Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mów mi Michał. Michał Figurski.
Mam licencję na wszystko. Radio? Proszę bardzo. Gdy mam powiedzieć w porze największej słuchalności ogłaszając zabójcze wyniki wyborów: „Drodzy Państwo! KURWA MAĆ!” – nie ma problemu. Zorganizować koncert Perfectu w ścisłym centrum, zakorkować Warszawę o ósmej rano w poniedziałek i dogadać się z policją, żeby przed kamerami skuła Grzegorza Markowskiego? Przyjemność po mojej stronie. Poprowadzić program telewizyjny na żywo w trakcie udaru krwotocznego? Do usług.
To wszystko ja. Taki już jestem.
Tylko że to pozór. Mam osiemnaście lat, gdy słyszę wyrok: cukrzyca insulinozależna typu 1. Raz ważę 63 kilogramy, innym razem 136. Niemal tracę wzrok, a moje ciało się rozpada. Impreza trwa jednak w najlepsze, jutra przecież nie ma! Aż w końcu słyszę głos pielęgniarki: – Zamknij się wreszcie! Nie jesteś w telewizji!
Nie żyje się dwa razy, a tryb nieśmiertelności się skończył. W każdej chwili może pojawić się napis GAME OVER.
To moja historia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 311
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
All you need is love.
John Lennon
Rozdzierający czaszkę od wewnątrz ból połączony z przerażeniem, bo nie wiem, gdzie jestem, co się ze mną dzieje i co się stanie za chwilę. Zawieszony w próżni, nieświadomy miejsca, w którym się znajduję. Jakby w stanie lewitacji, pozbawiony jakiegokolwiek punktu odniesienia. Ciemność i głucha cisza, przerywane moim wrzaskiem, będącym próbą nabrania choćby odrobiny powietrza.
Tak wyglądały pierwsze sekundy mojego nowego życia, które rozpoczęło się około północy 15 września 2015 roku. Pomimo tak wielu wcześniejszych nocy spędzonych w szpitalach, tym razem darłem się jak nigdy wcześniej. Ciemność i cisza, w których próbowały odnaleźć się moje zmysły, wydały mi się zupełnie obce. Te same łóżka, ten sam zapach krochmalonej na sztywno pościeli, te same pobrzękiwania aparatury medycznej, te same dochodzące z oddali idiotyczne rozmowy o niczym, prowadzone przez znudzone pielęgniarki. Nawet ten sam fetor chorujących sąsiadów i ludzkich ciał w różnym stopniu rozkładu. Te same – a jednak wszystko niepokojąco nowe.
Czułem, jakbym został wydarty z jakiegoś ciepłego, bezpiecznie przytulnego łona. Do dziś tak naprawdę nie wiem, czy to nie śmierć tak troskliwie tuliła mnie w swoich ramionach, czy to przypadkiem nie u jej boku czułem się tak bezpiecznie? Przecież od lat byliśmy zaprzyjaźnieni i miałem świadomość, że wkrótce los złączy nas ze sobą na zawsze niczym skazanych na siebie kochanków. Na szczęście dałem dyla sprzed tego ołtarza, zachowując się zupełnie jak bohaterka taniej komedii romantycznej, ale okoliczności, w których się ocknąłem, nie były ani śmieszne, ani romantyczne. Zabrakło miejsca na ckliwy patos czy wzniosłą paralelę, albo przynajmniej błyskotliwy bon mot, że skoro z gówna powstałeś, to w gówno się obrócisz. Żadnej poezji!
Wszystko było brutalne i gwałtowne. Leżałem skąpany po samą brodę w mieszance własnej krwi, moczu i wieloelektrolitowego płynu izotonicznego, prawdopodobnie firmy Baxter. Dziesiątki kartonów tego płynu już od prawie dwóch lat zalegały w moim mieszkaniu – bez niego moje zniszczone chorobą nerki nie byłyby w stanie działać samodzielnie. Tym właśnie płynem w noc udaru wypełniona była moja otrzewna i teraz wylewał się on ze mnie strumieniem przez dziurę powstałą w brzuchu po własnoręcznie przeze mnie wyrwanym przed chwilą cewniku Tenckhoffa. Tym igielitowym łączniku między moim zrujnowanym ciałem a cyklerem, czyli sztuczną nerką, dzięki której w ogóle jeszcze mogłem myśleć o znośnym funkcjonowaniu w domu i w pracy na dwa etaty.
Cukrzyca wywołuje przewlekłe powikłania naczyniowe, czyli uszkadza układ krążenia i obwodowy układ nerwowy. To dotyczy całego organizmu. Jedynym narządem, który klinicznie nie ma znaczenia w cukrzycy i nie jest uszkadzany, są płuca. Nie wiemy dlaczego.
Mamy cztery rodzaje cukrzycy: typu 1, typu 2, cukrzycę w przebiegu innych chorób, np. trzustki lub różnych zaburzeń hormonalnych. Czwarty typ to cukrzyca u kobiet w ciąży.
Na zachorowanie na cukrzycę narażone są również osoby przyjmujące sterydy, te leki mogą bowiem podnosić poziom cukru w organizmie, a to sprzyja rozwojowi choroby. W takich sytuacjach należy wyleczyć chorobę wyjściową, wówczas cukier ma szansę wrócić do normy.
Najczęściej występującą z cukrzycą jest ta typu 2 – cierpi na nią 90 procent pacjentów. Prawie cała reszta choruje na cukrzycę typu 1. Jej przyczyną jest to, że organizm niszczy komórki produkujące insulinę, bo rozpoznaje je jako komórki obce, tak jakby to były bakterie czy wirusy. Dlaczego układ odpornościowy pacjenta z cukrzycą typu 1 głupieje i niszczy własne komórki? Nie wiem i nikt tego nie wie.
prof. dr hab. n. med. Leszek Czupryniak, diabetolog, kierownik Kliniki Diabetologii i Chorób Wewnętrznych WUM
To właśnie tę nową, okrutnie bolesną i nieznośną rzeczywistość musiałem jak najskuteczniej zagłuszyć wrzaskiem.
– Zamknij się wreszcie! Nie jesteś w telewizji! – usłyszałem kobiecy głos.
Należał do pielęgniarki w średnim wieku. Zrozumiałem to dopiero, gdy pochyliła się, wbijając we mnie wściekły, zmęczony nocnym dyżurem wzrok. Ujrzałem twarz pomarszczoną nikotyną i wieloletnią pracą za grosze w państwowej służbie zdrowia. Nie jestem pewien, czy tak było, ale kiedy dziś wspominam to zdarzenie, wydaje mi się, że pielęgniarka zaciskała dłoń na mojej szpitalnej koszuli w geście ulicznego bandziora, jakby chciała dać mi do zrozumienia, że wszelki opór jest bezcelowy i może tylko tragicznie pogorszyć i tak już fatalną sytuację, w jakiej się znalazłem. Dzięki tej kobiecie i temu zajściu dziś doskonale rozumiem, że nie było wyjścia – to musiała być zupełnie nowa rzeczywistość. W poprzednim życiu, kiedy wielokrotnie w podobnych okolicznościach za pysk i fraki szarpała mnie cukrzyca, nie robiło to na mnie najmniejszego wrażenia. Tym razem stało się inaczej. Zapragnąłem, żeby to wspomnienie zostało w mojej pamięci na stałe. Było jak dobry lub zły Bóg, jak Szczęśliwa Opatrzność, jak Wieczny Absolut czy też jak ktokolwiek inny, kto tamtej strasznej nocy zesłał tę babę przed moje oblicze, by wraz ze swoim radykalnym okrucieństwem przyniosła to, co mogłoby uratować mnie znacznie wcześniej – a czego brakowało w moim rozpieszczonym życiu od zawsze. Zwykły ludzki, być może bezwstydny, ale skuteczny i zbawienny STRACH.
Cukrzyca usypia czujność. Ludzie myślą, że to nieważna choroba, a ona uszkadza cały organizm. W zasadzie każdą komórkę naszego ciała, ponieważ wszystkie one są zbudowane z białek, które w cukrzycy mogą ulec uszkodzeniu i są zaopatrywane przez naczynia i nerwy. Dlatego też mówimy o cukrzycy jako o chorobie ogólnoustrojowej. Niestety, cukrzyca przez bardzo długi okres, właściwie prawie nigdy, nie boli. Dopiero wtedy, gdy dochodzi do niedokrwienia lub powstają nieprawidłowe sygnały w nerwach, pojawia się ból.
dr n. med. Arkadiusz Krakowiecki, diabetolog, internista, zajmuje się leczeniem stopy cukrzycowej
Z perspektywy kilku lat, które minęły od tamtych wydarzeń, wszystko przypomina mi raczej teledysk Prodigy do utworu Smack My Bitch Up – nieznośnie dynamiczny zlepek powyrywanych z kontekstu drastycznych i często bardzo brutalnych scen; przewijających się twarzy, miejsc i wydarzeń. Jego szalone tempo i znaczenie można zrozumieć dopiero chwilę po zakończeniu. W tym klipie elementem łączącym wszystkie sceny jest wszechobecna makabra, obserwowana z perspektywy głównej bohaterki. Dokładnie tak samo było w moim przypadku, z tą jednak różnicą, że treścią mojego filmu były ból, strach, wstyd i rozpacz niemożliwe do ujęcia obrazem. Wściekłość i furia nigdy nie przyszły, nie miałem na nie siły przez kilka kolejnych lat. Godziny spędzone w łóżku przeplatały się z wizytami załamanej rodziny oraz bezsilnie próbujących mnie pocieszać i wyrwać z totalnej apatii przyjaciół.
Ze szpitalnej sali numer 106 zapamiętałem tylko krzyż wiszący naprzeciw mojego łóżka. To właśnie tu obudziłem się po przeżytej cudem trepanacji czaszki i usunięciu potężnego krwiaka prawej półkuli mózgu. I w tej sali pojawiali się mniej lub bardziej przejęci moim stanem lekarze, a także mobilizujący do jakiegokolwiek działania rehabilitanci oraz pielęgniarki, troskliwie oporządzające moje na wpół bezwładne ciało, które przypominało raczej opakowanie na, w większości niedziałające, organy i ekskrementy. Wyłem dniami i nocami z powodu zaparć, wzdęć, kolek i gazów, które rozrywały mnie od wewnątrz, a w których pozbyciu się nie pomagały żadne leki. Pielęgniarki musiały palcem w winylowej rękawiczce wygrzebywać odwodnione gówna spomiędzy moich zwiotczałych pośladków przy akompaniamencie mojego wycia i przekleństw. I tak codziennie. Nie było im łatwo, czasami potrzeba było trzech osób, aby zapanować nad moim ciałem – prawie stukilowym, miotającym się i demolującym w konwulsjach wszystko wokół.
Oprócz cierpienia fizycznego popadałem notorycznie w stany depresyjne, który nasilały się w godzinach porannych i wieczornych, kiedy pozostawałem zupełnie sam w ciemności pokoju i prawie całkowitej ciszy panującej na oddziale. Nie potrafiłem stwierdzić, kiedy pod wpływem silnych leków przeciwbólowych zapadałem w sen, a kiedy miałem urojenia przenoszące mnie w rozmaite, świetnie znane i wzbudzające paniczny strach miejsca. Podobnie to wyglądało z ludźmi pracującymi w nocy, których twarze były mi obce. Stałem się agresywny, czułem strach, płakałem i wydzwaniałem w nocy do rodziny i przyjaciół, błagając o natychmiastowy przyjazd i ratunek z rąk wyimaginowanych oprawców, którzy w mojej wyobraźni podawali truciznę zamiast leków i zadawali podejrzane pytania, działając na moją urojoną zgubę.
Pacjenci często – właściwie zawsze – pytają, czy kiedyś odzyskają pełną sprawność. Mój mentor mawia, że zawsze może być lepiej niż dzisiaj, ale nigdy nie będzie tak, jak było przed udarem.
Paweł Kiliszek, fizjoterapeuta
Stan całkowitej utraty kontroli nad rozsądkiem i ciałem powodował, że zatapiałem się w pragnieniu zerwania kontaktu z realnym światem. Chciałem uciekać do miejsc, które kojarzyły mi się z bezpieczeństwem i spokojem, takich jak górski dom mojej ciotki. To o nim majaczyłem każdemu, kto chciał słuchać – miałem nonsensowną potrzebę odtwarzania jej przepisów kulinarnych, karmienia kur w pobliskim kurniku czy wycieczek do leśnej kapliczki, którą zapamiętałem z dziecięcych spacerów z rówieśnikami z pobliskiej wioski.
Zresztą w chwilach przebudzenia chciałem jak najszybciej wracać do świata swoich wspomnień, bo ten, który mnie otaczał, był nie do zniesienia. Przeszłość stała się ucieczką, a jednocześnie starałem się rozpaczliwie wyciągnąć wnioski i odpowiedzieć sobie na pytanie, gdzie popełniłem błąd i jakim cudem z bajki, jaką było moje dotychczasowe życie, przeniosłem się w ciągu jednej nocy w koszmar szpitala przy ulicy Banacha. Wiedziałem, że mam już tylko dwa wyjścia – zmarnować ten czas lub zamienić go w lekcję, która mogła mnie uratować. W tamtym bolesnym okresie po głowie wciąż tłukła mi się piosenka Johnny’ego Casha, a właściwie Trenta Reznora z Nine Inch Nails, którego tekst stary countrowiec przywłaszczył sobie pod koniec gorzko burzliwego życia. Doskonale podsumowywała ona beztroskę, nonszalancję i arogancję człowieka, który miał w życiu wszystko i stracił jeszcze więcej.
I hurt myself today
Zraniłem się dziś by
To see if I still pain
Móc poczuć siebie znów
I Focus on the pain
Na bólu skupiam myśl
The only thing that’s real
On tylko prawdą jest
The Needle tears a hole
Gdy igła drąży w głąb
The old familar sting
Znajomy czuję rytm
Try to kil lit all away
Chcę (nią) zabić wszystko znów
But i remember everyting
W pamięci wszystko mam
What have I become?
Kimże stałem się
My sweetest friend
Najsłodszy mój
Everyone I know goes away
Odszedł bliskich tłum
In the end
Taki koniec jest
Stan po blackoucie wraz z poprzedzającym go wylewem były niczym innym jak planszą finałową, po której następują już tylko napisy końcowe, nazwiska twórców i głównych bohaterów. W nomenklaturze gamingowej można śmiało powiedzieć, że dotychczas było tak, jakbym w świecie GTA, w rytm głośnej muzyki ryczącej z głośników absurdalnie drogiego samochodu, zaliczał panienki, dopuszczając się mniej lub bardziej karkołomnych występków. A teraz – jakbym przeszedł jako żywy trup do uniwersum Resident Evil i w ramach nowej rozgrywki zbierał punkty, zamknięty w escape roomie, który był moim sparaliżowanym obcym ciałem i umysłem.
Wszystko stało się zagadką do rozwikłania. Jak poruszać lewą kończyną, niepodatną na żadne komendy, czym tak naprawdę jest każdy przedmiot, jak się nim posługiwać i do czego on służy. Na przykład gazeta, którą ktoś nieopatrznie zostawił na blacie stolika przy moim szpitalnym łóżku. Widząc ją po raz pierwszy, wiedziałem, że to jest GAZETA. Wpierw jednak musiałem sobie przypomnieć, co to słowo oznacza, a po wzięciu jej do ręki skojarzyć, że litery należy ułożyć w komplet wyrazów i składać z mozołem w kolejne zdania. W bolesnej konsternacji zaczynałem od pierwszych liter, czytając w myślach słowa, potem zdania, aż wreszcie udawało się nadać im sens. Nie pamiętam już, ile czasu zajął mi ten proces. Podobnie było z wiszącym na ścianie zegarem, który na początku był tylko znajomym okrągłym przedmiotem z cyframi zapisanymi w kole, po którym leniwie poruszały się strzałki. Naprawdę sporo obrotów minęło, zanim zorientowałem się, po co one się poruszają. Albo telefon – długo się na niego gapiłem, zanim zdecydowałem się go włączyć. Umiejętność dzwonienia przypomniała mi się dość szybko, ale znacznie dłużej zajęło mi napisanie wiadomości tekstowej. Niczym dziecko, mozolnie wciskałem na ekranie wszystkie kolorowe ikonki, sprawdzając ich funkcje. Bawiłem się intuicyjnie kciukiem i sprawdzałem zawartość pamięci, łapczywie wydobywając wiedzę zdławioną udarem. Im bardziej zagłębiałem się w zawartość twardego dysku smartfona, tym więcej plików otwierało się w mojej głowie – zdjęcia, wydarzenia, osoby i sprawy, czasem bardzo mi bliskie, a czasem absurdalnie abstrakcyjne dla stanu świadomości, w którym się znajdowałem. Surfing po aplikacjach zamienił się w odkrywanie archiwum mojego dotychczasowego życia. Ta pamięć telefoniczna stała się sprawniejszą wersją tego, co kiedyś było we mnie i co boleśnie i mozolnie wracało. Patrzyłem na te pliki, wyjąc w pustce pokoju, bo docierało do mnie, jak ogromne spustoszenie spowodowała krzepnąca krew, która jeszcze kilkanaście dni temu sączyła się z pękniętego tętniaka. Ten mały balonik na żyłce, który rozgościł się w moim mózgu, był wielkim symbolem mojej bezczelnej nonszalancji i idiotycznego braku wyobraźni. To on przykuł mnie do łóżka, kompletnie zdanego na łaskę otoczenia, pozbawionego godności i tej pieprzonej pewności siebie, na której zbudowałem kolosa na (jak się okazało) glinianych nogach. Olbrzyma z monstrualnym ego upychanym w coraz większych samochodach, mieszkaniach i na działkach, w absurdalnie drogich ubraniach i zbędnych gadżetach, które zamieniły mój dom w skarbiec rzeczy tandetnych, smutnych i nieprzydatnych. Na telefonie przeglądałem obrazy z sanktuarium swojej próżności, z którego stworzyłem szpital dla kompleksów. „Tak... lepiej, jak jest więcej”, rapował Joka z Kalibra 44. A śpiewał tę frazę w mojej głowie tak głośno, że w tym hałasie i cholernym ogromie wszystkiego nie chciałem słyszeć ani widzieć, że coraz mniej miejsca zostaje dla normalności.
Te obrazy łączyły się w projekcje, które później odtwarzałem w trakcie farmakologicznych letargów. Zwiedzałem całe moje dotychczasowe życie, najczęściej wracając do dzieciństwa. Był to okres tak beztroski, bezpieczny i szczęśliwy, że nie potrafiłem się z nim rozstać. Nawet w dorosłym odpowiedzialnym życiu wciąż pozostawałem dzieckiem otoczonym troskliwą opieką rodziców w szczęśliwym domu, w którym nie brakowało niczego. Tęskniłem do młodzieńczych lat, gdy jedynym moim zmartwieniem była otyłość, która wraz z wejściem w okres dojrzewania okazywała się coraz większym ciężarem. Oglądałem swoje odbicie w lustrze, na zdjęciach i za każdym razem czułem wstyd i frustrację. Dlatego rekompensując deficyt figury sportowca, stałem się duszą towarzystwa, przyjąłem rolę wesołka, który musiał imponować otoczeniu sprawnością dowcipu. Nie byłem piękny, więc ze wszystkich sił starałem się być fajny. Sprytnie opakowany w ten sposób kompleks okazał się dla mnie skutecznym substytutem mądrości, talent plastyczny i muzyczny oraz dar do języków obcych wyniesiony z domu i z kilkuletniego pobytu za granicą doskonale wypełniał luki w innych dziedzinach. Pewnie dlatego nigdy nie nazywano mnie „grubasem” – moje środowisko nazywało mnie pieszczotliwie Miśkiem, akceptując mnie takim, jakim byłem.
Pojęcie inności w tym naszym świecie jest coraz bardziej stygmatyzujące i niebezpieczne. Inny to znaczy jaki? Przynależy do jednego czy do drugiego plemienia? Najczęściej akceptujemy ludzi prezentujących cechy i wartości, które sami wyznajemy, a odrzucamy tych, którzy myślą inaczej. Podobnie może być z osobami chorymi. Niektóre choroby, szczególnie te, które zagrażają życiu, wzbudzają w ludziach silne emocje. I z jednej strony nie ma w tym nic dziwnego, ponieważ w naturalny sposób projektujemy na ludzi swoje wyobrażenia tego, co czują, co dla nich jest dobre lub złe, a z drugiej zbyt rzadko pytamy, jak naprawdę czuje się osoba przeżywająca swoją chorobę lub inny problem życiowy. Wszystko zaczyna się w domu, w szkole. To w tych miejscach uczymy się szacunku i otwartości na inność.
Rolą terapeuty jest pomoc osobie chorej, między innymi w uświadomieniu sobie swoich silnych stron, dzięki którym adaptacja do choroby może być łatwiejsza. Przyglądamy się również wyuczonym wzorcom, które szkodzą i nierzadko prowadzą do poważnych problemów natury psychicznej. Dzisiaj powstają już ośrodki opieki psychologicznej przeznaczone dla osób chorujących na cukrzycę i to niesie nadzieję, że już na początku choroby chorzy będą mogli wprowadzić nieodzowne zmiany w codziennym funkcjonowaniu.
dr n. med. Mariola Kosowicz, psychoonkolog, psychoterapeuta, Kierownik Zakładu Psychoonkologii
Natomiast Pani Grundman ucząca mnie języka francuskiego w liceum imienia Stefana Batorego powtarzała zawsze: „Figurski, z ciebie to będzie albo wielkie zero, albo wielkie coś”. Z kolei mój ojciec mówił, że jestem na tyle cwany, by nie plasować się na końcu ogona klasowego i towarzyskiego, ale jakimś cudem jako ten asekurancko przedostatni. Te ucieczki od odpowiedzialności były moim sposobem na życie. Jako kłamca doskonały urządzałem swoje życie towarzyskie, osobiste i zawodowe. Wkrótce stałem się królem kompleksu i tandety i właśnie w takim towarzystwie miałem przekonać się o wartości swojego złudnego poczucia bezpieczeństwa, w którym wyhodowałem sam siebie na sybarytę-samobójcę.
W szpitalu, w momentach przebłysków świadomości, zdawałem sobie coraz dobitniej sprawę z tego, że tryb nieśmiertelności, w którym moja naiwność ulokowała mnie na długie lata, właśnie się wyczerpał, a na ekranie w każdej chwili może centralnie wyświetlić się napis GAME OVER.