póź­niej­szego uza­leż­nie­nia od alko­holu nie da się więc zrzu­cić na rodzinę.

Nie­wąt­pli­wie jed­nak w póź­niej­szym życiu przez wiele lat nosi­łem w sobie poczu­cie winy w związku z ich roz­sta­niem. Obwi­nia­łem mamę, obwi­nia­łem tatę, obwi­nia­łem sie­bie.

Do trzy­na­stych uro­dzin wszystko w moim życiu ukła­dało się ide­al­nie. Byłem roz­piesz­czony, bez­pieczny i szczę­śliwy. Roz­wód rodzi­ców mną wstrzą­snął. Nie mia­łem poję­cia, że mają w ogóle jakieś pro­blemy mał­żeń­skie. Nie przy­po­mi­nam sobie kłótni. Choć jed­nej strasz­nej nocy, kiedy odra­bia­łem w pokoju pracę domową (a w zasa­dzie to chyba jej nie odra­bia­łem), usły­sza­łem na dole hałasy. Działo się coś waż­nego. Ktoś trza­snął drzwiami. Usły­sza­łem, że tata pła­cze pod­czas roz­mowy przez tele­fon.

– Tato? – zawo­ła­łem ze szczytu scho­dów.

– Chodź na dół, Niall. Musimy poroz­ma­wiać.

Powoli zsze­dłem na dół na bosaka, czu­jąc, jak ści­ska mi się żołą­dek. W salo­nie stał mój silny ojciec, mój boha­ter, mój opie­kun, blady i zała­many. Jego zaczer­wie­nione oczy były mokre od łez.

Co tu się…

– Twoja mama… – powie­dział łamią­cym się gło­sem. – Twoja mama ode­szła, Niall.

Ode­szła? Dokąd?

– Co masz na myśli? – zapy­ta­łem, pró­bu­jąc zro­zu­mieć te dziwne, obce słowa, które wydo­by­wały się z ust taty.

– Twoja mama nas opu­ściła, Niall. Ode­szła do innego męż­czy­zny – odparł, po czym usiadł na kana­pie i się roz­pła­kał.

Zaczą­łem prze­cze­sy­wać wspo­mnie­nia w poszu­ki­wa­niu prze­oczo­nych wska­zó­wek. Przy­po­mnia­łem sobie kłót­nię sprzed kilku dni, którą się nie prze­ją­łem; gra­łem w piłkę, czy­ta­łem książki, dobrze się bawi­łem. Wkra­cza­łem w wiek dora­sta­nia i wię­cej myśla­łem o dziew­czy­nach w moim wieku niż o mamie, która po pro­stu zawsze tu była.

– Ale póź­niej wróci, prawda, tato?

– Nie, synu. – Tata wbi­jał wzrok w zie­mię. – Nie wróci.

I nie wró­ciła.

Mama ode­szła w grud­niu 1992 roku i od tam­tej pory nie­na­wi­dzę Bożego Naro­dze­nia.

Nie było wtedy tele­fo­nów komór­ko­wych, więc przez dłu­gie tygo­dnie nie mia­łem z mamą kon­taktu. Naj­pierw prze­nio­słem się „na ferie” do Seana. Potem tata zabrał mnie ze szkoły i wysłał na Boże Naro­dze­nie do Irlan­dii. Rodzina była wobec mnie życz­liwa, ale nikt nie mówił o tym, co się działo.

Mama ode­szła? I to tak bez poże­gna­nia?

Musia­łem prze­pra­co­wać mnó­stwo rze­czy. Moja trzy­na­sto­let­nia głowa nie była w sta­nie pojąć, co się stało. Wola­łem więc o wszyst­kim zapo­mnieć.

Kilka tygo­dni póź­niej w Bruk­seli wresz­cie spo­tka­łem się z mamą. Prze­pra­szała mnie i pró­bo­wała wyja­śnić, że miała dobre powody, żeby odejść. Zapew­niła mnie, że i ona, i tata bar­dzo mnie kochają i chcą dla mnie jak naj­le­piej. Wypo­wia­dała wła­ściwe słowa, ale ja nic z tego nie rozu­mia­łem. Atmos­fera była nie­zręczna, nie bar­dzo umie­li­śmy ze sobą roz­ma­wiać. Kiedy spró­bo­wała mnie przy­tu­lić, ode­pchną­łem ją.

Nie wiem, jak trzy­na­sto­la­tek powi­nien radzić sobie z taką sytu­acją, ale ja zaczą­łem pysko­wać. Zmie­ni­łem się w zbun­to­wa­nego gów­nia­rza. Prze­bu­dziła się auto­de­struk­cyjna część mojej natury.

Kilka dni po tych ponu­rych feriach świą­tecz­nych spró­bo­wa­łem pierw­szego papie­rosa. Jeden z moich śmiel­szych kole­gów z klasy, nie­zły zaro­zu­mia­lec, dowie­dział się o roz­sta­niu moich rodzi­ców. Spo­łecz­ność eks­pa­tów była nie­wielka i wszy­scy lubili plot­ko­wać.

– To co się dzieje? – zapy­tał.

Wymam­ro­ta­łem wszystko, co wie­dzia­łem. Mama ode­szła z innym face­tem. Ja miesz­ka­łem z ojcem.

– Och, to słabo – zauwa­żył. – Może spró­bu­jesz? – Zama­chał paczką Lucky Strike’ów.

Olać to, mogę być nie­grzeczny. W końcu i tak wszystko się zje­bało.

Pierw­szy mach był jak każde pierw­sze doświad­cze­nie z pale­niem – obrzy­dliwy. Kasz­la­łem i roz­bo­lało mnie gar­dło. Ale to nie­przy­jemne wra­że­nie dosko­nale zgry­wało się z tym, co czu­łem. Było okropne – ale dosko­nale okropne.

Po roz­sta­niu tata zaczął szcze­gól­nie hoj­nie obda­rzać mnie kie­szon­ko­wym. Wyda­wa­łem więc pie­nią­dze na papie­rosy, szybko zaczą­łem je też pod­kra­dać ze sklepu, bar­dziej dla frajdy niż z koniecz­no­ści. Teraz wydaje mi się to kom­plet­nym wariac­twem, ale w szkole w Bruk­seli był nawet kącik dla palą­cych, gdzie cho­dziły dzie­ciaki, któ­rym rodzice pozwa­lali jarać. I tak zaczęło się moje wie­lo­let­nie uza­leż­nie­nie.

Polu­bi­łem też piwo i cydr. Szum w gło­wie spra­wiał mi przy­jem­ność. Jako nie­śmiały chło­pak, pełen lęków spo­łecz­nych, doce­nia­łem to, że dzięki alko­ho­lowi byłem bar­dziej roz­luź­niony i gada­tliwy. Pew­niej­szy sie­bie.

W moim mia­steczku stał nawet auto­mat z piwem, więc za dwa­dzie­ścia fran­ków bel­gij­skich można było kupić sobie alko­hol rów­nie łatwo co coca-colę. Szybko odkry­li­śmy, że nasze małe ręce da się wło­żyć do środka, żeby wycią­gnąć puszkę – nawet nie musie­li­śmy pła­cić.

W tygo­dniu miesz­ka­łem z tatą. Bez mamy było zupeł­nie ina­czej; jakby radość, bez­pie­czeń­stwo i cie­pło wypro­wa­dziły się razem z nią. Zawsze podej­rze­wa­łem, że tata miał nadzieję, że jesz­cze do sie­bie wrócą. Dla nas obu roz­po­czął się trudny, bole­sny czas, ale tata opie­ko­wał się mną, goto­wał obiady i był kocha­ją­cym ojcem, co na pewno spra­wiało mu trud­ność, bo musiał godzić wycho­wa­nie z pracą.

Z mamą spo­ty­ka­łem się w week­endy. Ona i Andreas – męż­czy­zna, dla któ­rego zosta­wiła ojca – zamiesz­kali na tyle bli­sko, że mogłem do nich jeź­dzić na rowe­rze. Nie zawsze jed­nak mia­łem na to ochotę. Mama poznała Andre­asa w biu­rze, gdzie razem pra­co­wali. Roman­so­wali przez kilka mie­sięcy, zanim osta­tecz­nie zosta­wiła tatę. Sta­ra­łem się doga­dy­wać z Andre­asem, ale doj­rze­wa­nie to nie jest fajny czas, więc nie było łatwo. Mniej wię­cej wtedy zain­te­re­so­wa­łem się hazar­dem.

Zaczęło się od zwy­kłej gry w kości, zor­ga­ni­zo­wa­nej w szkole w ramach jakiejś cha­ry­ta­tyw­nej zbiórki. Tam­tego dnia total­nie się uza­leż­ni­łem, bła­ga­łem tatę o wię­cej fran­ków, żeby móc zagrać jesz­cze raz i jesz­cze raz, i jesz­cze. Widzia­łem, że zawsze wygrywa „kasyno”, ale dzie­ciaki i tak z rado­ścią dorzu­cały kolejne monety. Sam więc zało­ży­łem w szkole wła­sne małe kasyno, dzia­ła­jące na tych samych zasa­dach. Tym razem to ja mia­łem wygry­wać, nie szkoła czy orga­ni­za­cja cha­ry­ta­tywna. Póki nauczy­ciele nie zorien­to­wali się, co się dzieje, dzie­ciaki zbie­rały się wokół mnie na każ­dej prze­rwie obia­do­wej. Toną­łem w ogrom­nej ilo­ści cudzego kie­szon­ko­wego i roz­wi­ja­łem w sobie ducha przed­się­bior­czo­ści.

Od tam­tej pory mia­łem w szkole coraz to nowe kło­poty i obmy­śla­łem coraz to nowe plany. Nie przej­mo­wa­łem się, że wpadnę w tara­paty. Na pew­nym eta­pie chcia­łem zostać dzien­ni­ka­rzem, więc zain­we­sto­wa­łem w dyk­ta­fon – niby po to, żeby nagry­wać wywiady. W rze­czy­wi­sto­ści nagra­łem dźwięk dzwonka. Na koniec lek­cji elek­tro­niczny dzwo­nek ogła­szał prze­rwę, więc posta­no­wi­łem pusz­czać nagra­nie na pięt­na­ście minut przed ich fak­tycz­nym koń­cem, żeby nauczy­ciele wcze­śniej zwal­niali nas z zajęć.

Innym moim psi­ku­sem było pisa­nie rze­czy takich jak „Pan O’Neill to dupek” w cudzym zeszy­cie z pracą domową. Cią­gle lądo­wa­łem na dywa­niku u dyrek­tora. A jako że się obi­ja­łem, nie zda­łem egza­mi­nów do następ­nej klasy. Czę­sto się zda­rza, że ktoś nie zdaje z klasy do klasy. Ale ja nie zda­łem raz, drugi, trzeci. Jako wyro­śnięty pięt­na­sto­la­tek wciąż cho­dzi­łem do klasy z dwu­na­sto­let­nimi dziećmi. Czu­łem się jak w absur­dal­nej kome­dii. Praw­do­po­dob­nie gdy­bym się posta­rał, wszyst­kiego bym się nauczył, ale byłem już wtedy dziki i nie­okieł­znany. Wszy­scy zgo­dzili się, że lepiej będzie, jeśli opusz­czę szkołę.

Rodzice zna­leźli dla mnie surow­szą szkołę z inter­na­tem, ale moje zacho­wa­nie nie ule­gło szcze­gól­nej popra­wie. Wciąż testo­wa­łem gra­nice. Wywo­ła­łem chaos, kiedy wyłą­czy­łem poranny budzik zarówno wszyst­kim w naszym inter­na­cie, jak i nauczy­cie­lowi odpo­wie­dzial­nemu za pobudki. Zaspa­li­śmy, i to było super! Inne dzie­ciaki trak­to­wały mnie wtedy jak boha­tera. Do tej szkoły cho­dziło pełno łobu­zów takich jak ja. Wszy­scy pali­li­śmy, a w pią­tek wie­czo­rem w pociągu do domu popi­ja­li­śmy piwo. Kom­plet­nie się nie przej­mo­wa­łem, że mogę naro­bić sobie kło­po­tów.

Znacz­nie bar­dziej mar­twi­łem się o mamę. Przy­cho­dziła na wszyst­kie moje mecze i wie­czo­rami spę­dza­li­śmy razem czas, wypi­ja­jąc cza­sem nawet po piwku. Dostała nową pracę i bar­dzo się sta­rała, żeby w jej domu było mi dobrze. Ale jeśli cho­dzi o jej zwią­zek z Andre­asem, sprawy przy­brały fatalny obrót.

Kiedy się do niego wpro­wa­dziła, zaczął ją bić. Coraz czę­ściej miała na ciele siniaki, a jej wymówki takie jak „wpa­dłam na drzwi” albo „spa­dłam ze scho­dów” były coraz mniej wia­ry­godne.

Bałem się Andre­asa i bałem się o mamę. Nie­na­wi­dzi­łem sie­bie za to, że nie umia­łem jej pomóc. Sie­dzia­łem w pokoju i uda­wa­łem, że nie sły­szę kłótni – jej pła­czu, strasz­li­wego huku ude­rzeń, krzy­ków i trzep­nięć. Zda­wało się, że powo­dem wszyst­kich tych afer była głów­nie jego zazdrość; kiedy ważyła się pójść gdzieś bez niego, mieć jakieś życie poza nim, czuł się zagro­żony. Nie pił dużo, ale wystar­czył mu jeden drink, żeby wybuch­nąć. Nie­na­wi­dzi­łem się za to, że nie potra­fię jej ochro­nić. Cho­wa­łem się, szla­ja­łem z kum­plami i wle­wa­łem w sie­bie piwo po piwie, żeby zagłu­szyć smu­tek.

Jak wielu prze­mo­cow­ców, Andreas cią­gle prze­pra­szał i prze­ko­ny­wał mamę, żeby z nim została, obie­cu­jąc, że „to się ni­gdy wię­cej nie powtó­rzy”. I przez jakiś czas się nie powta­rzało. Bywało nor­mal­nie, ale wciąż sie­dzia­łem jak na szpil­kach. Prze­moc w końcu zawsze wra­cała.

Pew­nego dnia usły­sza­łem z pokoju kłót­nię i zakra­dłem się do kory­ta­rza. Sta­ną­łem przed drzwiami salonu. Powi­nie­nem zapu­kać? Zacząć hała­so­wać? Po pro­stu wbić do środka? – zasta­na­wia­łem się chwilę, a potem wsze­dłem.

Mama leżała na sofie, a on sie­dział na niej okra­kiem, trzy­ma­jąc w dłoni coś przy­po­mi­na­ją­cego lampę, czym się na nią zama­chi­wał. Oboje znie­ru­cho­mieli i spoj­rzeli na mnie. Ja patrzy­łem na nich z prze­ra­że­niem. Wró­ci­łem do pokoju. Pamię­tam, że pomy­śla­łem sobie: „No dobra, tym razem go powstrzy­ma­łem, ura­to­wa­łem ją”. Pamię­tam też, że pomy­śla­łem: „Życie ni­gdy już nie będzie tak straszne jak teraz”.

Następ­nego dnia Andreas wymy­ślił jakąś durną wymówkę, żeby zabrać mnie na długi spa­cer. Opo­wie­dział jakąś łzawą histo­ryjkę o tym, że jego rodzice też go bili. W zasa­dzie go nie słu­cha­łem. Uzna­łem, że nie­za­leż­nie od moich uczuć, powi­nie­nem po pro­stu uda­wać, że słu­cham. Był idiotą, ale też doro­słym face­tem. A ja – chu­dym dzie­cia­kiem. Z pew­no­ścią zdo­łałby sko­pać mi dupę. Może i „ura­to­wa­łem” mamę tam­tego dnia, ale cze­kało ją jesz­cze wiele złego, w tym pęk­nięty oczo­dół. Andreas był po pro­stu skur­wie­lem.

Mama żyła z nim bar­dzo długo, a kiedy mia­łem szes­na­ście lat, uro­dziła moją sio­strę Vero­nikę. Prze­moc nieco wyha­mo­wała, kiedy zaj­mo­wała się nie­mow­la­kiem, któ­rego poko­cha­łem rów­nie mocno, jak nie­na­wi­dzi­łem tego potwora Andre­asa. Wresz­cie, długo po tym, jak opu­ści­łem rodzinne gniazdo, mama zebrała się na odwagę i, dzięki Bogu, zosta­wiła go. Cała ta histo­ria nękała mnie latami.

W domu byłem grzeczny, ale moje zacho­wa­nie w szkole tylko się pogar­szało. Kłó­ci­łem się zwłasz­cza z pew­nym szcze­gól­nie wład­czym nauczy­cie­lem z inter­natu. Nocami czy­ta­łem w łóżku pod­ręcz­niki do geo­gra­fii. Opo­wie­ści o dale­kich kra­jach były dla mnie ucieczką. Pew­nego razu zoba­czył mnie z latarką, skon­fi­sko­wał książkę i zawie­sił mnie. Z natury nie jestem agre­sywny, ale tam­tego dnia kom­plet­nie mi odbiło.

– Pier­dol się, kuta­sie! – zawo­ła­łem wście­kle, po czym doda­łem jesz­cze wszel­kie znane mi prze­kleń­stwa. – Pró­buję się cze­goś nauczyć, a ty możesz sobie całą tę twoją szkołę w dupę wsa­dzić! – Kipia­łem ze zło­ści. Po roku w inter­na­cie stam­tąd też mnie wyrzu­cili.

I tak dotar­łem do sie­dem­na­stego roku życia; bez wykształ­ce­nia, bez poję­cia, co zamie­rzam w życiu robić, i kom­plet­nie nie­przy­go­to­wany do doro­sło­ści.

2. Praca w kuchni: przepis na katastrofę dla dobrze zapowiadającego się alkoholika

2

Praca w kuchni: prze­pis na kata­strofę dla dobrze zapo­wia­da­ją­cego się alko­ho­lika

Mama wspie­rała mnie i kochała, ale musiała się teraz zająć małą Vero­niką.

Mój naj­droż­szy tata ni­gdy się na mnie nie wście­kał, choć miał prze­cież ku temu wszel­kie powody. Jestem prze­ko­nany, że był okrut­nie roz­cza­ro­wany i zmar­twiony, ale chciał, żebym miał jakiś zawód i w przy­szło­ści mógł zara­biać na życie. Kiedy więk­szość moich kum­pli pla­no­wała stu­dia, on zachę­cał mnie do gastro­no­mika w Dubli­nie. Był dobrym kucha­rzem, a i mnie zda­rzyło się wyra­zić zain­te­re­so­wa­nie goto­wa­niem. Czę­sto wycią­ga­łem jego stare książki kuchar­skie. Oka­zało się, że przy­go­to­wy­wa­nie zwy­kłych potraw jak maka­ron z kur­cza­kiem dzia­łało na mnie tera­peu­tycz­nie. Kro­je­nie, mie­sza­nie i two­rze­nie cze­goś smacz­nego uspo­ka­jało mój cha­otyczny umysł.

No więc pole­cia­łem do Irlan­dii na roz­mowę kwa­li­fi­ka­cyjną. Czu­łem się jak kre­tyn w sta­rym gar­ni­tu­rze taty, a pod­czas podróży roz­pacz­li­wie pró­bo­wa­łem nauczyć się nazw kuchen­nych sprzę­tów. Bóg jeden wie, czego się spo­dzie­wa­łem, tym­cza­sem nie było o co się mar­twić; zosta­łem przy­jęty do Dublin Col­lege of Cate­ring, a to ozna­czało, że musia­łem z żalem poże­gnać się z moim naj­lep­szym kum­plem Seanem i moją dziew­czyną Kate. Spo­ty­ka­li­śmy się już od kilku mie­sięcy. Poże­gnalna impreza nie­spo­dzianka, którą dla mnie zor­ga­ni­zo­wała, była jedną z naj­mil­szych rze­czy, jaką kto­kol­wiek kie­dy­kol­wiek dla mnie zro­bił. Roz­ma­wia­li­śmy o moż­li­wo­ści związku na odle­głość, ale dystans mię­dzy Bel­gią a Dubli­nem szybko zwe­ry­fi­ko­wał te plany.

Tam­tego lata przed roz­po­czę­ciem zajęć pra­co­wa­łem w restau­ra­cji w Irlan­dii Pół­noc­nej i miesz­ka­łem u babci. Zara­bia­łem funta na godzinę (zapewne nie była to stawka zgodna z pra­wem) za nakła­da­nie gościom wesel­nym indyka i szynki oraz słu­cha­nie roz­ka­zów pod­czas tłu­cze­nia ziem­nia­ków. Uwiel­bia­łem to. Bawi­łem się znacz­nie lepiej niż w nudziar­skiej szkole. Czu­łem wielką dumę, gdy pod koniec tygo­dnia otrzy­my­wa­łem kopertę z pięć­dzie­się­cioma fun­tami w środku. Cię­żar samo­dziel­nie zaro­bio­nych monet i bank­no­tów był bez­cenny.

Wszystko wyda­wa­łem na cydr, na drinki w bute­lecz­kach, fajki i chipsy. Spę­dza­łem czas z nowymi kum­plami z pracy, kole­siami rów­nie nagrza­nymi co ja. Któ­re­goś razu wypi­łem o parę bro­wa­rów za dużo i lobem wrzu­ci­łem kamień do fon­tanny, a potem przed poli­cjan­tem uda­wa­łem, że mówię tylko po fran­cu­sku. Innym razem tań­czy­łem na dachu samo­chodu. Może­cie się domy­ślić, jaki ochrzan dosta­łem od babci.

Wtedy też pierw­szy raz spró­bo­wa­łem trawy. Wystar­czyło kilka machów cudzego jointa, żebym poczuł mdło­ści. To znie­chę­ciło mnie do nar­ko­ty­ków na jakiś czas, ale za to nabra­łem jesz­cze więk­szego ape­tytu na alko­hol.

Nagle poczu­łem się znacz­nie doro­ślej­szy. Nie chcia­łem znowu wszyst­kiego spie­przyć tak jak w szkole. Kiedy zaczą­łem zaję­cia, byłem zde­ter­mi­no­wany, żeby zostać kimś. Szcze­rze mówiąc, sama szkoła nie dała mi zbyt wiele, ale dzięki mojemu doświad­cze­niu i obse­syj­nej lek­tu­rze ksią­żek kuchar­skich nabra­łem pew­no­ści sie­bie, wpro­si­łem się do jed­nej z nie­licz­nych gwiazd­ko­wych restau­ra­cji w mie­ście, Peacock Alley, i dosta­łem pracę (na bar­dzo niskim sta­no­wi­sku).

Każ­dego dnia po zaję­ciach sze­dłem do Peacock Alley i zabie­ra­łem się do roboty. To był kom­plet­nie inny świat niż tamta knajpa od wesel; naj­lep­sza restau­ra­cja w mie­ście, a w jej kuchni pra­co­wało dwu­dzie­stu czte­rech owło­sio­nych, napę­dza­nych testo­ste­ro­nem kucha­rzy, któ­rzy rzu­cali mię­sem i posłu­gi­wali się ostrymi nożami oraz wiel­kimi patel­niami. Za każ­dym razem, kiedy w Dubli­nie działo się coś waż­nego, przy­cho­dziło tam mnó­stwo gwiazd, od Ronana Keatinga po Mariah Carey. Ten splen­dor i blask mnie fascy­no­wały.

Do moich obo­wiąz­ków nale­żały wszyst­kie te głu­pie zada­nia, takie jak odci­na­nie łody­żek szpi­naku, obie­ra­nie czosnku, przy­go­to­wy­wa­nie deko­ra­cji tale­rza. Kiedy na chwilę odda­la­łem się od sta­no­wi­ska, dosta­wa­łem w żebra. Jezu, jak oni tam klęli! To dopiero była edu­ka­cja. Cała bry­gada skła­dała się z mizo­gi­ni­stycz­nych twar­dzieli, a ja byłem małym, chu­dym, bla­dym chło­pacz­kiem z zagra­nicy. Ale uwiel­bia­łem każdą chwilę, jaką spę­dza­łem w tym sza­lo­nym miej­scu, gdzie chło­ną­łem kolejne umie­jęt­no­ści jak gąbka.

Dwóch fran­cu­skich sze­fów kuchni raz mnie ochrza­niło:

– Ten dzie­ciak gówno wie! – zawo­łał jeden z nich. Mówiąc szcze­rze, ni­gdy nie mia­łem naj­lep­szej tech­niki. Byłem za to na tyle bez­czelny, by prze­ko­ma­rzać się z waż­niej­szymi od sie­bie. Bar­dzo podo­bał mi się wyraz zdu­mie­nia rysu­jący się na ich twa­rzach, gdy odpo­wie­dzia­łem im z per­fek­cyj­nym fran­cu­skim akcen­tem. Szybko mnie polu­bili – nie za mój talent, ale za entu­zjazm.

Sze­fem kuchni był cha­ry­zma­tyczny olbrzym Con­rad Gal­la­gher, facet w typie Gor­dona Ram­saya. Miał pra­wie dwa metry i kiedy stał na wydawce – to zna­czy w miej­scu, w któ­rym jedze­nie prze­ka­zy­wane jest przez kucha­rzy kel­ne­rom – ski­nie­niem głowy witał słyn­nych gości i jed­no­cze­śnie wykrzy­ki­wał roz­kazy. Koleś miał tem­pe­ra­ment: potra­fił rzu­cić tale­rzem, jeśli coś nie odpo­wia­dało jego wyśru­bo­wa­nym stan­dar­dom. Musie­li­śmy ciężko pra­co­wać, żeby mu nie pod­paść. Ja potra­fiłem sobie z nim żar­to­wać – nie byłem nie­grzeczny, ale też się go nie bałem – i chyba mnie polu­bił. Wszy­scy stre­so­wali się jego humo­rami, ale ja się z niego śmia­łem.

– No dawaj, Con­rad, gdzie są te cho­lerne ziem­niaki? – pyta­łem. Uda­wał wście­kłego, ale na koniec pusz­czał do mnie oko.

Szes­na­sto­go­dzinne dni pracy były nor­mal­no­ścią. Widzia­łem, jak doro­śli męż­czyźni pła­czą, wyczer­pani bru­tal­nym tem­pem tego miej­sca. Ale ja jako młody chło­pak chcia­łem się uczyć i jakoś tam wytrwa­łem aż do końca szkoły. Wtedy dyplom nic już dla mnie nie zna­czył. Kiedy ktoś w branży gastro­no­micz­nej chce spraw­dzić, czy umiesz goto­wać, po pro­stu na cztery godziny wpusz­cza cię do kuchni. Nikogo nie obcho­dzą dyplomy. Cie­szy­łem się tylko, że wresz­cie zro­bi­łem coś, z czego mój tata mógł być dumny. Czymś się wyróż­ni­łem.

Dużo wtedy pra­co­wa­łem, ale impre­zo­wa­łem jesz­cze wię­cej. Po zakoń­cze­niu dłu­giej zmiany o dwu­dzie­stej trze­ciej byłem gotowy do zabawy. Sean miesz­kał już wtedy z powro­tem w Irlan­dii, podob­nie jak wielu innych kum­pli ze szkoły, któ­rzy przy­je­chali na stu­dia do Dublina. Spo­ty­ka­li­śmy się po pracy, by „nad­ro­bić zale­gło­ści” i porząd­nie się narą­bać.

Jaki był wtedy mój ulu­biony wyra­fi­no­wany drink? Podwójna wódka z ener­ge­ty­kiem albo potrójna wódka, a do niej jesz­cze Smir­noff Ice. Chcąc się narą­bać tak bar­dzo, jak to tylko moż­liwe przed zamknię­ciem pubu o dru­giej, zama­wia­łem po trzy drinki. Nie ma sensu pić piwa, kiedy pil­nie chcesz się nawa­lić, prawda?

Zwy­kle mi się to uda­wało i koń­czy­łem wie­czory znacz­nie bar­dziej pijany niż Sean i reszta chło­pa­ków. Nie przej­mo­wa­łem się tym zbyt­nio: chla­nie było powszech­nie akcep­to­wane. Cza­sami zda­rzało mi się iść do pracy po godzi­nie snu. Nikogo to nie wzru­szało.

Pamię­ta­cie moje upodo­ba­nie do hazardu, które naro­dziło się w szkole? Szybko zaczą­łem zosta­wiać pen­sję w punk­tach przyj­mo­wa­nia zakła­dów. Konie, psy, bingo, piłka nożna – wszyst­kie zakłady przy­pra­wiały mnie o dreszcz pod­nie­ce­nia.

Do pierw­szej kre­ski koka­iny zachę­cił mnie kucharz. Koka­ina jest w gastro­no­mii powszechna. Daje ener­gię, która pozwala znieść sza­lone godziny pracy. Nar­ko­tyki mnie stre­so­wały i przez parę dobrych lat umia­łem się im oprzeć.

– No dawaj, nie bądź cipa – drwili, macha­jąc mi przed nosem toreb­kami z bia­łym prosz­kiem i zro­lo­wa­nymi bank­no­tami. Wresz­cie pod­da­łem się ich naci­skom.

Mniej wię­cej w tym samym cza­sie wzią­łem też pierw­szą pigułkę ecstasy. Po kilku latach odmów w końcu zgo­dzi­łem się połknąć jedną w obskur­nym dubliń­skim noc­nym klu­bie. Pół godziny póź­niej uśmie­cha­łem się jak psy­cho­pata.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki