Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bestseller „New York Timesa”
W Natchez, niewielkim mieście nad rzeką Missisipi, czas jakby się zatrzymał. We wspaniałych rezydencjach wzniesionych przed wojną secesyjną matrony w krynolinach opowiadają gościom o historii tego miejsca, a potem oprowadzają ich po imponujących posiadłościach. Uważny słuchacz będzie jednak zdezorientowany – a co z niewolnikami? Dlaczego prawie zniknęli z tych opowieści? Czy to nie tu mieścił się drugi co do wielkości na Południu targ, na którym kupowano i sprzedawano ludzi? Nie chodzi o wojnę, rasizm, niewolnictwo – odpowiedzą mu – chodzi o piękno naszych domów, celebrowanie naszej spuścizny! Dumni ze swojej ekscentryczności, mieszkańcy miasta pielęgnują stare rytuały – coroczne przedstawienia w dość wybiórczy sposób prezentujące przeszłość miasta, świąteczną paradę, w czasie której pijani kierowcy pod ochroną policji rozdają podarki dzieciom z ubogich rodzin…
Natchez nie jest jednoznaczne. Podczas wojny secesyjnej opowiedziało się po stronie Unii. Miało cieszącego się ogromnym poparciem czarnego burmistrza i czarną większość wśród radnych. Wielu ludzi nie chce podziałów. W końcu tutejsi biali i czarni to często całkiem dosłownie – siostry i bracia. Ale jak żyć razem, mając tak odmienne doświadczenia? Jak znaleźć słowa, żeby opowiedzieć wspólną historię?
„Rzetelny reportaż, w którym nie brakuje humoru. Czytelników zachwyci żywy język Granta, jak i samo Natchez, wyjątkowe miasto pełne sprzeczności.” „Publishers Weekly”
„Grant odsłania przyczyny konfliktów na tle rasowym, od których Amerykanie wciąż nie potrafią się uwolnić. Zabawny, ale dający do myślenia zapis wspomnień autora, a zarazem portret społeczności zamieszkującej Natchez. Dzięki tej książce możemy spojrzeć na kulturę i historię miasta z wielu perspektyw.” „Kirkus Reviews”
„Grant zręcznie łączy anegdoty o sąsiedzkich konfliktach białej elity z zatrważającymi relacjami z czasów, gdy obowiązywały prawa Jima Crowa. Teraz, gdy Ameryka ponownie musi stawić czoła systemowemu rasizmowi, ten reportaż pozwala lepiej zrozumieć przyczyny wielu błędnych, choć głęboko zakorzenionych uprzedzeń.” „Booklist”
„Możecie otworzyć tę książkę na dowolnej stronie, a gwarantuję, że podczas lektury będziecie chichotać, zbierać szczękę z podłogi lub kręcić głową z niedowierzaniem. […] Grant ukazuje Natchez jako typowe amerykańskie miasteczko, które dzięki swojej historii może wskazać nam drogę w przyszłość.” „The Los Angeles Times”
„Grant z dużym wyczuciem opisuje grupę ekscentrycznych mieszkańców Natchez, by opowiedzieć nam złożoną historię najstarszego miasta nad rzeką Mississippi.” „Newsweek”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 314
SERIA AMERYKAŃSKA
Tom Clavin Bob Drury Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 2)
Andrew Smith Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię
Nikki Meredith Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła
Patti Smith Rok Małpy
Magda Działoszyńska-Kossow San Francisco. Dziki brzeg wolności
David Treuer Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie
amerykańskich plemion
Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA (wyd. 2)
Ronan Farrow Złap i ukręć łeb. Szpiedzy, kłamstwa i zmowa milczenia wokół gwałcicieli
S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów (wyd. 2)
Matt Taibbi Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem
Holly George-Warren Janis. Życie i muzyka
Jessica Bruder Nomadland. W drodze za pracą
Laura Jane Grace Dan Ozzi Trans. Wyznania anarchistki, która zdradziła punk rocka
Legs McNeil Gillian McCain Please kill me. Punkowa historia punka (wyd. 2)
Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero (wyd. 2 zmienione)
Rachel Louise Snyder Śladów pobicia brak. W pułapce przemocy domowej
Jon Krakauer Wszystko za życie
Ewa Winnicka Greenpoint. Kroniki Małej Polski
Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji (wyd. 2)
Lawrence Wright Szatan w naszym domu. Kulisy śledztwa w sprawie przemocy rytualnej
Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki (wyd. 2)
Timothy Egan Brudne lata trzydzieste. Opowieść o wielkich burzach pyłowych
Charlie LeDuff Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje (wyd. 2)
Robert Kolker W ciemnej dolinie. Rodzinna tragedia i tajemnica schizofrenii
Alex Kotlowitz Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago (wyd. 2)
Charlie LeDuff Praca i inne grzechy. Prawdziwe życie nowojorczyków
Piotr Jagielski Święta tradycja, własny głos. Opowieści o amerykańskim jazzie
Jan Błaszczak The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side (wyd. 2)
Woody Guthrie To jest wasz kraj, to jest mój kraj
Lawrence Wright Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę (wyd. 2 zmienione)
Sara Marcus Do przodu, dziewczyny! Prawdziwa historia rewolucji Riot Grrrl
Nick Bilton Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę (wyd. 2)
Nicholas Griffin Miami 1980. Rok niebezpiecznych dni
Nicholas D. Kristof Sheryl WuDunn Biedni w bogatym kraju. Przebudzenie z amerykańskiego snu
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego The Deepest South of All. True Stories from Natchez, Mississippi
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © by Three Lions / Getty Images
Copyright © 2020 by Richard Grant
All rights reserved. First edition by Simon & Schuster, Inc.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2022
Copyright © for the Polish translation by Janusz Ruszkowski, 2022
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Marta Höffner
Korekta Joanna Kłos / d2d.pl, Barbara Sikora / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-538-0
Pewnego letniego wieczoru w Natchez, historycznym mieście nad rzeką Missisipi, w którym niegdyś mieszkało więcej milionerów niż gdziekolwiek indziej w Ameryce, minąłem wzniesione przed wojną secesyjną neoklasycystyczne rezydencje obsadzone brodatymi drzewami i dotarłem do wiktoriańskiego domu w bocznej uliczce. Metalowa kołatka na drzwiach miała kształt głowy kota z wystającym spomiędzy zębów mysim ogonem. Kiedy zastukałem ogonem o mosiężną płytkę, Versace, suczka Elodie Pritchartt, mieszanka mopsa i beagle’a, zaczęła histerycznie ujadać. Elodie uspokoiła zwierzaka, a potem otworzyła drzwi. Była lokalną blogerką opisującą uroki i dziwactwa rodzinnego miasta. Cała na czerwono, ze szklaneczką burbona w dłoni, powitała mnie serdecznym, lekko łobuzerskim uśmiechem. Za jej plecami przyjęcie trwało już w najlepsze.
Elodie przedstawiła mnie gościom. Starszawy gej imieniem Norbert zwracał uwagę wystudiowaną egzaltacją i był z partnerem, który prawie się nie odzywał. Kerry Dicks, piękna młoda archeolog, opowiadała o przyjacielu jej ojca, „bardzo sympatycznym jegomościu, który był przekonany, że bohaterowie dziecięcych książeczek wychodzą z tapety i zabawiają ludzi rozmową”. Na werandzie wianuszek słuchaczy otoczył kobietę o ksywce TJ. Ubrana w męski garnitur, miała ciemne, po męsku zaczesane do tyłu włosy i paliła cygaro. Jej partnerka Laurie, zachwycająco kobieca w kwiecistej bluzeczce, promieniała z dumy, gdy TJ serwowała historyjkę za historyjką, jak to nigdy nie daje sobie wcisnąć kitu.
Elodie nalała mi słuszną porcję burbona i wręczyła ulotkę przypadkiem znalezioną w kartonie ze szpargałami. Ulotka pochodziła z czasów ruchu praw obywatelskich i świadczyła o panice, która ogarnęła białych mieszkańców Natchez na myśl o czarnych wyborcach: „NA POMOC! NA POMOC! NA POMOC! WSZYSCY BIALIDO WYBORÓW od tego zależy nasze przetrwanie!”. Elodie, liberałka i antyrasistka, rozdawała te ulotki jako pamiątkę z przyjęcia.
Opowiedziała mi o znajomej, która ma szmergla na punkcie helikopterów i zakochała się w seryjnym mordercy. On już wtedy siedział za zabójstwa prostytutek, a kiedy go aresztowano, miał w kieszeni obciętą damską pierś. Była to szalenie dziwna historia, a mnie coraz bardziej szumiało w głowie. Potem facet imieniem Denver zaczął nawijać o dawnym zakładzie dla obłąkanych, w którym mieszka przez część roku, i o rozmaitych indywiduach, które wprowadziły się tam bez jego zgody. Jednym z nich był zawodowy magik.
– Nie wiem, skąd się wziął, ale twierdzi, że kiedy ma na sobie magiczny strój, zgodnie z przepisami związku magików nie wolno mu wykonywać żadnych prac domowych, nawet sprzątać po sobie. Dlatego – ciągnął Denver – nigdy nie zdejmuje tych swoich czarnych łachów. Może czarować, ale nie może pracować. Mówi, że jest jak Picasso.
– Szarlatan! – prychnął Norbert.
– Są też spaślaki – ciągnął Denver. – Matka z córką i ten kmiotek…
– Zdziry! Wywłoki! – wrzasnął Norbert. – Kładziesz się do łóżka w głównej sypialni, a tam pełno łoniaków.
– Tak, to problem – przyznał Denver. – Nigdy nie wiemy, kto spał w naszych łóżkach. Ale ten kmiotek…
– Należy go aresztować! Wtrącić gałgana do lochu!
– Uspokój się, Norbercie. On nie ma nawet dziesięciu lat.
– Złośliwy gówniarz.
Innymi rezydentami dawnego psychiatryka byli sobowtór prezydenta Jacksona oraz dwaj biskupi, którzy odprawiali pogrzeby za pięćset dolców od nieboszczyka i na co dzień paradowali w szatach liturgicznych.
– Oszuści – pienił się Norbert. – Jeden załatwił sobie święcenia w Kanadzie, a potem wyświęcił tego drugiego. Szemrany biskup sam jeden wychlał litr szkockiej, bo, jak twierdzi, niczego innego nie pija.
Kerry Dicks zapytała, ile pokojów jest w dawnym szpitalu.
– Sześć sypialni i czternaście żyrandoli – odparł kwaśno Norbert.
Czułem się, jakbym słuchał groteskowego opowiadania Flannery O’Connor, ale Denver, Norbert i inni goście zarzekali się, że to wszystko prawda.
– Na poddaszu wciąż zachowały się graffiti nasmarowane przez wariatów i tyle klimatyzatorów, że można by tam przechowywać surowe mięso – powiedział Denver. – Nie mam pojęcia, po co tak chłodzili poddasze. Graffiti ma przeważnie religijną treść. Szyby w oknach są z pleksi, żeby nie można było ich rozbić i uciec z zakładu.
Próbowałem jakoś ogarnąć ten potok informacji. Dlaczego Denver, świetnie wykształcony gość, o wyrafinowanym guście, uczynił swoim drugim domem opuszczony zakład dla obłąkanych w Missisipi? Dlaczego pozwolił, by leniwy magik, spaślaki-wieśniaki i dwóch fałszywych biskupów zamieszkali tam bez jego zgody? Dlaczego wciąż na to pozwala? Po co w szpitalu psychiatrycznym tyle klimatyzatorów na poddaszu?
Nie było jednak najmniejszych szans, żebym uzyskał odpowiedzi na te pytania, ponieważ Elodie już snuła nową opowieść, tym razem o dziadku swojego chłopaka Tommy’ego. Dziadek był jedynym białym lekarzem w Natchez i okolicy, który w czasach wielkiego kryzysu przyjmował czarnych pacjentów.
– Pewnej nocy odbierał poród czarnej kobiety i sprawy przybrały fatalny obrót. Kobieta umierała. Oboje to wiedzieli. Ona miała synka i zdążyła jeszcze poprosić lekarza, żeby się nim zaopiekował. I dziadek Tommy’ego tak właśnie zrobił. Nadali chłopcu imię Rooster i znaleźli dla niego miejsce na werandzie z tyłu domu. Stała tam stara komoda i Rooster sypiał w szufladzie. Czy to nie przepiękna historia?
– Spał w szufladzie? Na tylnej werandzie? – skrzywił się Denver.
– Był kryzys! – zawołała Elodie. – Ojciec Tommy’ego, rodzony syn tego lekarza, też spał w szufladzie, bo pokoje podnajmowali.
– Rooster? – zdziwiłem się. – Czemu nie George albo Henry? Czemu dali mu imię po kurze?
Tymczasem Versace dopadły okropne wzdęcia.
– Boże – jęknął ktoś – ten smród przegoniłby sępa z kupy flaków.
Kerry chwyciła jedną z ulotek NA POMOC! NA POMOC! NA POMOC! i użyła jako wachlarza. Kiedy Norbert z partnerem wstali, żeby się pożegnać, podsumowała sytuację:
– Okej, geje wychodzą, pies smrodzi, a ja się wachluję supremacjonistyczną literaturą.
Elodie uzupełniła zawartość szklaneczek i opowiedziała anegdotę o swoim ojcu, konserwatyście, który w 2008 roku uznał, że nie może zagłosować na McCaina i Palin.
– Tata uważał, że Obama jest lepszym kandydatem, ale głosowanie na czarnego było ponad jego siły, więc nie poszedł na wybory i tego wieczoru szybko położył się spać. Ja do końca siedziałam przed telewizorem. Rano zajrzałam do jego sypialni i podałam wyniki. Tata odetchnął z ulgą i powiedział: „Dzięki Bogu, że czarnuch wygrał”.
Elodie i jej goście skręcali się ze śmiechu. Potem Denver zaczął opowiadać o trzyletnim wyroku, który magik odsiedział w więzieniu federalnym za hakowanie stron internetowych banków, i o jego maleńkim notebooku z bezustannie przesuwającymi się na ekranie linijkami kodu.
– Magik potrafił załatwić dostęp do internetu nawet tam, gdzie nie było internetu – powiedział Denver. – Co roku zarabiał dużą kasę na DEF CON-ie, nieoficjalnej konferencji hakerów. Jeździł tam autobusem lub pociągiem, żeby nie ryzykować kontroli drogowej. Ale twierdził, że na miejscu jedynie pokazywał sztuczki magiczne.
Denver wspomniał też o Pannie Christine, jego ekscentrycznej przyjaciółce, o paniach Kabuki i o Akrobacie, choć nie było jasne, czy i oni mieszkają w dawnym wariatkowie, czy tylko bywają tam na gwiazdkowych przyjęciach. Potrząsałem głową z niedowierzaniem i chciałem, żeby już przestał mówić, ale dziwnym opowieściom nie było końca. Kuzyn Denvera imieniem Edward miał na terenie swojej posiadłości dwieście studebakerów oraz tablicę z napisem: TO NIEZŁOMOWISKO, TO CMENTARZ.
W końcu Denver wyjął telefon, zaczął szukać zdjęć i oto mogłem wszystkich zobaczyć. Wyglądali jeszcze dziwniej i jeszcze bardziej nierzeczywiście, niż sobie wyobrażałem: fałszywi biskupi, magik w czarnych szatach, spaślaki, panie Kabuki, które okazały się białymi damami w makijażu z mąki ryżowej, i typki z jakiejś neokonfederackiej milicji, które zjawiały się na jego przyjęciach i wypijały całą gorzałę.
– To właśnie Południe – rzekł Denver, podczas gdy Versace puściła kolejnego bąka, a kobiety znowu zaczęły się wachlować ulotkami NA POMOC! NA POMOC! NA POMOC! – To właśnie Południe. Nie ma sensu tego tłumaczyć.
Pierwszy raz usłyszałem o Natchez od szefowej kuchni i pisarki Reginy Charboneau. Poznałem ją na otwarciu festiwalu literacko-kulinarnego Hot Tamale, który odbywał się w dawnej przetwórni bawełny. Ogromny blaszany magazyn obwieszono kandelabrami i zastawiono stołami bankietowymi. Na białych obrusach lśniły kieliszki i srebrne sztućce. Wokół stoisk z rzemieślniczymi wędlinami kręciły się setki elegancko ubranych gości, a mała armia barmanów nalewała darmowe wino i mocniejsze alkohole.
Oboje podpisywaliśmy egzemplarze naszych świeżo wydanych książek. Ja opisałem przeprowadzkę znowojorczałego Anglika na missisipijską wieś. Moja nowa znajoma opublikowała piękną książkę kucharską z tradycyjnymi przepisami zbieranymi wzdłuż rzeki Missisipi. Regina była serdeczna, dowcipna i światowa, biła od niej aura silnej osobowości. Miała staroświeckie okulary i ciemne włosy obcięte na pazia. Przez wiele lat prowadziła modną restaurację i klub bluesowy w San Francisco, a w gronie jej przyjaciół byli Lily Tomlin i Rolling Stonesi.
Teraz sprzedała wszystko w San Francisco i wróciła do rodzinnego Natchez, gdzie jej rodzina żyła od siedmiu pokoleń. Przyznałem się jej, że wcześniej nie słyszałem o tym mieście, chociaż kojarzyłem nazwę ze starej piosenki Howlin’ Wolfa.
– Natchez jest cudowne – powiedziała. – Słynie z historii i wzniesionych przed wojną secesyjną rezydencji. Bardzo różni się od reszty Missisipi. Często się słyszy, że Natchez to mały Nowy Orlean, ale tak naprawdę jest absolutnie wyjątkowe.
Jej mąż Doug, rodowity Minnesotczyk – poznali się na Alasce, gdzie Regina była obozową kucharką – nalał mi białego rumu, który produkuje w Natchez. Wyrazistym, cierpkim posmakiem trunek trochę przypominał tequilę. Pokazali mi zdjęcia swojego domu, przedwojennej neoklasycystycznej rezydencji o nazwie Twin Oaks, z białymi kolumnami i wielkimi, starymi drzewami.
– Musisz przyjechać na dłużej – powiedziała Regina. – Ja będę gotować, bo codziennie gdzieś jest przyjęcie, a ty możesz podpisywać swoje książki w King’s Tavern. – Tak nazywała się jej najnowsza restauracja zlokalizowana w jednym z najstarszych zachowanych budynków w Missisipi, wzniesionym prawdopodobnie w 1789 roku.
Takiego zaproszenia nie mogłem odrzucić i wkrótce pierwszy raz odwiedziłem Natchez. Miasto leży w odległym zakątku południowo-zachodniej części stanu, na skarpie nad rzeką Missisipi. Najbliższe lotnisko znajduje się w oddalonym o sto pięćdziesiąt kilometrów Baton Rouge w Luizjanie. Nie jeździ tamtędy pociąg ani nie biegnie autostrada. Jak mawiają Missisipijczycy, żeby trafić do Natchez, trzeba chcieć trafić do Natchez, bo nie leży ono po drodze do żadnego innego miejsca.
Wiejskie drogi wiodły mnie przez łagodnie falujące lasy i pastwiska, obok z rzadka porozrzucanych chałup, farm i kościołów małych fundamentalistycznych wspólnot. Przerzucałem stacje radiowe, ale słyszałem tylko ględzenie pastorów, białych i afroamerykańskich. Minąłem opuszczoną stację benzynową z melancholijnym szyldem:
TANKUJ DOWOLI
POKARM DLADUCHA
Wkrótce potem znalazłem się na zaniedbanych obrzeżach Natchez. Był to typowo południowy ciąg barów szybkiej obsługi, składów budowlanych, firm pożyczkowych, tanich sklepów, stacji benzynowych i kościołów. Były tam też meksykańska restauracja, dyskont spożywczy i wiadukt prowadzący do Walmartu.
Droga do King’s Tavern biegła przez ubogą afroamerykańską dzielnicę. Zatrzymałem się przy tablicy pamiątkowej i przeszły mnie ciarki. Stałem na miejscu dawnego targu niewolników zwanego Rozdrożem, drugiego co do wielkości na Głębokim Południu. W bocznej uliczce zauważyłem niewielki pomnik i podszedłem, żeby mu się przyjrzeć.
Obok autentycznych kajdan na betonowym postumencie stały tablice informacyjne. Teksty były ciekawe i przejmujące. Towarzyszyły im reprodukcje starych rycin przedstawiających niewolników i handlarzy oraz prasowych reklam: „Murzyni! Murzyni! Świeża dostawa DWUDZIESTU PIĘCIU młodych parobków. Nadto wyborny Woźnica i Służące – do kupienia u R. H. Elama na Rozdrożu”.
Sprzedano tutaj dziesiątki tysięcy osób. Transportowano je barkami w górę i w dół Missisipi. Pędzono lądem aż z Wirginii i Marylandu. Cel stanowiło nowe, dynamicznie rozwijające się bawełniane zagłębie w dolinie Missisipi, którego Natchez było stolicą i epicentrum. Mężczyzn skuwano razem łańcuchami i pierścieniami za nadgarstki i szyje i tak prowadzono nawet tysiąc mil. Kobiety zwykle pętano sznurem, a dzieci sadzano na wozy razem z chorymi i ciężarnymi. Te kolumny niedoli zwano „karawanami”. Prowadzili je ludzie na koniach uzbrojeni w bicze i pistolety.
W czasie marszu kazano niewolnikom śpiewać, żeby podnieść morale, ale słowa karawanowych pieśni, które się zachowały, są przeważnie smutne i rzewne, ponieważ tak wielu śpiewających zostało rozdzielonych ze swoimi rodzinami.
Długa droga przede mną, ukochani,
A miłość wszelka za mną;
Będziecie mnie szukać przy starym eukaliptusie,
Ale żadne z was mnie nie znajdzie.
Gdy karawana zbliżała się do Natchez, handlarze zarządzali postój. Ludzki towar, którego miesiącami nie rozkuwano dla załatwienia potrzeb fizjologicznych czy z jakiegokolwiek innego powodu, teraz pucowano, tuczono i szykowano na sprzedaż. Kobiety odziewano w perkalowe sukienki z różowymi wstążkami przy dekolcie, mężczyzn w sztruksowe spodnie, białe koszule, kamizelki i cylindry. Skórę nabłyszczano tłustym osadem, który zostawał po gotowaniu warzyw i mięsnych ochłapów. Tak przygotowanych i pouczonych, żeby „kroczyli żwawo” i w ten sposób zachęcili kupców, pędzono do zagród na Rozdrożu.
Potencjalni nabywcy zaglądali w zęby, ważyli w dłoni biusty, macali i szturchali, pożądliwie łypali, naigrawali się i upokarzali, ale nie było tam podwyższenia jak w salach aukcyjnych. Kupowanie ludzi na Rozdrożu odbywało się tak jak dziś kupowanie samochodu. Uzgadniało się cenę z dilerem, wpłacało zaliczkę i podpisywało zobowiązanie do zapłaty pozostałych rat, aż do nabycia statusu pełnoprawnego właściciela. Tylko bardzo zamożnych ludzi było stać na zakup niewolników za gotówkę.
Wziąwszy pod uwagę zrodzony tu ogrom cierpienia i poniżenia, globalne ekonomiczne skutki ekspansji niewolnictwa w dolinie Missisipi i powstania najbogatszych plantacji bawełny na świecie – pomnik wydawał się aż nazbyt skromny: kilka tablic, para kajdan, kawałek przystrzyżonego trawnika z klombami. W pobliżu znajdowały się głównie małe firmy – warsztat wulkanizacyjny, myjnia samochodowa – oraz tanie czynszówki, których mieszkańcami byli wyłącznie Afroamerykanie. Żyli na tym samym skrawku gruntu, na którym kupowano i sprzedawano ich przodków.
Przejechałem obok pustych działek, budynków z zabitymi oknami, ładnych starych domów, które wymagały gruntownego remontu, i okazałego neogotyckiego kościoła. Potem minąłem skrzyżowanie z ulicą Martina Luthera Kinga, która wydała mi się linią demarkacyjną między czarnym a białym Natchez, między dwoma różnymi poziomami dochodów. Teraz stare domy były zadbane i świeżo odmalowane, a frontowe ogródki – wypieszczone. Zabytkowe śródmieście, pod które podwaliny położyli Hiszpanie w latach dziewięćdziesiątych XVIII wieku, było piękne i nastrojowe, a z wysokiej skarpy rozciągał się wspaniały widok na rzekę.
Jadąc dalej, dostrzegłem wzniesione przed wojną secesyjną rezydencje, które są wizytówką Natchez. Miasto i jego okolica to największe skupisko przedwojennych domów na amerykańskim Południu, w tym najbardziej wystawnych i ekstrawaganckich. Kiedy oglądało się te neoklasycystyczne i neorenesansowe rezydencje, ich piękno zdawało się nierozerwalnie złączone z grozą systemu, który je stworzył. Strzeliste białe kolumny, kajdany, obskurne czynszówki na Rozdrożu, brody hiszpańskiego mchu zwieszające się ze starych, sękatych drzew, a nawet parne, wonne powietrze – we wszystkim wyczuwało się tak silną i trwałą obecność niewolnictwa, jakiej nie doświadczyłem nigdzie indziej.
Zaparkowałem pod King’s Tavern, piętrowym ceglano-drewnianym budynkiem, w którym mimo renowacji wciąż można było dostrzec osiemnastowieczną karczmę. Pchnąwszy masywne drzwi, wszedłem do niskiego pomieszczenia z belkowanym sufitem, nieotynkowanymi ścianami i barem z beczkowych klepek. Regina Charboneau uściskała mnie jak starego przyjaciela.
Stromymi, wąskimi schodami zaprowadziła mnie do pokoju, w którym miałem podpisywać i sprzedawać książki. Rozłożyłem towar na stole i powitałem zebranych. Okazali się znacznie bardziej wyrafinowani, niż się spodziewałem po takim małym missisipijskim mieście. Rozmawiałem z niewiarygodnie oczytaną kobietą, która zjeździła cały świat, zanim wróciła do Natchez, gdzie dorastała. Doszła do wniosku, że najbardziej odpowiada jej tutejszy styl życia.
Kiedy poprosiłem ją, żeby go bliżej scharakteryzowała, odparła:
– Mamy bzika na punkcie domów. Uwielbiamy stare budynki, antyki, wydawanie przyjęć, które przechodzą do legendy. Geje świetnie się tu odnajdują. Pod pewnymi względami Natchez jest bardzo liberalne i tolerancyjne, a pod innymi bardzo konserwatywne i rasistowskie, chociaż nasi rasiści przeważnie nie są zapiekli czy agresywni. Ani nie uważają się za rasistów. Wielu miejscowych białych wciąż wypiera myśl, że całe miasto zbudowano na niewolnictwie. Większość czarnych też woli o tym nie rozmawiać, chociaż doskonale to wiedzą.
Opowiadała o prowincjonalności Natchez i osobliwości jego kultury.
– Bardziej patrzymy na Nowy Orlean niż na resztę Missisipi. Wpływ katolicyzmu jest równie silny w czarnej społeczności jak w białej. Mamy obsesję na punkcie naszej historii, ale często jest to jej egocentryczna, zmitologizowana wersja. Genealogia ma wielkie znaczenie. I jest całe spektrum zachowań, które wyłącznie przez grzeczność nazywamy „ekscentrycznością”.
Zastanawiałem się na głos, czy Natchez nie byłoby dobrym tematem na książkę. Kazała mi przysiąc, że o niej nic nie napiszę, i ostrzegła przed postawą ptasiarza.
– Mnóstwo osób, które tu przyjeżdżają, popełnia ten błąd – powiedziała. – Jak ptasiarze obserwują mieszkańców, odnotowują ich dziwactwa i kolorowe upierzenie. Ale wiesz co? Te ptaki patrzą na ciebie. I prędzej czy później jeden z nich będzie o tobie brzydko mówił.
Przechadzające się pary gejów witano z niewymuszoną serdecznością. Regina przyniosła mi półmisek z pieczoną w niskiej temperaturze pikantną wołowiną i rzodkiewkami na podpłomyku oraz kieliszek dobrego hiszpańskiego wina. Próbowałem dostroić moje wewnętrzne anteny. Natchez nie przypominało żadnego z miejsc, które wcześniej odwiedziłem. Podobało mi się tutaj, a mimo to czułem pełzający niepokój. King’s Tavern podobno nawiedzają duchy pomordowanych kobiet i dzieci, ale to nie było to. W mojej głowie wciąż sunęły karawany niewolników. Natłuszczone szmaty polerowały ciemną skórę. Przeszłość pękła jak źle zszyta rana i krwawiła do teraźniejszości.
– Masz garnitur i krawat? – zapytała Regina, gdy pakowałem niesprzedane książki. – Jest dzisiaj przyjęcie w Stanton Hall. Myślę, że ci się spodoba.
– Powinnaś była mnie uprzedzić. – Zerknąłem na moje dżinsy i kowbojskie buty. – Mam tylko sportową marynarkę.
– Wystarczy – stwierdziła. – Przecież masz brytyjski akcent.
Kiedy nad miastem zapadał już zmierzch, pojechaliśmy do domu Douga i Reginy. Za oknem mignęły mi wieża kościoła, piękne stare domy, które równie dobrze mogłyby się znajdować w Nowym Orleanie, i lodziarnia z lat pięćdziesiątych zeszłego wieku, wciąż z osobnymi okienkami do zamówień na wynos dla białych i kolorowych, chociaż już z nich nie korzystano. Potem przejechaliśmy szpalerem drzew wzdłuż ceglanego muru i zaparkowaliśmy na tyłach neoklasycystycznej rezydencji z 1852 roku. To było Twin Oaks, a mój pokój znajdował się po drugiej stronie otoczonego murem ogrodu, w długim, niskim drewnianym budynku, który teraz spełniał funkcję stylowego pensjonatu.
Włożyłem marynarkę i ruszyłem w stronę wielkiego domu. Z ciemności dobiegało pohukiwanie sów i pluskanie fontanny. Wszedłem po kamiennych stopniach i otworzyłem drzwi do kuchni. Były tam trzy duże lodówki, profesjonalny sześciopalnikowy piec, maszyny do lodów, wypiekacze do chleba. Regina nalała nam wina i poprowadziła do sąsiedniego pokoju, gdzie stały wygodne nowoczesne sofy i telewizor. Wskazała na obraz przedstawiający chudego białego mężczyznę o sterczących włosach.
– Lubię powtarzać, że to jedyna przedwojenna rezydencja w Natchez z autoportretem Ronniego Wooda – powiedziała. Gitarzysta Rolling Stones osobiście podarował jej ten obraz. – Oczywiście Ronnie ma swoje za uszami, ale to naprawdę uroczy facet – dorzuciła.
Poprowadziła mnie przez kolejne drzwi i znalazłem się w innej epoce. Poza żarówkami w kandelabrach we wspaniałej jadalni Reginy bardzo niewiele świadczyło o tym, że XX wiek rzeczywiście się wydarzył. Zabytkowy stół był zastawiony starą porcelaną i szkłem. Zielone ściany ozdobiono wielkimi reprodukcjami przedstawiającymi ptaki, które John James Audubon upolował i następnie namalował w czasie pobytu w Natchez w latach dwudziestych XIX wieku. Pod sufitem wisiała dziwna rzeźbiona tablica.
– To punkah – wyjaśniła Regina. – Rodzaj wachlarza, który trafił do Natchez z brytyjskich Indii via Karaiby. Dużo ich w tutejszych domach.
– W Natchez domem nazywamy tylko przedwojenne budynki – wtrącił Doug. – Powojenna tandeta na to nie zasługuje.
W Indiach Brytyjskich punkah wprawiał w ruch młody służący zwany punkah wallah, który pociągał za sznur. Tutaj było to zadanie niewolników, a później byłych niewolników oraz ich potomków, aż do pojawienia się elektrycznych wentylatorów i klimatyzatorów, które uczyniły z punkah zabytkowe gadżety, trzymane po domach – jak tyle innych rzeczy w Natchez – z czysto sentymentalnych względów.
– Kiedy tu dorastałam, o niewolnictwie prawie nie wspominano – powiedziała Regina. – Albo twierdzono, że niewolnicy byli szczęśliwi i zadbani, a wojnę secesyjną toczono o autonomię stanów i honor. Oczywiście, nadal się to słyszy, ale jest jakiś postęp. Najlepsze, co możemy zrobić w sprawie tej strasznej historii, to zdobyć się na szczerość.
Regina zaprosiła mnie, bym rozejrzał się po reszcie domu, a sama poszła się przebrać na przyjęcie. W krótkim odstępie czasu spotkały mnie dwie niespodzianki. Najpierw prawie dosłownie wpadłem na Janet, czarną kobietę w średnim wieku, która pracowała dla Reginy jako kucharka i gosposia, a kiedyś także opiekunka jej dzieci. Chwilę później zaskoczyło mnie wielkie olejne malowidło, na którym widniał młody mężczyzna w mundurze konfederackiego oficera z szablą u boku. Nie była to rodowa pamiątka, lecz dzieło współczesnego artysty. Regina zrobiła na mnie wrażenie postępowej, tolerancyjnej osoby, więc co robił ten hagiograficzny portret konfederaty na ścianie jej salonu?
– To syn pani Reginy, Jean-Luc – wyjaśniła Janet. – Kilka lat temu był królem Pielgrzymki.
Zapytałem, co to oznacza, ale odparła, żebym zwrócił się z tym do pani Reginy. Kiedy więc Regina wróciła, w długiej czarnej sukni, zagadnąłem o obraz.
– Och – zachichotała. – Martin, jego brat, powiedział, że równie dobrze mógłby sobie domalować swastykę na plecach, ale ku naszemu zdziwieniu Jean-Luc bardzo chciał być królem, a zgodnie z tradycją mężczyźni w orszaku zawsze nosili takie mundury. Wstyd przyznać, ale do niedawna nawet nie wiedziałam, że to mundury konfederatów. Dla mnie to były po prostu mundury, w których faceci występują na paradzie.
Byłem coraz bardziej zaciekawiony.
– Co to za parada?
– To Tableaux co roku organizowane przez kluby ogrodowe. Są tańce dzieci wokół słupa majowego, małego i dużego, soirée i tak dalej, a potem zjawia się cały dwór z królem i królową, ale tak naprawdę chodzi w tym o pozycję społeczną matki. Trudno to wytłumaczyć.
Wyruszając na przyjęcie, czułem się bardzo niestosownie ubrany i kompletnie skołowany tymi wszystkimi tajemniczymi nazwami. Kiedy jechaliśmy cichymi, ciemnymi ulicami, Regina powiedziała, że przyjęcie wydaje Pielgrzymkowy Klub Ogrodowy, którego jest prezeską.
– Niezwykłe, że masz jeszcze czas na ogród – zdziwiłem się, myśląc o jej książkach, restauracji, firmie cateringowej i pensjonacie.
– Och – znów zachichotała. – Kluby ogrodowe nie zajmują się ogrodnictwem, chociaż fakt, wszystkie lubimy kwiaty.
– Kluby ogrodowe – wyręczył ją Doug – zajmują się zbiórkami pieniędzy, dbaniem o społeczny prestiż, promocją turystyki i ochroną przedwojennych zabytków. Rządzą nimi kobiety i mają potężne wpływy. Jeśli gdziekolwiek w Ameryce panuje matriarchat, to właśnie w Natchez.
Zaparkowaliśmy przy rezydencji, która wprost oszałamiała wielkością i przepychem. Stanton Hall zajmuje cały kwartał w śródmieściu Natchez i jest jednym z największych domów na amerykańskim Południu, które przetrwały wojnę secesyjną. Monumentalne rozmiary i masywne korynckie kolumny są złagodzone i bardziej kobiece dzięki koronkowym okuciom balkonów i okalającym budynek ozdobnym drzewom i kwietnikom. To jedna z pereł w koronie Pielgrzymkowego Klubu Ogrodowego, który urządza tu wystawy dla turystów oraz wydaje przyjęcia takie jak obecne.
Wspięliśmy się po białych kamiennych schodach i weszliśmy do głównego holu, który ma ponad dwadzieścia metrów długości. Wszystkie meble, draperie i obrazy były przedwojennymi antykami i można było odnieść wrażenie, że tutaj czas rzeczywiście zatrzymał się 11 kwietnia 1861 roku. To odczucie pogłębiał fakt, że wszyscy goście byli biali, a wszyscy kelnerzy czarni.
– Nie ma dobrego rozwiązania – oznajmił Doug. – Gdy najmowaliśmy białych kelnerów, wychodziło na to, że dyskryminujemy czarnych, odmawiając im zatrudnienia. Gdy najmowaliśmy czarnych, oskarżano nas o utrwalanie rasowych uprzedzeń z czasów niewolnictwa. Tak więc przestaliśmy się tym przejmować i z reguły zatrudniamy czarnych. To znajomi naszych znajomych, potrzebują pracy i dobrze wykonują swoje obowiązki. Jeśli komuś to przeszkadza, to trudno.
Przemknęło mi przez myśl, że wyjściem z sytuacji mogłoby być zatrudnianie i czarnych, i białych, ale już nie drążyłem tematu. Regina i Doug ruszyli między gości, a ja powędrowałem na werandę z tyłu domu, gdzie ulokowano bar, i poprosiłem o kieliszek czerwonego wina. Barman obrzucił mnie spojrzeniem, którego nie umiałem zinterpretować – coś nie tak z moim akcentem lub z moim ubraniem?
– Może jednak białe? – zapytał po chwili.
Za mną stał potężnie zbudowany mężczyzna o błękitnych oczach i lekko zasępionym, melancholijnym spojrzeniu.
– Chodzi o dywany – wyjaśnił. – Zabytkowe dywany w jadalni są jasnokremowe. W Stanton Hall nigdy nie podaje się czerwonego wina, żeby panie z klubu ogrodowego nie musiały nikogo zamordować.
Zamówiłem szkocką z lodem. Nie opuszczało mnie poczucie, że znalazłem się na planie filmowym i nic nie jest prawdziwe. Nie mogłem oderwać oczu od grupy starszych kobiet. Miały po osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt lat, diamentową biżuterię i włosy tapirowane lub upięte w koki. Nosiły się z królewską gracją i godnością, a kiedy nieruchomiały, wyglądały jak figury woskowe.
Obserwowałem je, gdy zasiadały na zabytkowych krzesłach pod jedną ze ścian jadalni. To były grandes dames Pielgrzymkowego Klubu Ogrodowego, prawdziwa elita i grupa trzymająca władzę w Natchez, a młodsze kobiety ustawiały się w kolejce, żeby złożyć im hołd. A że grandes dames siedziały, te młodsze musiały niezgrabnie przykucać lub klękać, by nie patrzeć na nie z góry. Matrony czasem chwytały je za rękę, żeby pomóc im utrzymać równowagę.
Pewna nieszczęśnica, kucając przed dystyngowaną osiemdziesięciolatką, przypadkiem wywróciła szklankę z colą, która wylała się na zabytkowy jasny dywan. Matrona zesztywniała. Potem lekkim uniesieniem brwi, zaczątkiem sztucznego uśmiechu, który zgasł przedwcześnie, i prawie niedostrzegalnym poruszeniem żuchwy odprawiła kobietę, która błagalnie zawodząc, rozpaczliwie próbowała zetrzeć plamę serwetką. Wydawało mi się całkiem możliwe, że wyrzucą ją z przyjęcia, a następnie każą przywiązać do rozłożystego dębu i udusić.
Poznałem Bettye Jenkins, która miała dziewięćdziesiąt lat i wyglądała bajecznie w czarnym spodnium, złotych butach i z siwymi włosami upiętymi w perfekcyjny kok. Powiedziałem jej, że pierwszy raz jestem w Natchez i ciągle słyszę o jakiejś pielgrzymce. Mogłaby mi wyjaśnić, o co chodzi?
– Cóż, owszem – odparła, wytwornie przeciągając samogłoski. – Wtedy wkładamy krynoliny i przyjmujemy.
– Przyjmujecie?
– Przyjmujemy turystów w naszych domach.
– Przepraszam za ignorancję, ale co to są krynoliny?
– Z pewnością widział pan Przeminęło z wiatrem. To właśnie są krynoliny, suknie, które nasze prababki nosiły przed wojną.
Panna Bettye, jak się do niej zwracano, żeby okazać szacunek dla jej sędziwego wieku, wydała mi się uosobieniem dobrze urodzonej, majętnej kobiety z historycznego Południa i dlatego zdziwiłem się, słysząc, że razem z córką Carlą prowadzi firmę holowniczą działającą na Missisipi.
– Panna Bettye nadal codziennie chodzi do pracy, chyba że akurat ma wizytę w salonie piękności – powiedziała Regina, gdy odnalazłem ją na ganku. – Jest tu także kobieta po dziewięćdziesiątce, która kieruje stacją radiową. W Natchez zawsze było dużo silnych, utalentowanych i wpływowych kobiet.
Męski protekcjonalizm – objawiający się w przerywaniu kobietom, próbach zdominowania konwersacji i przemądrzałym objaśnianiu, jak sprawy faktycznie się mają – w tym towarzystwie był zaskakująco niewidoczny. To kobiety nadawały ton rozmowom i przerywały mężczyznom, którzy w takich sytuacjach potulnie ustępowali z placu boju. Nawet charyzmatyczni, potężnie zbudowani nafciarze trzymali język za zębami. Zapytałem pewnego nobliwego, bogatego przedsiębiorcę, jak to właściwie jest z władzą i prestiżem społecznym w Natchez.
– Dlaczego, u licha, mnie o to pytasz? – odparł. – Robimy jedynie to, co nam każą matrony, tylko, na Boga, nie mów im, że tak je nazywam.
Regina zwijała się jak w ukropie, czarując gości, łechcąc ego, łagodząc spory, rozładowując napięcia, gromadząc informacje, podpowiadając okazje, wywierając naciski i pytając o małżonków i dzieci. Należało załatwić ważne sprawy i zebrać ogromne sumy. Stanton Hall potrzebował nowego dachu i innych napraw, a to miało kosztować klub ogrodowy siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
Ze ścian spoglądały na nas portrety rodziny Stantonów. Frederick Stanton, który zbudował tę rezydencję przy użyciu niewolniczej siły roboczej, był Irlandczykiem z Belfastu. Kiedy osiedlił się na Południu, przeobraził się w plantatora, właściciela niewolników i handlarza bawełny.
Bardzo niewielu nababów z Natchez, jak nazywano przedwojennych milionerów, urodziło się na Południu. Byli to ludzie z zewnątrz, głównie z Pensylwanii, którzy szybko opanowali umiejętność zdobywania ziemi i wykorzystywania niewolników do uprawy bawełny, czyli system produkcji opisywany przez jednego z historyków jako „nagi kapitalizm”.
Próbowałem poruszyć temat niewolnictwa z jedną z dam.
– W Natchez nie było niewolników – oświadczyła wyniośle. – Naturalnie, mieliśmy parobków na plantacjach, ale one znajdowały się poza miastem lub po drugiej stronie rzeki. Tutaj, w Natchez, mieliśmy służących. Darzyliśmy ich miłością, byli jak członkowie rodziny.
Kiedy powtórzyłem to Reginie, wywróciła oczami i westchnęła.
– Z pewnością od dziecka jej to wmawiano. I pewnie niektórzy rzeczywiście kochali swoich służących i mamki. Ale ci ludzie byli ich własnością, niewolnikami, których można było kupować i sprzedawać, podobnie jak ich potomstwo. Tego nie da się po prostu wymazać.
Najdziwniejsze było to, że wielu tutejszych właścicieli niewolników było unionistami. Mimo że miejscowa gospodarka była całkowicie uzależniona od niewolniczej siły roboczej, Natchez zagłosowało przeciwko odłączeniu od Unii, trafnie przewidując, że doprowadzi ono do wyniszczającej wojny domowej, a miasto dwukrotnie poddało się wojskom Unii, bez jednego wystrzału. Plantatorzy z Natchez przyjmowali oficerów Unii w swoich rezydencjach, a niektóre domy zostały zajęte na kwatery dowódców. Kiedy armia unionistów opuściła miasto, zostawiła je w nietkniętym stanie, dlatego w Natchez do dziś zachowało się tak wiele przedwojennych rezydencji.
Chociaż łoże z baldachimem w moim pokoju było nieziemsko wygodne, tej nocy długo nie mogłem zasnąć. W głowie kłębiły mi się pytania. Jaki związek łączy Pielgrzymkę – podczas której damy przywdziewają krynoliny i za opłatą przyjmują turystów w swoich zabytkowych domach – z dworem królewskim, konfederackimi mundurami, tańcami dzieci wokół słupa majowego i pozycją społeczną matek? Czy poza służącymi biorą w niej udział inni czarni?
Regina lekceważąco wspomniała o jakimś „innym klubie”, a Doug wyjaśnił, że w Natchez są dwa kluby ogrodowe, skłócone od 1935 roku, chociaż nie powiedział, co było przyczyną konfliktu ani dlaczego wciąż trwa. Podczas tej nocnej gonitwy myśli przed moimi oczami przesuwały się teksty i obrazy z tablic na Rozdrożu, karawanowe pieśni i Murzyni! Murzyni! W cylindrach i perkalowych sukienkach.
Później często wracałem do Natchez i zatrzymywałem się w Twin Oaks. Robiłem to z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że miasto jest tak niezwykłe, tak fascynujące, tak bogate w niesamowite opowieści i ekscentryczne postaci, tak pełne sprzeczności i niespodzianek. Na przykład burmistrzem Natchez był Darryl Grennell – czarny gej. W Missisipi, na głębokiej prowincji, w mieście prawie w połowie białym, dawnym bastionie Ku Klux Klanu, dostał dziewięćdziesiąt jeden procent głosów. Czym jest to miejsce? I jak się stało tym, czym jest? Musiałem się dowiedzieć.
Po drugie, wracałem do Natchez, bo zacząłem je postrzegać jako specyficzny mikrokosmos, najczystszy destylat znacznie poważniejszych, wciąż nierozwiązanych kwestii rasy i niewolnictwa w Ameryce. W większości kraju, zwłaszcza jeśli jest się białym, można łatwo uwierzyć, że niewolnictwo to przeszłość, która nie ma nic wspólnego z obecną sytuacją czarnych w Stanach Zjednoczonych. Jednak żeby nadal w to wierzyć w Natchez, trzeba wyjątkowego zaparcia i klapek na oczach, ponieważ w tym rasowo podzielonym mieście, które jeszcze w latach dziewięćdziesiątych XX wieku promowało się hasłem: „Tutaj dawne Południe jest wiecznie żywe”, pamiątki po niewolnictwie widzi się na każdym kroku. Tymi pamiątkami są nie tylko przedwojenne rezydencje z przylegającymi kwaterami niewolników czy mijany w drodze do spożywczaka teren dawnego targu, na którym handlowano ludzkim towarem. Dla niektórych tutejszych Afroamerykanów to także odcień ich skóry, rozjaśniony przez przodka znanej im osoby.
Niewolnictwo i jego spuścizna są widoczne w prawie każdym aspekcie życia społecznego Natchez. Są przedmiotem burzliwych debat na posiedzeniach rady miasta i wydziału turystyki. Są tematem przedstawień teatralnych, historycznych rekonstrukcji i recitali chórów afroamerykańskich. Są dyskutowane na zjazdach rodzinnych, na które od niedawna zaprasza się czarnych kuzynów mających białych przodków. Po stu pięćdziesięciu latach wypierania prawdy i zastępowania jej fantazjami w rodzaju Przeminęło z wiatrem biała społeczność dziś podejmuje autentyczny wysiłek na rzecz uznania roli niewolnictwa w historii miasta jako warunku postępu w kwestii rasowej.
W Natchez zadawałem sobie jeszcze jedno pytanie: jak naprawdę wyglądało życie tutejszych niewolników? Miejscowi plantatorzy zostawili po sobie ogromną ilość listów, pamiętników, książek i dokumentów, z których wynika, że niemal bez wyjątku postrzegali oni siebie jako szlachetnych ludzi, starających się jak najlepiej wypełniać ojcowskie powinności wobec często nieznośnych czarnych podopiecznych. Ale prawie niczego nie zostawiły po sobie dziesiątki tysięcy analfabetów, których pracę owi „szlachetni ludzie” wyzyskiwali i których życie tak naprawdę ukradli. W latach trzydziestych XX wieku biali historycy rozmawiali z garstką byłych niewolników z Natchez, ale te rozmowy, choć interesujące, są krótkie i wycinkowe, a wiele z nich później „poprawiono”, żeby przedstawić niewolnictwo w Missisipi w lepszym świetle.
W rezultacie dziś w miarę dokładnie znamy historię życia tylko jednego niewolnika z Natchez, a to dlatego, że było ono tak niezwykłe. Przeprowadzono z nim wywiady i spisano jego opowieści. W Natchez był znany jako Książę, a obecnie jego portret zdobi ścianę gabinetu burmistrza. Kiedy wprowadziłem się do mojego pokoju na piętrze Twin Oaks, na nocnej szafce postawiłem reprodukcję właśnie tego portretu.
Gdy Książę pozował artyście, czoło miał już zryte głębokimi zmarszczkami, a długie siwe włosy układały się w kształt aureoli. Wziąwszy pod uwagę, co przeszedł, zadziwiał niewiarygodnym spokojem i pewnością siebie, a z jego oczu biła żywa inteligencja. To portret godności zachowanej na przekór wszystkiemu, skąpanej w królewskim majestacie.
W 1781 roku u brzegów Afryki Zachodniej cumuje brytyjska fregata. Można to sobie wyobrazić: szarozielone wody, wilgotne tropikalne powietrze o słonym posmaku. Lekarz okrętowy, dwudziestokilkuletni jednooki Irlandczyk nazwiskiem John Cox, przesiada się do łodzi wiosłowej i z paroma towarzyszami płynie do brzegu na polowanie. Poruszając się w nieznanym terenie, w dławiącym upale, wśród egzotycznej roślinności i rojów zaciekle kąsających owadów traci z pola widzenia kompanów, którzy wracają na statek bez niego. Zdezorientowany, spocony, spragniony i dojmująco samotny doktor Cox wędruje w głąb lądu, aż w końcu pada nieprzytomny.
Leżącego twarzą do ziemi znajduje grupa mężczyzn z ludu Fulanów[1]. Ci muzułmańscy wojownicy, kupcy i pasterze są wysocy i szczupli, mają delikatne rysy i miedzianą skórę. Ich włosy opadają na ramiona długimi warkoczami symbolizującymi etniczną przynależność i męską dumę. Doktor Cox prawie na pewno jest pierwszym białym człowiekiem, jakiego spotkali. Niezdecydowani, co począć z dziwną istotą, która wygląda jak zanurzona w mleku, zabierają ją do króla w Timbo, ośmiotysięcznym mieście na wyżynie Futa Dżalon na obszarze dzisiejszej Gwinei. Chory, wycieńczony Irlandczyk trafia do miasta, w którym stożkowe chaty miały grodzone podwórza, a liczne szkoły sąsiadowały z targowiskami. Był tam również meczet wśród drzew pomarańczy, a nad wszystkim górowała twierdza.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Jedna z największych grup etnicznych w Sahelu i Afryce Zachodniej, znana również jako Fulbe.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie I