Wiara skazanych - Katarzyna Borowska - ebook + audiobook + książka

Wiara skazanych ebook

Borowska Katarzyna

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wiara Skazanych – to druga część cyklu rozmów z osobami doświadczającymi kary pozbawienia wolności.

Podobnie jak w części pierwszej, autorkaw swoich reportażach zaprasza nas do bardzo intymnego świata, jakim jest świat wewnętrznych przeżyć kryminalistów. Tym razem, rozmawia z nimi już nieo relacjach damsko – męskich z więzieniem w tle, jak to było w Miłości Skazanych. Teraz przyszedł czas na rozmowy o Bogu.

Osoby, które doświadczyły kary pozbawienia wolności, siłą rzeczy są wyrzucone na margines życia społecznego. To, z czym zmagają się oni i my, ludzie z wolności, to brak zaufania, że człowiek może się zmienić. Świadectwa, jakie zostały przedstawione w tej książce oraz rozmowy ze świadkami tych przemian, pokazują, że warto uwierzyć.

Wywiadów udzielili mężczyźni. Jak pisze we wstępie autorka: „Kiedy to zauważyłam, moje skojarzenie było proste – może nie bez kozery apostołami byli właśnie mężczyźni… Odniosłam nieodparte wrażenie, że wiara to bardzo męska domena. Nie mówię przez to, że kobiety nie wierzą lub nie potrzebują wiary. Mam jedynie pewną obserwację. Jeśli nawet mężczyźni potrzebują więcej czasu, by zawierzyć Bogu, kiedy to już nastąpi, mocno przy Nim trwają. Jakiś czas temu usłyszałam, że nie jest sztuką uwierzyć w istnienie Boga. Trudniej jest uwierzyć Bogu.

Autorka zapowiada jednocześnie do ostatnią części cyklu, nad którą właśnie pracuje:

- A co będzie w Nadziei Skazanych? – tu będę rozmawiała dla odmiany z kobietami, które odbywają karę więzienia, jednocześnie rodząc i wychowując dzieci za kratami. To będzie ostatnia książka dopełniająca trylogię mającą wspólny tytuł: Wiara, Nadzieja i Miłość Skazanych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 234

Oceny
4,7 (14 ocen)
12
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jolanta1955

Nie oderwiesz się od lektury

Koniecznie trzeba przeczytać, Jest dla tych co wierzą i dla tych co są w drodze.
00

Popularność




Zamiast wstępu

Zamiast wstępu

Dla­czego napi­sa­łam książkę o wie­rze?

Naj­prost­sza odpo­wiedź brzmi: Bo paso­wała do miło­ści i nadziei, a prze­cież piszę taką wła­śnie serię. Kiedy jed­nak zasta­na­wiam się głę­biej nad tym pyta­niem, poja­wia się w mojej pamięci obraz bli­skiego mi czło­wieka, który na widok krą­żą­cych po dzie­dzińcu naszej kamie­nicy świad­ków Jehowy, powie­dział: „Podzi­wiam ludzi, któ­rzy w coś wie­rzą”. W wyzna­niu tym pobrzmie­wał nie tyle podziw, co rodzaj tęsk­noty, pra­gnie­nia, które wyda­wało się nie do zaspo­ko­je­nia. Mia­łam nie­od­parte wra­że­nie, że ten czło­wiek nie był w sta­nie uwie­rzyć, że może uwie­rzyć. Zasko­czyła mnie nuta nostal­gii w ustach kogoś, kogo postrze­ga­łam jako twardo stą­pa­ją­cego po ziemi racjo­na­li­stę, chwi­lami nawet cynika. Mimo to zda­wał się w głębi serca czuć, że wła­śnie tylko poprzez wiarę znaj­dzie uko­je­nie. Tylko poprzez wiarę będzie w sta­nie zdjąć ze swo­ich bar­ków cię­żar, który dźwi­gał. Praw­do­po­dob­nie w niej mógł naresz­cie odna­leźć sens wszyst­kich trud­nych zda­rzeń, które były udzia­łem jego losu.

Skąd taki wybór boha­te­rów? Po co iść do wię­zie­nia, szu­kać roz­mów­ców wła­śnie tam?

Ponie­kąd dla­tego, że Święty Paweł, któ­rego słowa są inspi­ra­cją do cyklu „Wiara, Nadzieja i Miłość Ska­za­nych”, był zabójcą, a został świę­tym. Jako Sza­weł prze­śla­do­wał i zabi­jał chrze­ści­jan. W pew­nym momen­cie dotknął go Bóg. Sza­weł zmie­nił swoje życie, pozo­sta­wia­jąc wyjąt­kową spu­ści­znę w postaci listów.

Histo­ria zna mnó­stwo przy­pad­ków ludzi, któ­rzy dopu­ścili się zła, a mimo to Bóg nie odwró­cił się od nich. Zro­bił wręcz coś nie­zwy­kłego, czego przy­kła­dem jest Święty Piotr, któ­rego Bóg uczy­nił ojcem Kościoła, choć ten zaparł się Jezusa.

Wybra­łam ska­za­nych, kry­mi­na­li­stów rów­nież dla­tego, że z Bogiem i wiarą wszystko, co po ludzku wyda­wać się może nie­lo­giczne, staje się oczy­wi­ste. Osoby, które doświad­czyły kary pozba­wie­nia wol­no­ści, siłą rze­czy są wyrzu­cone na mar­gi­nes życia spo­łecz­nego. To, z czym zma­gają się oni i my, ludzie z wol­no­ści, to brak zaufa­nia, że czło­wiek może się zmie­nić. Świa­dec­twa, jakie zostały przed­sta­wione poni­żej, oraz roz­mowy ze świad­kami tych prze­mian poka­zują, że warto uwie­rzyć. Z Bogiem wszystko jest moż­liwe.

Co wnio­sły te roz­mowy w moje życie?

Przy­stę­pu­jąc do pisa­nia, nie zakła­da­łam płci boha­te­rów książki. Byłam otwarta na tych, któ­rzy będą chcieli opo­wie­dzieć swoją histo­rię. Oka­zało się, że zgło­sili się sami męż­czyźni. Kiedy to zauwa­ży­łam, moje sko­ja­rze­nie było pro­ste – może nie bez kozery apo­sto­łami byli wła­śnie męż­czyźni… Odnio­słam nie­od­parte wra­że­nie, że wiara to bar­dzo męska domena. Nie mówię przez to, że kobiety nie wie­rzą lub nie potrze­bują wiary. Mam jedy­nie pewną obser­wa­cję. Jeśli nawet męż­czyźni potrze­bują wię­cej czasu, by zawie­rzyć Bogu, kiedy to już nastąpi, mocno przy Nim trwają.

Jakiś czas temu usły­sza­łam, że nie jest sztuką uwie­rzyć w ist­nie­nie Boga. Trud­niej jest uwie­rzyć Bogu.

„Gdy Jezus odcho­dził stam­tąd, szli za Nim dwaj nie­wi­domi, któ­rzy wołali gło­śno: «Uli­tuj się nad nami, Synu Dawida!» Gdy wszedł do domu, nie­wi­domi przy­stą­pili do Niego, a Jezus ich zapy­tał: «Wie­rzy­cie, że mogę to uczy­nić?» Oni odpo­wie­dzieli Mu: «Tak, Panie!» Wtedy dotknął ich oczu, mówiąc: «Według wiary waszej niech wam się sta­nie!» I otwo­rzyły się ich oczy”1.

Bóg rzuca nam praw­dziwe wyzwa­nia, domaga się jed­nego – dzie­cię­cej ufno­ści w jego miłość do nas.

Czy jestem osobą wie­rzącą?

Każ­dego dnia ufam bar­dziej.

Więc co z tymi, któ­rzy nie wie­rzą, ale tęsk­nią i pra­gną jak tam­ten męż­czy­zna? Co z tymi, któ­rzy stra­cili wiarę w to, że można wie­rzyć?

Oto odpo­wiedź, którą zna­la­złam:

„A po co miał­bym pisać do Pana Boga?

– Może poczuł­byś się mniej samotny?

– Mniej samotny z kimś, kto nie ist­nieje?

– Spraw, żeby ist­niał. – Pochy­liła się w moją stronę. – Za każ­dym razem, kiedy w niego uwie­rzysz, będzie tro­chę bar­dziej ist­niał. Jeśli się uprzesz, zacznie ist­nieć na dobre. I wtedy ci pomoże”2.

Dzię­kuję i zapra­szam do uczest­ni­cze­nia w bar­dzo intym­nych roz­mo­wach na temat wiary. Mówią o niej osoby, które doświad­czyły pozba­wie­nia wol­no­ści, ale rów­nież ci, któ­rzy im w tym doświad­cze­niu towa­rzy­szyli.

Rozdział I. O synu marnotrawnym – świadectwa skazanych

Roz­dział I

O synu mar­no­traw­nym – świa­dec­twa ska­za­nych

Andrzej

ANDRZEJ

Histo­ria tego męż­czy­zny obfi­tuje w tak dra­ma­tyczne doświad­cze­nia, że jesz­cze długo po naszej roz­mo­wie mia­łam wra­że­nie, że nie mogę pod­nieść głowy. Sie­dzia­łam ze wzro­kiem utkwio­nym w pod­łogę, by choć tym gestem zazna­czyć swoją pokorę wobec życia. W uszach pobrzmie­wały mi jego słowa: „Niech się pani nie zmie­nia, tak wewnętrz­nie”. „Dzię­kuję, panie Andrzeju” – odpo­wie­dzia­łam ze wzru­sze­niem ści­ska­ją­cym gar­dło.

Kata­rzyna Borow­ska: Był taki czas, kiedy nie wie­rzył pan w Boga?

Andrzej: Oj tak, pro­szę panią, powiem po kolei. W 1984 roku mia­łem wypa­dek samo­cho­dowy i poha­ra­tało mnie strasz­nie. Ponad dwa lata prze­le­ża­łem w szpi­talu. Od pod­staw musia­łem uczyć się sie­dzieć, cho­dzić, mówić. Czę­ściowo ampu­to­wano mi palce obu rąk. Oczy­wi­ście narze­czona ode­szła. Mia­łem 20 lat, plany na przy­szłość, dziecko w dro­dze i w pew­nym momen­cie świat mi się zawa­lił. Wtedy pokłó­ci­łem się z Bogiem. Zarzu­ci­łem mu, jakim pra­wem on mnie, przy­kład­nego mło­dego czło­wieka, tak poka­rał. Ogromna złość i nie­na­wiść mnie ogar­nęła. Do Boga, do ludzi, samego sie­bie, do wszyst­kich.

K. B.: Stra­cił pan rodzinę i zdro­wie.

A.: Tak, tak i wiarę w ludzi. Po wyj­ściu ze szpi­tala zna­la­złem sobie innego boga, cze­pio­nego w butelce. Chcia­łem wszyst­kim udo­wod­nić, że jestem taki jak oni, a wręcz lep­szy. Na efekty długo nie trzeba było cze­kać. 1986 rok, 28 maja, pierw­szy wyrok, 5 lat. Napad na funk­cjo­na­riu­sza mili­cji. Odsie­dzia­łem 3 lata i 8 mie­sięcy. Po wyj­ściu z wię­zie­nia pozna­łem dziew­czynę. Zaszła w ciążę, uro­dziła się nam córka, ale demony z prze­szło­ści pozo­stały. Naro­dziny dziecka nale­żało opić, więc się­gną­łem po wódkę. Wybra­łem alko­hol i kole­gów, pozo­sta­wia­jąc córkę i dziew­czynę. Znowu na efekty nie trzeba było długo cze­kać, kolejny wyrok, 2 lata.

K. B.: Tym razem za co?

A.: Za pobi­cie.

K. B.: Kogo pan pobił?

A.: Przy­pad­kową osobę. Po wyj­ściu oczy­wi­ście zwa­li­łem wszystko na kraj, na poli­tykę w naszym kraju i wyje­cha­łem do Nie­miec. Tam miesz­ka­łem 2 lata i 8 mie­sięcy. Wró­ci­łem do Pol­ski, następny wyrok, 6 lat. Znowu za pobi­cie. Tym razem wyrok odsie­dzia­łem do końca. Po jakimś cza­sie znowu wyrok – 4,5 roku.

K. B.: Ile łącz­nie prze­sie­dział pan w wię­zie­niu?

A.: 21 lat i parę dni.

W mię­dzy­cza­sie, 16 maja, dzień przed swo­imi uro­dzi­nami, zadzwo­ni­łem z wię­zie­nia do brata i dowie­dzia­łem się, że moja córka została zamor­do­wana. Jesz­cze więk­sza złość wzro­sła na Boga. Miała szes­na­ście lat.

K. B.: Trudno mi sobie nawet wyobra­zić, co mógł pan prze­ży­wać.

A.: Jedyna myśl to zemsta.

K. B.: Wie­dział pan, kto skrzyw­dził pań­skie dziecko?

A.: Już wie­dzia­łem, że jedna z tych kobiet nie żyje, a druga sie­dzi w Ostró­dzie w aresz­cie śled­czym. Ja w tym cza­sie sie­działem w Kwi­dzy­nie w zakła­dzie kar­nym. Zała­twi­łem sobie pracę w Ostró­dzie. Chcia­łem tam jechać tylko po to, żeby doko­nać zemsty. Sie­dzia­łem już w auto­bu­sie wię­zien­nym, mia­łem wszyst­kie zgody. Jed­nak pani psy­cho­log z Kwi­dzyna powią­zała fakty i zosta­łem wyjęty z auto­busu. Dar­łem się z żalu i bez­sil­no­ści, kiedy mnie wycią­gali z tego auto­busu.

K. B.: Nie zdą­żył pan się zemścić?

A.: Nie. Wysze­dłem na wol­ność. Póź­niej kolejny wyrok – 4,5 roku. Wtedy do wię­zie­nia przy­szła Ania z brac­twem wię­zien­nym. Spo­tka­nia były na świe­tlicy. Toruń­ska to zakład otwarty, czyli z otwar­tymi celami. Usły­sza­łem śpiewy i spy­ta­łem kolegę z aresztu, kto się tak wydziera. On mi na to, że brac­two wię­zienne przy­szło. Oczy­wi­ście bar­dzo brzydko się wyra­zi­łem, nie będę cyto­wał teraz… idę do nich…

K. B.: Chciał pan zni­we­czyć spo­tka­nie brac­twa Sama­ry­ta­nia z osa­dzo­nymi?

A.: Tak.

K. B.: I jak poszło?

A.: Nie dało się.

K. B.: Czego się nie dało?

A.: Już tłu­ma­czę. Posze­dłem tam pierw­szy raz z chę­cią udo­wod­nie­nia, że Boga nie ma, a jak jest, to jest tyra­nem. Zapla­no­wa­łem też, że na przy­szłe spo­tka­nie przy­go­tuję się lepiej, argu­ment za argu­ment. Za tydzień posze­dłem jesz­cze raz i wtedy Tadziu przy­niósł mi książkę, którą mam do dnia dzi­siej­szego. Na dzień dzi­siej­szy tych ksią­żek mam ponad tysiąc, wtedy przy­niósł mi Roz­sze­rzony kate­chizm wiary chrze­ści­jań­skiej. Taka gruba księga, ponad 500 stron. Powie­dział wtedy: „Masz, Andrzejku, żebyś się lepiej przy­go­to­wał”.

K. B.: Przy­go­to­wał?

A.: Wie pani, do tej walki na argu­menty, bo ja ich uprze­dzi­łem.

K. B.: I co? Udo­wod­nił pan, że Bóg jest tyra­nem?

A.: Tadziu Kuczun to ser­deczny przy­ja­ciel do dnia dzi­siej­szego, odwie­dza nas z żoną, był moim świad­kiem na ślu­bie, ale o tym za momen­cik. Nie udo­wod­ni­łem… Tadziu zara­ził mnie taką pogodą ducha, że cze­ka­łem na ich spo­tka­nia, ale nie żeby się kłó­cić czy wywo­łać jakąś burdę. Zaczą­łem trak­to­wać brac­two jak pro­stow­nik, który ładuje pozy­tywną ener­gią. Potem Ania dała mi maleńką ksią­żeczkę Koronka do Miło­sier­dzia Bożego. Przy zga­szo­nym świe­tle sobie tę modli­twę prze­czy­ta­łem. Raz, drugi, trzeci, tak codzien­nie. I stał się cud, no… dla mnie. Ja do dnia dzi­siej­szego nie potra­fię tego nazwać ina­czej.

K. B.: Pro­szę opo­wie­dzieć.

A.: Wylą­do­wa­łem w szpi­talu wię­zien­nym na kło­poty z ser­cem. Mia­łem tam być jesz­cze jeden dzień, ale wypi­sali mnie wcze­śniej. Jest tak przy­jęte, że z dniem opusz­cze­nia szpi­tala pacjent jesz­cze przez dobre dwa tygo­dnie sie­dzi na tak zwa­nych przej­ściów­kach, czyli salach przej­ścio­wych przy aresz­cie, i dopiero potem jedzie do swo­jej jed­nostki macie­rzy­stej. Nie­stety, jak wysze­dłem ze szpi­tala, już cze­kał na mnie samo­chód wię­zienny. Żeby było jesz­cze cie­ka­wiej, kie­row­nik oddziału zawo­łał do mnie:

– Panie Szla­cho­wicz – bo ja przy­ją­łem nazwi­sko żony, w tej chwili się Dro­żań­ski nazy­wam – poje­dzie pan na mityng do Byd­gosz­czy.

– Jakim pra­wem ja? Ja nie mam żad­nego pro­blemu? – odburk­ną­łem, bo nie uwa­ża­łem się za żad­nego rako­trunka.

– Poje­dziesz albo cię zawożę do Koro­nowa – on mi na to.

Do Koro­nowa, do zakładu zamknię­tego. I to wła­śnie był ten cud. Ponad mie­siąc już odma­wia­łem koronkę. Poje­cha­łem na ten mityng i tam pozna­łem obecną żonę Laurę i już wtedy nie chcia­łem pić. Po przy­jeź­dzie z mityngu zaczęły się widze­nia. To był 2001 rok. Po bli­sko 30 latach po raz pierw­szy posze­dłem wtedy do spo­wie­dzi.

K. B.: Odma­wia­jąc Koronkę do Miło­sier­dzia Bożego, pro­sił pan o kocha­jącą kobietę?

A.: Ja nie śmia­łem pro­sić. Nie śmia­łem pro­sić, bo pro­sić może ktoś, zna­czy mi się tak wydaje, ktoś nie­ska­zi­telny. Jak ma pro­sić ktoś, kto przez całe doro­słe życie pluł na Boga? Na ludzi, na wszyst­kich… Odda­łem się w Jego ręce, dosta­łem miłość kobiety. Od tam­tej pory, od chwili odma­wia­nia koronki w wię­zie­niu, poczu­łem się wol­nym czło­wie­kiem. Wtedy zro­zu­mia­łem, że to nie krata czyni z nas nie­wol­nika, tylko serce, myśli.

K. B.: Jak pan pora­dził sobie z chę­cią zemsty, która tra­wiła pana po śmierci córki?

A.: W mię­dzy­cza­sie wylą­do­wa­łem w zakła­dzie kar­nym, prze­wieźli mnie do Koro­nowa i tam znowu niby ogromny zbieg oko­licz­no­ści. Pomy­li­łem grupy spa­ce­rowe i tra­fi­łem na spo­tka­nie Arki. Przy­je­chał z Pozna­nia brat z Arki. Opo­wia­dał o swoim synu (wzru­sze­nie), o jego życiu, o śmierci i mnie tak tąpło, że aż wsta­łem. Kiedy skoń­czył mówić, pod­sze­dłem do niego i pra­wie z pła­czem dzię­ko­wa­łem za to, co powie­dział. W tej sekun­dzie zro­zu­mia­łem, że ja 16 maja 2005 roku nie stra­ci­łem córki. Ja ją odzy­ska­łem, a stra­ci­łem 2 mie­siące po jej uro­dzi­nach w 1989 roku, kiedy zatrza­sną­łem drzwi od domu, bo wybra­łem kole­gów i wódkę. Nie byłem godny nazy­wa­nia się ojcem, czło­wie­kiem. Z chwilą jej śmierci, gdy sobie przy­po­mnia­łem o niej, wtedy ją odzy­ska­łem. Od kiedy nie żyje, wiem, kiedy ma uro­dziny, kiedy ma imie­niny, myślę o niej (płacz).

K. B.: Jak miała na imię?

A.: Ania. Teraz jeż­dżę na jej grób ponad 200 kilo­me­trów. Tam­ten brat też pił i jego syn napi­sał mu list tuż przed swoją śmier­cią. Ten list… ta śmierć syna spra­wiła, że on prze­stał pić, że uwie­rzył w Boga. Szcze­gól­nie zapa­dło mi w pamięć jedno zda­nie z tego wszyst­kiego. Mówił, że dzię­ko­wał Bogu za to, że dał mu nie tylko tyle czasu spę­dzo­nego z synem, ale aż tyle czasu.

K. B.: Myśli pan, że życie Ani było ceną za pań­ski powrót do Boga?

A.: Tak, tak, ja przy­naj­mniej tak to odbie­ram. Po wyj­ściu z wię­zie­nia już nie chcia­łem sie­dzieć, nie chcia­łem pić. Trzeba nad­mie­nić, że piłem nawet w wię­zie­niu.

Mam za sobą 21 lat wię­zie­nia, prze­chla­łem całe swoje młode, doro­słe życie. Mimo to cie­szę się, że jestem recy­dy­wi­stą, że jestem alko­ho­li­kiem.

K. B.: Jak to moż­liwe?

A.: Jest moż­liwe… tam jest wszystko, tylko trzeba wie­dzieć, gdzie zapu­kać. Ale 8 marca 2011 roku powie­dzia­łem: „Dość, nie piję”. Wła­śnie obcho­dzę dzie­siątą rocz­nicę abs­ty­nen­cji i piątą rocz­nicę ślubu. Powiem pani tak: żaden ksiądz, żaden biskup nie zro­biłby tego, co zro­biła Ania czy Tadzio z brac­twa Sama­ry­ta­nia. Może z jed­nego bar­dzo waż­nego względu. Mia­łem wręcz aler­gię na ludzi powią­za­nych z Kościo­łem, a tu świec­kie osoby, z któ­rymi do dnia dzi­siej­szego utrzy­mu­jemy z żoną bar­dzo dobry kon­takt, potra­fiły tak wiele. Co cie­kawe, kolejny zbieg oko­licz­no­ści. Tadziu Kuczun, wice­pre­zes brac­twa Sama­ry­ta­nia, był nauczy­cie­lem języka fran­cu­skiego mojej żony w ogól­niaku. Nie widzieli się od cza­sów liceum.

K. B.: Dziś jest pan zupeł­nie innym czło­wie­kiem.

A.: Na dzień dzi­siej­szy jestem szczę­śli­wym nie­pi­ją­cym alko­ho­li­kiem. Pró­buję nieść posła­nie tam, gdzie mogę. Pro­wa­dzę swoją grupę AA, pro­wa­dzimy z żoną dzia­łal­ność, gdzie zatrud­niamy byłych więź­niów. Róż­nie z tym jest, ale chcę się pochwa­lić, że mam jed­nego swo­jego wycho­wanka, który pięć lat nie pije. To wszystko, od kiedy jest we mnie wiara. Ona jest praw­dzi­wym życiem, oddy­cha­niem pełną pier­sią, taką sku­mu­lo­waną ener­gią, która pcha naprzód, która spra­wia, że ja chcę… Wiara spra­wia, że bez lęku budzę się, bez lęku się kładę. Potra­fię podejść bez­in­te­re­sow­nie do nie­zna­jo­mego i spy­tać, czy dobrze się czuje.

K. B.: Kie­dyś nie trosz­czył się pan o innych?

A.: Moja mama pil­no­wała, żeby co nie­dziela być w kościele, żeby przy­naj­mniej raz wie­czo­rem odmó­wić razem pacierz. Mimo to byłem zadu­fa­nym w sobie sno­bem, samo­lu­bem, bo patrzy­łem tylko na sie­bie. Dzi­siaj wiem, że dosta­łem po łapach, bo to było coś w rodzaju testu dla mnie.

K. B.: Testu na czło­wie­czeń­stwo?

A.: Tak, tak. Powiem wię­cej. Mam za sobą 21 lat wię­zie­nia, prze­chla­łem całe swoje młode, doro­słe życie. Mimo to cie­szę się, że jestem recy­dy­wi­stą, że jestem alko­ho­li­kiem. Czemu? Gdy­bym nie był tym zgorzk­nia­łym recy­dy­wi­stą, gdy­bym nie był alko­ho­li­kiem, to nie umiał­bym doce­nić tego, co mam dzi­siaj. Poza tym nie poznał­bym armii tak wspa­nia­łych ludzi i przede wszyst­kim nie poznał­bym tak sie­bie samego.

K. B.: Sie­bie to zna­czy kogo?

A.: Pozna­łem Andrzeja, który potrafi zapła­kać i nie wsty­dzi się tego. Potrafi bez wstydu uklęk­nąć przed ołta­rzem, potrafi kochać, wysłu­chać, dora­dzić. Żeby nie robić z sie­bie takiego aniołka, to powiem, że zda­rza mi się też pod­nieść głos, trza­snąć drzwiami, przejść się 15 minut, a potem powie­dzieć „prze­pra­szam”. Z tym Andrze­jem jest mi dobrze. Z Bogiem jestem pogo­dzony, z ludźmi chyba też. Chyba że nie da się jakichś kart odwró­cić… W wię­zie­niu otrzy­ma­łem łaskę wiary, bo w wię­zie­niu Boga bar­dzo potrzeba. Bez wiary i bez Boga nie ma wol­no­ści. Powtó­rzę to, co powie­dzia­łem na samym początku. Nie krata czyni z nas nie­wol­nika, tylko to, co mamy w sercu. Chcąc poczuć się wol­nymi, musimy otwo­rzyć się na Boga, ja w wię­zie­niu byłem wolny. Chciał­bym, by ludzie z wol­no­ści mieli wię­cej wiary w bliź­niego, bo w wię­zie­niu nie sie­dzą sami zwy­rod­nialcy. Sercu ludzi z wol­no­ści osa­dzeni odwdzię­czą się tym samym. Do tego wszyst­kiego konieczne jest zaan­ga­żo­wa­nie osób świec­kich. Ina­czej brzmi słowo czy­tane z kartki, z książki, a zupeł­nie ina­czej, gdy czło­wiek je sły­szy, widzi, może podejść i dotknąć.

K. B.: Panie Andrzeju, czy pan odwie­dza osa­dzo­nych?

A.: Tak, ale ostatni raz byłem ponad 2 lata temu, bo nasz mini­ster spra­wie­dli­wo­ści zaka­zał odwie­dza­nia zakła­dów kar­nych oso­bom, któ­rych okres opusz­cze­nia ostat­niego zakładu kar­nego nie prze­kra­cza 10 lat. Mnie zostały jesz­cze 2 lata. I jak to minie, znowu będę jeź­dził. To moja misja. Dam to, co dosta­łem, wiarę od Ani i Tadzia.

K. B.: Ma pan jakieś marze­nia?

A.: Szcze­rze? Ja mam wszystko, co kocham. Mam Boga, żonę, 5 psów, 2 koty, 100 gołębi i jest mi dobrze. Mam też swoją misję.

K. B.: I to się udało, dzięki Bogu.

A.: Dzięki Bogu, na razie się udaje.

Andrzej ma 56 lat. Wraz z żoną pro­wa­dzi firmę zaj­mu­jącą się han­dlem drew­nem opa­ło­wym, komin­ko­wym. To wła­śnie jest dzia­łal­ność, w któ­rej zatrud­nia byłych więź­niów, aby dać im szansę na zmianę życia. Mówi, że przy­jął nazwi­sko żony, bo chciał zmie­nić wszystko i, dzięki Bogu, to się udaje.

Patryk

PATRYK

Po spo­tka­niu z tym czło­wie­kiem mia­łam jedną myśl: Też tak chcę! Chcę potra­fić tak mocno trwać przy swo­jej wie­rze! Szczery, auten­tyczny, ujmu­jący w swo­jej praw­dzie i czu­ło­ści wobec dzieci, któ­rych głosy sły­sza­łam w tle, kiedy roz­ma­wia­li­śmy przez tele­fon. Przede wszyst­kim pokorny.

Kata­rzyna Borow­ska: Czym dla pana jest wiara?

Patryk: Od 10 lat jest dla mnie wszyst­kim. Cał­ko­wi­cie nowe życie. Wszystko, co mam, zawdzię­czam Bogu. Życie, które pro­wa­dzę teraz, jest moim dru­gim życiem. Pierw­sze jest to, które dosta­łem w łonie matki. Nie prze­sa­dzam, mówię dosłow­nie. To nie jest żadna meta­fora. To jest dru­gie życie, które dał mi Bóg. Wcze­śniej rów­nież był dla mnie ważny, ale nie w takim stop­niu jak teraz. Jest wszyst­kim, co mam. Jemu zawdzię­czam rodzinę, żonę i dzieci. Jemu zawdzię­czam zdro­wie, szczę­ście, a przede wszyst­kim to, że żyję. Z Bogiem wiodę uczciwe, nor­malne życie, takie, jakie zawsze chcia­łem. Mam je cał­ko­wi­cie i w zupeł­no­ści dzięki Panu Bogu.

K. B.: Jak wyglą­dało pań­skie życie, zanim spo­tkał pan Boga?

P.: Bóg zawsze był obecny w moim życiu, ale sta­wia­łem go na dru­gim pla­nie. Pocho­dzę z wie­rzą­cej, kato­lic­kiej rodziny. Wiarę w Boga zaszcze­piła we mnie bab­cia. Mama, cio­cie, cała rodzina od strony mamy była bar­dzo wie­rząca i prak­ty­ku­jąca. Siłą rze­czy Bóg zawsze był, ni­gdy tego nie nego­wa­łem. Jed­no­cze­śnie byłem bar­dzo podatny na dzia­ła­nie dru­giej strony. Impo­no­wała mi prze­moc i zło. Oczy­wi­ście zło, które sam zada­wa­łem, a nie to, któ­rego doświad­cza­łem. Jeśli mogłem być zły i groźny w swoim i innych mnie­ma­niu, to mnie bar­dzo pocią­gało i wcią­gnęło w pew­nym momen­cie cał­ko­wi­cie. Pochło­nęło mnie do tego stop­nia, że skoń­czyło się wię­zie­niem i wiel­kim cier­pie­niem zwią­za­nym z nało­giem nar­ko­ty­ko­wym. Ścią­gnęło mnie na dno i pra­wie cał­ko­wi­cie ode­brało mi życie. Wszystko. Radość z życia. Pomimo tego, że nie byłem jesz­cze za kra­tami, już byłem w wię­zie­niu.

K. B.: Pro­szę powie­dzieć coś wię­cej.

P.: Nie mogłem robić niczego, co kocha­łem. Sport, który upra­wia­łem pro­fe­sjo­nal­nie i który był wielką czę­ścią mojego życia, zszedł na bok. Pasja, jaką były moto­cy­kle, rów­nież. Nie było na to czasu i moż­li­wo­ści, ponie­waż odda­wa­łem się noc­nemu życiu, a w dzień… jak ktoś kie­dyś pró­bo­wał nar­ko­ty­ków, to wie. Są fazy unie­sie­nia, a potem fazy zej­ścia. To wiel­kie cier­pie­nie. Byłem świa­domy tego, co się dzieje. Widzia­łem, że życie ucieka mi przez palce. Mimo to leża­łem pod koł­drą i obwi­nia­łem się, że prze­staję kon­tro­lo­wać życie albo byłem pod wpły­wem uży­wek. Tak to się cią­gnęło. W pew­nym momen­cie zda­łem sobie sprawę, że już sam z tego nie wyjdę. Byłem uwię­ziony. Kon­takty z bli­skimi mocno się pogma­twały, wszystko zaczęło się psuć. Gdy czło­wiek jest zanu­rzony w zło, ono go cał­ko­wi­cie pochła­nia. To jest zło w peł­nym tego słowa zna­cze­niu. Tam, gdzie ono się poja­wia, wszystko jest złe. Emo­cje są złe. Nie ma miło­ści, przy­jaźni. Jest cały czas złość, nie­na­wiść, pre­ten­sja…

K. B.: Nie ma wol­no­ści.

P.: Nie ma, zupeł­nie.

K. B.: Jaką dys­cy­pliną sportu pan się zaj­mo­wał?

P.: Byłem pię­ścia­rzem. Bok­so­wa­łem w pol­skiej eks­tra­kla­sie w pierw­szej lidze. Półka, która gwa­ran­to­wała zarobki, moż­li­wość utrzy­ma­nia się. Potem przy­szła kon­tu­zja. Mia­łem wypa­dek moto­cy­klowy, dosyć poważny.

Nie potrze­bo­wa­łem zna­jo­mych, żeby się odda­wać przy­jem­no­ściom zwią­za­nym z nar­ko­ty­kami. Po pro­stu ćpa­łem sam, w domu. Nie potrze­bo­wa­łem już imprez. Bra­łem jakąś dziew­czynę, tro­chę wódki czy whi­sky i tyle.

K. B.: Potem tra­fił pan do wię­zie­nia. Na jak długo i za co?

P.: Na trzy lata. Naj­pierw sank­cja 10 mie­sięcy i dwa lata wyroku. I tak nie był to wysoki wyrok za zarzuty, jakie mi posta­wiono. To wła­ści­wie sze­reg zarzu­tów, za udział w zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­pie prze­stęp­czej.

K. B.: Zga­dza się pan z tymi zarzu­tami?

P.: Nie do końca. Oczy­wi­ście wię­zie­nie mi się nale­żało, ale… To było kilka wyro­ków, które skła­dały się na jeden. Nie­które z nich były nacią­gane. Ale jak naj­bar­dziej zasłu­ży­łem sobie na wyrok, na karę. Na początku byłem roz­go­ry­czony, pełen pre­ten­sji i żalu. Gdy już cały kurz opadł, to zna­czy, jak już byłem w wię­zie­niu, wie­dzia­łem, że jestem w naj­lep­szym dla mnie miej­scu. Mia­łem przy­mu­sowy detoks, odwyk i to mnie ura­to­wało.

K. B.: Skąd ta pew­ność?

P.: Pró­bo­wa­łem wcze­śniej wal­czyć z nało­giem. Monar i spo­tka­nia z pry­wat­nymi tera­peu­tami… ale to nic nie dawało. Jedyną opcją, która mogła coś dać, był oddział zamknięty. I to nie dwu­ty­go­dniowy, tylko dłuż­szy, albo wię­zie­nie. Dla­tego wiem, że wię­zie­nie przy­szło w naj­bar­dziej odpo­wied­nim momen­cie.

K. B.: Prze­pra­szam, że tak to powiem: Wię­zie­nie zła­pało pana za mordę, a pan tego wła­śnie potrze­bo­wał.

P.: Dokład­nie tak. Może pani w ten spo­sób roz­ma­wiać, spo­koj­nie. Wię­zie­nie zła­pało mnie za mordę, bo żaden czło­wiek nie był w sta­nie, ani prośbą, ani groźbą. Nie szło tego zatrzy­mać.

K. B.: Bóg zatrzy­mał pana w wię­zie­niu?

P.: Na pewno był przy tym. Cza­sami działa w ten spo­sób, że czło­wiek cierpi, bo uważa, że kara mu się nie należy. Ja też dopiero z per­spek­tywy czasu dostrze­głem, że w tam­tym momen­cie to było naj­lep­sze, co mogło się stać. Tak przy­naj­mniej było w moim przy­padku. Bóg zna prze­szłość i przy­szłość. Tak układa los, że czło­wiek nie jest w sta­nie tego roz­gryźć. Byłem na równi pochy­łej. On tak pokie­ro­wał moim życiem, że moment, w któ­rym mnie aresz­to­wali, to był naj­lep­szy moment dla mnie.

K. B.: Dużo w tym pokory.

P.: Pokora to klucz do wszyst­kiego. Pycha jest cechą dia­bła, pro­wa­dzi do zatra­ce­nia i nie­szczę­ścia. Pokora spra­wia, że czło­wiek potrafi się ze wszyst­kiego cie­szyć, a smutki w miarę nor­mal­nie znieść. Za każ­dym razem, gdy byłem zuchwały, dosta­wa­łem lek­cję pokory. Nauczy­łem się, że lepiej być pokor­nym, wtedy nie trzeba się mar­twić, że przyj­dzie zaraz jakaś bole­sna lek­cja.

K. B.: Czy pamięta pan moment, w któ­rym posta­wił pan Boga na pierw­szym miej­scu?

P.: Taki moment… Nie potrze­bo­wa­łem zna­jo­mych, żeby się odda­wać przy­jem­no­ściom zwią­za­nym z nar­ko­ty­kami. Po pro­stu ćpa­łem sam, w domu. Nie potrze­bo­wa­łem już imprez. Bra­łem jakąś dziew­czynę, tro­chę wódki czy whi­sky i tyle. Po któ­rymś razie, wzią­łem wtedy dużą ilość koka­iny, mia­łem cięż­kie zej­ście. Wie­dzia­łem, że jest po zawo­dach. Nic i nikt nie jest w sta­nie mi pomóc. Zaczą­łem się modlić. Powie­dzia­łem: „Pomóż mi, pro­szę cię, pomóż mi. Jak teraz mi nie pomo­żesz, to się powie­szę, bo nie zniosę tego dłu­żej”. Wtedy gdzieś w pod­świa­do­mo­ści, z tyłu głowy usły­sza­łem głos, który powie­dział do mnie: „Walcz z nim”. I w tym momen­cie zrozumia­łem, że za tym wszyst­kim stoi dia­beł, demon. To pułapka, w którą dałem się zła­pać. Pró­bo­wa­łem wal­czyć. W moim życiu poja­wiały się sceny, które jasno i wyraź­nie poka­zy­wały, że stoi za tym dia­beł.

K. B.: Poda pan przy­kład?

P.: To była noc. Spa­łem, byłem trzeźwy. Same włą­czały się filmy por­no­gra­ficzne, zapa­lały się świa­tła. Wtedy zaczy­na­łem się modlić. Tego typu tematy się działy. Dia­beł nie chce, żeby go było widać. On nie chce być roz­po­znany, nie chce, aby ludzie o nim wie­dzieli. Wiem, że dzięki inge­ren­cji boskiej zły musiał się ujaw­nić, poka­zać, jak wielka jest jego nie­na­wiść, gdy pró­buję się opie­rać, nie iść w grzech. Bóg poka­zał mi to jasno i dosad­nie. Zaży­wa­nie nar­ko­ty­ków, koka­ina – to jest grzech. Roz­wią­złość sek­su­alna rów­nież. To jest gra sza­tana, to jest coś, co mu się podoba.

K. B.: Trudno było oprzeć się złemu?

P.: Gdy zawra­ca­łem z drogi potę­pie­nia, jemu się to nie podo­bało i wyraź­nie poka­zy­wał, że jest i zależy mu na tym, żebym nie zawra­cał. Potem byłem świad­kiem egzor­cy­zmów, raz, drugi, trzeci, piąty. Jeśli ktoś był przy praw­dzi­wym opę­ta­niu, to wie, że to nie są rze­czy uda­wane ani cho­roby psy­chiczne. Cho­roby psy­chiczne mogą być podobne. Widzia­łem, jak opę­tany wymie­niał grze­chy ludzi, któ­rzy stali obok. Czło­wiek chory psy­chicz­nie nie jest w sta­nie tego zro­bić. Czar pry­ska, oczy się otwie­rają, jak widzi się praw­dziwe opę­ta­nie czło­wieka.

K. B.: Pan się pod­dał egzor­cy­zmom?

P.: Nie, ja nie mia­łem opę­ta­nia. Może przez grzech, który się we mnie rodził, budził i wzmac­niał, otwie­ra­łem się na opę­ta­nie, ale na szczę­ście nie doszło do tego.

K. B.: Zna pan objawy opę­ta­nia?

P.: Wstręt do sacrum, widze­nie rze­czy, któ­rych nie da się widzieć, zna­jo­mość cudzej prze­szło­ści, sły­sze­nie cudzych myśli, wypo­wia­da­nie nie­zro­zu­mia­łych dźwię­ków, trans, któ­rego czło­wiek nie jest w sta­nie kon­tro­lo­wać. Po pro­stu nagle traci się przy­tom­ność i uru­cha­mia się drugi byt, który jest w czło­wieku, i on przej­muje kon­trolę. Zmie­niają się rysy twa­rzy, głos. Jest wielka nie­na­wiść do bli­skich: do matki, żony, brata. Chęć zabi­cia tych ludzi i sze­reg innych rze­czy.

K. B.: Kara pozba­wie­nia wol­no­ści przy­szła chwilę po tym, kiedy popro­sił pan Boga o pomoc, tak?

P.: Wię­zie­nie nastą­piło po nawró­ce­niu. Tak.

K. B.: Nie­ła­two chyba odby­wać karę wię­zie­nia, będąc nawró­co­nym.

P.: To było o wiele łatwiej­sze, niż się pani wydaje. Cho­dzi o to, czy nie było mi wstyd mówić o Bogu?

K. B.: Tak. I czy nie padały komen­ta­rze, prze­śmiewki…

P.: Abso­lut­nie nie. Przede wszyst­kim nale­ża­łem do sub­kul­tury gryp­su­ją­cej. To już dawało mi pew­ność, że nikt nie będzie nawet pró­bo­wał się ze mnie wyśmie­wać. Poza tym jestem w miarę spraw­nym męż­czy­zną, myślę, że z cha­rak­te­rem, i nie pozwo­lił­bym sobie na to, żeby ktoś pró­bo­wał się ze mnie naśmie­wać. Ale nie o to cho­dzi. Więk­szość więź­niów wie, że jest Bóg, że wiara to coś wspa­nia­łego. Nikt się z tego nie śmieje. Chło­pacy, któ­rzy sie­dzą, w więk­szo­ści po pro­stu nie rozu­mieją tego wszyst­kiego. Nie zdają sobie sprawy z tego, że to, co robią… to demon. W pry­wat­nych roz­mo­wach wyznają, że Bóg to dobro, któ­rego każdy potrze­buje. Każdy wie o zasa­dach, o byciu lojal­nym, cha­rak­ter­nym przede wszyst­kim. Aby być cha­rak­ter­nym, trzeba mieć w sobie dobro. Jak tego nie ma, to nie­stety nie ma bycia faj­nym. Dobro to Bóg. Każdy pożąda tego dobra, chciałby być postrze­gany jako dobry, cha­rak­terny, odważny.

K. B.: To nie­by­wałe. Z tego, co rozu­miem, każdy chło­pak, który sie­dzi w wię­zie­niu, pra­gnie być dobry i wie, że dobro pocho­dzi od Boga?

P.: Nie wiem, czy wszy­scy zdają sobie z tego sprawę, ale więk­szość tak. Bycie cha­rak­ter­nym jest postrze­gane jako coś dobrego. A to pocho­dzi od Boga. Od złego pocho­dzi fałsz, obłuda, kurew­stwo, okra­da­nie swo­ich, sypia­nie z cudzymi żonami, oszu­ki­wa­nie wspól­ni­ków. Wtedy na takiego kogoś mówi się, że jest parówą, fra­je­rem. Dobre cechy pocho­dzą od dobrego, tylko że nie wszy­scy się nad tym zatrzy­mali, nie wszy­scy pró­bują o tym roz­my­ślać, roz­k­mi­niać to. Ale tak jest.

K. B.: Jak wygląda kate­chi­za­cja osa­dzo­nych?

P.: Do wię­zie­nia, w któ­rym sie­dzia­łem, przy­cho­dziło brac­two wię­zienne Sama­ry­ta­nia. Każdy mógł uczest­ni­czyć w spo­tka­niach, ale uczest­ni­czyło nie­wielu. Uwa­żam, że powo­dem było leni­stwo. Nie chciało się wstać i przyjść pomo­dlić się. Poza tym nie­któ­rzy się wsty­dzili.

K. B.: Osa­dzeni roz­ma­wiają o Bogu i wie­rze?

P.: Każdy chciał być dobry, nikt ni­gdy nie powie­dział źle o Bogu, przy­naj­mniej ja nie sły­sza­łem. Nie każdy jed­nak chciał zadać sobie trud, aby iść w tym kie­runku. Na zasa­dzie: wie­rzący nie­prak­ty­ku­jący.

K. B.: Dość popu­larne stwier­dze­nie.

P.: Nie ma cze­goś takiego. Jeśli wie­rzysz, to prak­ty­ku­jesz. Jeśli nie­prak­ty­ku­jący, to nie­wie­rzący. Ja tak to widzę. W zakła­dzie kar­nym nikt ni­gdy źle nie powie­dział o Bogu, przy­naj­mniej w mojej obec­no­ści. Oczy­wi­ście nie należy mylić tego z Kościo­łem, bo na temat Kościoła i księży były wyda­wane różne opi­nie. Praw­dziwa kate­chi­za­cja pły­nęła od brac­twa. W tych ludziach jest wiara, nikogo nie potę­piają. Od nich wręcz bije wiara. To nie są ludzie, któ­rzy przy­szli sobie poga­dać. Jeśli ktoś wie­rzy, oni dają moż­li­wość posze­rza­nia wiary. Ludzie mądrzy duchowo. Bar­dzo mądrzy.

K. B.: Księża rów­nież się anga­żo­wali?

P.: Tak, przy­cho­dzili księża, któ­rzy pro­wa­dzili msze, ale mia­łem wra­że­nie, że nie do końca chyba umieli się odna­leźć. Choć byli mili, ser­deczni, sym­pa­tyczni, pro­wa­dzili msze z wielką wiarą. Nie tylko, aby odpra­wić i ucie­kać. Ludzie z Sama­ry­ta­nii dbali o to, aby księża prze­wo­dzili ich dzia­ła­niom na rzecz osa­dzo­nych. Zabie­gali o to, by odby­wały się msze. Byli ste­rem. Nakrę­cali, napę­dzali kate­chi­za­cję w wię­zie­niu.

K. B.: Ducho­wość gryp­su­ją­cych wydaje się dość głę­boka.

P.: Mają oni na pewno świa­do­mość, że Bóg jest i daje szczę­ście. Mają sza­cu­nek do Boga, przy­naj­mniej w więk­szo­ści przy­pad­ków. Nie wie­dzą dużo, ale pytają. Nie jestem omni­bu­sem i oczy­wi­ście nie wiem wszyst­kiego, ale na tyle, na ile mogłem, odpo­wia­da­łem. Obser­wo­wa­łem, jak chło­pacy zaczy­nali patrzeć ina­czej na życie, zmie­niało się ich nasta­wie­nie do wiary i świata. Zdaje mi się, że w ich domach była reli­gia i mieli świa­do­mość, że Bóg jest i jest dobry.

K. B.: Co robiło na nich naj­więk­sze wra­że­nie?

P.: Szcze­rze mówiąc, może to zabrzmieć zuchwale, a w żaden spo­sób nie chciał­bym być zuchwały. Naj­bar­dziej byli zdzi­wieni tym, że ja, będąc w dosyć moc­nej zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­pie prze­stęp­czej, z moc­nymi zarzu­tami i mocną oso­bo­wo­ścią, potra­fi­łem mówić otwar­cie o Bogu, otwar­cie się do Niego przy­zna­wać. Myślę, że to robiło na nich naj­więk­sze wra­że­nie. Spo­dzie­wali się, że będę paja­co­wał, uda­wał nie wia­domo jak groź­nego gang­stera. Ale ja tego nie robi­łem, nie chcia­łem być fał­szywy. Ta pokora robiła na nich wra­że­nie.

K. B.: Auten­tycz­ność jest fascy­nu­jąca.

P.: Nie byłem żad­nym ido­lem, nic z tych rze­czy. Byłem nor­mal­nym chło­pa­kiem. Nie byłem też men­to­rem. Zresztą oni nie szu­kali nauczy­ciela. Mnie miłość Boża nie dzi­wiła ni­gdy. Wie­dzia­łem, że On mnie kocha, że ze mnie nie zre­zy­gno­wał, i tylko On może mi pomóc.

K. B.: Skoro tak, to co się wyda­rzyło, że poszedł pan w stronę grze­chu?

P.: Byłem młody, wytre­no­wany fizycz­nie, mia­łem gorącą krew. Na tym się opie­ra­łem, budo­wa­łem poczu­cie wła­snej war­to­ści. Prze­moc i siła toro­wały mi drogę. Krok po kroku, krok po kroku i pole­ciało. Ludzie, z któ­rymi się zada­wa­łem, byli mojego pokroju, byli­śmy na tej samej ścieżce. Wie pani, jak to jest – w gru­pie siła. Pię­ciu o takich samych cha­rak­te­rach – zaczyna się nie­bez­piecz­nie. Jeden dru­giego pod­kręca. Do takiego sportu, jaki upra­wia­łem, idą tem­pe­ra­mentni. Pię­ścia­rze to nie są grzeczni ludzie z książką w ręku.

K. B.: Pierw­sze nar­ko­tyki…

P.: Sam wzią­łem. To nie tak, że byłem biedny, pokrzyw­dzony, bo ktoś mnie wcią­gnął. Tre­ningi, wyjazdy, cią­gły reżim tre­nin­gowy wyma­gał ode mnie wielu wyrze­czeń. Gdy przy­cho­dził czas odpo­czynku, zabawy, to korzy­sta­li­śmy. Jeden jest podatny na alko­hol, drugi na papie­rosy, a ja na nar­ko­tyki. Znaj­do­wa­łem w tym odprę­że­nie. Nie wszyst­kie nar­ko­tyki lubi­łem. Naj­bar­dziej przy­pa­dła mi do gustu koka­ina. Mia­łem do niej dostęp, więc korzy­sta­łem. Inne nar­ko­tyki mnie nie inte­re­so­wały. Koka­ina to było naj­więk­sze szczę­ście.

K. B.: Ile mie­sięcz­nie pła­cił pan za to szczę­ście?

P.: Około dzie­się­ciu, pięt­na­stu tysięcy. To było wącha­nie i pale­nie, a pale­nie jest dro­gie. Mówię o cza­sie, gdy osią­gną­łem apo­geum. Nakłady finan­sowe są nie­wy­obra­żalne, wiem. Dla­tego też ćpa­nie wpę­dza czło­wieka w takie stany depre­syjne.

K. B.: Droga prze­stęp­cza była formą zara­bia­nia na nar­ko­tyki?

P.: Przede wszyst­kim. Jako prze­stępca zara­bia­łem na życie i nar­ko­tyki. Na nar­ko­ty­kach też zara­bia­łem. To było moje życie. Prze­stęp­stwa dla zarobku i tra­ce­nie tych pie­nię­dzy na nar­ko­tyki. „Brudno zara­biasz, brudno wyda­jesz”. Nawet jeśli ktoś nie wszedł w nar­ko­tyki, tylko ina­czej tego brudu zaznał. Nie ma cze­goś takiego, że ktoś zara­bia na nar­ko­ty­kach i potem jest szczę­śliwy. Coś się zawsze spier­doli, zawsze.

K. B.: Długo jest pan czy­sty?

P.: Ład­nych parę lat. Wia­domo, zda­rzały się upadki, ale ogól­nie od ośmiu, dzie­się­ciu lat nie cią­gnie mnie do nar­ko­ty­ków. Dziś mam synka i dwie córeczki. Księż­niczki moje malut­kie i kochane. Poza Bogiem naj­wyż­szą war­to­ścią jest moja rodzina, kon­takty z bli­skimi i przy­ja­ciółmi.

K. B.: Święty Paweł mówi: „Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość – te trzy: z nich zaś naj­więk­sza jest miłość”3. Czym ona jest dla pana?

P.: Speł­nie­niem. Wszyst­kim tym, czego czło­wiek pra­gnie i ocze­kuje od życia.

K. B.: Nadzieja?

P.: Sen­sem życia.

K. B.: Wiara?

P.: Myślę, że to się łączy. Wszystko pocho­dzi od Boga, nie roz­gra­ni­czał­bym tego. Wiara, nadzieja i miłość to Pan Bóg total­nie i bez reszty.

K. B.: Co by pan powie­dział funk­cjo­na­riu­szom służby wię­zien­nej?

P.: Żeby pró­bo­wali posta­wić się w sytu­acji ska­za­nych, żeby zaczęli uży­wać wyobraźni. Nie zawsze ich punkt widze­nia musi być tym praw­dzi­wym. Żeby spró­bo­wali zro­zu­mieć, czym mogła się kie­ro­wać osoba. Jeśli posze­rzą swoje hory­zonty, wtedy punkt widze­nia będzie inny.

K. B.: A ludziom z wol­no­ści i ska­za­nym?

P.: Tym, któ­rzy jesz­cze nie doświad­czyli wię­zie­nia, powie­dział­bym, że to nie jest dla ludzi myślą­cych, któ­rzy potra­fią roz­wa­żać to, co się wyda­rzyło. Wię­zie­nie nie jest dla tych, któ­rzy mają pasję, kochają życie, rodzinę i bli­skich. Ska­zani niech zaczną wię­cej roz­k­mi­niać, uży­wać głowy i myśleć na temat wiary i Boga. Wtedy na pewno zro­zu­mieją. Nie trzeba być do tego omni­bu­sem.

Patryk Frąc­ko­wiak ma 41 lat. Regu­lar­nie cho­dzi do kościoła ze swoją rodziną. Twier­dzi, że naj­waż­niej­szą modli­twą jest Ojcze nasz. Lubi też odma­wiać modli­twę do anioła stróża i Michała Archa­nioła. Zapy­tany, czy w wię­zie­niu jest miej­sce dla Boga, odpo­wie­dział: – Zde­cy­do­wa­nie! Mówi, że obser­wo­wał wśród służby wię­zien­nej nie­wiarę w dru­giego czło­wieka, ale nie dziwi się, bo jak twier­dzi, 95 pro­cent recy­dywy tra­fia za kratki na wła­sne życze­nie. Roz­mowa jest pod­pi­sana jego imie­niem i nazwi­skiem jako świa­dec­two sła­wiące chwałę Boga. Kiedy podzię­ko­wa­łam mu za roz­mowę, usły­sza­łam ser­deczne: „Z Panem Bogiem, do widze­nia”.

Jacek

JACEK

Jacek zasko­czył mnie już na samym początku, mówiąc, że świa­do­mie popeł­nił prze­stęp­stwo. Kolej­nym zasko­cze­niem były jego wier­sze. Roz­mowa z har­ce­rzem, żoł­nie­rzem, ska­za­nym.

Kata­rzyna Borow­ska: Był czas w twoim życiu, kiedy była nie­wiara?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Mt 9, 27–30, Biblia Tysiąc­le­cia, Pal­lot­ti­num, Poznań 2003. [wróć]

2. E. E. Schmitt, Oskar i pani Róża, przekł. Bar­bara Grze­go­rzew­ska, Wyda­nie IV, Znak Lite­ra­nova, Kra­ków 2021. [wróć]

3. 1 Kor 13, 13, Biblia Tysiąc­le­cia, Pal­lot­ti­num, Poznań 2003. [wróć]