Nadzieja skazanych - Katarzyna Borowska - ebook + audiobook + książka

Nadzieja skazanych ebook

Borowska Katarzyna

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nadzieja... to czasami wszystko co masz.

"Nadzieja skazanych" poświęcona jest relacji matka–dziecko i przedstawia kobiety, które w więzieniu wychowują swoje potomstwo.

Katarzyna Borowska rozmawiała z dealerkami, oszustkami, zabójczyniami -kobietami, które padły ofiarą swojej naiwności albo od najmłodszych lat poszukiwały na ulicy namiastki domowego ciepła. Spotkała się również z pracownikami Służby Więziennej, którzy propagują w prowadzonych przez siebie placówkach „resocjalizację poprzez miłość”.

Finał trylogii Miłość, Wiara i Nadzieja skazanych

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 232

Oceny
4,5 (18 ocen)
12
4
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pawl1984

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka i pięknie przeczytana 😊
00

Popularność




Zamiast wstępu

Drogi Czy­tel­niku

Oddaję w Twoje ręce ostat­nią z trzech ksią­żek nale­żą­cych do cyklu „Wiara, Nadzieja i Miłość Ska­za­nych”. Nadzieja poświę­cona jest rela­cji matka–dziecko w kon­tek­ście kary pozba­wie­nia wol­no­ści. Zapra­szam Cię do tej podróży, w którą ruszy­łam w lipcu 2021 roku, zaczy­na­jąc od wizyty w Zakła­dzie Kar­nym w Krzy­wańcu. Jeżeli ta książka ma mówić o Nadziei, to koniecz­nie dedy­kuję ją wła­śnie dzie­ciom. Zarówno moim, jak i tym, któ­rych matki spo­tkały swój los w wię­zie­niu.

Zacznijmy od początku…

Kilka lat temu odwie­dzi­łam Kli­nikę Medy­cyny Inte­gra­tyw­nej w Żer­ni­kach Wro­cław­skich, zało­żoną przez dr Pre­eti Agra­wal. Do kli­niki przy­na­leży hotel, w któ­rym można się zatrzy­mać. Na ścia­nach umiesz­czono kojące umysł zdję­cia i afir­ma­cje. Pod jedną z foto­gra­fii prze­czy­ta­łam: „Dopóki pacjent oddy­cha, zawsze jest nadzieja”.

Meta­fo­rycz­nie zoba­czy­łam nadzieję jako świa­tełko tlące się na końcu ciem­nego tunelu. W tam­tym cza­sie doświad­cza­łam bez­rad­no­ści, bez­sil­no­ści i poczu­cia ogra­ni­cze­nia ludz­kiej mocy. Podob­nie jak w histo­riach kobiet, z któ­rymi roz­ma­wia­łam w trak­cie zbie­ra­nia mate­riału do tej książki, owo świa­tełko w moje życie wnio­sły dzieci. Fakt bycia matką stał się moty­wa­cją do poszu­ki­wa­nia i znaj­do­wa­nia roz­wią­zań naj­trud­niej­szych sytu­acji, w któ­rych obli­czu przy­szło mi sta­nąć. Z uwagi na dzieci pod­ję­łam decy­zję o ope­ra­cji i posta­no­wi­łam, że zro­bię wszystko, by powró­cić do stu­pro­cen­to­wego zdro­wia. Kiedy wspo­mi­nam tam­ten czas, widzę jak moja naj­młod­sza córka ze łzami w oczach mówi: „Mamu­siu, ja nie boję się, że umrę. Boję się tego, że jestem naj­młod­sza i jeśli ty umrzesz tak jak bab­cia, to co będzie ze mną? Boję się, mamo, że zostanę sama”.

Wtedy przy­tu­li­łam ją, kolejny raz uświa­da­mia­jąc sobie wła­sną odpo­wie­dzial­ność wobec dziecka. Moja wów­czas dzie­się­cio­let­nia córeczka miała prawo czuć się bez­piecz­nie, a jed­nym z czyn­ni­ków gwa­ran­tu­ją­cych jej poczu­cie bez­pie­czeń­stwa było moje zdro­wie. Obie­ca­łam, że będę zdrowa. I słowa dotrzy­ma­łam.

Jaki zwią­zek tamte wyda­rze­nia mają z książką, którą oddaję w Twoje ręce?

Odwie­dza­jąc zakłady karne, roz­ma­wia­łam z dealer­kami, oszust­kami, zabój­czy­niami. Kobie­tami, które padły ofiarą swo­jej naiw­no­ści albo od naj­młod­szych lat poszu­ki­wały na ulicy namiastki domo­wego cie­pła. Spo­tka­łam się rów­nież z pra­cow­ni­kami Służby Wię­zien­nej, któ­rzy pro­pa­gują w pro­wa­dzo­nych przez sie­bie pla­ców­kach „reso­cja­li­za­cję poprzez miłość”. Zwie­dzi­łam Dom Matki i Dziecka w Zakła­dzie Kar­nym w Krzy­wańcu, w któ­rym kobiety ska­zane na karę pozba­wie­nia wol­no­ści wycho­wują swoje potom­stwo. Nie­które z nich uro­dziły jako osa­dzone. W kolej­nych roz­mo­wach przy­bli­żamy wspól­nie realia macie­rzyń­stwa i dzie­ciń­stwa w izo­la­cji wię­zien­nej.

Zwią­zek moich doświad­czeń i boha­te­rek książki jest oczy­wi­sty – jeste­śmy mat­kami, a fakt ten w przy­padku więk­szo­ści z nas wywo­łał przy­pływ siły do zmiany drogi.

Być może wiarę, że bycie matką potrafi zmie­nić prze­stęp­czy­nię w porząd­nego oby­wa­tela, oce­nisz jako naiw­ność…

Każdy przy­pa­dek jest inny. Mam nadzieję, że przy­naj­mniej część moich boha­te­rek naprawdę chce zmie­nić i zmie­nia swoje życie. Nie­za­prze­czal­nie dzieci są moto­rem napę­do­wym ich dzia­łań, podej­mo­wa­nych prób zmiany dotych­cza­so­wego funk­cjo­no­wa­nia w spo­łe­czeń­stwie.

Kiedy kobieta, która jest matką, tra­fia do wię­zie­nia, nie ma roz­wią­za­nia ide­al­nego. Ta sytu­acja zawsze w pewien spo­sób jest dra­ma­tyczna, szcze­gól­nie w kon­tek­ście dzieci. Mimo to warto poszu­ki­wać roz­wią­zań opty­mal­nych. W mojej oce­nie takim jest moż­li­wość budo­wa­nia więzi dziecka i matki, cho­ciażby w zakła­dzie kar­nym.

Czę­sto sły­szę pyta­nie, czy pisa­nie ksią­żek z obszaru, w któ­rym doty­kam życia ludzi pozo­sta­ją­cych w izo­la­cji wię­zien­nej, jest cięż­kie? Jak daję radę w sytu­acjach, gdy roz­mowy doty­czą dzieci? Dla­czego piszę o tak smut­nych spra­wach?

W odpo­wie­dzi przy­to­czę nie­dawną roz­mowę z moim synem.

Tego dnia zadzwo­nił do mnie. Pochwa­li­łam się, że wła­śnie piszę książkę, którą dedy­kuję jemu i jego sio­strom. Kiedy prze­czy­ta­łam tytuł, usły­sza­łam:

– Mamo, dla­czego dedy­ku­jesz nam tak smutną książkę?

– Ale ona wcale nie jest smutna – odpar­łam. – Ona jest o dzie­ciach i o miło­ści do nich. O tym, że dzieci nadają sens życiu – wyli­cza­łam. – Ona jest o tym, że dzieci są moty­wa­cją, by coś zmie­nić. Mówi o dzie­ciach, które swoją bez­wa­run­kową miło­ścią spra­wiają, że rodzice odnaj­dują siłę, by sta­wać do wyzwań, jakie nie­sie im los. Ona jest o nadziei, synku!

– To dobrze, mamo.

W jego gło­sie zabrzmiała ulga. Z uwagi na to, że czę­sto roz­ma­wiamy o spra­wach dla nas waż­nych, zagad­nę­łam go:

– Synu, mam pyta­nie, mogę?

– Pew­nie.

– Czym dla cie­bie jest nadzieja?

– Wie­dzia­łem, że będzie doty­czyło książki – z uśmie­chem zabar­wio­nym pobłaż­li­wo­ścią wobec matki skwi­to­wał moją para­fi­lo­zo­ficzną zaczepkę. Mimo to odpo­wie­dział:

– Nadzieja to wiara, że będzie lepiej. To wiara, że uda się roz­wią­zać i poko­nać pro­blemy.

Po tej roz­mo­wie rów­nież sobie samej zada­łam to pyta­nie. Doszłam do wnio­sku, że moja defi­ni­cja brzmi podob­nie.

Czym dla mnie jest nadzieja?

To opty­mi­styczne myśli, które torują drogę w poszu­ki­wa­niu pozy­tyw­nych roz­wią­zań nawet naj­trud­niej­szych spraw.

Zanim naro­dzi się dziecko, kobieta jest w ciąży. Pięk­nie brzmi, kiedy mówimy o sta­nie bło­go­sła­wio­nym.

Mówi się rów­nież, że kobieta jest przy nadziei, wszak dziecko w łonie matki jest nadzieją na nowe życie. Na ile my, matki, z tego sko­rzy­stamy, spo­glą­damy na macie­rzyń­stwo jak na dar, który nie każ­dej kobie­cie jest dany, to już inna sprawa. Bar­dzo indy­wi­du­alna, oso­bi­sta, deter­mi­no­wana wie­loma czyn­ni­kami.

Roz­mowy, które prze­pro­wa­dzi­łam z osa­dzo­nymi i pra­cow­ni­kami Służby Wię­zien­nej, rzu­cają nieco wię­cej świa­tła na wię­zienne macie­rzyń­stwo.

Mam nadzieję, a więc jestem dobrej, opty­mi­stycz­nej myśli, że przy­naj­mniej część z pozna­nych przeze mnie wię­zien­nych matek zre­ali­zuje swoje posta­no­wie­nia i nie wróci na drogę prze­stęp­czą.

Kata­rzyna Borow­ska

PS Chcę zwró­cić uwagę na jesz­cze jeden aspekt, żeby nie umknął, cho­dzi o wspo­mnie­nia moich roz­mów­czyń doty­czące ich rela­cji z mat­kami. Kobiety odby­wa­jące karę pozba­wie­nia wol­no­ści też są czy­imiś dziećmi.

War­szawa, 30.11.2021 r.

Rozdział I

Histo­rie praw­dziwe ska­za­nych na karę pozba­wie­nia wol­no­ści matek i ich dzieci

TO CHYBA DIABEŁ WE MNIE TAKĄ PYCHĘ WZBUDZIŁ…

Alfreda Wywi­jas, mając 63 lata, z wyro­kiem dwu­na­stu lat pozba­wie­nia wol­no­ści tra­fia do zakładu kar­nego. Naj­więk­sze prze­ra­że­nie budzi w niej myśl, że być może przyj­dzie jej tu dokoń­czyć życie. A jed­nak wyda­rza się cud…

Alfredę Wywi­jas pozna­łam dzięki śp. Annie Stranz, przed­wcze­śnie zmar­łej pre­zes Brac­twa Wię­zien­nego Sama­ry­ta­nia. Roz­mowę z Alfredą odby­ły­śmy przez tele­fon.

Alfreda Wywi­jas: Nie musi pani zmie­niać moich danych. Nie mam nic do ukry­cia. Ludzie, któ­rzy mnie znają, wie­dzą jak jest. Wszystko już minęło, a moje życie prze­my­śla­łam sto tysięcy razy w wię­zie­niu i teraz na wol­no­ści.

Kata­rzyna Borow­ska: Kiedy pierw­szy raz zadzwo­ni­łam, nie chciała pani roz­ma­wiać. Tego dnia wró­ciły wspo­mnie­nia wyda­rzeń zwią­za­nych z odby­wa­niem kary wię­zie­nia.

A.W.: Powiem, jak było. Moje życie od dziecka nie było łatwe i po zamąż­pój­ściu nie­wiele się w nim zmie­niło. Było mi tak źle, że nawet teraz myślę, jaką byłam siłaczką, iż udźwi­gnę­łam ten krzyż. Ogrom­nie chcia­łam unie­za­leż­nić się od męża i poka­zać, jaka jestem silna i odważna. W jego rodzi­nie ledwo mnie tole­ro­wano. Byłam nikim. Wyje­cha­łam do Austrii i tam pra­co­wa­łam w dobrej restau­ra­cji. Byłam uwa­żana za super­ku­charkę i powie­rzano mi coraz to nowe obo­wiązki kuchenne. I tak któ­rejś nocy, gdy ze zmę­cze­nia nie mogłam zasnąć, pomy­śla­łam, że w Pol­sce też spo­koj­nie sobie pora­dzę. Wobec tego do zaro­bio­nych pie­nię­dzy dobra­łam kre­dyt, posta­na­wia­jąc otwo­rzyć biz­nes – restau­ra­cję. O, jakże dosko­nale mi szło. Dla mnie kuch­nia to jest teatr, to sztuka, to wielka miłość. I tę miłość prze­le­wa­łam na pół­mi­ski.

K.B.: A jed­nak coś poszło nie tak…

A.W.: Szło mi tak dobrze, iż w swo­jej chci­wo­ści i pysze doszłam do wnio­sku, że otwo­rzę sieć restau­ra­cji. Wychwa­lano mnie, a moją restau­ra­cję uwa­żano za naj­lep­szą. Ni­gdy nie cecho­wała mnie pycha, byłam prze­cięt­nie nie­złym czło­wie­kiem. Tyta­nem pracy. To chyba dia­beł we mnie taką pychę wzbu­dził. Mia­łam w sobie prze­ko­na­nie: Co, ja nie dam sobie rady? Co, ja nie potra­fię?!

Nie­stety, oka­zało się, że tam, gdzie byłam ja, szło dobrze, a gdzie nie dopil­no­wa­łam, było śred­nio. Klienci coraz czę­ściej zauwa­żali zmiany na gor­sze. Ludzie są, jacy są. Nie będę na nikogo zwa­lała winy, bo nikt mnie nie zmu­szał. Nabra­łam kre­dy­tów i zaplą­ta­łam się w sieć nie do roz­plą­ta­nia.

K.B.: Dobrze rozu­miem, że brała pani kre­dyty na kolejne restau­ra­cje?

A.W.: Tak, oczy­wi­ście. Otwo­rzyć następną restau­ra­cję i następną, i następną… a prze­cież widzia­łam, że nie szło mi dobrze w Żywcu, w Andry­cho­wie… Jesz­cze nie chcia­łam się pod­dać. Bra­łam kre­dyty, żeby zapła­cić czynsz, żeby zapła­cić ratę kre­dytu. Naj­pierw na sie­bie, a kiedy już nie mogłam, wzię­łam na moje dwie pra­cow­nice. To mnie dobiło i w końcu poszłam do wię­zie­nia. Nawet się nie bro­ni­łam, bo powiem pani uczci­wie, to była moja wina i moja wielka głu­pota. Za to ponio­słam karę. Dosta­łam pra­wie dwa­na­ście lat. Za każdy kre­dyt osobny wyrok.

K.B.: Bar­dzo surowo panią potrak­to­wano.

A.W.: Może i surowo. Nie dano mi nawet moż­li­wo­ści spła­ca­nia. Kiedy jesz­cze raz pod­nio­słam się z dna, otwie­ra­jąc tuż przed wię­zie­niem maleńką restau­ra­cyjkę, mia­łam nadzieję, że pra­cu­jąc sama w kuchni, będę w sta­nie spła­cać te kre­dyty. Ale sprawa już była w toku i tej machiny nie dało się zatrzy­mać. Pozna­łam w wię­zie­niu Kry­się, która za zabi­cie męża dostała dzie­sięć lat. Te czyny, zdaje się, są bar­dzo nie­po­rów­ny­walne, prawda? A ja naprawdę nie chcia­łam źle, nie chcia­łam nikogo oszu­kać. Po pro­stu mi nie wyszło.

K.B.: Czy uważa pani, że wyrok kary wię­zie­nia był nie­spra­wie­dliwy?

A.W.: Wię­zie­nie stało się dla mnie jed­no­cze­śnie karą i wyba­wie­niem. Było swo­istym przy­stan­kiem, któ­rego potrze­bo­wa­łam w życiu. Na początku jesz­cze tego nie wie­dzia­łam. Dziś wiem, że było to Boże dzia­ła­nie. Bóg dał mi szansę na zatrzy­ma­nie się u skraju studni bez dna, w którą spa­da­łam z dnia na dzień, z godziny na godzinę.

K.B.: Po co był ten upór?

A.W.: Pycha i wstyd, że sobie nie pora­dzi­łam.

K.B.: Nie dopusz­czała pani sytu­acji, w któ­rej warto odpu­ścić.

A.W.: Gdyby nie wię­zie­nie, nie odpu­ści­ła­bym na pewno, bo znam sie­bie. Od dziecka wal­czy­łam, choć życie dawało mi popa­lić. Nauczy­łam się ni­gdy nie pod­da­wać. Przez lata żyłam we wła­snym świe­cie, gdzie tylko ja rzą­dzi­łam. I nie miało to zna­cze­nia, że żyję w oso­bi­stym pie­kle nie­za­do­wo­le­nia, zamętu, gniewu. Orga­ni­zo­wa­łam życie sobie i moim bli­skim, usta­na­wia­jąc wła­sne kró­le­stwo, pijąc gorycz życia każ­dego dnia.

K.B.: Oskar­żono panią o oszu­stwo?

A.W.: O wyłu­dze­nie kre­dytu. Nawet nie pró­bo­wa­łam się bro­nić. Jak zwał, tak zwał. Nie­za­mie­rzone, a jed­nak wyłu­dze­nie, tak mówi prawo. W sumie nazbie­rało się około stu tysięcy. Dla jed­nych jest to dużo, dla innych mało. Porów­nu­jąc do afery Amber Gold i tym podob­nych prze­stępstw doko­ny­wa­nych przez praw­dzi­wych oszu­stów, moje kre­dyty to nie­wielka kwota. Naprawdę pró­bo­wa­łam spła­cać choć małymi kwo­tami, było jed­nak za późno. I ta moja zawzię­tość… Nie pora­dzi­łam sobie we wszyst­kich restau­ra­cjach i dla­tego to wszystko szlag tra­fił… No, co się będziemy cza­ro­wać. Znisz­czyła mnie pycha i brak Boga. Ogrom błę­dów dopro­wa­dził mnie tam, gdzie widzi się pie­kło. Tych prze­żyć nie da się zapo­mnieć.

K.B.: Powie pani jakich?

A.W.: Przez pierw­sze dni prze­ży­wa­łam straszne rze­czy. Potem było coraz lżej i lżej, aż przy­szedł czas, że polu­bi­łam wię­zie­nie i dziew­czyny, które odby­wały dłu­gie i krót­kie kary. To nie zna­czy, że chcia­łam prze­by­wać tam jak naj­dłu­żej, ale chcia­łam poma­gać tym bar­dziej zagu­bio­nym niż ja. Bo naj­go­rzej miały te nowe, przy­cho­dzące. Ich pierw­sze dni były cza­sem więk­szą traumą niż kosz­marne życie, które pro­wa­dziły na gra­nicy jeste­stwa. Im wła­śnie sta­ra­łam się być pomocna, bo swoje wię­zienne życie już po dwóch mie­sią­cach w miarę poukła­da­łam. Te pierw­sze dni stra­cone na żało­sne wspo­mnie­nia, tęsk­notę za odro­biną słońca, na myśle­nie o dzie­ciach. Strach o wszystko, strach o każdą następną chwilę, o jutro. Każda zmarszczka to nowa wię­zienna histo­ria mojego losu. Setki siwych wło­sów to zapis wię­zien­nych kło­po­tów, zma­gań o następny dzień.

K.B.: Pamięta pani początki wię­zien­nego życia?

A.W.: Prze­ży­łam cztery wię­zie­nia… Naj­pierw chcia­łam umrzeć, kochana, bo czło­wiek stary… Kilka godzin po wej­ściu za mury Mon­te­lu­pich dano mi odczuć, że jestem nikim, zale­d­wie mar­nym pyłem czło­wie­czym, który o mały włos nie został zdmuch­nięty w odmęty wichrem grze­chu. Strach para­li­żu­jący wszyst­kie członki, myśli o dzie­ciach roz­ry­wały serce na strzępy, każ­dej nocy samo­bi­czo­wa­nie. Samot­ność w peł­nej celi, tęsk­nota gor­sza niż śmierć. Ja, kone­serka sma­ków, oszczę­dza­jąca kromkę chleba, by nie zaznać głodu. Strach przed biciem, poni­ża­niem. Samo pój­ście do wię­zie­nia to już takie upodle­nie, że się w gło­wie nie mie­ści. Młoda kobieta, straż­niczka, nie trak­to­wała mnie jak czło­wieka. Czu­łam, że jestem nikim, że stra­ci­łam swoje czło­wie­czeń­stwo. Roze­brana do naga, na boso, z jakimś obrzy­dze­niem badana ręka­wiczką… Pani nawet nie wie, jakie to jest straszne upo­ko­rze­nie dla kobiety. Star­szej kobiety, mia­łam sześć­dzie­siąt trzy lata.

K.B.: Nie wiem, to prawda. Mogę sobie tylko wyobra­zić.

A.W.: W jed­nym wię­zie­niu dosta­łam na początku lanie od dziew­czyny, która potem została moją przy­ja­ciółką. Do dzi­siaj nią jest, pisze do mnie kartki, cza­sami list napi­sze, ale… musia­ła­bym pani powie­dzieć rze­czy straszne o jej życiu. Tego zro­bić nie mogę. Widzia­łam rze­czy nie­ludz­kie, o któ­rych wstyd i strach opowie­dzieć. Pozna­łam kobiety bez uczuć, podłe do gra­nic, kobiety biedne, bogate, dobre i złe, bez żad­nej skru­chy z powodu popeł­nio­nego prze­stęp­stwa.

K.B.: Wysłu­cham strasz­nych.

A.W.: Pamię­tam, jak wie­ziono mnie z Mon­te­lu­pich do Kielc. Tam jest wię­zie­nie o zaostrzo­nym rygo­rze. Ja chora na serce, cukrzycę. Nie dosta­łam leków, a musia­łam cią­gnąć po śniegu plat­formę wielką jak wóz, zała­do­waną moim baga­żem. Czu­łam się jak Żydówka, któ­rej pil­nuje SS-man. Już tam chcia­łam umrzeć, na tej dro­dze. Wiał wiatr, padał śnieg z desz­czem. Luty, zima jak jasna cho­lera… Nie mia­łam siły. Z całym tym man­dżu­rem, moją torbą, prze­mę­czona, w takim okrop­nym dniu. Cią­gnę­łam i cią­gnę­łam ciężki wóz za żela­zny dyszel, marząc o śmierci. Naprawdę. Wiatr szar­pał mi włosy, mia­łam posie­kaną od śniegu z desz­czem twarz. Wyglą­da­łam jak cza­row­nica… i tak weszłam do wię­zie­nia. Ta dziew­czyna pew­nie pomy­ślała, że jakie­goś menela do nich przy­słano. Była wście­kła, sądząc, że wdar­łam się w ich uło­żony wię­zienny ład, by przy­nieść im nie­po­kój, nie­po­rzą­dek. Jakże się myliła. Czło­wieka nie osą­dza się po wyglą­dzie. Trzeba go naj­pierw poznać. Musia­łam wyglą­dać strasz­nie.

W tym wię­zie­niu było ład­nie, czy­ściutko. Razem mogły miesz­kać tylko trzy osoby, a tu jakaś baba, czyli ja, mokra, ze skoł­tu­nio­nymi wło­sami, z czer­wo­nym nosem, wcho­dzi na trze­ciego…

K.B.: Wtedy też panią pobiła dziew­czyna z celi?

A.W.: Naj­pierw nie pozwo­liła mi wejść do kącika WC, a ja byłam tak spra­gniona cie­płej wody. Marzy­łam, by choć ręce ogrzać pod kra­nem. Ode­pchnęła mnie i powie­działa, że mogę cho­dzić do ubi­ka­cji tylko wtedy, kiedy jej nie będzie. Prze­wró­ci­łam się, a ona z całej siły kop­nęła mnie w rękę. Myśla­łam, że mi ją zła­mała. Dodała, że jeśli komuś powiem, to tak mnie obije w łazience ogól­nej, że mnie wykoń­czy. Bo tam nie ma kamer. No więc posta­no­wi­łam nic nie mówić. Znowu pomy­śla­łam, że lepiej umrzeć niż dosta­wać lanie. Bo widzi pani, byłam bita jako dziecko i jak już doro­słam. Byłam bita przez bli­skich i przez życie. Tego bicia bałam się naj­bar­dziej. To było straszne. Całe szczę­ście zda­rzyło się to tylko raz. Na początku uda­wa­łam, że mnie nie ma, sta­łam się nie­wi­doczna. Cho­wa­łam się po kątach, scho­dzi­łam z oczu wszyst­kim. Ukry­wa­łam się w świe­tlicy, bo tam mało kto prze­sia­dy­wał. To działo się w kie­lec­kim wię­zie­niu. W celi byłam tylko po to, by posprzą­tać pod­łogę, kibel. Mia­łam sie­dzieć cicho, nie przy sto­liku, bo przy nim sie­działy dwie młode dziew­czyny. Koło łóżka mia­łam tabo­ret i tak musia­łam jeść posiłki. Nawet w Wigi­lię. To był odrębny dla mnie dra­mat.

K.B.: Po pew­nym cza­sie to się zmie­niło?

A.W.: Tak, kiedy doszłam do ładu ze swoim wyglą­dem. Kiedy twarz wynor­mal­niała tro­chę i uma­lo­wa­łam włosy. Zaczę­łam roz­ma­wiać z kobie­tami z cel, pytać o pewne rze­czy, ale języ­kiem innym, nie tak plu­ga­wym jak one roz­ma­wiały ze sobą. Byłam prze­cież inna. Porów­ny­wa­łam ich życia ze swoim, bo w pew­nym sen­sie część tych kobiet dopu­ściła mnie do ich tajem­nego świata z wol­no­ści. Cho­dzi­łam rów­nież do biblio­teki, bo to była jedyna roz­rywka.

Pew­nego razu kole­żanka z dru­giej celi, która czę­sto widy­wała mnie w biblio­tece, popro­siła o pewną przy­sługę. Czy­tała jakie­goś har­le­kina, a ja pisa­łam list do domu, do syna. Pode­szła i powie­działa:

– O, jak ty ład­nie piszesz, jak jaka nauczy­cielka!

– Nie jestem nauczy­cielką – odpar­łam. – Ale sta­ram się pisać ład­nie.

Prze­czy­tała mój list i tak gorzko się roz­pła­kała, że zapro­po­no­wa­łam napi­sa­nie listu do jej syna. Tego, który się jej jako matki wyrzekł. Naj­pierw kate­go­rycz­nie odmó­wiła, ale kilka dni póź­niej popro­siła, z jakimś stra­chem, nie­do­wie­rza­niem. Posta­no­wi­łam napi­sać tak pięk­nie, jak­bym pisała do wła­snego dziecka [płacz]. Kiedy prze­czy­tała, roz­pła­kała się i powtó­rzyła:

– Jak ty pięk­nie piszesz. Mój syn ni­gdy do mnie nie przy­je­dzie, nie odpi­sze. – I znowu się roz­pła­kała.

K.B.: Pamięta pani, o czym pisała?

A.W.: Tyle miło­ści odda­łam obcemu synowi. I pro­szę sobie wyobra­zić, że po tym liście on do niej napi­sał. Ten, który do niej ni­gdy nie pisał, ni­gdy jej nie odwie­dzał, nie poma­gał. Odpi­sa­łam mu w jej imie­niu. Potem roz­nio­sło się po oddziale, że Alfreda pisze piękne listy. I wie pani, usta­wiła się do mnie kolejka. Byłam pisarką oddzia­łową. Wszyst­kie listy skro­pione łzami, prze­peł­nione miło­ścią, skru­chą i jakąś nadzieją, obiet­ni­cami cze­goś innego. Dane było mi czy­tać odpo­wie­dzi i pła­ka­ły­śmy razem. Pisa­łam też listy wier­szami, było ich wiele. Szkoda, że nie spi­sy­wa­łam wszyst­kich dla sie­bie. Mam tylko kilka.

Gdzieś w głębi serca ten kłę­bek uczuć jest, bo prze­cież nie może tak być, żeby czło­wiek nie czuł nic.

K.B.: Otrzy­mała pani zapro­sze­nie do bar­dzo intym­nego świata kobiet – więź­nia­rek. Jakie one są?

A.W.: Widzia­łam kobiety, które kochały swoje dzieci, ale kryły to w sobie, bo jakoś nie było mię­dzy nimi takiej rela­cji, jaką ja mia­łam z dziećmi. One miały rodziny, mężów, dzieci, rodzi­ców, ale nie znały bli­sko­ści, przy­jaźni. Moje dzieci pisały do mnie piękne listy, odwie­dzały mnie, córka nawet z Nie­miec przy­jeż­dżała. Chłopcy przy­sy­łali paczki. Dbali o mnie bar­dzo, bar­dzo.

Cza­sami myślę, że nawet nie powinni, bo powiem pani, że przy­spo­rzy­łam im wiele przy­kro­ści. Zosta­wi­łam ich z pro­ble­mami. Ja byłam sobie w wię­zie­niu, a moje dzieci prze­ży­wały to, co ja naba­ła­ga­ni­łam. Czę­sto musiały bro­nić się przed języ­kami ludzi. Wie pani, jak to jest, matka więź­niarka, oszustka, nie wia­domo co. Ale one mnie ni­gdy nie potę­piły i tak jest do dzi­siaj. Bar­dzo się kochamy. W Kiel­cach pozna­łam wiele kobiet, matek. I tak jedną z nich zapa­mię­ta­łam na zawsze. Zadbana, wykształ­cona, umie­jąca się zacho­wać w każ­dej sytu­acji. Długo zamknięta w sobie, któ­re­goś wie­czoru przy­szła do mnie z prośbą:

– Alfredo, napisz list do mojej córki, ale wier­szem. Tak pra­gnę, by mi prze­ba­czyła i modliła się za mnie. – Jakże mogła­bym odmó­wić? Cichutko dodała: – Ona jest zakon­nicą. Jedy­naczką.

Potem dowie­dzia­łam się, że w wię­zie­niu karę odbywa też jej mąż, ojciec owej jedy­naczki, zakon­nicy. Pisa­łam i pła­ka­łam nad losem tej jakże nie­szczę­śli­wej trójki. Przy­to­czę pani ten list.

Jestem twą matką, tutaj na ziemi,

ale waż­niej­szą jest Ta w nie­bio­sach.

Całuję w myślach dróżki i łąki,

po któ­rych ze mną bie­ga­łaś bosa.

Kocham błę­kitu lazur na nie­bie, słońce,

co świeci na nie­bo­skło­nie,

Boga, bo wybrał Cię spo­śród wielu,

w podzięce skła­dam mat­czyne dło­nie.

Zasiej mnie Boże ziar­nem odnowy,

bym matką godną była mej córy.

Chcę się poty­kać o Twoje łaski,

zamknąć prze­szło­ści drzwi, tak ponu­rej.

Pro­szę, gdy przyj­dzie taka godzina,

z życia rachu­nek przed Bogiem zdam.

Duszę mą pomóż mi zapro­wa­dzić

Twoją modli­twą do raju bram.

K.B.: Czy był ktoś bli­ski, kto jed­nak panią potę­piał?

A.W.: Potę­piał mnie tylko mój mąż, ale po dłu­gim cza­sie zro­zu­mia­łam, że i jemu zro­bi­łam krzywdę. Nie zda­wał sobie sprawy z moich pro­ble­mów i to moje osa­dze­nie było kosz­ma­rem rów­nież dla niego. Tylko że on nie umie prze­ba­czać. Wró­ci­łam do domu i powiedzmy, że jeste­śmy na­dal rodziną i jakoś jest. Powiem pani, że za całą tą histo­rią, która zmie­niła moje życie, jest Bóg. Zawsze byłam kato­liczką, z dziada pra­dziada. Ale ta cho­lerna cywi­li­za­cja, to bie­ga­nie za pie­niędzmi, ta mamona… kasa, kasa, kasa. W tym pędzie nie mia­łam czasu na nic. Nie mia­łam czasu się modlić, nie mia­łam czasu iść do kościoła, do spo­wie­dzi, do komu­nii. Prze­sta­łam zwra­cać uwagę, czy moje dzieci cho­dzą do kościoła. Cho­ciaż były doro­słe, ale wie pani, jak rodzina, to rodzina. Wszystko zanie­dba­li­śmy. W wię­zie­niu, wśród wielu kobiet, byłam strasz­li­wie samotna. Tęsk­nota gor­sza niż śmierć zabija powoli, ale każ­dego dnia. Doszłam też do wnio­sku, że przy­wią­za­nie jest sil­niej­sze niż miłość. Bar­dzo tęsk­ni­łam za całą rodziną, ale za mną nie wszy­scy tęsk­nili. Czę­sto dzwo­ni­łam do domu. Naj­go­rzej, gdy ode­brał mąż, nie roz­ma­wiał ze mną, odda­wał słu­chawkę dzie­ciom. Ni­gdy o mnie nie zapy­tał i dla mnie było to bar­dzo przy­kre.

Napi­sa­łam do niego kilka wier­szy, do dziś ani jed­nego nie prze­czy­tał, cho­ciaż miesz­kamy razem.

Chcia­łam usły­szeć Twoje słowa

w czar­nej słu­chawce,

nawle­ka­ła­bym je na nitki pamięci

jak dro­go­cenne perły,

byłyby tylko moje,

zdo­biąc każdy mój

szary dzień.

K.B.: Oka­zało się, że Bóg nie tylko nie potę­pił pani, ale poda­ro­wał cud.

A.W.: Powiem pani szcze­rze, znowu dzięki Bogu, bo tylko i wyłącz­nie dzięki Bogu – w wię­zie­niu byłam tylko dwa i pół roku.

K.B.: Z tych dwu­na­stu?!

A.W.: Tak, uwie­rzy pani? Sąd peni­ten­cjarny zwol­nił mnie po dwóch i pół roku odsiadki. Nikt mi nie wie­rzył, że to jest prawda, a to jest prawda!

K.B.: Na jakiej pod­sta­wie tak się stało?

A.W.: Na pod­sta­wie mojego czło­wie­czeń­stwa. Na pod­sta­wie mojego zacho­wa­nia… bo pisa­łam książki. Wiem tylko, że dosta­łam wyjąt­kowo dobrą opi­nię do sądu peni­ten­cjar­nego. Piszę teraz książkę o sobie, pamięt­nik z wię­zie­nia. O kobie­tach, które tam pozna­łam, o mnie, o mojej rodzi­nie. W wię­zie­niu pisa­łam poezję. Pozna­łam wspa­niałą sio­strę Janinę i to ona mnie namó­wiła:

– Napisz wiersz – mówiła. – Napisz.

Wtedy odby­wał się w wię­zie­niu jakiś kon­kurs. Od tam­tej pory zaczęto mnie tro­chę ina­czej postrze­gać. Bra­łam udział we wszyst­kich kon­kursach. W końcu w wię­zie­niu w Nowej Hucie zosta­łam obda­rzona zaufa­niem wycho­wawcy i posta­no­wiono, że zasiądę w kan­torku jako dyżurna oddzia­łowa, która będzie pośred­ni­czyć pomię­dzy wycho­wawcą a osa­dzo­nymi. Byłam dla nich powier­niczką, dla nie­któ­rych matką, bo prze­cież byłam starą babą w porów­na­niu do dziew­cząt, które tam sie­działy.

Pod­czas roz­mowy z Alfredą wzru­szy­łam się głę­boko kilka razy. Przez chwilę było mi z tym nie­zręcz­nie. Wewnętrzny kry­tyk kar­cił mnie za brak pro­fe­sjo­na­li­zmu, infan­tyl­ność i tego typu zacho­wa­nia, pasu­jące według niego bar­dziej do dziecka, zupeł­nie nie­przy­sta­jące do doj­rza­łej kobiety. Moja roz­mów­czyni zda­wała się nie zwra­cać uwagi na poły­kane przeze mnie łzy. Opo­wia­dała dalej z wła­ściwą sobie auten­tycz­no­ścią i pro­stotą.

W Krzy­wańcu widzia­łam głę­bo­kie cier­pie­nia matek odda­ją­cych swoje dzieci. Tam było wię­zie­nie dla matek z dziećmi. Te dzie­ciątka mogły prze­by­wać z mat­kami tylko do trze­ciego roku życia. Odda­wały potem te dzie­ciątka – cza­sem rodzi­nie, czę­ściej jed­nak do domów opieki, do domów dziecka – ze łzami w oczach, ze ści­śnię­tym ser­cem. Prze­cież kochały te mali­zny. Miesz­ka­łam na par­te­rze, który łączył się odkry­tym bal­ko­nem z ogro­dem. Każ­dego dnia pod­cho­dził mały śliczny chłop­czyk po obie­ca­nego cukierka. Ze dwa dni nie mogłam się docze­kać jego przyj­ścia, więc spy­ta­łam życz­li­wej oddzia­ło­wej, czemu go nie ma.

– Wczo­raj zabrali go matce, skoń­czył trzy latka – powie­działa.

Nie spa­łam całą noc.

Ten frag­ment jej wypo­wie­dzi spra­wił, że roz­mowa wła­śnie z nią otwiera wszyst­kie praw­dziwe histo­rie boha­te­rek książki. Ich cho­lerne histo­rie życia, które zapro­wa­dziły je do miej­sca, jakim jest Zakład Karny w Krzy­wańcu.

K.B.: Ile lat miała naj­młod­sza?

A.W.: Naj­młod­sza, Tere­ska, miała osiem­na­ście lat! Były w róż­nym wieku, ale takiej sta­rej baby jak ja to nie było. Wie pani, naj­pierw musia­łam poznać samą sie­bie, żeby zauwa­żać cier­pie­nie innych, by móc naprawdę słu­chać. Aby stać się czło­wie­kiem Boga, wystar­czy przy­po­mnieć sobie, po co jeste­śmy na tym świe­cie. Dla kogo i jak powin­ni­śmy żyć. Żeby móc im poma­gać, musia­łam dać się im poznać taką, jaka jestem naprawdę. Zwie­rzały mi się, a ja wypra­sza­łam różne rze­czy dla nich. Bony na paczki, dodat­kowe widze­nie z dziećmi. Orga­ni­zo­wa­ły­śmy dla dzieci jasełka w szko­łach, pod opieką naszej pani psy­cho­log. Pisa­łam też bajki dla dzieci osa­dzo­nych kobiet. Takie fajne histo­rie zaczęły się dziać. Zdo­by­łam sza­cu­nek, spo­kój i dobrze dzia­ła­łam na osa­dzone dziew­czyny. Naprawdę zmie­niały się pod wpły­wem tej mojej kole­żeń­skiej, a raczej przy­ja­ciel­skiej miło­ści, któ­rej ni­gdy nie miały. Ja im czy­ta­łam, na spa­cer­niaku opo­wia­da­łam o życiu, jakie może być piękne. Pod­po­wia­da­łam, jak powinny dbać o swoje dzieci, ile można im dać miło­ści. Dzięki temu pan dyrek­tor napi­sał o mnie takie… no jakby… świa­dec­two do sądu peni­ten­cjar­nego. Dosta­łam zmniej­sze­nie wyroku do pię­ciu lat, a potem odby­łam połowę kary i wyszłam po nie­ca­łych dwóch i pół roku.

To jest histo­ria przez Boga pisana. Wie­rzę w to, że Bóg mnie zapro­wa­dził do wię­zie­nia i On mnie z niego wypro­wa­dził. Ale ja nie ześwi­ni­łam się, choć tam się działy różne rze­czy, bar­dzo, bar­dzo dra­styczne. Mogłam jed­nak być sobą i to jest naj­waż­niej­sze. Mogłam być czło­wie­kiem Boga i nic prze­ciw sumie­niu nie popeł­ni­łam. Nie ześwi­ni­łam się w szam­bie wię­zien­nych cha­rak­te­rów. Dziś spo­koj­nie mogę patrzeć w lustro.

K.B.: Co naj­bar­dziej dra­stycz­nego utkwiło pani w pamięci?

A.W.: Nie wiem, o któ­rym wię­zie­niu mówić, bo w każ­dym prze­ży­wa­łam z kimś jakąś roz­pacz. Sie­dzia­łam na przy­kład z kobietą, która zabiła swo­jego męża i dostała dwa­dzie­ścia pięć lat. W odnie­sie­niu do tego, co ona mi opo­wia­dała, ja bym jej w ogóle nie ska­zała. No, ale prawo jest pra­wem. To była kobieta pocho­dząca ze śred­niej klasy. Jej mąż był wysoko posta­wio­nym face­tem, pro­wa­dził jakąś firmę. Miała troje dzieci i była gospo­dy­nią domową. Powiem pani, jak ona mi to mówiła… W mał­żeń­stwie była powie­trzem, sprzą­taczką, pro­staczką, dziwką. Była jesz­cze ina­czej nazy­wana. Bita, po pro­stu bita i tor­tu­ro­wana. Nie mogła wycho­dzić z domu, kiedy miała popod­bi­jane oczy, dopóki siniaki nie znik­nęły. Nie wolno jej było iść do leka­rza, kiedy była pobita.

K.B.: Dość czę­sto spo­ty­kam w wię­zie­niach kobiety, które prze­moc domowa pchnęła do zabój­stwa.

A.W.: Wtedy, kiedy zabiła męża, aku­rat kro­iła chleb na kola­cję dla dzieci. On wła­śnie przy­je­chał do domu. Był pod wpły­wem alko­holu. Zła­pał ją za włosy i zaczął tłuc jej głową o ścianę. Dźgnęła go tym nożem. Mówiła, że do tej pory nie wie, co się z nią stało, ale jak zoba­czyła, że on padł na pod­łogę, to pochy­liła się i zaczęła go tym nożem walić raz za razem. Zro­biła tyle ran, nie pamię­tam już, czy dwa­na­ście, czy dwa­dzie­ścia cztery. Sąd orzekł, że to nie była obrona wła­sna. Gdyby był jeden cios – byłaby obrona wła­sna, tyle ude­rzeń uznano za zabój­stwo z pre­me­dy­ta­cją. Jej życie było tra­giczne, pła­ka­łam razem z nią. Pomy­śla­łam sobie: Boże Święty, prze­ży­wa­łam i ja takie histo­rie. Dla­tego wie­dzia­łam, jak musiało być jej trudno z daleka od dzieci to wszystko prze­ży­wać [płacz]. To były straszne rze­czy.

Na końcu kary byłam w Krzy­wańcu. Mia­łam grupę P3 – pełny otwo­rek. Mogłam mieć pie­nią­dze przy sobie, mogłam robić zakupy w kan­ty­nie, kiedy chcia­łam. P3 to już więk­sza swo­boda. Na sali przy­jęły mnie dziew­czyny bar­dzo fajne, naprawdę. Raz zwie­rza­ły­śmy się sobie, która za co sie­dzi. Jedne chciały powie­dzieć, a dru­gie wcale nie chciały, jesz­cze inne kła­mały. Była tam śliczna dziew­czyna i ona do mnie mówi: „Ja zabi­łam swo­jego sta­rego”. Pisała aku­rat o warun­kowe zwol­nie­nie, bo już sie­działa dzie­sięć lat. Jej histo­ria też jest tra­giczna. Nie mogła zajść w ciążę, a bar­dzo chciała mieć dziecko. Udało się po dłu­gim lecze­niu. Pew­nego razu jej mąż przy­szedł bar­dzo pijany, bił ją okrop­nie, sko­pał po brzu­chu i ona poro­niła. Zabrano ją do szpi­tala. Dostał za to jakiś nie­wielki wyrok. Wró­cił z wię­zie­nia i kiedy wcho­dził do domu, wbiła mu nóż w serce – za to dziecko.

K.B.: …

A.W.: O Boże święty, ile tra­ge­dii na świe­cie jest, my nawet sobie nie zda­jemy sprawy. Moje uwię­zie­nie, ten mój grzech, bo to też grzech tak się zapę­tlić, było dra­ma­tem. Mimo to, kiedy pomy­śla­łam o tych wszyst­kich innych kobie­tach, poczu­łam ulgę, że ja tylko za to sie­dzę. Nie musia­łam nic tak strasz­nego zro­bić, żeby się zatrzy­mać, żeby coś się zmie­niło. Ale muszę pani opo­wie­dzieć jesz­cze coś!

K.B.: Pro­szę, słu­cham.

A.W.: Prze­ży­wa­łam tra­ge­dię w wię­zie­niu, bo kie­dyś wzbu­dziła się we mnie wielka nie­na­wiść do dziew­czyny wykształ­co­nej, po Uni­wer­sy­te­cie Jagiel­loń­skim. Ech… nie­na­wi­dzę jej do dzi­siaj. Tam ją znie­na­wi­dzi­łam. Nie powiem jej imie­nia, bo jak będzie czy­tała tę książkę, to domy­śli się, że to o niej.

K.B.: Co takiego robiła?

A.W.: Była w Anglii, tam han­dlo­wała nar­ko­ty­kami, prze­rzu­cała je do Pol­ski. Kiedy wra­cała do kraju, jakaś mię­dzy­na­ro­dowa orga­ni­za­cja już na nią cze­kała na lot­ni­sku. Jako szef zor­ga­ni­zo­wa­nej grupy prze­stęp­czej dostała dość wysoki wyrok. Ale nie to było dla mnie naj­gor­sze. Sie­dzia­ły­śmy sobie kie­dyś, a ona mówi:

– Wiesz co, Alfredo, robi­łam różne rze­czy, za które mnie nie ska­zali.

– A co ty robi­łaś?

– Wiesz, była grupa face­tów, która pory­wała dzieci… – zaczęła opo­wia­dać.

Wyobraża sobie pani? Dali jej kie­dyś dwoje dzieci pod opiekę, do czasu aż je zabiorą. I dalej mówiła:

– Nie wie­dzia­łam, co gów­nia­rzom dać jeść. Dałam jed­nemu ziem­nia­ków, a on darł mordę i darł mordę.

Spy­ta­łam, ile to dziecko miało lat.

– Może dwa, może trzy lata – odpo­wie­działa.

Boże… Pani sobie wyobraża…? [płacz] Nie wie­dzia­łam wtedy, co zro­bić… [płacz]. Kiedy zapy­ta­łam, co z tymi dziećmi, powie­działa, że ode­brali je i wzru­szyła ramio­nami, jak gdyby ni­gdy nic. Niech mi pani powie, czy jest coś strasz­niej­szego na świe­cie… [płacz].

Pozna­łam wyjąt­kowo ładną i zadbaną dziew­czynę, młod­szą od mojej wnuczki. Bez skru­pu­łów opo­wie­działa o zabi­ciu swo­jej babci. Dla­czego? Bo nie miała pie­nię­dzy dla niej. „Prze­srała całą rentę, zanim przy­szłam”, powie­działa.

Pozna­łam mło­dziutką dziew­czynę, która zabiła chło­paka i odcięła mu głowę. Posłu­żyła się nią jak piłką, którą kopały po podwórku z sio­strą.

K.B.: Nie wiem, co powie­dzieć…

A.W.: Pozna­łam w wię­zie­niu cały prze­krój kobiet. Wykształ­co­nych i pro­stych. Kocha­ją­cych i bez­względ­nych. Dobrych, złych i bru­tal­nych. Taki star­szy czło­wiek jak ja pierw­szy raz spo­tkał się też z histo­riami wię­zien­nej miło­ści, gdzie kobiety kochały się ze sobą jak kocha­nek z kochanką. Pamię­tam były tam dwie mło­dziut­kie panienki. Kochały się i gdy jedną wywie­ziono, to ta druga umie­rała z roz­pa­czy. Usy­chała, wię­dła jak ostatni kwiat jesieni w ogro­dzie, z miło­ści. Och, Boże święty!

K.B.: Pew­nie tęsk­niły za miło­ścią, jak każdy.

A.W.: W wię­zie­niu two­rzyły się wiel­kie i małe przy­jaź­nie. Czło­wiek musi kochać i gdy nie miały obok nikogo, naj­pierw się przy­jaź­niły, poma­gały sobie nawza­jem, aż docho­dziło do miłych gestów, piesz­czot, w końcu do miło­ści. Nie możemy żad­nej z nich osą­dzać, bo nie znamy powo­dów tego, co się stało. Nie mamy do tego prawa. Możemy patrzeć i mówić, co widzimy, ale nie możemy osą­dzać. Nie wiem, czy zło rodzi się, jak dziecko wyfruwa z gniazda, czy może wła­śnie w złym śro­do­wi­sku czło­wiek ląduje i uczy się zła? Skąd zło?

Na przy­kład pozna­łam kobiety zimne i prak­tyczne. Uro­dzić i oddać. Miały swoje dzieci w domach dziecka, rodzi­nach zastęp­czych i mówiły: „Dzie­cia­kom jest dobrze, im tam jest lepiej niż mnie”. Więc jak takiej było za dzie­cię­cych lat? Widocz­nie źle. Czy możemy potę­piać zacho­wa­nie nie­któ­rych z nich?

Była też mama Gosia. Śliczna, bar­dzo miła. Miała dzieci w rodzi­nach zastęp­czych i nie odwie­dzała ich w ogóle. Kie­dyś napi­sa­łam do jej dzieci list i bajkę dla nich, popro­siła o to. Czyli w jej myślach były te dzie­ciątka, chciała im coś o sobie napi­sać. Prze­słać bajkę z pod­pi­sem: „Od mamy”. Przy­szła do mnie taka spła­kana, poru­szona… Odżyły w niej mat­czyne uczu­cia. Może gdzieś zagu­bione. Zresztą, jak ona będzie czy­tała pani książkę, to będzie wie­działa, że mówię o niej.

„Dzię­kuję ci, że przy­po­mnia­łaś mi, jak może być na świe­cie. Jak powinno być moim dzie­ciom, bo ja w tym wszyst­kim, w tym wariac­twie życio­wym, zapo­mnia­łam!”, powie­działa, a potem długo pła­kała, roz­pa­czała. Nie wiem, jak tam się dalej dzieje, ale obie­cała sobie, że poje­dzie do dzieci, by się z nimi spo­tkać. Coś im kupi, będzie z nimi roz­ma­wiała.

Gdzieś w głębi serca ten kłę­bek uczuć jest, bo prze­cież nie może tak być, żeby czło­wiek nic nie czuł. Nie wie­rzę w to. One wszyst­kie na pewno czuły miłość do dzieci, tylko w cho­ler­nej histo­rii każ­dej z nich było dużo zła, bar­dzo dużo zła i cier­pie­nia.

K.B.: Trudno stwier­dzić, kiedy zło zakieł­ko­wało. Ma pani rację.

A.W.: Te kobiety czę­sto żyły w meli­nach, z mężami alko­ho­li­kami, z całym pijac­kim kla­nem. Same też piły, bo co miały zro­bić? Piły, bo były w takim oto­cze­niu. Odda­wały dzieci, ale na pewno tęsk­niły i kochały.

Powiem coś pani. Zor­ga­ni­zo­wa­ły­śmy kie­dyś z sio­strą zakonną spo­tka­nie dla kobiet. Sio­stra przy­nio­sła wełnę, nici, kanwę do wyszy­wa­nia, dużo igieł i kobiety zaczęły robić takie ładne kartki dla swo­ich dzieci. Pięk­nie wyszy­wały i wie pani, co widzia­łam w ich oczach? Przez łzy mówiły: „To dla mojej córuni, to dla mojego synka…” i tak się cie­szyły, że same robią coś dla swo­ich dzie­cia­ków. Spo­tka­nia z rodzi­nami odby­wały się w sali widzeń. Tego nie mam siły opo­wia­dać [płacz, wzru­sze­nie].

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki