Nadzwyczajni - Małgorzata Żmudka, Marcin Wyrwał - ebook

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

To oni pierwsi pojawiają się w miejscach, gdzie toczy się najbardziej dramatyczna walka. To oni odsłaniają wypaczenia systemu w kraju, który nie jest przygotowany na zagrożenie. To oni docierają do ludzi, których do głosu nie dopuścił nikt inny. "Nadzwyczajni" Marcina Wyrwała i Małgorzaty Żmudki to wstrząsający reportaż o nierównej walce z COVID-19.

Rzeczywistość przedstawiona w "Nadzwyczajnych" obala oficjalną narrację, że pandemia w Polsce była i jest pod kontrolą. Pogrążone w sprzętowym kryzysie szpitale. Tragiczna sytuacja pozostawionych samym sobie pielęgniarek. Stres. Ekstremalnie wyczerpująca praca pod presją czasu. Dyżury wydłużone do kilku dób. Skandaliczne i bezprawne nakazy pracy. Medycy, lekarze i ratownicy pozostawieni bez środków ochrony własnej. I wreszcie izolacja – by chronić najbliższych.

"Nadzwyczajni" to dokonywany "na gorąco" zapis wielu nieznanych historii. Marcin Wyrwał i Małgorzata Żmudka pokazują prawdziwych ludzi, jednocześnie ukazując szerszy kontekst sytuacji, w której Polska znalazła się z powodu wirusa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 323

Oceny
4,1 (36 ocen)
18
10
4
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
irmek1

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawe i bez retuszu. Polecam
00

Popularność




Projekt okładki: Tomasz Majewski

Redakcja: Jacek Ring

Redakcja techniczna: Andrzej Sobkowski

Korekta: Barbara Linsztet (Lingventa)

Zdjęcie na okładce: © Sergei Bobylev\TASS via Getty Images

© for the text by Małgorzata Żmudka, Marcin Wyrwał

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2020

ISBN 978-83-287-1514-1

Wydawnictwo Akurat

Wydanie I

Warszawa 2020

FRAGMENT

Dla tych wszystkich, którzy walczą na pierwszej linii frontu wojny z wirusem. Kłaniamy się Wam nisko.

WSTĘP

W pewnym niewielkim mieście w Polsce znajduje się powiatowy szpital. Podobnie jak wiele tego typu placówek, jest jednym z największych pracodawców w okolicy. Ponieważ jest szpitalem publicznym, stanowi łatwy łup dla kolejnych politycznych ekip, które obejmują rządy w mieście. Ekipy te obsadzają podległe sobie placówki swoimi ludźmi, niezależnie od ich kwalifikacji. W tym szpitalu w ciągu ostatnich lat zmieniło się tak wielu prezesów, że trudno ich zliczyć. W ciągu rekordowego roku było ich siedmiu. Swoimi ludźmi obsadzano też niższe stanowiska w szpitalu.

W tym właśnie szpitalu pracowała pielęgniarka, która pewnego dnia postanowiła rozszerzyć swoją działalność o cichy biznes. Zaczęła sprzedawać posiłki na wynos. Dania przygotowywały szpitalne kucharki w szpitalnej kuchni. Pod wskazane adresy rozwozili je ratownicy medyczni szpitalnymi karetkami pogotowia.

Interes szedł świetnie do momentu, kiedy jedna z rządzących w mieście ekip niespodziewanie zatrudniła jako prezesa szpitala niezależnego menadżera z zewnątrz. Kiedy nowy menadżer zorientował się w sytuacji, wezwał do siebie przedsiębiorczą pielęgniarkę i odbył z nią długą rozmowę. Niedługo po niej kobieta odeszła z pracy – na własną prośbę.

Menadżer wyprowadził szpital na prostą. Placówka zaczęła świetnie funkcjonować i po latach zapaści zarabiać na siebie. Nie minął jednak kolejny rok, a lokalni włodarze uznali, że przyszedł czas na zmiany. Niezależny menadżer stracił stanowisko, a na jego miejsce przyszedł zaufany człowiek miejscowej władzy.

Wraz z miejscowym prezesem wróciła do szpitala przedsiębiorcza pielęgniarka i objęła w nim jedną z ważnych funkcji. Obok niej na wysokich stanowiskach w szpitalu pracowały specjalistka z zakresu epidemii, która zrobiła kurs w tym kierunku pół roku wcześniej, a także nowy menadżer szpitala, który nigdy niczym nie zarządzał.

Kiedy do miasta dotarła epidemia koronawirusa, szpital pogrążył się w całkowitym chaosie. Dyrekcja łamała wszelkie zasady bezpieczeństwa, chorzy lekarze przychodzili do pracy, zarażając swoich kolegów, a także pacjentów. Kiedy sytuacja stała się dramatyczna, zaczęto w panice wypisywać zarażonych pacjentów do ich rodzin oraz innych szpitali. Niektórzy z tych pacjentów umierali w swoich domach. Innych rodziny odwoziły do okolicznych szpitali, ale niejednokrotnie na pomoc było już za późno.

W tym samym czasie nieliczna grupa lekarzy, ratowników medycznych, pielęgniarek z tego szpitala apelowała o zatrzymanie tego szaleństwa poprzez stosowanie najprostszych procedur zabezpieczania siebie i innych. Dyrekcja pozostała głucha na te apele, więc na własną rękę zaczęli oni tworzyć procedury bezpieczeństwa i ratować, co jeszcze się dało. Dwudziestoparoletni ratownicy i ratowniczki medyczne na filmach z YouTube’a uczyli się, jak zabezpieczyć siebie i pacjentów. W najgorszym okresie epidemii całymi tygodniami nie wychodzili z pracy. Na wiele miesięcy odizolowali się od własnych rodzin, aby w tym czasie nie ściągać na nie ryzyka zakażenia. Skutecznie ograniczyli liczbę ofiar, chociaż z powodu chaosu spowodowanego przez ich szefów, nie udało się uratować wszystkich.

Dziś wobec menadżerów i niektórych lekarzy szpitala toczą się prokuratorskie śledztwa, które dotyczą narażenia wielu ludzi na niebezpieczeństwo utraty życia i zdrowia poprzez spowodowanie szerzenia się choroby zakaźnej. Szpital znowu działa, ale świeci pustkami. Mieszkańcy miasta stracili do niego zaufanie, szukają pomocy w innych placówkach.

Ta historia – podobnie jak wszystkie inne w tej książce – jest prawdziwa. Dotyczy konkretnego miejsca i konkretnych ludzi, chociaż podczas kilkumiesięcznej pracy nad tekstem nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że równie dobrze mogła się wydarzyć w wielu miejscach i wielu ludziom.

Ta krótka opowieść jak w soczewce skupia w sobie to, co przedstawiamy w wielu znacznie obszerniejszych historiach: w jaki sposób i dlaczego system i jego wysocy przedstawiciele zawiedli w pierwszej fazie epidemii koronawirusa, a zadziwiającą skutecznością wykazali się zwykli ludzie, często bardzo młodzi. To im dedykujemy tytuł tej książki: Nadzwyczajni.

Nasza książka opisuje pierwszą fazę epidemii w Polsce, od lutego do lipca, choć wydarzenia, które przedstawiamy, najczęściej rozgrywały się w marcu i kwietniu. Na przykładzie historii związanych ze szpitalami, domami pomocy społecznej, strażą pożarną, wojskowymi instytutami, państwowymi urzędami włącznie z Ministerstwem Zdrowia pokazujemy słabość i nieprzygotowanie tych instytucji w pierwszej fazie epidemii.

Wielu naszych Czytelników może zaprotestować, twierdząc, że przecież do lipca (wtedy zakończyliśmy pracę nad książką) w Polsce doszło do stosunkowo niewielu zakażeń i zgonów spowodowanych koronawirusem, jeśli porównać to z innymi krajami. Stało się tak dlatego, że Polska jako jeden z pierwszych dziesięciu krajów na świecie wprowadziła lockdown, zamykając ludzi w domach i nie dopuszczając do masowego rozprzestrzeniania się wirusa. To było bardzo dobre posunięcie.

Ale jak powiedział nam w ostatnim rozdziale tej książki ekspert z zakresu profilaktyki i terapii zakażeń doktor Paweł Grzesiowski, „co mogliśmy ugrać na lockdownie, to już ugraliśmy”. Ten sam ekspert powiedział, że polska służba zdrowia jest zupełnie nieprzygotowana do drugiej fazy epidemii. Koronawirus obnażył panujący w niej chaos organizacyjny i dramatyczne niedofinansowanie. Profesor Krzysztof Simon, ordynator oddziału chorób zakaźnych w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym im. Jerzego Gromkowskiego we Wrocławiu, a zarazem konsultant wojewódzki w dziedzinie chorób zakaźnych, komentując sytuację pracowników medycznych podczas pandemii, porównał ich do armii puszczonej przez dowództwo do boju bez amunicji, bez paliwa, ale za to z krzywymi szablami.

To właśnie pokazaliśmy w naszej książce w odniesieniu do różnych instytucji stojących na pierwszej linii frontu walki z epidemią. Szybki lockdown uratował nas przed masowymi zakażeniami i wysoką śmiertelnością. Lecz jeśli wirusowi udawało się dotrzeć do szpitali czy domów pomocy społecznej, siał w nich prawdziwy chaos i zbierał śmiertelne żniwo, przy bezradności, a często i przeciwskutecznym działaniu ludzi na kierowniczych stanowiskach – od szefów tych placówek, poprzez wojewodów, aż po sam rząd.

W naszej książce opisaliśmy na przykładzie konkretnych miejsc i ludzi błędy, które popełniono w walce z epidemią. Jednocześnie wysłuchaliśmy wielu lekarzy, epidemiologów, szefów szpitali, ekspertów z zakresu zakażeń, którzy oferują konkretne rozwiązania na kolejne etapy epidemii. Ostatnie zdanie tej książki napisaliśmy w samej końcówce lipca, kiedy przez kilka dni z rzędu Polska biła dzienne rekordy zakażeń.

Szczególne podziękowania kierujemy do grupy naszych kolegów i świetnych dziennikarzy, bez których ta książka nie mogłaby powstać. Edyta Żemła, Mateusz Baczyński, Przemysław Mosur-Darowski i Marta Glanc są współautorami części artykułów, które były publikowane w Onecie w trakcie pierwszej fazy epidemii, a które w zwykle zmienionej i uzupełnionej o nowe fakty formie Czytelnicy znajdą w tej książce. Na końcu publikacji znajduje się pełna lista tych artykułów.

Nad niektórymi częściami naszej książki pracowaliśmy wspólnie, nad innymi oddzielnie. W tych momentach, kiedy tylko jednemu z nas zdarzało się być uczestnikiem opisywanych wyda­rzeń, dla uproszczenia narracji dalej używamy formy „my”.

Z MAJDANU DO CZERNICHOWA

Dawid „Burza” Burzacki długo się przygotowywał do wirusa. A kiedy w końcu ten się pojawił, wiedział, jak stawić mu czoło. Poznaliśmy Burzę na wojnie.

Styczeń 2014 roku. Do wybuchu pandemii, kiedy Burza z garstką swoich ludzi przeżyje najcięższe dwa tygodnie swojego życia, próbując desperac­ko ratować prawie dwie setki starych ludzi w zainfekowanym wirusem domu pomocy, pozostało sześć lat.

Teraz na ulicach Kijowa toczy się zupełnie inna walka. Dwa miesiące wcześniej Ukraińcy wyszli na główny plac stolicy, Majdan, kiedy prezydent Wiktor Janukowycz odmówił podpisania umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. Ta odmowa zainicjowała masowe protesty przeciwko korupcji władzy, która spychała kraj w biedę i uzależnienie od sąsiedniej Rosji.

Późnym wieczorem stoimy z Burzą na ulicy Chruszewskiego, obserwując eskalującą z minuty na minutę sytuację. W ciągu jednego dnia Majdan z miejsca nadziei i radości, koncertów zespołów rockowych, zamienił się w strefę wojny. 22 stycznia zginęli pierwsi ludzie, spychani przez policję z dużych wysokości i rozstrzeliwani z karabinów snajperskich. Inni trafili do szpitali z nieodwracalnymi uszkodzeniami wzroku, ponieważ jedną ze stosowanych przez rządowe siły strategii jest strzelanie plastikowymi kulkami w oczy. Szczególnie atrakcyjnym celem takich działań są dziennikarze. Policja robi wszystko, aby odstraszyć ich od Majdanu. W szpitalu z ciężkim uszkodzeniem oka znajduje się nasz kolega z dziennika „Wiesti” Wiaczesław Weremij.

Po ulicach miasta wokół Majdanu krążą tak zwani tituszkowie – ściągane przez władze z klubów sportowych we wschodniej Ukrainie bandy osiłków polujących na protestujących ludzi. Pierwszego dnia po powrocie do pracy wychodzący z redakcji Wiaczesław zostanie napadnięty przez jedną z takich band i zamordowany.

Przechodzimy z Burzą wąskim przejściem przez pierwszą z ulicznych barykad, prowadzącą do drugiej. Żeby dostać się do trzeciej, oddzielającej Majdan od strefy niczyjej pomiędzy pozycjami rewolucjonistów a siłami rządowymi, musimy spełnić konkretne warunki – hełmy i chroniące oczy gogle to podstawa, choć to wszystko jest prowizoryczne. Plastikowy kask z budowy nie ochroni głowy przed snajperską kulą, tak jak zakupione w sportowym sklepie narciarskie gogle nie zatrzymają lecącej z ogromną prędkością plastikowej kulki. Jednak cały Majdan jest zbudowany na prowizorce, a i tak trwa w najlepsze i sprawia, że mimo całej swej brutalności władza słabnie z dnia na dzień.

Strażnik na drugiej barykadzie pobieżnie ogląda nasze legitymacje prasowe i wpuszcza nas do środka. Dziennikarze są zawsze mile widziani na pierwszej linii frontu walki z władzą. Równie gładko przechodzi kontrolę nasz kompan. Burza dźwiga na plecach ogromny plecak ratowniczy z pełnym wyposażeniem medycznym. Jest facetem o przyjaznej twarzy i bystrym spojrzeniu, ale raczej nie z tych, z którymi chcielibyście zadzierać wieczorową porą. To mocno zbudowany gość, który często się uśmiecha, ale nie przebiera w słowach. Poznaliśmy się na lotnisku w Warszawie, czekając na samolot do Kijowa. My dziennikarze, on ratownik, tyle informacji o sobie nam na razie wystarczy. Wolimy rozmawiać o rozwoju sytuacji w Kijowie. Na Majdanie spotykamy się od przypadku do przypadku.

Wchodzimy do strefy przy trzeciej barykadzie, tej najbliżej stadionu Dynama Kijów. Naszym oczom ukazuje się widok, z jakim jeszcze nie mieliśmy do czynienia. Dziesiątki ludzi w jednostajnym rytmie walą kijami bejsbolowymi, żelaznymi prętami i drewnianymi sztachetami w puste metalowe beczki. To rodzaj plemiennej pieśni wojennej, która ma dodatkowo zastraszyć przeciwnika. Na naszych oczach płoną tysiące opon, z których czarny, smolisty dym stworzy tamtej nocy nad Kijowem najbardziej toksyczną chmurę od czasu wybuchu reaktora w elektrowni jądrowej w pobliskim Czarnobylu niemal trzy dekady wcześniej.

Rozpętany w samym środku miasta gigantyczny pożar podkreślający w dramatyczny sposób rysy okolicznych budynków przywołuje na myśl obraz Pożar Troi van Heila. Tyle że tutaj jego sprawcami nie są najeźdźcy, lecz swoi. Palą własne miasto za cenę swojej wolności. Skojarzenie z apokalipsą narzuca się samo.

Do płonącej barykady nie da się podejść bliżej niż na 20 metrów. Dalej żar jest zbyt duży. Podsycający pożar mężczyźni zbierają się w grupki, aby móc dorzucić do niego kolejne opony. Trzech tworzy przed żarem zaporę z drewnianych i metalowych tarcz, kolejnych czterech idzie za nimi z oponami. Kiedy zbliżają się na kilka metrów, rzucają opony, po czym sprintem wracają do zbawczego chłodu. Tej nocy na zewnątrz temperatura spada do 20 stopni Celsjusza poniżej zera, lecz w strefie pomiędzy drugą a trzecią barykadą trzeba rozpinać kurtki, tak jest gorąco.

Na szkielecie spalonego autobusu stoi mężczyzna z nagim torsem i wybija rytm plemiennej muzyki wojennej, zwiększając obroty włączonej piły mechanicznej. Na tle ognia i dymu wygląda wręcz diabolicznie. Błyskawicznie włączamy kamery i zaczynamy go filmować. Jedna z klatek tamtego ujęcia posłuży jako zdjęcie do książki o Majdanie „…i zejdzie na ich głowy nasz gniew!” jednego z autorów tej książki.

Dla dziennikarza każdy metr kwadratowy tego miejsca to kolejny temat. Tu młody chłopak podpala lont petardy od papierosa (a może odwrotnie?), tam jeszcze młodsze dziewczyny rozlewają łatwopalny płyn do butelek i zatykają to skrawkami materiału, przygotowując koktajle Mołotowa, starsza kobieta chodzi między ludźmi z tacą, roznosząc gorącą herbatę i pajdy chleba z sadłem. Grupa mężczyzn owija folią pomnik legendarnego trenera Walerija Łobanowskiego przy zdobionej kolumnami eleganckiej bramie prowadzącej na stadion. Oczerniona sadzą brama będzie wymagała drobnego remontu, jednak pomnik przetrwa rewolucję w nienaruszonym stanie.

Kiedy my zajmujemy się filmowaniem, Burza wchodzi w tłum ludzi. Dopytuje, czy nie mają wymagających opatrunku ran albo temperatury. Ten drugi objaw bywa bardziej niebezpieczny, niż się zdaje. Co jakiś czas władza za pomocą armatek wodnych zalewa rewolucjonistów wodą, próbując i w ten sposób ich odstraszyć. Znamy co najmniej kilka osób, które skończyły w szpitalu z zapaleniem płuc, a jedna z nich przez to zmarła.

Wszystkie te wydarzenia rozgrywają się na sporym obszarze. Po chwili tracimy z Burzą kontakt, nawet wzrokowy. Wtedy jeszcze do końca nie wiem, kim jest Burza i co dokładnie robi.

Do naszego następnego spotkania dochodzi w bardziej dramatycznych okolicznościach. Jest luty tego samego, 2014 roku. Na ulicy Instytuc­kiej dokonała się właśnie krwawa masakra, w której zginęło 75 ludzi, a ponad 500 odniosło rany. Wszystko to odbyło się w okolicach barykady przy hotelu „Ukraina”. Przez kilka poranno-wczesnopopołudniowych godzin snajperzy okrytych czarną sławą policyjnych oddziałów Berkut strzelali do kryjących się za barykadami ludzi. Stalowe pociski przechodziły przez drewniane tarcze i plastikowe kaski jak przez papier.

Sanitariusze nie nadążali transportować zabitych i rannych w dół ulicy, do lobby „Ukrainy”, które służyło jako sala opatrunkowa i operacyjna w jednym. W ciągu kilku godzin walk chodnik, którym noszono lub wręcz ciągnięto postrzelonych ludzi, stał się czerwony od krwi.

Kiedy wchodzimy do hotelowego lobby, nie różni się niczym od szpitala polowego. Długi kontuar w recepcji i wszystkie stoliki są zastawione lekami i bandażami. Po lewej stronie od wejścia lekarze uwijają się przy rannych, próbując ich zabezpieczyć choćby w podstawowy sposób, bo na interwencję czekają kolejni wykrwawiający się ludzie. Jeden z lekarzy powie nam potem, że co chwila stawał przed dramatycznym wyborem: mógł poświęcić kilka godzin na stosunkowo prosty, lecz czasochłonny zabieg uratowania dłoni lub amputować ją na szybko, aby ratować życie następnemu w kolejce.

Wśród lekarzy i ratowników dostrzegamy Burzę. Kręci się między nimi jak w ukropie, coś podaje, coś tłumaczy. Wygląda na zdenerwowanego i sfrustrowanego. Nie ma sensu mu przeszkadzać.

Spotykamy się w gronie kilku medyków i dziennikarzy w nocy tego samego, a może następnego dnia. W wirze wydarzeń ich kolejność miesza się i zaciera. Większość obecnych zagłusza kłębiące się w głowie emocje i obrazy wódką. Pozostali robią to za pomocą wina. Burza znajduje się w tej pierwszej grupie.

– Coś ty im tak tłumaczył? – dopytujemy.

– Kurwa! – rzuca Burza, a potem milczy przez chwilę, próbując się uspokoić. – Oni natracili mnóstwo ludzi tylko dlatego, że tu nie działa system ratownictwa.

Frustracja jeszcze z niego nie zeszła. Zapija ją alkoholem, ale niewiele to pomaga.

– Wielu z tych chłopaków można było uratować, gdyby tuż za ścianą hotelu, już poza zasięgiem ognia, w bezpiecznym miejscu, zrobili punkt selekcji. Ten żyje, ten nie żyje, ten może poczekać, a tego trzeba ogarnąć już, teraz, na miejscu. A oni ciągnęli ich wszystkich do holu, martwych, żywych, tych, którzy wymagali pomocy, ale również tych, którzy byli po prostu wystraszeni i jej nie wymagali, lekarze prowadzili selekcję – tłumaczy.

– Chodziło o czas? – dopytujemy.

– Oni tracili na tym po kilkanaście minut, a w minutę im się człowiek wykrwawiał. Próbowałem im tłumaczyć najprostsze rzeczy, że tamowanie rany postrzałowej watą to może nie jest najlepszy pomysł, że można ucisnąć tętnice, założyć stazę. Ja rozumiem, że to sami ochotnicy, żadnego przeszkolenia, o medycynie pola walki nie wspominając.

Tamtej nocy dowiadujemy się więcej o Burzy. Że „ratowniczego rzemiosła” uczył się jako ledwie wchodzący w dorosłość chłopak od lekarzy i pielęgniarzy, którzy w Polsce na początku 2003 roku tworzyli system ratownictwa medycznego – nie było wtedy Systemu Państwowego Ratownictwa Medycznego, a najlepsze szkolenia ze sprzętem, który sprowadzany był do Polski z USA i Izraela, prowadził Instytut Ratownictwa Medycznego. W latach 2002–2007 instytut wraz z Tel Aviv Medical Center oraz Magen David Adom prowadził szkolenia „Postępowanie w wypadkach masowych i katastrofach”. To właśnie z ludźmi z IRM współtworzył w Polsce Mistrzostwa Ratownictwa Medycznego. Burza uczestniczył praktycznie we wszystkich szkoleniach. Szybko został instruktorem ratownictwa i sam szkolił przyszłych ratowników. Na Majdan przyjechał, żeby pomagać, jak wielu innych wolontariuszy.

Kiedy rozstajemy się tamtego wieczoru, jak zwykle mówimy sobie: „Do następnego razu”. Nie wiemy, że następny raz nastąpi sześć lat później, na zupełnie innej wojnie. Jeden z autorów tej książki na kolejnych kilka lat utknie na Ukrainie i będzie relacjonować agresję Rosjan na Krym, a następnie wojnę w Donbasie. Potem wyruszy na kolejne wojny w Iraku i Syrii, a po nich wróci do tego, co kocha najbardziej – dziennikarstwa śledczego.

Burza też zajmie się tym, co potrafi najlepiej. W rodzinnych Jawiszowicach na Śląsku założy prywatne pogotowie ratunkowe. Wciąż jednak będzie go ciągnęło do działalności społecznej. Stworzy fundację Służby Ratunkowe RP oraz Zintegrowaną Służbę Ratowniczą. Pierwsza z nich będzie doposażać w sprzęt medyczny jednostki straży pożarnej i pogotowia ratunkowego. Druga zajmie się aktywnym wspieraniem działań straży pożarnej, policji i grup ratowniczych. Uzbrojony w takie narzędzia Dawid „Burza” Burzacki, lat 35, wchodzi w rok 2020.

W lutym planuje lot do Mediolanu na ferie zimowe. Sprawdza w internecie pogodę i warunki na miejscu. Gdzieś między linijkami czyta o nowym wirusie, który przedostał się do Włoch z Wuhan w Chinach. Nie ma jeszcze nawet wzmianek o zamykaniu granic i poważnych ogniskach epidemii. Burza klika na kolejne linki, czyta o przypadkach wirusa w kolejnych krajach.

– To będzie grube – mówi do siebie.

Rezygnuje z wylotu do Mediolanu i w ogóle z ferii. Czyta, jakie środki ochrony są skuteczne w walce z wirusem. W ciągu kilku dni zaczyna masowo zamawiać na fundację Służby Ratunkowe RP kombinezony, maseczki, gogle w śmiesznie niskich cenach. Gogle, które później kosztowały 40 złotych za sztukę, kupuje po 2 złote. Po pierwsze, chce zabezpieczyć członków Zintegrowanej Służby Ratowniczej, a po drugie, przeczuwa, że niebawem zaczną się do nich zgłaszać po nie jednostki medyczne. Na stronach organizacji zamieszcza formularz, w którym jednostki będą mogły informować o zapotrzebowaniu na środki ochrony.

Pierwsze zapotrzebowanie pojawia się na stronie 15 marca. A potem rusza lawina. Pogotowia ratunkowe, szpitale, grupy ratownicze, domy pomocy społecznej, zakłady opieki zdrowotnej, państwowe i ochotnicze jednostki straży pożarnej błagają o wszelką dostępną pomoc. Szpital św. Józefa w Mikołowie: „Potrzebujemy maseczek FFP3, kombinezonów, każda ilość jest dla nas wsparciem. Prosimy o pomoc”. Pogotowie ratunkowe w Bochni: „Zaczyna nam brakować środków do ochrony indywidualnej – masek, kombinezonów, gogli”. Ale są też prośby z Gdańska, Kujaw, Dolnego Śląska. Zgłaszają się do nich wszyscy, jak Polska długa i szeroka.

19 marca z prośbą o pomoc zwraca się do Burzy Krakowskie Pogotowie Ratunkowe, które nadzoruje pracę wszystkich jednostek pogotowia w całym województwie małopolskim. Potrzebują w zasadzie wszystkiego: kombinezonów, gogli, przyłbic, masek w filtrami FFP3, nawet środków dezynfekujących. Piszą: „Na tę chwilę zużywamy ponad 100 kompletów tygodniowo, jednak zużycie wzrasta, a swoich zapasów już nie mamy”. Burza dzwoni tam, żeby zapytać o sytuację na miejscu.

– Od Ministerstwa Zdrowia dostaliśmy trzydzieści kombinezonów na całe województwo – mówi mu lekarz z krakowskiego pogotowia.

Burza wysyła im 60 kombinezonów. Zaczyna się zastanawiać. Dlaczego to on wyposaża te wszystkie ośrodki, a nie Ministerstwo Zdrowia czy rząd? Gdzie jest państwo? Tego rodzaju pytania będzie sobie zadawać coraz częściej w nadchodzących tygodniach.

Na początku kwietnia wybucha ognisko wirusa w domu pomocy społecznej w Bochni. Zakażenie zostaje potwierdzone u 54 osób, w tym 37 podopiecznych i aż 17 pracowników. Działanie DPS-u zostaje sparaliżowane.

9 kwietnia Burza przyjeżdża na miejsce z dwoma zespołami Zintegrowanej Służby Ratowniczej. Przed budynkiem spotyka się z urzędniczką ze sztabu kryzysowego miejscowego starostwa i dyrektorką DPS-u, starszą osobą, która jego zdaniem nie do końca zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji, a przede wszystkim z presji czasu i konieczności wdrożenia odpowiednich procedur.

– Oczywiście, zapraszamy, działajcie – mówi Burzy.

– Pani dyrektor, chcemy wam pomóc, ale żebym mógł wpuścić ludzi do środka, to muszę mieć z panią umowę, że pani zleca nam konkretne czynności. Bo potem może się okazać, że wykonaliśmy coś, czego pani sobie nie życzyła, a mówimy tu o czynnościach medycznych – tłumaczy.

– Proszę pana, ale mnie tu wszyscy wierzą na słowo – odpowiada dyrektorka.

Burza nawet się jej nie dziwi. Skoro państwo nie jest przygotowane na taki kryzys, to jak ma być przygotowana dyrektorka DPS-u w 30-tysięcznym miasteczku? Próbuje jeszcze raz:

– Niech pani weźmie pod uwagę, że jeżeli to ognisko wirusa zacznie się rozprzestrzeniać, to ci ludzie w środku zaczną umierać. Znaczna część personelu nie może pracować. Jeżeli tam nie wejdziemy, zostanie pani sama z tymi umierającymi ludźmi.

– Dobrze, dobrze, załatwimy to, ale mam tu mnóstwo spraw na głowie. Jutro może przyjadą siostry i ksiądz, muszę się zastanowić, gdzie ich położyć.

Zespół czeka na wejście, ale mijają kolejne godziny i nic się nie dzieje. Zespół musi rozpoznać ośrodek, pogrupować pacjentów na dodatnich i ujemnych i umieścić ich w oddzielnych salach, zbadać ich stan ogólny, a tymczasem robi się coraz później.

– Ci ludzie zaraz pójdą spać i nic tu nie zrobimy – denerwuje się Burza.

W końcu decyzję o wejściu ekipy do DPS-u wydaje starostwo.

Do środka wchodzą w pełnym zabezpieczeniu. Szybko się okazuje, że sytuacja jest dramatyczna. W budynku znajdują się tylko dwie osoby z personelu medycznego, z czego jedna zdradza objawy choroby i czeka na karetkę, która odwiezie ją do szpitala.

Kolejna rozmowa z dyrektorką:

– Ten ośrodek nadaje się w całości do ewakuacji – mówi Burza. – Z personelu jest tylko pielęgniarka, opiekun i osoba, która obsługuje kotłownię. A macie tu sześćdziesięciu pacjentów, którzy muszą dostać leki psychotropowe. Kto im ma je wydawać? Facet z kotłowni?

– To co my mamy zrobić?

– Teraz to ja sam już nie wiem, co macie zrobić.

Po krótkim zastanowieniu wysyłają do starosty prośbę o zaangażowanie miejscowego szpitala.

Na dobre wchodzą do ośrodka w kolejnych dobach. Przyjeżdża też dyrektor miejscowego szpitala i szef oddziału ratunkowego w jednym Jarosław Gucwa, postać dobrze znana Burzy. Był jednym ze szkoleniowców, którzy 17 lat temu szkolili go z zakresu ratownictwa na wypadek wystąpienia zdarzeń o charakterze masowym. Nauka nie poszła w las.

Dołącza do nich Sebastian Lewandowski, koordynator ratownictwa medycznego w Bochni. Jednocześnie do pomocy przyjeżdżają siostry zakonne. Dziesięć dominikanek bez żadnego zabezpieczenia wchodzi między pacjentów i zaczyna się nimi zajmować. Późniejsze testy wykażą, że cudem żadna z nich się nie zaraziła.

Tymczasem ekipa jest im wdzięczna za pomoc i przygotowuje plan działania. Wyznaczają bezpieczne miejsca, strefy dekontaminacji. Kiedy wszystko jest gotowe, wyprowadzają wszystkich pacjentów na zewnątrz do specjalnie przygotowanego namiotu.

Do akcji wkracza grupa chemiczna miejscowej straży pożarnej. Wykonują tak zwaną fumigację budynku, czyli dezynfekcję za pomocą gazu. Potem pojedynczo wprowadzają pacjentów z powrotem do budynku. Każdy z nich poddany zostaje wstępnej dekontaminacji. Zostają przydzieleni do osobnych sal, aby ograniczyć ich przemieszczanie się. Nie jest to proste. Spróbuj wytłumaczyć facetowi z poważną dysfunkcją, który jest przyzwyczajony, że co godzinę wychodzi na fajeczkę, że teraz nie może opuszczać swojego pokoju.

Ale z pomocą przychodzi szpital, który decyduje się wprowadzić na stałe do DPS-u swoich ratowników. Następnego dnia wchodzą ratownicy ze szpitala, dokonują ponownej analizy stanu zdrowia pacjentów i przejmują obowiązki medyczne.

Wspólne działania Zintegrowanej Służby Ratowniczej, miejscowego szpitala i miejscowych służb ratowniczych pozwalają opanować sytuację. Umrze tylko jeden z zarażonych pacjentów. Miesiąc później wirus ostatecznie zniknie z ośrodka, a działania zespołu zostaną określone jako wzorcowe w sytuacji kryzysu.

Ekipa Burzy wycofuje się z ośrodka w siódmej dobie od wejścia, pozostawiając na miejscu świetnie funkcjonujące ekipy ratowników, wspomagane przez siostry zakonne, już wyposażone w odpowiednie środki zabezpieczenia. Jednak Burzy nie ma już wtedy z nimi.

Rozpoczyna misję w innym ośrodku, w którym wszystko idzie nie tak, jak powinno.

Jeszcze w trakcie kryzysu w Bochni Burza dostaje sygnał o ciężkiej sytuacji w podobnej placówce w Czernichowie. Chodzi o Śląskie Centrum Opieki Długoterminowej i Rehabilitacji „Ad-Finem”, prywatną placówkę, w której znajduje się około 180 pensjonariuszy, wszyscy w zaawansowanym wieku, wielu z ciężkimi chorobami. Wie, że wirusa potwierdzono u dwojga pracowników, ale są też pacjenci, którzy uskarżają się na wysoką temperaturę. Burza przewiduje, że za chwilę będą tam mieć dramat w pełnej skali.

Czego Burza nie wie, to tego, że dramat w ośrodku w Czernichowie trwa od tygodni. Myśląc, że wejdzie do ośrodka, aby stłumić problem w zarodku, faktycznie wdepnie w sam jego środek.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Wydawnictwo Akurat

imprint MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Dział zamówień: +4822 6286360

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz