79,90 zł
Finalista Nagrody Pulitzera.
Jedna z ulubionych książek Baracka Obamy w 2023 roku!
Odważna i szczegółowa… dowód ogromnego współczucia i literacki triumf. „THE NEW YORK TIMES”
Ogromnie emocjonalna, nie daje o sobie zapomnieć. „THE WALL STREET JOURNAL"
Co sprawiło, że Michael Laudor, genialny student Yale, trafił do szpitala psychiatrycznego po tym, jak zabił ukochaną kobietę?
Przez moment wydawało się, że obdarzony błyskotliwym intelektem, ogromnym talentem i magnetyczną charyzmą Amerykanin, którego historię na swoich łamach opisał „The New York Times”, może mieć wszystko.
Wkrótce jednak, nękany paranoicznymi urojeniami, Laudor zasztyletował swoją narzeczoną.
Ta wstrząsająca opowieść o marzeniach, chorobie i niewydolności systemu opieki psychiatrycznej, pozostaje w pamięci na długo.
Najlepsze umysły to historia trudnej przyjaźni, wielkich ambicji, tragicznej miłości i ceny wypierania prawdy.
Rosen opowiada o tym, jak rozumiemy choroby psychiczne… albo jak ich nie rozumiemy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 851
Rok wydania: 2025
Pamięci Roberta i Normy Rosenów –
niechaj ich wspomnienie będzie błogosławieństwem.
זכרונם לברכה
Oraz dla Anny Rosen,
siostry, wybawicielki, przyjaciółki.
Wołam do tego tajemniczego kto teraz
Winien po mokrych piaskach zmierzać do skraju strumienia
Kto wygląda niemal jak ja, jest mym sobowtórem
I spośród wszystkich rzeczy dostępnych wyobraźni
Dowodzi najdziwniejszej: mego zaprzeczenia
William Butler Years, Ego Dominus Tuus
CZĘŚĆ I
DOM PRZY MERELAND ROAD
To złudzenie, żeśmy kiedyś żywi byli
Żyliśmy w domach matek, gotowi się zebrać
Własnymi ruchami wśród woli powietrza
Wallace Stevens, Skała
Cofam się o pięćdziesiąt lat. Cofam się przed krzykliwe nagłówki, kontrakt w Hollywood i na wydanie książki, i jeszcze przed opublikowany w „New York Timesie” profil wzorcowego geniusza, który wbrew wszystkiemu skończył prawo na Yale. Cofam się przed urojenia mylnie wzięte za opowieści i opowieści mylnie wzięte za życie. Cofam się przed czasy modnych strojów, które kupowałeś na potrzeby doradztwa biznesowego, a zakładałeś do szpitala; przed ośrodek rehabilitacyjny, przed Gatsby House, którego kijem bejsbolowym broniłeś przed wrogami w skórze przyjaciół i krewnych, a którego na zmianę strzegli ukochani sąsiedzi.
Wracam do czasów, zanim z wyróżnieniem ukończyłeś Yale. To było summa cum laude, a ja myślałem o nim jako o summa cumLaudor, wszak w trzy lata zrobiłeś to, czemu ja nie podołałem przez cztery. Do czasów sprzed szkoły średniej, kiedy ty uciekłeś, a mnie bito– i sprzed koszmaru dwadzieścia lat później, kiedy to przyszła kolej na moją ucieczkę.
Teraz jestem na drodze, która wiedzie wstecz, zabiera mnie z dala od rozpaczliwego smutku promieniującego we wszystkie strony. Wybacz mi. Wiem, że takiej drogi nie ma i nic nie pozwala na ruch wstecz. Ani naprzód. Wiem, że nie można się cofnąć.
A oto stoję na krótkiej uliczce w New Rochelle. Na szczycie wzgórza stoi zielono-biały dom w stylu kolonialnym, a u jego stóp– brązowo-biały w stylu Tudorów. W tych domach mieszka dwóch dziesięcioletnich chłopców. Nawet teraz. Są jedynie iluzją, a jednak istnieją naprawdę. I to od nich powinienem zacząć.
1
WŁAŚCIWY TOWARZYSZ
Kiedy byłeś małym chłopcem, to było spełnienie snów o towarzyszu zabaw. Po drugiej stronie ulicy mieszkał Michael Laudor, przyjaciel idealny. Kumpel doskonały.
Cynthia Ozick w liście do autora
Moja rodzina przeprowadziła się do New Rochelle w 1973 roku. Były tam dobre szkoły, zielone trawniki i osobliwe znaki wymalowane w latach dwudziestych, z legendarnymi napisami w rodzaju „jedyne czterdzieści pięć minut od Broadwayu” albo „Miasto domów, kościołów i szkół”, chociaż znajdowały się tam cztery synagogi, a kolejka dowoziła nas na Manhattan– centrum wszelkiego życia– w ciągu trzydziestu trzech minut. Prawdziwy powód naszej przeprowadzki do New Rochelle brzmiał jednak inaczej: przenieśliśmy się, bym poznał Michaela.
Przynajmniej tak powiedziała mi przyjaciółka mojej matki, pisarka Cynthia Ozick:
Kiedy dorastałeś, sporo słyszałam o Michaelu Laudorze. W pewnym sensie zanim jeszcze dowiedziałeś się o jego istnieniu. To znaczy, że Michael albo ktoś w tym stylu zawsze stanowił cel związany z wyborem domu do kupienia.
Poznałem go wkrótce po tym, jak się wprowadziliśmy, gdy akurat przeglądałem kupę śmieci, którą poprzedni właściciele zostawili równo ułożoną na skraju trawnika. Szukałem jakichś pamiątek po trzech wysportowanych chłopakach, którzy tu wcześniej mieszkali. Właśnie się zastanawiałem, czy warto odgrzebać małe akwarium, kiedy podszedł do mnie chłopak z szopą rudobrązowych włosów i w wielkich awiatorkach z barwionymi szkłami. Chciał się przywitać.
Był wyższy nawet ode mnie, niezgrabny, ale przy tym kroczył rytmicznie i robił to z dziwną jak na nasz wiek premedytacją, jakby faktycznie miał dokąd zmierzać. Miał taki nawyk, że przy każdym kroku ruszał w górę i naprzód, jakby nabierał wysokości, by osiągnąć większy dystans. Było to tak charakterystyczne, że zyskało mu ksywkę Toes, od palców u stóp.
O tej ksywce dowiedziałem się dopiero w piątej klasie, gdy usłyszałem też, że nazywano go Big, czyli Duży. Najmniejszy dzieciak w klasie miał przezwisko Small, to znaczy Mały, a gdy ustawiano nas według wzrostu, Mały i Duży znajdowali się na dwóch końcach rzędu. Wrażliwi na los dzieci nauczyciele pozwalali czasem niskim iść naprzód, a to z pewnością czyniło cuda z samooceną takich dzieciaków.
Big z pewnością jest mniej kreatywnym przezwiskiem niż Toes, ale ilu młodych ludzi ma aż dwie ksywki? Poza tym Michale naprawdę był duży. Nie tak wielki jak Hal, który chyba nadrabiał piątą klasę po powrocie z wojska, ale duży poprzez subtelne połączenie wzrostu, intelektu, postawy i siły woli.
W Brookline– na przedmieściach Bostonu, gdzie moja rodzina mieszkała przez trzy lata przed przeprowadzką do New Rochelle– byłem wyższy od wszystkich moich kumpli, ale nikt nigdy nie nazywał mnie Dużym. Zbyt łatwo kurczyłem się pod wpływem zakłopotania. Michael był wyższy ode mnie raptem o cal, może dwa, i równie chudy, ale wyglądało na to, że podoba mu się wypełnianie przestrzeni– jakkolwiek czynił to niezgrabnie.
Nawet kiedy po prostu stał, miał w zwyczaju kiwać się w przód i w tył albo stawać na piętach, jakby jakby chciał się przymierzyć do swojego przyszłego wzrostu. Stał tak obok mnie na Mereland Road, niestabilnie, ale z pewnym zadufaniem, i to wznosił się, to opadał niczym fala. W relacjach społecznych był skuteczny w ten sam sposób co podczas gry w koszykówkę– przez pozbawiony strachu upór.
Później wielokrotnie słyszałem, że ludzie uważali go za przerażającego, ale ja odbierałem go dokładnie przeciwnie. Chociaż byłem nieśmiały– a może właśnie dlatego– pewność siebie Michaela przynosiła mi ukojenie. Może to dlatego, że miałem świadomość, z jaką niezgrabnością musiał sobie poradzić (albo w ogóle ignorował jej istnienie), grzałem się jego wiarą we własne siły.
Poza tym nieśmiałość to nie to samo co skromność. Nasze istnienie kształtowało to samo oczekiwanie, głęboka wiara, że nasze mózgi przypominają statki kosmiczne i że któregoś dnia na pewno odlecimy nimi w przestrzeń. Napędzani tajemniczym procesem, którego nigdy nie sprecyzowaliśmy (niemal mistycznym, a jednak w pełni realnym), mieliśmy się przebić przez cienie zwyczajnego życia i samą siłą myślidotrzeć do stratosfery sukcesu.
Michael powiedział mi, jak ma na imię, a potem powtórzył moje, które skrócił do Jona. Lubił odpowiadać na pytania, które jeszcze nie padły, toteż od razu stwierdził, że skoro poprzedni właściciele wyrzucili akwarium, to pewnie przeciekało, nawet jeśli nie wygląda na popękane. Nie lubiłem, kiedy ktoś zdrabniał moje imię, ale nie poprawiłem Michaela.
Możliwe, że to matka go do mnie przysłała. Ruth Laudor lubiła sąsiadów i sama w pewnym momencie przyszła się z nami przywitać– a czasem też przychodziła do nas, by uciec od gwaru własnego domu– ale towarzyskość i pewność siebie Michaela nie były narzucane przez rodziców. Nawet wtedy był jak ambasador własnego kraju.
To Michael pokazał mi, że chociaż mój dom jest pierwszy w szeregu, nosi numer 11, a nie 1. Sam nigdy bym się nad tym nie zastanawiał, ponieważ liczby zawsze były dla mnie czymś nieprzewidywalnym, i to nawet przed „nową matematyką”, która pojawiła się w latach sześćdziesiątych, by pomóc w wygraniu zimnej wojny. Nie wiedziałem jeszcze, że to się nazywa „nowa matematyka”, wiedziałem tylko, że odkąd w czwartej klasie pokazano mi przecinek, miałem przez całe życie się zastanawiać, po której cyfrze go stawiać.
Michael jednak wiedział to wszystko i puścił mi piosenkę Toma Lehrera New Math, czyli nowa matematyka. Był to jeden z wielu utworów, których godzinami słuchaliśmy w jego salonie. Dowcip w piosence polegał na tym, że nowa matematyka miała być tak prosta, że „tylko dziecko da sobie z nią radę”– a sama piosenka była dla dorosłych, na czym zresztą polegał jej urok. Michael nigdy nie wierzył w istnienie granicy oddzielającej dzieci od dorosłych. W wiele innych granic też nie wierzył.
Płyta Toma Lehrera miała dziesięć lat, ale dla mnie była czymś nowym, pełnym nowych nazw i idei, które wypowiadane radosnym głosem Michaela (Watykan, Wernher von Braun), zyskiwały nutę archaiczności, a zarazem nowoczesności. Podobnie było z powieściami o Docu Savage’u, które również poznałem dzięki Michaelowi.
Michael często sprawiał wrażenie osoby, która sporo w życiu przeszła i po prostu dożywa swoich dni jako dziecko albo cofa się niczym Benjamin Button lub Merlin. Moich rodziców bawiło, jak szybko przeszedł do nazywania ich Bobem i Normą albo jak bezwstydnie spoglądał im w oczy, przeklinając bombardowanie Kambodży, czy dyskutował o Watergate. Ja w tym czasie czekałem, aż skończy, żeby z nim wyjść lub pograć w mille bornes. Wiedziałem, że prezydent to kryminalista, ale Michael wiedział też, kim są Liddy, Haldeman, Ehrlichman, co zrobili. Wyjaśniał to wszystko takim tonem, jakby Głębokie Gardło osobiście zdradzał mu sekrety na szkolnym boisku tuż za jego domem.
Szkoła podstawowa imienia Theodore’a Roosevelta była tak blisko– mówił Michael– że mogłem się budzić na kwadrans przed dzwonkiem na pierwszą lekcję, jeść śniadanie, a i tak być w sali o czasie. Szkolne boisko, z koszami do koszykówki, Michael traktował jak przedłużenie przydomowego ogródka.
Z okna biura mojej matki na strychu widziałem dach szkoły ze zdobioną kopułą przywodzącą na myśl raczej luksusową stajnię lub wiejski kościół. Z mojego okna zaś widziałem dach domu Michaela ocieniony gałęziami. Laudorowie, mieszkający pod numerem 28, znajdowali się po przekątnej i nieco w głąb ulicy, o ruch szachowym skoczkiem od nas.
Michael oprowadził mnie po centrum handlowym Wykagyl, dwie przecznice od nas. Był tam sklep pod nazwą Big Top, w którym na tyłach sprzedawano zabawki, a z przodu słodycze, spożywczak z sieci A&P, pizzeria oraz sklep zoologiczny, w którym mogłem kupić nowe akwarium. Gupiki kosztowały po dziesięć centów za sztukę.
Michael był tym przewodnikiem, który nie tylko pokaże, gdzie znajduje się salon fryzjerski U George’a, ale też poda imiona wszystkich czterech włoskich braci, którzy tam pracują. Zapamiętałem jedynie Rosario, który mnie strzygł. Mojego tatę też, a kiedy tata wchodził do salonu, Rosario wykrzykiwał: „Professore!”. Ojca Michaela też tak nazywał.
Mieliśmy jeszcze jedną wspólną cechę. Nasi ojcowie byli profesorami w college’u. Mój wykładał literaturę niemiecką, a jego– ekonomię. Mój tata łysiał przy tym na czubku głowy, a łysy placek otaczało po obu stronach gniazdo białych włosów. Tata Michaela miał ciemne włosy ułożone we fryzurę typu pompadour i zaczesane dramatycznie do tyłu w stylu greaserów, z którymi dorastał na brooklyńskim wybrzeżu.
Choć to Michael sprawił, że moi rodzice wybrali Mereland Road, przyczyną wyboru New Rochelle była Cynthia, przyjaciółka matki. Obie zajmowały się pisarstwem, były bezgranicznie oddane literaturze, wspólnie poświęcały się ideom feminizmu. Łączyła je też ponura świadomość Holokaustu, swoiste mroczne zwierciadło, które przykładały do rzeczywistości, by ujawnić odbicie świata. Codziennie rozmawiały przez telefon, a gdy kończyły rozmowę, pisały do siebie długie listy. Gdy zaś je otrzymywały, znowu dzwoniły, ponieważ nie istniało dla nich coś takiego jak zbyt wiele słów– i to mimo że tylko słowo pisane miało faktyczne znaczenie.
Cynthia mieszkała na południowej rubieży New Rochelle, okolicy zbudowanej w XVII wieku przez hugenotów, francuskich protestantów uciekających przed prześladowaniami ze strony Ludwika XIV. Z jej domu dało się dojść piechotą na dworzec kolejowy, nad zatokę Long Island i do wiktoriańskiego domu w Sutton Manor, w którym zakochała się moja matka. Jednak jak wyjaśniła mi Cynthia, wymarzony domek matki i ta okolica zostały „szybko odrzucone” z powodu „braku żydowskiej atmosfery”. Tę obiekcję wysunął mój ojciec. „Główny plan był taki, by zamieszkać w okolicy, w której znajdą się dzieci odpowiednie na przyjaciół”.
„Odpowiednie dzieci” mieszkały na północy New Rochelle, gdzie od czasu powojennego boomu osiedlali się Żydzi. Rob Petrie– fikcyjny komediopisarz grany przez wytwornego Dicka van Dyke’a– mieszkał na generycznych przedmieściach pod nazwą New Rochelle. Carl Reiner– łysy Żyd, który oparł Dick van Dyke Show na wątkach autobiograficznych, ale któremu nie wolno było osobiście w nim grać– też mieszkał na północy New Rochelle.
Podobnie jak Jerry Block i Joe Stein, kompozytor i autor libretta do Skrzypka na dachu, musicalu o biednym Żydzie, który marzył o tym, by stać się bogatym Żydem, spektaklu ukochanym przez bogatych Żydów, którzy marzą o tym, by być biednymi Żydami albo przynajmniej pamiętają swoich dziadków, niegdyś biednych Żydów. Musical raptem dwa lata wcześniej zszedł z afiszów Broadwayu po zrobieniu ekranizacji. Nawet moi rodzice mieli płytę ze Skrzypka na dachu, chociaż ojciec uważał, że to farsa z żydowskiego życia, a matka nazywała musical tandetą dla głupców.
Żydzi wyprowadzili się do New Rochelle, uciekając z Nowego Jorku, a potem na północ miasteczka, uciekając przed gorszymi osiedlami New Rochelle. Nie były to faktyczne przedmieścia, raczej samowystarczalna miejscowość. Znajdowały się tam mieszkania komunalne i pola golfowe, i rynek, niegdyś tętniący życiem, ale wymarły, odkąd zamknięto centrum handlowe, którego otwarcie również sprawiło, że wymarł– to było więcej, niż mogłem przetworzyć, ale tak z niezbitą pewnością mówiono w domu Michaela.
Spora ortodoksyjna synagoga, Beth El, do której chciał nas dołączyć mój ojciec, została przeniesiona z centrum na zieleńszą północ i otwarta na nowo w 1970 roku. Między wymarzonym domem mojej matki na południu i Beth El na północy rozciąga się połać dawnych irlandzkich i włoskich osiedli robotniczych, luksusowe budownictwo, dobrze zintegrowana klasa średnia, wymierająca główna ulica oraz przecięty autostradą obszar, podobnie jak mieszkania komunalne zamieszkany głównie przez czarnych.
W rezultacie zamiast na jedną z ulic o bogatych, barwnych nazwach jak Sutton Manor (dosłownie „majątek Suttonów”) albo Echo Avenue („aleja Echa”) przenieśliśmy się na Mereland Road. Człon „mere” kiedyś musiał oznaczać akwen, ale dla mojej mamy nosił swoje potoczne angielskie znaczenie: „nic ponad to”.
Nie mieliśmy widoku na żadną wodę, tylko pospolite otoczenie Beth El górującej nad North Avenue. Zgodnie z przykazaniami Franka Lloyda Wrighta budynek był pozbawiony okien niczym elektrownia albo mauzoleum. To jednak przynosiło ukojenie mojemu ojcu godzącemu się z żydowską wiarą, którą wcześniej porzucił przez to, że Bóg przed trzydziestu laty opuścił jego rodziców, zamordowanych jak jedna trzecia Żydów tego świata.
Nasze osiedle nosiło nazwę Wykagyl. Ponoć to słowo to zniekształcone określenie używane przez plemiona Algonkinów i przejęte przez Delawarów. W ustach mojego ojca, który pozbył się sporej części obcego akcentu, ale wciąż wymawiał angielskie „w” jak „v”, nie „ł”. Jeśli nigdy nie rozumieliście, dlaczego w skeczu braci Marx słowo „viaduct” jest mylone z frazą „why a duck”, to znaczy, że nie słyszeliście, jak mój ojciec mówi „Wykagyl”.
Nasz sąsiad z domu obok, pan Fruhling, uchodźca z Niemiec, który kazał mi ściskać swój biceps (twardy jak stal, bo pan Fruhling ćwiczył z hantlami), też tak wymawiał głoskę „w”. Podobnie jak jego drobna, ale twarda siostra mieszkająca razem z nim. I podobnie jak Harry Gingold, przetrwaniec Holokaustu pochodzący z Polski, który mieszkał na sąsiedniej ulicy i służył podczas nabożeństwa szabatowego w Beth El w ten sposób, że podkradał się do wiernych i mamrotał coś potajemnie w momencie otwierania Arki, zupełnie jakby schylał się z wysokiego konia.
Moja siostra i ja uważaliśmy go za śmiesznego, ale dla mojego ojca Harry był członkiem niepisanego stowarzyszenia uchodźców, ojciec zaś uważał za swoje tajne zadanie zbierać podobnych ludzi. Umiał określić pochodzenie po akcencie i ujawnić kryjący się w nim smutek, tak jak Sherlock Holmes dostrzegał poszlaki i na ich podstawie w jednej chwili odtwarzał bieg wydarzeń.
Pewnego razu w kawiarni, gdy Michael i ja graliśmy w piłkarzyki, posługując się trzema pensami i bramkami z kostek cukru, ojciec odkrył wojenną historię życia kelnerki (Rumunia, Paryż, Pireneje, Hiszpania, Palestyna, Bronx) między zamówieniem deseru a opłaceniem rachunku. Nawet biorąc pod uwagę, ile czasu pochłonęło zaparzenie świeżej filiżanki kawy typu decaf– jedynego nieodmiennego pragnienia ojca– było to imponujące, zwłaszcza że nie wydobywał z niej informacji z dziennikarską precyzją, lecz skupił się na telegraficznych wymianach zdań pełnych wzajemnego porozumienia. Gdy wychodziliśmy, ojciec wyszeptał:
„Cała jej rodzina. Auschwitz”.
Takie pokazy fascynowały Michaela, który na swój sposób kierował się podobnymi impulsami. Koledzy czasem zauważali, że mój ojciec ma obcy akcent, ale Michael dopytywał, skąd pochodzi i jak uciekł z Wiednia, a potem korzystał z tych informacji w rozmowach z moim ojcem, a niekiedy i ze mną. Przyjął też akcent ojca, imitując go niemal natychmiast; bez złośliwości, raczej tak, jak powtarza się numer telefonu, który chce się zapamiętać.
To samo robił w szkole średniej, pracując dla Sama i Stelli, starszej żydowskiej pary, która prowadziła sklepik Stellar Gifts i podobnie jak mój ojciec uciekła z Niemiec po nocy kryształowej. Jeśli człowiek co nieco słyszał o tym obcym zjawisku, może uznać za przejaw czarnego humoru– my uznawaliśmy– że Sam i Stella sprzedawali kryształy. Michael uznawał lokalnych przetrwańców za niespotykane zgromadzenie sprawiedliwych obrońców otoczonych mistyczną aurą zrodzoną z cierpienia i czyniącą ich bastionem obrony przed siłami zła.
Nic nie było równie odległe od manichejskiego starcia dwudziestego stulecia niż Mereland Road, chociaż Betty Friedan w Mistyce kobiecości nazywała podmiejskie domki „wygodnymi obozami koncentracyjnymi”, ostrzegając gospodynie domowe, iż „znajdą się w takim samym niebezpieczeństwie jak miliony ludzi, którzy szli na śmierć w obozach koncentracyjnych”[1].
Naturalnie, hiperbola ta pokazuje, jak odległe były Stany Zjednoczone od faktycznych obozów koncentracyjnych, takich jak ten, w którym zamordowano mojego dziadka, skoro podobna metafora mogła się ukazać w bestsellerze narodzonym w tym samym roku co ja i Michael. Owa książka egzystowała sobie wygodnie w rodzinnej biblioteczce. Zajrzałem do niej, wiedziony młodzieńczą ciekawością– i zwiedziony tytułem.
Czy tamtego dnia, gdy poznałem Michaela, kozłował piłkę do koszykówki? Często miał takową ze sobą, wyprowadzał ją tak, jak wyprowadza się na spacer psa. Słyszałem jej odgłos z połowy ulicy. Pukała do nas, nim on zapukał do drzwi.
Nawet dzisiaj, gdy słyszę odgłos piłki kozłowanej na pustej ulicy, gdy stłumione echo dociera do mnie z ułamkiem sekundy opóźnienia niczym echo serca, widzę wyraźnie Michaela łapiącego mnie na meczyk jeden na jeden albo konkurs rzutów, albo po prostu żeby sobie porzucać, gdy byliśmy nazbyt pogrążeni w rozmowie, by grać, albo gdy męczyło mnie ciągłe przegrywanie.
Gdy widziało się Michaela w powietrzu, z szeroko rozpostartymi nogami i rozstawionymi łokciami, można by pomyśleć, że nie trafi. On jednak jakby władał piłką siłą woli i posyłał ją prosto w tablicę, a potem kazał jej przelatywać przez obręcz i w zwisającą bezładnie sfatygowaną siatkę z metalowych kółek. Potrzebowałem nieco czasu, by pojąć, że stanowiło to wynik ciężkiej pracy. Rzucał do kosza, gdy padało i gdy boisko było zasypane śniegiem, i gdy ręce drętwiały mu z zimna.
Nie pamiętam, czy Michael miał ze sobą piłkę tamtego dnia, gdy mi się przedstawił. Równie dobrze mógł iść z książką. Często upychał pod pachą kilka tomów, które bezceremonialnie rzucał na podstawę stalowego słupa podtrzymującego szkolny kosz najbliżej schodów. Stos wyglądał eklektycznie: Ray Bradbury, Hermann Hesse, westerny Zane’a Graya. Jak mówił, niektóre „należały” do jego ojca, na przykład Zabić drozda, Gideon’s Trumpet albo prozatorski przekład Beowulfa. Stanowiły one jednak część ogólnej sterty, w którą wmieszano trylogię Diuny czy przygody Doca Savage’a.
Dzięki Michaelowi stałem się zagorzałym fanem Doca Savage’a, pierwotnie publikowanego w pulpowych czasopismach w latach trzydziestych, lecz w latach siedemdziesiątych wydanego w formie książek na tanim papierze. Żartowaliśmy z archaicznego języka i nietrafionych futurystycznych przewidywań– rozmowy telefoniczne na odległość!– ale Doc Savage, pełen żądzy sprawiedliwości i adrenaliny, stanowił ważną część tajnego archiwum męskich cnót, które dostałem w spadku po Michaelu, a które on otrzymał od ojca, dziadków, ze starych filmów i zbieranych dzieł literatury masowej.
Michael czytał o wiele więcej książek niż ja, ale świetnie sobie radził ze streszczaniem fabuł i wątków– zasadniczo wiecznie tych samych. To bohaterowie stanowili o uroku tych powieści. Całymi godzinami rozmawialiśmy o Clarku Savage’u młodszym, złotookim „Mężczyźnie z Brązu” znanym jako Doc ze względu na swoją profesję chirurga, chociaż zasadniczo był to śmiertelny superman szkolony od narodzin przez grupę naukowców, nie tylko „pięć najwybitniejszych umysłów w historii zebranych w jeden zespół”, ale i fajterów grających we własnej lidze, osobiście wybranych przez ojca Doca, filantropa, by wychować jego wyjątkowego syna.
Doc był najsilniejszym, najmądrzejszym, najdzielniejszym, najsprytniejszym i najniebezpieczniejszym człowiekiem na ziemi. Był też tak samo dobry– w książkach nazywano go „chrystusowym”, a Michael wyjaśnił mi użycie tego terminu– że zamiast doprowadzać złoli do gnicia w więzieniu, wykorzystywał swoje chirurgiczne zdolności, by przeprowadzać na nich „drobne operacje mózgu”. W ten sposób eliminował kryminalne skłonności i wymazywał wspomnienia złoczyństw, dzięki czemu mogli powrócić do normalnego życia.
Potrzebowałem Doca Savage’a niczym suplementu diety, więdnąc na kulturze wysokiej i produktach ubocznych matczynego feminizmu, który wprawdzie wyrósł jako broń przeciwko zakorzenionemu patriarchatowi, ale przy okazji wmawiał mi nie tylko, że kobiety są równe mężczyznom– co samo przez się było zrozumiałe, gdy patrzyłem na nią i na moją siostrę– ale także, że istota męskiej natury stanowi świńską spuściznę brutalnego, szowinistycznego świata. I że powinienem biologiczny aspekt mojej natury– albo przynajmniej okresu dorastania– skrywać niczym wstydliwy sekret. Tenisista Bobby Riggs mógł się radośnie mianować „męską szowinistyczną świnią”, i to mimo że w roku, gdy przeprowadziliśmy się do New Rochelle, przegrał „starcie płci” z Billie Jean King na oczach pięćdziesięciu milionów ludzi, ale on był produktem innych czasów i innego miejsca. Poza tym nie mogło być mowy o świniach w naszym koszernym domu. To matka Michaela tajemnym sposobem trzymała na kuchence słój smalcu wieprzowego.
Obaj z Michaelem mieliśmy domy pełne książek, ale on– lubił szacować– twierdził, że ma tysiące tomów. Mówił, że ma ich tak wiele, iż podtrzymują one dom tonący niczym Wenecja. Na dowód zabrał mnie do zagraconej piwnicy i pokazał improwizowane kolumny, które jego ojciec zbudował ze stosów książek i czegoś, co wyglądało na lewarki samochodowe.
Sterty książek niczym stalagmity wyrastały ze stołów, krzeseł i z samej podłogi. Stanowiły postumenty dla lewarków, rozpostartych do góry, by podtrzymywać opadający sufit i zapadające się framugi. Michael śmiał się z tej istnej maszyny Rube’a Goldberga, ale czerpał dumę z faktu, że książki dosłownie trzymają jego dom w ryzach i że biblioteka jego genialnego ojca spowalnia podróż konstrukcji do wnętrza Ziemi.
Mój tata zabierał nas niekiedy na Manhattan i pozwalał pochodzić po ogromnym sklepie Barnes &Noble na Piątej Alei i Osiemnastej Ulicy, nieopodal jego gabinetu w Baruch College. Barnes &Noble dopiero stawało się krajową siecią księgarń, za to sklep przy Piątej Alei sprzedawał używane książki i był tak wielki, że trafił do Księgi rekordów Guinnessa.
Były tam całe mile regałów i koszy pełnych książek w miękkich oprawach, niektórych w idealnym stanie, innych bez okładek i sprzedawanych w tej samej cenie co gupik do akwarium. Były też stoły pełne książek w twardych oprawach i w idealnym stanie, przecenionych na dolara lub dwa. Tym moja matka przyglądała się ze smutkiem, jakbym obrabiał mogiły, a nie znajdował okazje. Książki oznaczone jako „resztki” nie generowały tantiem; sprzedawano je, by zrobić miejsce na nowe, osiągające większy sukces. Kolejny przystanek na ich drodze stanowiło „rozdrabnianie”, miażdżenie niczym konia z Folwarku zwierzęcego, którego przerobiono na klej– w takim stanie stawały się warte dosłownie mniej niż papier, na którym je wydrukowano.
Razem z Michaelem beztrosko wrzucaliśmy do naszych koszyków kolejne egzemplarze, chociaż ja i tak nie zamierzałem czytać większości z nich. Skupiałem się więc na klasykach. To była moja tajemnica. Traktowałem te książki bardziej jak oznakę aspiracji, wypełniacze miejsca przyszłych zakupów, które tymczasem podtrzymywały mój metaforyczny dom. Michael zaś zaczynał czytać w księgarni i czytał dalej, jadąc pociągiem do domu.
Po wejściu do domu Michaela powitał mnie wiszący w przedpokoju portret indyjskiej tancerki o okrągłych piersiach oraz charakterystyczna mieszanka woni: chemii gospodarczej, hamburgerów oraz oleju grzewczego. Korespondencja piętrzyła się na krzesłach i blatach obok książek, poskładanych po praniu ubrań oraz „New York Timesa” porozkładanych według działów. Znałem ten bałagan, ale na mniejszą skalę.
Często słyszałem Laudorów, nim jeszcze ich zobaczyłem. Mimo praktyki trudno mi było określić, czy któreś z nich krzyczy ze złości, czy krzyczy tak po prostu, bo nie chce mu się wejść na schody albo przyciszyć sprzętu grającego, by wygłosić opinię. Te zaś wygłaszali zawsze.
W rodzinie Laudorów było trzech charyzmatycznych braci, każdy większy od poprzedniego, niczym w bajce o małym, średnim i dużym koziołku. Michael, najmłodszy z nich, mógł być w szkole nazywany Dużym, ale w domu przypominał co najwyżej liliputa.
Jedna z pierwszych historii, jakie mi opowiedział, traktowała o tym, jak bracia wystroili go w kostium Supermana, gdy był mały, i zrzucili z dachu domu, by sprawdzić, czy poleci. W innej wersji miał już na sobie kostium, a oni tylko namówili go do skoku. Obie kończyły się złamaną ręką, ale w obu też Michael wychodził na bohatera– może i znękanego, ale jednak Supermana.
Michael podziwiał swoich braci i podziwiał siebie za to, że umie z nimi wytrwać. Mówił o rodzinie ze szczerym rozbawieniem podszytym dumą, demaskował ją i mityzował jednocześnie.
Jego matka, Ruth, osoba obdarzona pięknym głosem, czasem śpiewała w domu, gdy nikt nie słuchał, albo śmiała się niefrasobliwie, słysząc wrzaski męża czy synów. Cóż innego mogła zrobić?
Wychowano mnie tak, że intelekt przeciwstawiałem mięśniom, ale ojciec Michaela był intelektualistą, który wpisywał się jednak w trudną atmosferę jego domu. Nawet imię, Chuck, miał aktywne jak czasownik[2]. Michael opowiadał mi, jak pewnego razu ojciec siekał warzywa w kuchni, gdy nagle ujrzał za oknem mężczyznę puszczającego psa na ich trawnik. Zapomniawszy, że w dłoni dzierży wielki nóż, Chuck pobiegł do drzwi wejściowych i otworzył je na oścież. Zaczął kląć, machając przy tym rękami. Mężczyzna z psem natychmiast uciekli.
W przeciwieństwie do mojego ojca, który preferował neutralne tweedowe sportowe marynarki z Brooks Brothers, Chuck nosił czarną skórzaną bomberkę. Chodził, bujając się na boki, co zresztą odziedziczył po nim Michael, ale przy tym miał w sobie coś konfrontacyjnego. Chuck szedł na zderzenie czołowe; mój ojciec wolał podchodzić z ukosa i chyłkiem odchodzić. Nawet w kinie zwykle siadał z brzegu, na wypadek gdyby zachciało mu się wyjść do toalety albo musiał znów uciekać przed anszlusem.
Brutalna energia domu Michaela fascynowała mnie. Kiedy grałem z siostrą w monopoly, nie kupowała jednej z najdroższych ulic, gdy ja miałem drugą. Zawsze zostawiałem jej żółtą dzielnicę, bo ją lubiła. W domu Laudorów bracia podpisywali swoimi imionami rzeczy w lodówce i stale słyszało się krzyki: „Niech to tu lepiej będzie, kiedy wrócę!” albo „Kto mi wypił dr. peppera?!”. Michael może i znajdował się na końcu łańcucha pokarmowego, ale i tak mógł zagrozić nasikaniem do soku pomarańczowego, by nauczyć resztę moresu.
W porze karmienia przez dom przetaczał się donośny ryk, jakby toczyła się tam walka: zjesz ty lub zjedzą ciebie. Michael z konieczność pochłaniał ogromne porcje z niewiarygodną szybkością. Jak lubił powtarzać, potrafił wciągnąć na raz całą pizzę. Ja dawałem radę góra z trzema kawałkami, ale nauczyłem się od niego odgryzać kawałek zaraz po podaniu, choć stopiony ser niczym napalm przyklejał mi się do podniebienia i nigdy nie wiedziałem, czy wydłubuję z aparatu mozzarellę, czy kawałki mojego przypalonego ciała.
Michael uspokajał się, gdy jego dom pustoszał. Lubił zgrywać gospodarza w pogrążonej w ciszy kuchni. Z pompą rozdzielał kromki białego chleba i plastry topionego sera niczym karty w blackjacku, po czym robił nam tosty w tosterze z szybką, który dla mnie stanowił szczyt innowacji technologicznej, chociaż w bogatych domach już zaczęły się pojawiać mikrofalówki, a wraz z nimi inne nowoczesne cuda w rodzaju poczty głosowej czy gry wideo Pong.
Przez maleńką szybkę patrzyliśmy, jak ser bąbelkuje i jak na jego powierzchni tworzy się czarna skorupa, którą należało odciąć niczym końcówkę jajka na miękko. My jednak zjadaliśmy i ją.
Michael miał komplet babć i dziadków– coś takiego widziałem tylko w Charliem i fabryce czekolady.Zawsze trochę mu zazdrościłem tej niespodziewanej ekstrawagancji wśród naszych dość podobnych egzystencji. Rodzice mojego taty zostali zamordowani podczas Holokaustu na dwadzieścia lat przed moim narodzeniem. Ojciec mamy zmarł na guza mózgu, kiedy miałem dwa lata. Tylko mama mojej mamy mogła mnie jeszcze rozpieszczać.
Dziadkowie Michaela wcale nie spali wszyscy w jednym łóżku, jak dziadkowie Charliego od fabryki czekolady. Nie spali nawet w jednym domu, ale i tak często się z nimi widywał. Podobnie jak bursztynowe szkła jego awiatorek obecność przodków dodawała nieco geriatrycznej nuty do jego nad wiek rozwiniętego jestestwa. Wstając z fotela, Michael niekiedy jęczał niczym stary Żyd. „Pożyczył” ten zwyczaj od ojca swojego ojca, Maxa Lifshutza, który, podobnie jak jego żona, Frieda, urodził się w Rosji, i który oceniał swoje dni w skali od „oj” przez „ojoj” po „ojojoj”.
Michael uwielbiał kontrastować swoich dziadków ze Starego Świata, pijących herbatę ze szklanek i trzymających przy tym w zębach kostkę cukru, z rodzicami matki, zasymilowanymi Żydami, którzy osiedli w niewielkim miasteczku w Connecticut i wiedli życie godne WASP. Nie wiedziałem, co to takiego WASP. Michael wyjaśnił mi, wymachując tym określeniem niczym sztandarem, że to znaczy White Anglo-Saxon Protestant, czyli biali Anglosasi wyznań protestanckich.
Jego dziadek o niesamowitym nazwisku, Henry James Gediman, czyli po prostu Jim, był „reklamistą” Williama Randolpha Hearsta w czasach hegemonii prasy drukowanej. Michael darzył ten fakt niekłamanym podziwem. W czasach Wielkiego Kryzysu, gdy Max i Frieda na przedmieściach Brooklynu przeżywali wiele dni „ojojoj”, Henry James jadał w kurorcie San Simeon i spędzał czas z hollywoodzką kochanką Heartsa, Marion Davies.
Nigdy wcześniej nie słyszałem o kalifornijskiej posiadłości Hearsta, o jego kochance ani o samym Hearście, chociaż wkrótce miała zyskać sławę jego porwana wnuczka Patty. Michael tak często wspominał o Obywatelu Kanie, filmie, który zainspirowało życie Hearsta, że chociaż nie widziałem tego dzieła, szeptałem „Różyczka” w imitacji Orsona Wellesa. Tak naprawdę naśladowałem Michaela naśladującego Wellesa odgrywającego Charlesa Fostera Kane’a, postać filmową zainspirowaną prawdziwym potentatem, którego przed laty poznał jego dziadek.
Chociaż Michael darzył wielką estymą urodzonych w Rosji Maxa i Friedę, czuł wdzięczność, że ojciec zmienił nazwisko z Lifshutz na Laudor jeszcze przed jego narodzinami. Dziadkowie zachowali poprzednie nazwisko i wciąż mieszkali w Brighton Beach na Brooklynie, gdzie dorastał jego ojciec i gdzie Frieda ukrywała pieniądze w dziurze w ścianie łazienki, aż pewnego dnia ukradł je hydraulik. Michael opowiadał historie o „szalonej” Friedzie z tak wielką rozbawioną czułością, że przeżyłem szok, gdy lata później wyznał mi, iż cierpiała na schizofrenię.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[1] B. Friedan, Mistyka kobiecości, przeł. A.Grzybek, Warszawa 2020 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
[2] Angielski czasownik chuck znaczy „cmokać”, „gdakać”, ale i „rozwalać”.
Tytuł oryginału: THE BEST MINDS: A Story of Friendship, Madness, and the Tragedy of Good Intentions
Copyright © 2023 by Waxwing, LLC
Copyright for the Polish edition © 2025 by Grupa Wydawnicza FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: © Darren Haggar
Zdjęcie na okładce Neurogenesis II: © Greg Dunn
Opracowanie redakcyjne i korekty: CHAT BLANC Anna Poinc-Chrabąszcz
Skład i łamanie: Hanna Wiechecka
Redaktor prowadząca: Małgorzata Ochab
PR i Marketing: Margareta Wysocka
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8402-028-9
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA NA FAKTACH