Najsłodszy. Autobiografia pisana kciukiem - Figurski Michał - ebook + audiobook

Najsłodszy. Autobiografia pisana kciukiem ebook i audiobook

Figurski Michał

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Mów mi Michał. Michał Figurski.

Mam licencję na wszystko. Radio? Proszę bardzo. Gdy mam powiedzieć w porze największej słuchalności ogłaszając zabójcze wyniki wyborów: „Drodzy Państwo! KURWA MAĆ!” – nie ma problemu. Zorganizować koncert Perfectu w ścisłym centrum, zakorkować Warszawę o ósmej rano w poniedziałek i dogadać się z policją, żeby przed kamerami skuła Grzegorza Markowskiego? Przyjemność po mojej stronie. Poprowadzić program telewizyjny na żywo w trakcie udaru krwotocznego? Do usług.

To wszystko ja. Taki już jestem.

Tylko że to pozór. Mam osiemnaście lat, gdy słyszę wyrok: cukrzyca insulinozależna typu 1. Raz ważę 63 kilogramy, innym razem 136. Niemal tracę wzrok, a moje ciało się rozpada. Impreza trwa jednak w najlepsze, jutra przecież nie ma! Aż w końcu słyszę głos pielęgniarki: – Zamknij się wreszcie! Nie jesteś w telewizji!

Nie żyje się dwa razy, a tryb nieśmiertelności się skończył. W każdej chwili może pojawić się napis GAME OVER.

To moja historia.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 35 min

Lektor: Magdalena Kasperowicz,Krzysztof Gosztyła
Oceny
4,6 (382 oceny)
282
73
19
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Julia_mistrz

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa, ale audiobook nie jest dopracowany.
10
iwonqa

Nie oderwiesz się od lektury

Zapis (językiem charakterystycznym dla pana Michała) ogromnej przemiany jaką może przejść czlowiek. Wędrówka od zadufanego w sobie, niesmiertelnego, żyjącego jak na jednej wielkiej impezie, kompletnie nieodpowiedzialnego pławiącego się w luksusie egoisty do mądrego empatycznego człowieka, ktory przemeblował swoją głowę. Robiąc wiele dla siebie daje ogromnie dużo innym i odwrotnie. Szacunek dla Pana panie Michale.
10
Katarynka12

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo mocna książka. momentami przerażająca momentami śmieszna. dzięki opisanej tu historii dziś mam wizytę u diabetologa. muszę ogarnąć zaniedbaną cukrzycę. dziękuję Michał
00
testowekonto1

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa i szczera książka. Jestem pozytywnie zaskoczony.
00
katyusha77

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam przeczytać wszystkim, kto ma wśród swoich znajomych kogoś chorego na cukrzycę oraz dla każdego, kto słyszał o Michale Figurskim. Książka wciąga z każdą kolejną stroną.
00

Popularność




All you need is love.

John Len­non

.

Roz­dzie­ra­jący czaszkę od we­wnątrz ból po­łą­czony z prze­ra­że­niem, bo nie wiem, gdzie je­stem, co się ze mną dzieje i co się sta­nie za chwilę. Za­wie­szony w próżni, nie­świa­domy miej­sca, w któ­rym się znaj­duję. Jakby w sta­nie le­wi­ta­cji, po­zba­wiony ja­kie­go­kol­wiek punktu od­nie­sie­nia. Ciem­ność i głu­cha ci­sza, prze­ry­wane moim wrza­skiem, bę­dą­cym próbą na­bra­nia choćby odro­biny po­wie­trza.

Tak wy­glą­dały pierw­sze se­kundy mo­jego no­wego ży­cia, które roz­po­częło się około pół­nocy 15 wrze­śnia 2015 roku. Po­mimo tak wielu wcze­śniej­szych nocy spę­dzo­nych w szpi­ta­lach, tym ra­zem dar­łem się jak ni­gdy wcze­śniej. Ciem­ność i ci­sza, w któ­rych pró­bo­wały od­na­leźć się moje zmy­sły, wy­dały mi się zu­peł­nie obce. Te same łóżka, ten sam za­pach kroch­ma­lo­nej na sztywno po­ścieli, te same po­brzę­ki­wa­nia apa­ra­tury me­dycz­nej, te same do­cho­dzące z od­dali idio­tyczne roz­mowy o ni­czym, pro­wa­dzone przez znu­dzone pie­lę­gniarki. Na­wet ten sam fe­tor cho­ru­ją­cych są­sia­dów i ludz­kich ciał w róż­nym stop­niu roz­kładu. Te same – a jed­nak wszystko nie­po­ko­jąco nowe.

Czu­łem, jak­bym zo­stał wy­darty z ja­kie­goś cie­płego, bez­piecz­nie przy­tul­nego łona. Do dziś tak na­prawdę nie wiem, czy to nie śmierć tak tro­skli­wie tu­liła mnie w swo­ich ra­mio­nach, czy to przy­pad­kiem nie u jej boku czu­łem się tak bez­piecz­nie? Prze­cież od lat by­li­śmy za­przy­jaź­nieni i mia­łem świa­do­mość, że wkrótce los złą­czy nas ze sobą na za­wsze ni­czym ska­za­nych na sie­bie ko­chan­ków. Na szczę­ście da­łem dyla sprzed tego oł­ta­rza, za­cho­wu­jąc się zu­peł­nie jak bo­ha­terka ta­niej ko­me­dii ro­man­tycz­nej, ale oko­licz­no­ści, w któ­rych się ock­ną­łem, nie były ani śmieszne, ani ro­man­tyczne. Za­bra­kło miej­sca na ckliwy pa­tos czy wznio­słą pa­ra­lelę, albo przy­naj­mniej bły­sko­tliwy bon mot, że skoro z gówna po­wsta­łeś, to w gówno się ob­ró­cisz. Żad­nej po­ezji!

Wszystko było bru­talne i gwał­towne. Le­ża­łem ską­pany po samą brodę w mie­szance wła­snej krwi, mo­czu i wie­lo­elek­tro­li­to­wego płynu izo­to­nicz­nego, praw­do­po­dob­nie firmy Ba­xter. Dzie­siątki kar­to­nów tego płynu już od pra­wie dwóch lat za­le­gały w moim miesz­ka­niu – bez niego moje znisz­czone cho­robą nerki nie by­łyby w sta­nie dzia­łać sa­mo­dziel­nie. Tym wła­śnie pły­nem w noc udaru wy­peł­niona była moja otrzewna i te­raz wy­le­wał się on ze mnie stru­mie­niem przez dziurę po­wstałą w brzu­chu po wła­sno­ręcz­nie przeze mnie wy­rwa­nym przed chwilą cew­niku Tenc­khoffa. Tym igie­li­to­wym łącz­niku mię­dzy moim zruj­no­wa­nym cia­łem a cy­kle­rem, czyli sztuczną nerką, dzięki któ­rej w ogóle jesz­cze mo­głem my­śleć o zno­śnym funk­cjo­no­wa­niu w domu i w pracy na dwa etaty.

Cu­krzyca wy­wo­łuje prze­wle­kłe po­wi­kła­nia na­czy­niowe, czyli uszka­dza układ krą­że­nia i ob­wo­dowy układ ner­wowy. To do­ty­czy ca­łego or­ga­ni­zmu. Je­dy­nym na­rzą­dem, który kli­nicz­nie nie ma zna­cze­nia w cu­krzycy i nie jest uszka­dzany, są płuca. Nie wiemy dla­czego.

Mamy cztery ro­dzaje cu­krzycy: typu 1, typu 2, cu­krzycę w prze­biegu in­nych cho­rób, np. trzustki lub róż­nych za­bu­rzeń hor­mo­nal­nych. Czwarty typ to cu­krzyca u ko­biet w ciąży.

Na za­cho­ro­wa­nie na cu­krzycę na­ra­żone są rów­nież osoby przyj­mu­jące ste­rydy, te leki mogą bo­wiem pod­no­sić po­ziom cu­kru w or­ga­ni­zmie, a to sprzyja roz­wo­jowi cho­roby. W ta­kich sy­tu­acjach na­leży wy­le­czyć cho­robę wyj­ściową, wów­czas cu­kier ma szansę wró­cić do normy.

Naj­czę­ściej wy­stę­pu­jącą z cu­krzycą jest ta typu 2 – cierpi na nią 90 pro­cent pa­cjen­tów. Pra­wie cała reszta cho­ruje na cu­krzycę typu 1. Jej przy­czyną jest to, że or­ga­nizm nisz­czy ko­mórki pro­du­ku­jące in­su­linę, bo roz­po­znaje je jako ko­mórki obce, tak jakby to były bak­te­rie czy wi­rusy. Dla­czego układ od­por­no­ściowy pa­cjenta z cu­krzycą typu 1 głu­pieje i nisz­czy wła­sne ko­mórki? Nie wiem i nikt tego nie wie.

prof. dr hab. n. med. Le­szek Czu­pry­niak, dia­be­to­log, kie­row­nik Kli­niki Dia­be­to­lo­gii i Cho­rób We­wnętrz­nych WUM

To wła­śnie tę nową, okrut­nie bo­le­sną i nie­zno­śną rze­czy­wi­stość mu­sia­łem jak naj­sku­tecz­niej za­głu­szyć wrza­skiem.

– Za­mknij się wresz­cie! Nie je­steś w te­le­wi­zji! – usły­sza­łem ko­biecy głos.

Na­le­żał do pie­lę­gniarki w śred­nim wieku. Zro­zu­mia­łem to do­piero, gdy po­chy­liła się, wbi­ja­jąc we mnie wście­kły, zmę­czony noc­nym dy­żu­rem wzrok. Uj­rza­łem twarz po­marsz­czoną ni­ko­tyną i wie­lo­let­nią pracą za gro­sze w pań­stwo­wej służ­bie zdro­wia. Nie je­stem pe­wien, czy tak było, ale kiedy dziś wspo­mi­nam to zda­rze­nie, wy­daje mi się, że pie­lę­gniarka za­ci­skała dłoń na mo­jej szpi­tal­nej ko­szuli w ge­ście ulicz­nego ban­dziora, jakby chciała dać mi do zro­zu­mie­nia, że wszelki opór jest bez­ce­lowy i może tylko tra­gicz­nie po­gor­szyć i tak już fa­talną sy­tu­ację, w ja­kiej się zna­la­złem. Dzięki tej ko­bie­cie i temu zaj­ściu dziś do­sko­nale ro­zu­miem, że nie było wyj­ścia – to mu­siała być zu­peł­nie nowa rze­czy­wi­stość. W po­przed­nim ży­ciu, kiedy wie­lo­krot­nie w po­dob­nych oko­licz­no­ściach za pysk i fraki szar­pała mnie cu­krzyca, nie ro­biło to na mnie naj­mniej­szego wra­że­nia. Tym ra­zem stało się ina­czej. Za­pra­gną­łem, żeby to wspo­mnie­nie zo­stało w mo­jej pa­mięci na stałe. Było jak do­bry lub zły Bóg, jak Szczę­śliwa Opatrz­ność, jak Wieczny Ab­so­lut czy też jak kto­kol­wiek inny, kto tam­tej strasz­nej nocy ze­słał tę babę przed moje ob­li­cze, by wraz ze swoim ra­dy­kal­nym okru­cień­stwem przy­nio­sła to, co mo­głoby ura­to­wać mnie znacz­nie wcze­śniej – a czego bra­ko­wało w moim roz­piesz­czo­nym ży­ciu od za­wsze. Zwy­kły ludzki, być może bez­wstydny, ale sku­teczny i zba­wienny STRACH.

Cu­krzyca usy­pia czuj­ność. Lu­dzie my­ślą, że to nie­ważna cho­roba, a ona uszka­dza cały or­ga­nizm. W za­sa­dzie każdą ko­mórkę na­szego ciała, po­nie­waż wszyst­kie one są zbu­do­wane z bia­łek, które w cu­krzycy mogą ulec uszko­dze­niu i są za­opa­try­wane przez na­czy­nia i nerwy. Dla­tego też mó­wimy o cu­krzycy jako o cho­ro­bie ogól­no­ustro­jo­wej. Nie­stety, cu­krzyca przez bar­dzo długi okres, wła­ści­wie pra­wie ni­gdy, nie boli. Do­piero wtedy, gdy do­cho­dzi do nie­do­krwie­nia lub po­wstają nie­pra­wi­dłowe sy­gnały w ner­wach, po­ja­wia się ból.

dr n. med. Ar­ka­diusz Kra­ko­wiecki, dia­be­to­log, in­ter­ni­sta, zaj­muje się le­cze­niem stopy cu­krzy­co­wej

Z per­spek­tywy kilku lat, które mi­nęły od tam­tych wy­da­rzeń, wszystko przy­po­mina mi ra­czej te­le­dysk Pro­digy do utworu Smack My Bitch Up – nie­zno­śnie dy­na­miczny zle­pek po­wy­ry­wa­nych z kon­tek­stu dra­stycz­nych i czę­sto bar­dzo bru­tal­nych scen; prze­wi­ja­ją­cych się twa­rzy, miejsc i wy­da­rzeń. Jego sza­lone tempo i zna­cze­nie można zro­zu­mieć do­piero chwilę po za­koń­cze­niu. W tym kli­pie ele­men­tem łą­czą­cym wszyst­kie sceny jest wszech­obecna ma­ka­bra, ob­ser­wo­wana z per­spek­tywy głów­nej bo­ha­terki. Do­kład­nie tak samo było w moim przy­padku, z tą jed­nak róż­nicą, że tre­ścią mo­jego filmu były ból, strach, wstyd i roz­pacz nie­moż­liwe do uję­cia ob­ra­zem. Wście­kłość i fu­ria ni­gdy nie przy­szły, nie mia­łem na nie siły przez kilka ko­lej­nych lat. Go­dziny spę­dzone w łóżku prze­pla­tały się z wi­zy­tami za­ła­ma­nej ro­dziny oraz bez­sil­nie pró­bu­ją­cych mnie po­cie­szać i wy­rwać z to­tal­nej apa­tii przy­ja­ciół.

Ze szpi­tal­nej sali nu­mer 106 za­pa­mię­ta­łem tylko krzyż wi­szący na­prze­ciw mo­jego łóżka. To wła­śnie tu obu­dzi­łem się po prze­ży­tej cu­dem tre­pa­na­cji czaszki i usu­nię­ciu po­tęż­nego krwiaka pra­wej pół­kuli mó­zgu. I w tej sali po­ja­wiali się mniej lub bar­dziej prze­jęci moim sta­nem le­ka­rze, a także mo­bi­li­zu­jący do ja­kie­go­kol­wiek dzia­ła­nia re­ha­bi­li­tanci oraz pie­lę­gniarki, tro­skli­wie opo­rzą­dza­jące moje na wpół bez­władne ciało, które przy­po­mi­nało ra­czej opa­ko­wa­nie na, w więk­szo­ści nie­dzia­ła­jące, or­gany i eks­kre­menty. Wy­łem dniami i no­cami z po­wodu za­parć, wzdęć, ko­lek i ga­zów, które roz­ry­wały mnie od we­wnątrz, a w któ­rych po­zby­ciu się nie po­ma­gały żadne leki. Pie­lę­gniarki mu­siały pal­cem w wi­ny­lo­wej rę­ka­wiczce wy­grze­by­wać od­wod­nione gówna spo­mię­dzy mo­ich zwiot­cza­łych po­ślad­ków przy akom­pa­nia­men­cie mo­jego wy­cia i prze­kleństw. I tak co­dzien­nie. Nie było im ła­two, cza­sami po­trzeba było trzech osób, aby za­pa­no­wać nad moim cia­łem – pra­wie stu­ki­lo­wym, mio­ta­ją­cym się i de­mo­lu­ją­cym w kon­wul­sjach wszystko wo­kół.

Oprócz cier­pie­nia fi­zycz­nego po­pa­da­łem no­to­rycz­nie w stany de­pre­syjne, który na­si­lały się w go­dzi­nach po­ran­nych i wie­czor­nych, kiedy po­zo­sta­wa­łem zu­peł­nie sam w ciem­no­ści po­koju i pra­wie cał­ko­wi­tej ci­szy pa­nu­ją­cej na od­dziale. Nie po­tra­fi­łem stwier­dzić, kiedy pod wpły­wem sil­nych le­ków prze­ciw­bó­lo­wych za­pa­da­łem w sen, a kiedy mia­łem uro­je­nia prze­no­szące mnie w roz­ma­ite, świet­nie znane i wzbu­dza­jące pa­niczny strach miej­sca. Po­dob­nie to wy­glą­dało z ludźmi pra­cu­ją­cymi w nocy, któ­rych twa­rze były mi obce. Sta­łem się agre­sywny, czu­łem strach, pła­ka­łem i wy­dzwa­nia­łem w nocy do ro­dziny i przy­ja­ciół, bła­ga­jąc o na­tych­mia­stowy przy­jazd i ra­tu­nek z rąk wy­ima­gi­no­wa­nych opraw­ców, któ­rzy w mo­jej wy­obraźni po­da­wali tru­ci­znę za­miast le­ków i za­da­wali po­dej­rzane py­ta­nia, dzia­ła­jąc na moją uro­joną zgubę.

Pa­cjenci czę­sto – wła­ści­wie za­wsze – py­tają, czy kie­dyś od­zy­skają pełną spraw­ność. Mój men­tor ma­wia, że za­wsze może być le­piej niż dzi­siaj, ale ni­gdy nie bę­dzie tak, jak było przed uda­rem.

Pa­weł Ki­li­szek, fi­zjo­te­ra­peuta

Stan cał­ko­wi­tej utraty kon­troli nad roz­sąd­kiem i cia­łem po­wo­do­wał, że za­ta­pia­łem się w pra­gnie­niu ze­rwa­nia kon­taktu z re­al­nym świa­tem. Chcia­łem ucie­kać do miejsc, które ko­ja­rzyły mi się z bez­pie­czeń­stwem i spo­ko­jem, ta­kich jak gór­ski dom mo­jej ciotki. To o nim ma­ja­czy­łem każ­demu, kto chciał słu­chać – mia­łem non­sen­sowną po­trzebę od­twa­rza­nia jej prze­pi­sów ku­li­nar­nych, kar­mie­nia kur w po­bli­skim kur­niku czy wy­cie­czek do le­śnej ka­pliczki, którą za­pa­mię­ta­łem z dzie­cię­cych spa­ce­rów z ró­wie­śni­kami z po­bli­skiej wio­ski.

Zresztą w chwi­lach prze­bu­dze­nia chcia­łem jak naj­szyb­ciej wra­cać do świata swo­ich wspo­mnień, bo ten, który mnie ota­czał, był nie do znie­sie­nia. Prze­szłość stała się ucieczką, a jed­no­cze­śnie sta­ra­łem się roz­pacz­li­wie wy­cią­gnąć wnio­ski i od­po­wie­dzieć so­bie na py­ta­nie, gdzie po­peł­ni­łem błąd i ja­kim cu­dem z bajki, jaką było moje do­tych­cza­sowe ży­cie, prze­nio­słem się w ciągu jed­nej nocy w kosz­mar szpi­tala przy ulicy Ba­na­cha. Wie­dzia­łem, że mam już tylko dwa wyj­ścia – zmar­no­wać ten czas lub za­mie­nić go w lek­cję, która mo­gła mnie ura­to­wać. W tam­tym bo­le­snym okre­sie po gło­wie wciąż tłu­kła mi się pio­senka Johnny’ego Ca­sha, a wła­ści­wie Trenta Re­znora z Nine Inch Na­ils, któ­rego tekst stary co­un­tro­wiec przy­własz­czył so­bie pod ko­niec gorzko burz­li­wego ży­cia. Do­sko­nale pod­su­mo­wy­wała ona bez­tro­skę, non­sza­lan­cję i aro­gan­cję czło­wieka, który miał w ży­ciu wszystko i stra­cił jesz­cze wię­cej.

I hurt my­self to­day

Zra­ni­łem się dziś by

To see if I still pain

Móc po­czuć sie­bie znów

I Fo­cus on the pain

Na bólu sku­piam myśl

The only thing that’s real

On tylko prawdą jest

The Ne­edle te­ars a hole

Gdy igła drąży w głąb

The old fa­mi­lar sting

Zna­jomy czuję rytm

Try to kil lit all away

Chcę (nią) za­bić wszystko znów

But i re­mem­ber eve­ry­ting

W pa­mięci wszystko mam

What have I be­come?

Kimże sta­łem się

My swe­etest friend

Naj­słod­szy mój

Eve­ry­one I know goes away

Od­szedł bli­skich tłum

In the end

Taki ko­niec jest

Stan po blac­ko­ucie wraz z po­prze­dza­ją­cym go wy­le­wem były ni­czym in­nym jak plan­szą fi­na­łową, po któ­rej na­stę­pują już tylko na­pisy koń­cowe, na­zwi­ska twór­ców i głów­nych bo­ha­te­rów. W no­men­kla­tu­rze ga­min­go­wej można śmiało po­wie­dzieć, że do­tych­czas było tak, jak­bym w świe­cie GTA, w rytm gło­śnej mu­zyki ry­czą­cej z gło­śni­ków ab­sur­dal­nie dro­giego sa­mo­chodu, za­li­czał pa­nienki, do­pusz­cza­jąc się mniej lub bar­dziej kar­ko­łom­nych wy­stęp­ków. A te­raz – jak­bym prze­szedł jako żywy trup do uni­wer­sum Re­si­dent Evil i w ra­mach no­wej roz­grywki zbie­rał punkty, za­mknięty w escape ro­omie, który był moim spa­ra­li­żo­wa­nym ob­cym cia­łem i umy­słem.

Wszystko stało się za­gadką do roz­wi­kła­nia. Jak po­ru­szać lewą koń­czyną, nie­podatną na żadne ko­mendy, czym tak na­prawdę jest każdy przed­miot, jak się nim po­słu­gi­wać i do czego on służy. Na przy­kład ga­zeta, którą ktoś nie­opatrz­nie zo­sta­wił na bla­cie sto­lika przy moim szpi­tal­nym łóżku. Wi­dząc ją po raz pierw­szy, wie­dzia­łem, że to jest GA­ZETA. Wpierw jed­nak mu­sia­łem so­bie przy­po­mnieć, co to słowo ozna­cza, a po wzię­ciu jej do ręki sko­ja­rzyć, że li­tery na­leży uło­żyć w kom­plet wy­ra­zów i skła­dać z mo­zo­łem w ko­lejne zda­nia. W bo­le­snej kon­ster­na­cji za­czy­na­łem od pierw­szych li­ter, czy­ta­jąc w my­ślach słowa, po­tem zda­nia, aż wresz­cie uda­wało się nadać im sens. Nie pa­mię­tam już, ile czasu za­jął mi ten pro­ces. Po­dob­nie było z wi­szą­cym na ścia­nie ze­ga­rem, który na po­czątku był tylko zna­jo­mym okrą­głym przed­mio­tem z cy­frami za­pi­sa­nymi w kole, po któ­rym le­ni­wie po­ru­szały się strzałki. Na­prawdę sporo ob­ro­tów mi­nęło, za­nim zo­rien­to­wa­łem się, po co one się po­ru­szają. Albo te­le­fon – długo się na niego ga­pi­łem, za­nim zde­cy­do­wa­łem się go włą­czyć. Umie­jęt­ność dzwo­nie­nia przy­po­mniała mi się dość szybko, ale znacz­nie dłu­żej za­jęło mi na­pi­sa­nie wia­do­mo­ści tek­sto­wej. Ni­czym dziecko, mo­zol­nie wci­ska­łem na ekra­nie wszyst­kie ko­lo­rowe ikonki, spraw­dza­jąc ich funk­cje. Ba­wi­łem się in­tu­icyj­nie kciu­kiem i spraw­dza­łem za­war­tość pa­mięci, łap­czy­wie wy­do­by­wa­jąc wie­dzę zdła­wioną uda­rem. Im bar­dziej za­głę­bia­łem się w za­war­tość twar­dego dysku smart­fona, tym wię­cej pli­ków otwie­rało się w mo­jej gło­wie – zdję­cia, wy­da­rze­nia, osoby i sprawy, cza­sem bar­dzo mi bli­skie, a cza­sem ab­sur­dal­nie abs­trak­cyjne dla stanu świa­do­mo­ści, w któ­rym się znaj­do­wa­łem. Sur­fing po apli­ka­cjach za­mie­nił się w od­kry­wa­nie ar­chi­wum mo­jego do­tych­cza­so­wego ży­cia. Ta pa­mięć te­le­fo­niczna stała się spraw­niej­szą wer­sją tego, co kie­dyś było we mnie i co bo­le­śnie i mo­zol­nie wra­cało. Pa­trzy­łem na te pliki, wy­jąc w pu­stce po­koju, bo do­cie­rało do mnie, jak ogromne spu­sto­sze­nie spo­wo­do­wała krzep­nąca krew, która jesz­cze kil­ka­na­ście dni temu są­czyła się z pęk­nię­tego tęt­niaka. Ten mały ba­lo­nik na żyłce, który roz­go­ścił się w moim mó­zgu, był wiel­kim sym­bo­lem mo­jej bez­czel­nej non­sza­lan­cji i idio­tycz­nego braku wy­obraźni. To on przy­kuł mnie do łóżka, kom­plet­nie zda­nego na ła­skę oto­cze­nia, po­zba­wio­nego god­no­ści i tej pie­przo­nej pew­no­ści sie­bie, na któ­rej zbu­do­wa­łem ko­losa na (jak się oka­zało) gli­nia­nych no­gach. Ol­brzyma z mon­stru­al­nym ego upy­cha­nym w co­raz więk­szych sa­mo­cho­dach, miesz­ka­niach i na dział­kach, w ab­sur­dal­nie dro­gich ubra­niach i zbęd­nych ga­dże­tach, które za­mie­niły mój dom w skar­biec rze­czy tan­det­nych, smut­nych i nie­przy­dat­nych. Na te­le­fo­nie prze­glą­da­łem ob­razy z sank­tu­arium swo­jej próż­no­ści, z któ­rego stwo­rzy­łem szpi­tal dla kom­plek­sów. „Tak... le­piej, jak jest wię­cej”, ra­po­wał Joka z Ka­li­bra 44. A śpie­wał tę frazę w mo­jej gło­wie tak gło­śno, że w tym ha­ła­sie i cho­ler­nym ogro­mie wszyst­kiego nie chcia­łem sły­szeć ani wi­dzieć, że co­raz mniej miej­sca zo­staje dla nor­mal­no­ści.

Te ob­razy łą­czyły się w pro­jek­cje, które póź­niej od­twa­rza­łem w trak­cie far­ma­ko­lo­gicz­nych le­tar­gów. Zwie­dza­łem całe moje do­tych­cza­sowe ży­cie, naj­czę­ściej wra­ca­jąc do dzie­ciń­stwa. Był to okres tak bez­tro­ski, bez­pieczny i szczę­śliwy, że nie po­tra­fi­łem się z nim roz­stać. Na­wet w do­ro­słym od­po­wie­dzial­nym ży­ciu wciąż po­zo­sta­wa­łem dziec­kiem oto­czo­nym tro­skliwą opieką ro­dzi­ców w szczę­śli­wym domu, w któ­rym nie bra­ko­wało ni­czego. Tę­sk­ni­łem do mło­dzień­czych lat, gdy je­dy­nym moim zmar­twie­niem była oty­łość, która wraz z wej­ściem w okres doj­rze­wa­nia oka­zy­wała się co­raz więk­szym cię­ża­rem. Oglą­da­łem swoje od­bi­cie w lu­strze, na zdję­ciach i za każ­dym ra­zem czu­łem wstyd i fru­stra­cję. Dla­tego re­kom­pen­su­jąc de­fi­cyt fi­gury spor­towca, sta­łem się du­szą to­wa­rzy­stwa, przy­ją­łem rolę we­sołka, który mu­siał im­po­no­wać oto­cze­niu spraw­no­ścią dow­cipu. Nie by­łem piękny, więc ze wszyst­kich sił sta­ra­łem się być fajny. Spryt­nie opa­ko­wany w ten spo­sób kom­pleks oka­zał się dla mnie sku­tecz­nym sub­sty­tu­tem mą­dro­ści, ta­lent pla­styczny i mu­zyczny oraz dar do ję­zy­ków ob­cych wy­nie­siony z domu i z kil­ku­let­niego po­bytu za gra­nicą do­sko­nale wy­peł­niał luki w in­nych dzie­dzi­nach. Pew­nie dla­tego ni­gdy nie na­zy­wano mnie „gru­ba­sem” – moje śro­do­wi­sko na­zy­wało mnie piesz­czo­tli­wie Miś­kiem, ak­cep­tu­jąc mnie ta­kim, ja­kim by­łem.

Po­ję­cie in­no­ści w tym na­szym świe­cie jest co­raz bar­dziej styg­ma­ty­zu­jące i nie­bez­pieczne. Inny to zna­czy jaki? Przy­na­leży do jed­nego czy do dru­giego ple­mie­nia? Naj­czę­ściej ak­cep­tu­jemy lu­dzi pre­zen­tu­ją­cych ce­chy i war­to­ści, które sami wy­zna­jemy, a od­rzu­camy tych, któ­rzy my­ślą ina­czej. Po­dob­nie może być z oso­bami cho­rymi. Nie­które cho­roby, szcze­gól­nie te, które za­gra­żają ży­ciu, wzbu­dzają w lu­dziach silne emo­cje. I z jed­nej strony nie ma w tym nic dziw­nego, po­nie­waż w na­tu­ralny spo­sób pro­jek­tu­jemy na lu­dzi swoje wy­obra­że­nia tego, co czują, co dla nich jest do­bre lub złe, a z dru­giej zbyt rzadko py­tamy, jak na­prawdę czuje się osoba prze­ży­wa­jąca swoją cho­robę lub inny pro­blem ży­ciowy. Wszystko za­czyna się w domu, w szkole. To w tych miej­scach uczymy się sza­cunku i otwar­to­ści na in­ność.

Rolą te­ra­peuty jest po­moc oso­bie cho­rej, mię­dzy in­nymi w uświa­do­mie­niu so­bie swo­ich sil­nych stron, dzięki któ­rym ad­ap­ta­cja do cho­roby może być ła­twiej­sza. Przy­glą­damy się rów­nież wy­uczo­nym wzor­com, które szko­dzą i nie­rzadko pro­wa­dzą do po­waż­nych pro­ble­mów na­tury psy­chicz­nej. Dzi­siaj po­wstają już ośrodki opieki psy­cho­lo­gicz­nej prze­zna­czone dla osób cho­ru­ją­cych na cu­krzycę i to nie­sie na­dzieję, że już na po­czątku cho­roby cho­rzy będą mo­gli wpro­wa­dzić nie­odzowne zmiany w co­dzien­nym funk­cjo­no­wa­niu.

dr n. med. Ma­riola Ko­so­wicz, psy­cho­on­ko­log, psy­cho­te­ra­peuta, Kie­row­nik Za­kładu Psy­cho­on­ko­lo­gii

Na­to­miast Pani Grund­man ucząca mnie ję­zyka fran­cu­skiego w li­ceum imie­nia Ste­fana Ba­to­rego po­wta­rzała za­wsze: „Fi­gur­ski, z cie­bie to bę­dzie albo wiel­kie zero, albo wiel­kie coś”. Z ko­lei mój oj­ciec mó­wił, że je­stem na tyle cwany, by nie pla­so­wać się na końcu ogona kla­so­wego i to­wa­rzy­skiego, ale ja­kimś cu­dem jako ten ase­ku­rancko przed­ostatni. Te ucieczki od od­po­wie­dzial­no­ści były moim spo­so­bem na ży­cie. Jako kłamca do­sko­nały urzą­dza­łem swoje ży­cie to­wa­rzy­skie, oso­bi­ste i za­wo­dowe. Wkrótce sta­łem się kró­lem kom­pleksu i tan­dety i wła­śnie w ta­kim to­wa­rzy­stwie mia­łem prze­ko­nać się o war­to­ści swo­jego złud­nego po­czu­cia bez­pie­czeń­stwa, w któ­rym wy­ho­do­wa­łem sam sie­bie na sy­ba­rytę-sa­mo­bójcę.

W szpi­talu, w mo­men­tach prze­bły­sków świa­do­mo­ści, zda­wa­łem so­bie co­raz do­bit­niej sprawę z tego, że tryb nie­śmier­tel­no­ści, w któ­rym moja na­iw­ność ulo­ko­wała mnie na dłu­gie lata, wła­śnie się wy­czer­pał, a na ekra­nie w każ­dej chwili może cen­tral­nie wy­świe­tlić się na­pis GAME OVER.

*
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Pro­jekt okładkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska
Zdję­cie na pierw­szej stro­nie okładkiAn­drzej Dra­gan
Re­dak­cjaEwa No­sa­rzew­ska
Ko­rektaMar­tyna Ton­dera-Łep­kow­ska Mal­wina Kwiat­kow­ska
Co­py­ri­ght © by Mi­chał Fi­gur­ski 2023 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2023
ISBN 978-83-8360-005-5
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.