Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wiara Skazanych – to druga część cyklu rozmów z osobami doświadczającymi kary pozbawienia wolności.
Podobnie jak w części pierwszej, autorkaw swoich reportażach zaprasza nas do bardzo intymnego świata, jakim jest świat wewnętrznych przeżyć kryminalistów. Tym razem, rozmawia z nimi już nieo relacjach damsko – męskich z więzieniem w tle, jak to było w Miłości Skazanych. Teraz przyszedł czas na rozmowy o Bogu.
Osoby, które doświadczyły kary pozbawienia wolności, siłą rzeczy są wyrzucone na margines życia społecznego. To, z czym zmagają się oni i my, ludzie z wolności, to brak zaufania, że człowiek może się zmienić. Świadectwa, jakie zostały przedstawione w tej książce oraz rozmowy ze świadkami tych przemian, pokazują, że warto uwierzyć.
Wywiadów udzielili mężczyźni. Jak pisze we wstępie autorka: „Kiedy to zauważyłam, moje skojarzenie było proste – może nie bez kozery apostołami byli właśnie mężczyźni… Odniosłam nieodparte wrażenie, że wiara to bardzo męska domena. Nie mówię przez to, że kobiety nie wierzą lub nie potrzebują wiary. Mam jedynie pewną obserwację. Jeśli nawet mężczyźni potrzebują więcej czasu, by zawierzyć Bogu, kiedy to już nastąpi, mocno przy Nim trwają. Jakiś czas temu usłyszałam, że nie jest sztuką uwierzyć w istnienie Boga. Trudniej jest uwierzyć Bogu.
Autorka zapowiada jednocześnie do ostatnią części cyklu, nad którą właśnie pracuje:
- A co będzie w Nadziei Skazanych? – tu będę rozmawiała dla odmiany z kobietami, które odbywają karę więzienia, jednocześnie rodząc i wychowując dzieci za kratami. To będzie ostatnia książka dopełniająca trylogię mającą wspólny tytuł: Wiara, Nadzieja i Miłość Skazanych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 234
Zamiast wstępu
Dlaczego napisałam książkę o wierze?
Najprostsza odpowiedź brzmi: Bo pasowała do miłości i nadziei, a przecież piszę taką właśnie serię. Kiedy jednak zastanawiam się głębiej nad tym pytaniem, pojawia się w mojej pamięci obraz bliskiego mi człowieka, który na widok krążących po dziedzińcu naszej kamienicy świadków Jehowy, powiedział: „Podziwiam ludzi, którzy w coś wierzą”. W wyznaniu tym pobrzmiewał nie tyle podziw, co rodzaj tęsknoty, pragnienia, które wydawało się nie do zaspokojenia. Miałam nieodparte wrażenie, że ten człowiek nie był w stanie uwierzyć, że może uwierzyć. Zaskoczyła mnie nuta nostalgii w ustach kogoś, kogo postrzegałam jako twardo stąpającego po ziemi racjonalistę, chwilami nawet cynika. Mimo to zdawał się w głębi serca czuć, że właśnie tylko poprzez wiarę znajdzie ukojenie. Tylko poprzez wiarę będzie w stanie zdjąć ze swoich barków ciężar, który dźwigał. Prawdopodobnie w niej mógł nareszcie odnaleźć sens wszystkich trudnych zdarzeń, które były udziałem jego losu.
Skąd taki wybór bohaterów? Po co iść do więzienia, szukać rozmówców właśnie tam?
Poniekąd dlatego, że Święty Paweł, którego słowa są inspiracją do cyklu „Wiara, Nadzieja i Miłość Skazanych”, był zabójcą, a został świętym. Jako Szaweł prześladował i zabijał chrześcijan. W pewnym momencie dotknął go Bóg. Szaweł zmienił swoje życie, pozostawiając wyjątkową spuściznę w postaci listów.
Historia zna mnóstwo przypadków ludzi, którzy dopuścili się zła, a mimo to Bóg nie odwrócił się od nich. Zrobił wręcz coś niezwykłego, czego przykładem jest Święty Piotr, którego Bóg uczynił ojcem Kościoła, choć ten zaparł się Jezusa.
Wybrałam skazanych, kryminalistów również dlatego, że z Bogiem i wiarą wszystko, co po ludzku wydawać się może nielogiczne, staje się oczywiste. Osoby, które doświadczyły kary pozbawienia wolności, siłą rzeczy są wyrzucone na margines życia społecznego. To, z czym zmagają się oni i my, ludzie z wolności, to brak zaufania, że człowiek może się zmienić. Świadectwa, jakie zostały przedstawione poniżej, oraz rozmowy ze świadkami tych przemian pokazują, że warto uwierzyć. Z Bogiem wszystko jest możliwe.
Co wniosły te rozmowy w moje życie?
Przystępując do pisania, nie zakładałam płci bohaterów książki. Byłam otwarta na tych, którzy będą chcieli opowiedzieć swoją historię. Okazało się, że zgłosili się sami mężczyźni. Kiedy to zauważyłam, moje skojarzenie było proste – może nie bez kozery apostołami byli właśnie mężczyźni… Odniosłam nieodparte wrażenie, że wiara to bardzo męska domena. Nie mówię przez to, że kobiety nie wierzą lub nie potrzebują wiary. Mam jedynie pewną obserwację. Jeśli nawet mężczyźni potrzebują więcej czasu, by zawierzyć Bogu, kiedy to już nastąpi, mocno przy Nim trwają.
Jakiś czas temu usłyszałam, że nie jest sztuką uwierzyć w istnienie Boga. Trudniej jest uwierzyć Bogu.
„Gdy Jezus odchodził stamtąd, szli za Nim dwaj niewidomi, którzy wołali głośno: «Ulituj się nad nami, Synu Dawida!» Gdy wszedł do domu, niewidomi przystąpili do Niego, a Jezus ich zapytał: «Wierzycie, że mogę to uczynić?» Oni odpowiedzieli Mu: «Tak, Panie!» Wtedy dotknął ich oczu, mówiąc: «Według wiary waszej niech wam się stanie!» I otworzyły się ich oczy”1.
Bóg rzuca nam prawdziwe wyzwania, domaga się jednego – dziecięcej ufności w jego miłość do nas.
Czy jestem osobą wierzącą?
Każdego dnia ufam bardziej.
Więc co z tymi, którzy nie wierzą, ale tęsknią i pragną jak tamten mężczyzna? Co z tymi, którzy stracili wiarę w to, że można wierzyć?
Oto odpowiedź, którą znalazłam:
„A po co miałbym pisać do Pana Boga?
– Może poczułbyś się mniej samotny?
– Mniej samotny z kimś, kto nie istnieje?
– Spraw, żeby istniał. – Pochyliła się w moją stronę. – Za każdym razem, kiedy w niego uwierzysz, będzie trochę bardziej istniał. Jeśli się uprzesz, zacznie istnieć na dobre. I wtedy ci pomoże”2.
Dziękuję i zapraszam do uczestniczenia w bardzo intymnych rozmowach na temat wiary. Mówią o niej osoby, które doświadczyły pozbawienia wolności, ale również ci, którzy im w tym doświadczeniu towarzyszyli.
Rozdział I
O synu marnotrawnym – świadectwa skazanych
ANDRZEJ
Historia tego mężczyzny obfituje w tak dramatyczne doświadczenia, że jeszcze długo po naszej rozmowie miałam wrażenie, że nie mogę podnieść głowy. Siedziałam ze wzrokiem utkwionym w podłogę, by choć tym gestem zaznaczyć swoją pokorę wobec życia. W uszach pobrzmiewały mi jego słowa: „Niech się pani nie zmienia, tak wewnętrznie”. „Dziękuję, panie Andrzeju” – odpowiedziałam ze wzruszeniem ściskającym gardło.
Katarzyna Borowska: Był taki czas, kiedy nie wierzył pan w Boga?
Andrzej: Oj tak, proszę panią, powiem po kolei. W 1984 roku miałem wypadek samochodowy i poharatało mnie strasznie. Ponad dwa lata przeleżałem w szpitalu. Od podstaw musiałem uczyć się siedzieć, chodzić, mówić. Częściowo amputowano mi palce obu rąk. Oczywiście narzeczona odeszła. Miałem 20 lat, plany na przyszłość, dziecko w drodze i w pewnym momencie świat mi się zawalił. Wtedy pokłóciłem się z Bogiem. Zarzuciłem mu, jakim prawem on mnie, przykładnego młodego człowieka, tak pokarał. Ogromna złość i nienawiść mnie ogarnęła. Do Boga, do ludzi, samego siebie, do wszystkich.
K. B.: Stracił pan rodzinę i zdrowie.
A.: Tak, tak i wiarę w ludzi. Po wyjściu ze szpitala znalazłem sobie innego boga, czepionego w butelce. Chciałem wszystkim udowodnić, że jestem taki jak oni, a wręcz lepszy. Na efekty długo nie trzeba było czekać. 1986 rok, 28 maja, pierwszy wyrok, 5 lat. Napad na funkcjonariusza milicji. Odsiedziałem 3 lata i 8 miesięcy. Po wyjściu z więzienia poznałem dziewczynę. Zaszła w ciążę, urodziła się nam córka, ale demony z przeszłości pozostały. Narodziny dziecka należało opić, więc sięgnąłem po wódkę. Wybrałem alkohol i kolegów, pozostawiając córkę i dziewczynę. Znowu na efekty nie trzeba było długo czekać, kolejny wyrok, 2 lata.
K. B.: Tym razem za co?
A.: Za pobicie.
K. B.: Kogo pan pobił?
A.: Przypadkową osobę. Po wyjściu oczywiście zwaliłem wszystko na kraj, na politykę w naszym kraju i wyjechałem do Niemiec. Tam mieszkałem 2 lata i 8 miesięcy. Wróciłem do Polski, następny wyrok, 6 lat. Znowu za pobicie. Tym razem wyrok odsiedziałem do końca. Po jakimś czasie znowu wyrok – 4,5 roku.
K. B.: Ile łącznie przesiedział pan w więzieniu?
A.: 21 lat i parę dni.
W międzyczasie, 16 maja, dzień przed swoimi urodzinami, zadzwoniłem z więzienia do brata i dowiedziałem się, że moja córka została zamordowana. Jeszcze większa złość wzrosła na Boga. Miała szesnaście lat.
K. B.: Trudno mi sobie nawet wyobrazić, co mógł pan przeżywać.
A.: Jedyna myśl to zemsta.
K. B.: Wiedział pan, kto skrzywdził pańskie dziecko?
A.: Już wiedziałem, że jedna z tych kobiet nie żyje, a druga siedzi w Ostródzie w areszcie śledczym. Ja w tym czasie siedziałem w Kwidzynie w zakładzie karnym. Załatwiłem sobie pracę w Ostródzie. Chciałem tam jechać tylko po to, żeby dokonać zemsty. Siedziałem już w autobusie więziennym, miałem wszystkie zgody. Jednak pani psycholog z Kwidzyna powiązała fakty i zostałem wyjęty z autobusu. Darłem się z żalu i bezsilności, kiedy mnie wyciągali z tego autobusu.
K. B.: Nie zdążył pan się zemścić?
A.: Nie. Wyszedłem na wolność. Później kolejny wyrok – 4,5 roku. Wtedy do więzienia przyszła Ania z bractwem więziennym. Spotkania były na świetlicy. Toruńska to zakład otwarty, czyli z otwartymi celami. Usłyszałem śpiewy i spytałem kolegę z aresztu, kto się tak wydziera. On mi na to, że bractwo więzienne przyszło. Oczywiście bardzo brzydko się wyraziłem, nie będę cytował teraz… idę do nich…
K. B.: Chciał pan zniweczyć spotkanie bractwa Samarytania z osadzonymi?
A.: Tak.
K. B.: I jak poszło?
A.: Nie dało się.
K. B.: Czego się nie dało?
A.: Już tłumaczę. Poszedłem tam pierwszy raz z chęcią udowodnienia, że Boga nie ma, a jak jest, to jest tyranem. Zaplanowałem też, że na przyszłe spotkanie przygotuję się lepiej, argument za argument. Za tydzień poszedłem jeszcze raz i wtedy Tadziu przyniósł mi książkę, którą mam do dnia dzisiejszego. Na dzień dzisiejszy tych książek mam ponad tysiąc, wtedy przyniósł mi Rozszerzony katechizm wiary chrześcijańskiej. Taka gruba księga, ponad 500 stron. Powiedział wtedy: „Masz, Andrzejku, żebyś się lepiej przygotował”.
K. B.: Przygotował?
A.: Wie pani, do tej walki na argumenty, bo ja ich uprzedziłem.
K. B.: I co? Udowodnił pan, że Bóg jest tyranem?
A.: Tadziu Kuczun to serdeczny przyjaciel do dnia dzisiejszego, odwiedza nas z żoną, był moim świadkiem na ślubie, ale o tym za momencik. Nie udowodniłem… Tadziu zaraził mnie taką pogodą ducha, że czekałem na ich spotkania, ale nie żeby się kłócić czy wywołać jakąś burdę. Zacząłem traktować bractwo jak prostownik, który ładuje pozytywną energią. Potem Ania dała mi maleńką książeczkę Koronka do Miłosierdzia Bożego. Przy zgaszonym świetle sobie tę modlitwę przeczytałem. Raz, drugi, trzeci, tak codziennie. I stał się cud, no… dla mnie. Ja do dnia dzisiejszego nie potrafię tego nazwać inaczej.
K. B.: Proszę opowiedzieć.
A.: Wylądowałem w szpitalu więziennym na kłopoty z sercem. Miałem tam być jeszcze jeden dzień, ale wypisali mnie wcześniej. Jest tak przyjęte, że z dniem opuszczenia szpitala pacjent jeszcze przez dobre dwa tygodnie siedzi na tak zwanych przejściówkach, czyli salach przejściowych przy areszcie, i dopiero potem jedzie do swojej jednostki macierzystej. Niestety, jak wyszedłem ze szpitala, już czekał na mnie samochód więzienny. Żeby było jeszcze ciekawiej, kierownik oddziału zawołał do mnie:
– Panie Szlachowicz – bo ja przyjąłem nazwisko żony, w tej chwili się Drożański nazywam – pojedzie pan na mityng do Bydgoszczy.
– Jakim prawem ja? Ja nie mam żadnego problemu? – odburknąłem, bo nie uważałem się za żadnego rakotrunka.
– Pojedziesz albo cię zawożę do Koronowa – on mi na to.
Do Koronowa, do zakładu zamkniętego. I to właśnie był ten cud. Ponad miesiąc już odmawiałem koronkę. Pojechałem na ten mityng i tam poznałem obecną żonę Laurę i już wtedy nie chciałem pić. Po przyjeździe z mityngu zaczęły się widzenia. To był 2001 rok. Po blisko 30 latach po raz pierwszy poszedłem wtedy do spowiedzi.
K. B.: Odmawiając Koronkę do Miłosierdzia Bożego, prosił pan o kochającą kobietę?
A.: Ja nie śmiałem prosić. Nie śmiałem prosić, bo prosić może ktoś, znaczy mi się tak wydaje, ktoś nieskazitelny. Jak ma prosić ktoś, kto przez całe dorosłe życie pluł na Boga? Na ludzi, na wszystkich… Oddałem się w Jego ręce, dostałem miłość kobiety. Od tamtej pory, od chwili odmawiania koronki w więzieniu, poczułem się wolnym człowiekiem. Wtedy zrozumiałem, że to nie krata czyni z nas niewolnika, tylko serce, myśli.
K. B.: Jak pan poradził sobie z chęcią zemsty, która trawiła pana po śmierci córki?
A.: W międzyczasie wylądowałem w zakładzie karnym, przewieźli mnie do Koronowa i tam znowu niby ogromny zbieg okoliczności. Pomyliłem grupy spacerowe i trafiłem na spotkanie Arki. Przyjechał z Poznania brat z Arki. Opowiadał o swoim synu (wzruszenie), o jego życiu, o śmierci i mnie tak tąpło, że aż wstałem. Kiedy skończył mówić, podszedłem do niego i prawie z płaczem dziękowałem za to, co powiedział. W tej sekundzie zrozumiałem, że ja 16 maja 2005 roku nie straciłem córki. Ja ją odzyskałem, a straciłem 2 miesiące po jej urodzinach w 1989 roku, kiedy zatrzasnąłem drzwi od domu, bo wybrałem kolegów i wódkę. Nie byłem godny nazywania się ojcem, człowiekiem. Z chwilą jej śmierci, gdy sobie przypomniałem o niej, wtedy ją odzyskałem. Od kiedy nie żyje, wiem, kiedy ma urodziny, kiedy ma imieniny, myślę o niej (płacz).
K. B.: Jak miała na imię?
A.: Ania. Teraz jeżdżę na jej grób ponad 200 kilometrów. Tamten brat też pił i jego syn napisał mu list tuż przed swoją śmiercią. Ten list… ta śmierć syna sprawiła, że on przestał pić, że uwierzył w Boga. Szczególnie zapadło mi w pamięć jedno zdanie z tego wszystkiego. Mówił, że dziękował Bogu za to, że dał mu nie tylko tyle czasu spędzonego z synem, ale aż tyle czasu.
K. B.: Myśli pan, że życie Ani było ceną za pański powrót do Boga?
A.: Tak, tak, ja przynajmniej tak to odbieram. Po wyjściu z więzienia już nie chciałem siedzieć, nie chciałem pić. Trzeba nadmienić, że piłem nawet w więzieniu.
Mam za sobą 21 lat więzienia, przechlałem całe swoje młode, dorosłe życie. Mimo to cieszę się, że jestem recydywistą, że jestem alkoholikiem.
K. B.: Jak to możliwe?
A.: Jest możliwe… tam jest wszystko, tylko trzeba wiedzieć, gdzie zapukać. Ale 8 marca 2011 roku powiedziałem: „Dość, nie piję”. Właśnie obchodzę dziesiątą rocznicę abstynencji i piątą rocznicę ślubu. Powiem pani tak: żaden ksiądz, żaden biskup nie zrobiłby tego, co zrobiła Ania czy Tadzio z bractwa Samarytania. Może z jednego bardzo ważnego względu. Miałem wręcz alergię na ludzi powiązanych z Kościołem, a tu świeckie osoby, z którymi do dnia dzisiejszego utrzymujemy z żoną bardzo dobry kontakt, potrafiły tak wiele. Co ciekawe, kolejny zbieg okoliczności. Tadziu Kuczun, wiceprezes bractwa Samarytania, był nauczycielem języka francuskiego mojej żony w ogólniaku. Nie widzieli się od czasów liceum.
K. B.: Dziś jest pan zupełnie innym człowiekiem.
A.: Na dzień dzisiejszy jestem szczęśliwym niepijącym alkoholikiem. Próbuję nieść posłanie tam, gdzie mogę. Prowadzę swoją grupę AA, prowadzimy z żoną działalność, gdzie zatrudniamy byłych więźniów. Różnie z tym jest, ale chcę się pochwalić, że mam jednego swojego wychowanka, który pięć lat nie pije. To wszystko, od kiedy jest we mnie wiara. Ona jest prawdziwym życiem, oddychaniem pełną piersią, taką skumulowaną energią, która pcha naprzód, która sprawia, że ja chcę… Wiara sprawia, że bez lęku budzę się, bez lęku się kładę. Potrafię podejść bezinteresownie do nieznajomego i spytać, czy dobrze się czuje.
K. B.: Kiedyś nie troszczył się pan o innych?
A.: Moja mama pilnowała, żeby co niedziela być w kościele, żeby przynajmniej raz wieczorem odmówić razem pacierz. Mimo to byłem zadufanym w sobie snobem, samolubem, bo patrzyłem tylko na siebie. Dzisiaj wiem, że dostałem po łapach, bo to było coś w rodzaju testu dla mnie.
K. B.: Testu na człowieczeństwo?
A.: Tak, tak. Powiem więcej. Mam za sobą 21 lat więzienia, przechlałem całe swoje młode, dorosłe życie. Mimo to cieszę się, że jestem recydywistą, że jestem alkoholikiem. Czemu? Gdybym nie był tym zgorzkniałym recydywistą, gdybym nie był alkoholikiem, to nie umiałbym docenić tego, co mam dzisiaj. Poza tym nie poznałbym armii tak wspaniałych ludzi i przede wszystkim nie poznałbym tak siebie samego.
K. B.: Siebie to znaczy kogo?
A.: Poznałem Andrzeja, który potrafi zapłakać i nie wstydzi się tego. Potrafi bez wstydu uklęknąć przed ołtarzem, potrafi kochać, wysłuchać, doradzić. Żeby nie robić z siebie takiego aniołka, to powiem, że zdarza mi się też podnieść głos, trzasnąć drzwiami, przejść się 15 minut, a potem powiedzieć „przepraszam”. Z tym Andrzejem jest mi dobrze. Z Bogiem jestem pogodzony, z ludźmi chyba też. Chyba że nie da się jakichś kart odwrócić… W więzieniu otrzymałem łaskę wiary, bo w więzieniu Boga bardzo potrzeba. Bez wiary i bez Boga nie ma wolności. Powtórzę to, co powiedziałem na samym początku. Nie krata czyni z nas niewolnika, tylko to, co mamy w sercu. Chcąc poczuć się wolnymi, musimy otworzyć się na Boga, ja w więzieniu byłem wolny. Chciałbym, by ludzie z wolności mieli więcej wiary w bliźniego, bo w więzieniu nie siedzą sami zwyrodnialcy. Sercu ludzi z wolności osadzeni odwdzięczą się tym samym. Do tego wszystkiego konieczne jest zaangażowanie osób świeckich. Inaczej brzmi słowo czytane z kartki, z książki, a zupełnie inaczej, gdy człowiek je słyszy, widzi, może podejść i dotknąć.
K. B.: Panie Andrzeju, czy pan odwiedza osadzonych?
A.: Tak, ale ostatni raz byłem ponad 2 lata temu, bo nasz minister sprawiedliwości zakazał odwiedzania zakładów karnych osobom, których okres opuszczenia ostatniego zakładu karnego nie przekracza 10 lat. Mnie zostały jeszcze 2 lata. I jak to minie, znowu będę jeździł. To moja misja. Dam to, co dostałem, wiarę od Ani i Tadzia.
K. B.: Ma pan jakieś marzenia?
A.: Szczerze? Ja mam wszystko, co kocham. Mam Boga, żonę, 5 psów, 2 koty, 100 gołębi i jest mi dobrze. Mam też swoją misję.
K. B.: I to się udało, dzięki Bogu.
A.: Dzięki Bogu, na razie się udaje.
Andrzej ma 56 lat. Wraz z żoną prowadzi firmę zajmującą się handlem drewnem opałowym, kominkowym. To właśnie jest działalność, w której zatrudnia byłych więźniów, aby dać im szansę na zmianę życia. Mówi, że przyjął nazwisko żony, bo chciał zmienić wszystko i, dzięki Bogu, to się udaje.
PATRYK
Po spotkaniu z tym człowiekiem miałam jedną myśl: Też tak chcę! Chcę potrafić tak mocno trwać przy swojej wierze! Szczery, autentyczny, ujmujący w swojej prawdzie i czułości wobec dzieci, których głosy słyszałam w tle, kiedy rozmawialiśmy przez telefon. Przede wszystkim pokorny.
Katarzyna Borowska: Czym dla pana jest wiara?
Patryk: Od 10 lat jest dla mnie wszystkim. Całkowicie nowe życie. Wszystko, co mam, zawdzięczam Bogu. Życie, które prowadzę teraz, jest moim drugim życiem. Pierwsze jest to, które dostałem w łonie matki. Nie przesadzam, mówię dosłownie. To nie jest żadna metafora. To jest drugie życie, które dał mi Bóg. Wcześniej również był dla mnie ważny, ale nie w takim stopniu jak teraz. Jest wszystkim, co mam. Jemu zawdzięczam rodzinę, żonę i dzieci. Jemu zawdzięczam zdrowie, szczęście, a przede wszystkim to, że żyję. Z Bogiem wiodę uczciwe, normalne życie, takie, jakie zawsze chciałem. Mam je całkowicie i w zupełności dzięki Panu Bogu.
K. B.: Jak wyglądało pańskie życie, zanim spotkał pan Boga?
P.: Bóg zawsze był obecny w moim życiu, ale stawiałem go na drugim planie. Pochodzę z wierzącej, katolickiej rodziny. Wiarę w Boga zaszczepiła we mnie babcia. Mama, ciocie, cała rodzina od strony mamy była bardzo wierząca i praktykująca. Siłą rzeczy Bóg zawsze był, nigdy tego nie negowałem. Jednocześnie byłem bardzo podatny na działanie drugiej strony. Imponowała mi przemoc i zło. Oczywiście zło, które sam zadawałem, a nie to, którego doświadczałem. Jeśli mogłem być zły i groźny w swoim i innych mniemaniu, to mnie bardzo pociągało i wciągnęło w pewnym momencie całkowicie. Pochłonęło mnie do tego stopnia, że skończyło się więzieniem i wielkim cierpieniem związanym z nałogiem narkotykowym. Ściągnęło mnie na dno i prawie całkowicie odebrało mi życie. Wszystko. Radość z życia. Pomimo tego, że nie byłem jeszcze za kratami, już byłem w więzieniu.
K. B.: Proszę powiedzieć coś więcej.
P.: Nie mogłem robić niczego, co kochałem. Sport, który uprawiałem profesjonalnie i który był wielką częścią mojego życia, zszedł na bok. Pasja, jaką były motocykle, również. Nie było na to czasu i możliwości, ponieważ oddawałem się nocnemu życiu, a w dzień… jak ktoś kiedyś próbował narkotyków, to wie. Są fazy uniesienia, a potem fazy zejścia. To wielkie cierpienie. Byłem świadomy tego, co się dzieje. Widziałem, że życie ucieka mi przez palce. Mimo to leżałem pod kołdrą i obwiniałem się, że przestaję kontrolować życie albo byłem pod wpływem używek. Tak to się ciągnęło. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że już sam z tego nie wyjdę. Byłem uwięziony. Kontakty z bliskimi mocno się pogmatwały, wszystko zaczęło się psuć. Gdy człowiek jest zanurzony w zło, ono go całkowicie pochłania. To jest zło w pełnym tego słowa znaczeniu. Tam, gdzie ono się pojawia, wszystko jest złe. Emocje są złe. Nie ma miłości, przyjaźni. Jest cały czas złość, nienawiść, pretensja…
K. B.: Nie ma wolności.
P.: Nie ma, zupełnie.
K. B.: Jaką dyscypliną sportu pan się zajmował?
P.: Byłem pięściarzem. Boksowałem w polskiej ekstraklasie w pierwszej lidze. Półka, która gwarantowała zarobki, możliwość utrzymania się. Potem przyszła kontuzja. Miałem wypadek motocyklowy, dosyć poważny.
Nie potrzebowałem znajomych, żeby się oddawać przyjemnościom związanym z narkotykami. Po prostu ćpałem sam, w domu. Nie potrzebowałem już imprez. Brałem jakąś dziewczynę, trochę wódki czy whisky i tyle.
K. B.: Potem trafił pan do więzienia. Na jak długo i za co?
P.: Na trzy lata. Najpierw sankcja 10 miesięcy i dwa lata wyroku. I tak nie był to wysoki wyrok za zarzuty, jakie mi postawiono. To właściwie szereg zarzutów, za udział w zorganizowanej grupie przestępczej.
K. B.: Zgadza się pan z tymi zarzutami?
P.: Nie do końca. Oczywiście więzienie mi się należało, ale… To było kilka wyroków, które składały się na jeden. Niektóre z nich były naciągane. Ale jak najbardziej zasłużyłem sobie na wyrok, na karę. Na początku byłem rozgoryczony, pełen pretensji i żalu. Gdy już cały kurz opadł, to znaczy, jak już byłem w więzieniu, wiedziałem, że jestem w najlepszym dla mnie miejscu. Miałem przymusowy detoks, odwyk i to mnie uratowało.
K. B.: Skąd ta pewność?
P.: Próbowałem wcześniej walczyć z nałogiem. Monar i spotkania z prywatnymi terapeutami… ale to nic nie dawało. Jedyną opcją, która mogła coś dać, był oddział zamknięty. I to nie dwutygodniowy, tylko dłuższy, albo więzienie. Dlatego wiem, że więzienie przyszło w najbardziej odpowiednim momencie.
K. B.: Przepraszam, że tak to powiem: Więzienie złapało pana za mordę, a pan tego właśnie potrzebował.
P.: Dokładnie tak. Może pani w ten sposób rozmawiać, spokojnie. Więzienie złapało mnie za mordę, bo żaden człowiek nie był w stanie, ani prośbą, ani groźbą. Nie szło tego zatrzymać.
K. B.: Bóg zatrzymał pana w więzieniu?
P.: Na pewno był przy tym. Czasami działa w ten sposób, że człowiek cierpi, bo uważa, że kara mu się nie należy. Ja też dopiero z perspektywy czasu dostrzegłem, że w tamtym momencie to było najlepsze, co mogło się stać. Tak przynajmniej było w moim przypadku. Bóg zna przeszłość i przyszłość. Tak układa los, że człowiek nie jest w stanie tego rozgryźć. Byłem na równi pochyłej. On tak pokierował moim życiem, że moment, w którym mnie aresztowali, to był najlepszy moment dla mnie.
K. B.: Dużo w tym pokory.
P.: Pokora to klucz do wszystkiego. Pycha jest cechą diabła, prowadzi do zatracenia i nieszczęścia. Pokora sprawia, że człowiek potrafi się ze wszystkiego cieszyć, a smutki w miarę normalnie znieść. Za każdym razem, gdy byłem zuchwały, dostawałem lekcję pokory. Nauczyłem się, że lepiej być pokornym, wtedy nie trzeba się martwić, że przyjdzie zaraz jakaś bolesna lekcja.
K. B.: Czy pamięta pan moment, w którym postawił pan Boga na pierwszym miejscu?
P.: Taki moment… Nie potrzebowałem znajomych, żeby się oddawać przyjemnościom związanym z narkotykami. Po prostu ćpałem sam, w domu. Nie potrzebowałem już imprez. Brałem jakąś dziewczynę, trochę wódki czy whisky i tyle. Po którymś razie, wziąłem wtedy dużą ilość kokainy, miałem ciężkie zejście. Wiedziałem, że jest po zawodach. Nic i nikt nie jest w stanie mi pomóc. Zacząłem się modlić. Powiedziałem: „Pomóż mi, proszę cię, pomóż mi. Jak teraz mi nie pomożesz, to się powieszę, bo nie zniosę tego dłużej”. Wtedy gdzieś w podświadomości, z tyłu głowy usłyszałem głos, który powiedział do mnie: „Walcz z nim”. I w tym momencie zrozumiałem, że za tym wszystkim stoi diabeł, demon. To pułapka, w którą dałem się złapać. Próbowałem walczyć. W moim życiu pojawiały się sceny, które jasno i wyraźnie pokazywały, że stoi za tym diabeł.
K. B.: Poda pan przykład?
P.: To była noc. Spałem, byłem trzeźwy. Same włączały się filmy pornograficzne, zapalały się światła. Wtedy zaczynałem się modlić. Tego typu tematy się działy. Diabeł nie chce, żeby go było widać. On nie chce być rozpoznany, nie chce, aby ludzie o nim wiedzieli. Wiem, że dzięki ingerencji boskiej zły musiał się ujawnić, pokazać, jak wielka jest jego nienawiść, gdy próbuję się opierać, nie iść w grzech. Bóg pokazał mi to jasno i dosadnie. Zażywanie narkotyków, kokaina – to jest grzech. Rozwiązłość seksualna również. To jest gra szatana, to jest coś, co mu się podoba.
K. B.: Trudno było oprzeć się złemu?
P.: Gdy zawracałem z drogi potępienia, jemu się to nie podobało i wyraźnie pokazywał, że jest i zależy mu na tym, żebym nie zawracał. Potem byłem świadkiem egzorcyzmów, raz, drugi, trzeci, piąty. Jeśli ktoś był przy prawdziwym opętaniu, to wie, że to nie są rzeczy udawane ani choroby psychiczne. Choroby psychiczne mogą być podobne. Widziałem, jak opętany wymieniał grzechy ludzi, którzy stali obok. Człowiek chory psychicznie nie jest w stanie tego zrobić. Czar pryska, oczy się otwierają, jak widzi się prawdziwe opętanie człowieka.
K. B.: Pan się poddał egzorcyzmom?
P.: Nie, ja nie miałem opętania. Może przez grzech, który się we mnie rodził, budził i wzmacniał, otwierałem się na opętanie, ale na szczęście nie doszło do tego.
K. B.: Zna pan objawy opętania?
P.: Wstręt do sacrum, widzenie rzeczy, których nie da się widzieć, znajomość cudzej przeszłości, słyszenie cudzych myśli, wypowiadanie niezrozumiałych dźwięków, trans, którego człowiek nie jest w stanie kontrolować. Po prostu nagle traci się przytomność i uruchamia się drugi byt, który jest w człowieku, i on przejmuje kontrolę. Zmieniają się rysy twarzy, głos. Jest wielka nienawiść do bliskich: do matki, żony, brata. Chęć zabicia tych ludzi i szereg innych rzeczy.
K. B.: Kara pozbawienia wolności przyszła chwilę po tym, kiedy poprosił pan Boga o pomoc, tak?
P.: Więzienie nastąpiło po nawróceniu. Tak.
K. B.: Niełatwo chyba odbywać karę więzienia, będąc nawróconym.
P.: To było o wiele łatwiejsze, niż się pani wydaje. Chodzi o to, czy nie było mi wstyd mówić o Bogu?
K. B.: Tak. I czy nie padały komentarze, prześmiewki…
P.: Absolutnie nie. Przede wszystkim należałem do subkultury grypsującej. To już dawało mi pewność, że nikt nie będzie nawet próbował się ze mnie wyśmiewać. Poza tym jestem w miarę sprawnym mężczyzną, myślę, że z charakterem, i nie pozwoliłbym sobie na to, żeby ktoś próbował się ze mnie naśmiewać. Ale nie o to chodzi. Większość więźniów wie, że jest Bóg, że wiara to coś wspaniałego. Nikt się z tego nie śmieje. Chłopacy, którzy siedzą, w większości po prostu nie rozumieją tego wszystkiego. Nie zdają sobie sprawy z tego, że to, co robią… to demon. W prywatnych rozmowach wyznają, że Bóg to dobro, którego każdy potrzebuje. Każdy wie o zasadach, o byciu lojalnym, charakternym przede wszystkim. Aby być charakternym, trzeba mieć w sobie dobro. Jak tego nie ma, to niestety nie ma bycia fajnym. Dobro to Bóg. Każdy pożąda tego dobra, chciałby być postrzegany jako dobry, charakterny, odważny.
K. B.: To niebywałe. Z tego, co rozumiem, każdy chłopak, który siedzi w więzieniu, pragnie być dobry i wie, że dobro pochodzi od Boga?
P.: Nie wiem, czy wszyscy zdają sobie z tego sprawę, ale większość tak. Bycie charakternym jest postrzegane jako coś dobrego. A to pochodzi od Boga. Od złego pochodzi fałsz, obłuda, kurewstwo, okradanie swoich, sypianie z cudzymi żonami, oszukiwanie wspólników. Wtedy na takiego kogoś mówi się, że jest parówą, frajerem. Dobre cechy pochodzą od dobrego, tylko że nie wszyscy się nad tym zatrzymali, nie wszyscy próbują o tym rozmyślać, rozkminiać to. Ale tak jest.
K. B.: Jak wygląda katechizacja osadzonych?
P.: Do więzienia, w którym siedziałem, przychodziło bractwo więzienne Samarytania. Każdy mógł uczestniczyć w spotkaniach, ale uczestniczyło niewielu. Uważam, że powodem było lenistwo. Nie chciało się wstać i przyjść pomodlić się. Poza tym niektórzy się wstydzili.
K. B.: Osadzeni rozmawiają o Bogu i wierze?
P.: Każdy chciał być dobry, nikt nigdy nie powiedział źle o Bogu, przynajmniej ja nie słyszałem. Nie każdy jednak chciał zadać sobie trud, aby iść w tym kierunku. Na zasadzie: wierzący niepraktykujący.
K. B.: Dość popularne stwierdzenie.
P.: Nie ma czegoś takiego. Jeśli wierzysz, to praktykujesz. Jeśli niepraktykujący, to niewierzący. Ja tak to widzę. W zakładzie karnym nikt nigdy źle nie powiedział o Bogu, przynajmniej w mojej obecności. Oczywiście nie należy mylić tego z Kościołem, bo na temat Kościoła i księży były wydawane różne opinie. Prawdziwa katechizacja płynęła od bractwa. W tych ludziach jest wiara, nikogo nie potępiają. Od nich wręcz bije wiara. To nie są ludzie, którzy przyszli sobie pogadać. Jeśli ktoś wierzy, oni dają możliwość poszerzania wiary. Ludzie mądrzy duchowo. Bardzo mądrzy.
K. B.: Księża również się angażowali?
P.: Tak, przychodzili księża, którzy prowadzili msze, ale miałem wrażenie, że nie do końca chyba umieli się odnaleźć. Choć byli mili, serdeczni, sympatyczni, prowadzili msze z wielką wiarą. Nie tylko, aby odprawić i uciekać. Ludzie z Samarytanii dbali o to, aby księża przewodzili ich działaniom na rzecz osadzonych. Zabiegali o to, by odbywały się msze. Byli sterem. Nakręcali, napędzali katechizację w więzieniu.
K. B.: Duchowość grypsujących wydaje się dość głęboka.
P.: Mają oni na pewno świadomość, że Bóg jest i daje szczęście. Mają szacunek do Boga, przynajmniej w większości przypadków. Nie wiedzą dużo, ale pytają. Nie jestem omnibusem i oczywiście nie wiem wszystkiego, ale na tyle, na ile mogłem, odpowiadałem. Obserwowałem, jak chłopacy zaczynali patrzeć inaczej na życie, zmieniało się ich nastawienie do wiary i świata. Zdaje mi się, że w ich domach była religia i mieli świadomość, że Bóg jest i jest dobry.
K. B.: Co robiło na nich największe wrażenie?
P.: Szczerze mówiąc, może to zabrzmieć zuchwale, a w żaden sposób nie chciałbym być zuchwały. Najbardziej byli zdziwieni tym, że ja, będąc w dosyć mocnej zorganizowanej grupie przestępczej, z mocnymi zarzutami i mocną osobowością, potrafiłem mówić otwarcie o Bogu, otwarcie się do Niego przyznawać. Myślę, że to robiło na nich największe wrażenie. Spodziewali się, że będę pajacował, udawał nie wiadomo jak groźnego gangstera. Ale ja tego nie robiłem, nie chciałem być fałszywy. Ta pokora robiła na nich wrażenie.
K. B.: Autentyczność jest fascynująca.
P.: Nie byłem żadnym idolem, nic z tych rzeczy. Byłem normalnym chłopakiem. Nie byłem też mentorem. Zresztą oni nie szukali nauczyciela. Mnie miłość Boża nie dziwiła nigdy. Wiedziałem, że On mnie kocha, że ze mnie nie zrezygnował, i tylko On może mi pomóc.
K. B.: Skoro tak, to co się wydarzyło, że poszedł pan w stronę grzechu?
P.: Byłem młody, wytrenowany fizycznie, miałem gorącą krew. Na tym się opierałem, budowałem poczucie własnej wartości. Przemoc i siła torowały mi drogę. Krok po kroku, krok po kroku i poleciało. Ludzie, z którymi się zadawałem, byli mojego pokroju, byliśmy na tej samej ścieżce. Wie pani, jak to jest – w grupie siła. Pięciu o takich samych charakterach – zaczyna się niebezpiecznie. Jeden drugiego podkręca. Do takiego sportu, jaki uprawiałem, idą temperamentni. Pięściarze to nie są grzeczni ludzie z książką w ręku.
K. B.: Pierwsze narkotyki…
P.: Sam wziąłem. To nie tak, że byłem biedny, pokrzywdzony, bo ktoś mnie wciągnął. Treningi, wyjazdy, ciągły reżim treningowy wymagał ode mnie wielu wyrzeczeń. Gdy przychodził czas odpoczynku, zabawy, to korzystaliśmy. Jeden jest podatny na alkohol, drugi na papierosy, a ja na narkotyki. Znajdowałem w tym odprężenie. Nie wszystkie narkotyki lubiłem. Najbardziej przypadła mi do gustu kokaina. Miałem do niej dostęp, więc korzystałem. Inne narkotyki mnie nie interesowały. Kokaina to było największe szczęście.
K. B.: Ile miesięcznie płacił pan za to szczęście?
P.: Około dziesięciu, piętnastu tysięcy. To było wąchanie i palenie, a palenie jest drogie. Mówię o czasie, gdy osiągnąłem apogeum. Nakłady finansowe są niewyobrażalne, wiem. Dlatego też ćpanie wpędza człowieka w takie stany depresyjne.
K. B.: Droga przestępcza była formą zarabiania na narkotyki?
P.: Przede wszystkim. Jako przestępca zarabiałem na życie i narkotyki. Na narkotykach też zarabiałem. To było moje życie. Przestępstwa dla zarobku i tracenie tych pieniędzy na narkotyki. „Brudno zarabiasz, brudno wydajesz”. Nawet jeśli ktoś nie wszedł w narkotyki, tylko inaczej tego brudu zaznał. Nie ma czegoś takiego, że ktoś zarabia na narkotykach i potem jest szczęśliwy. Coś się zawsze spierdoli, zawsze.
K. B.: Długo jest pan czysty?
P.: Ładnych parę lat. Wiadomo, zdarzały się upadki, ale ogólnie od ośmiu, dziesięciu lat nie ciągnie mnie do narkotyków. Dziś mam synka i dwie córeczki. Księżniczki moje malutkie i kochane. Poza Bogiem najwyższą wartością jest moja rodzina, kontakty z bliskimi i przyjaciółmi.
K. B.: Święty Paweł mówi: „Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość – te trzy: z nich zaś największa jest miłość”3. Czym ona jest dla pana?
P.: Spełnieniem. Wszystkim tym, czego człowiek pragnie i oczekuje od życia.
K. B.: Nadzieja?
P.: Sensem życia.
K. B.: Wiara?
P.: Myślę, że to się łączy. Wszystko pochodzi od Boga, nie rozgraniczałbym tego. Wiara, nadzieja i miłość to Pan Bóg totalnie i bez reszty.
K. B.: Co by pan powiedział funkcjonariuszom służby więziennej?
P.: Żeby próbowali postawić się w sytuacji skazanych, żeby zaczęli używać wyobraźni. Nie zawsze ich punkt widzenia musi być tym prawdziwym. Żeby spróbowali zrozumieć, czym mogła się kierować osoba. Jeśli poszerzą swoje horyzonty, wtedy punkt widzenia będzie inny.
K. B.: A ludziom z wolności i skazanym?
P.: Tym, którzy jeszcze nie doświadczyli więzienia, powiedziałbym, że to nie jest dla ludzi myślących, którzy potrafią rozważać to, co się wydarzyło. Więzienie nie jest dla tych, którzy mają pasję, kochają życie, rodzinę i bliskich. Skazani niech zaczną więcej rozkminiać, używać głowy i myśleć na temat wiary i Boga. Wtedy na pewno zrozumieją. Nie trzeba być do tego omnibusem.
Patryk Frąckowiak ma 41 lat. Regularnie chodzi do kościoła ze swoją rodziną. Twierdzi, że najważniejszą modlitwą jest Ojcze nasz. Lubi też odmawiać modlitwę do anioła stróża i Michała Archanioła. Zapytany, czy w więzieniu jest miejsce dla Boga, odpowiedział: – Zdecydowanie! Mówi, że obserwował wśród służby więziennej niewiarę w drugiego człowieka, ale nie dziwi się, bo jak twierdzi, 95 procent recydywy trafia za kratki na własne życzenie. Rozmowa jest podpisana jego imieniem i nazwiskiem jako świadectwo sławiące chwałę Boga. Kiedy podziękowałam mu za rozmowę, usłyszałam serdeczne: „Z Panem Bogiem, do widzenia”.
JACEK
Jacek zaskoczył mnie już na samym początku, mówiąc, że świadomie popełnił przestępstwo. Kolejnym zaskoczeniem były jego wiersze. Rozmowa z harcerzem, żołnierzem, skazanym.
Katarzyna Borowska: Był czas w twoim życiu, kiedy była niewiara?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Mt 9, 27–30, Biblia Tysiąclecia, Pallottinum, Poznań 2003. [wróć]
2. E. E. Schmitt, Oskar i pani Róża, przekł. Barbara Grzegorzewska, Wydanie IV, Znak Literanova, Kraków 2021. [wróć]
3. 1 Kor 13, 13, Biblia Tysiąclecia, Pallottinum, Poznań 2003. [wróć]