Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Krzesimir Dębski, znany kompozytor, przez całe życie żył w cieniu rzezi wołyńskiej. Jego rodzice cudem uratowali się z pogromu, jaki urządzili Ukraińcy z UPA we wsi Kisielin i okolicach, gdzie zginęło okrutną śmiercią kilkudziesięciu Polaków. Relacje świadków tej rzezi, w tym rodziców Krzesimira Dębskiego, są wstrząsającym świadectwem ludobójstwa.
Krzesimir Dębski: był 11 lipca 1943 roku, Krwawa Niedziela na Wołyniu. W tym dni nacjonaliści z Ukraińskiej Powstańczej Armii wtargnęli do domów i kościołów w wołyńskich miastach i wsiach, by pozabijać Polaków zebranych na sumach. Napadli też na kościół w Kisielinie, gdzie na mszę poszli moi rodzice. Ta niedziela była dniem rozpoczynającym masakrę. Wcześniej zdarzały się mordy, ale od tej niedzieli zaczęła się rzeź. Urodziłaem się dziesięć lat później, jednak kolejne godziny 11 lipca 1943 r. znam z relacji rodziców, jakbym sam je przeżył. Mama z ojcem uciekli z pogromu, Ukraińcy jednak porwali i zabili mojego dziadka i babcię. PO LATACH POSZUKIWAŃ SPOTKAŁEM ICH MORDERCĘ.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 174
Copyright © Krzesimir Dębski, Czerwone i Czarne
Projekt okładki Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Zdjęcia Bartłomiej Molga, archiwum prywatne autora
Redaktor prowadząca Katarzyna Litwińczuk
Redakcja Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin
Korekta Małgorzata Ablewska, Katarzyna Szol
Skład Tomasz Erbel
Wydawca Czerwone i Czarne Sp. z o.o. S.K.A.Rynek Starego Miasta 5/7 m. 5 00-272 Warszawa
Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. sp. j. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki www.olesiejuk.pl
ISBN 978-83-7700-259-9
Moi rodzice zaręczyli się na plebanii kościoła w Kisielinie, na piętrze, w mieszkaniu księdza. Przez okna wpadały granaty, w uszach dudniły strzały, płonęły drzwi i dach. Mama miała 18 lat, a ojciec 21. Ojciec prosił mamę o rękę już kilka miesięcy wcześniej, ale powiedziała mu, że jest za młoda i nie wie, co to miłość. Teraz jednak zaręczyli się, bo nie wiedzieli, czy przeżyją.
Był 11 lipca 1943 r., Krwawa Niedziela na Wołyniu. W tym dniu nacjonaliści z Ukraińskiej Powstańczej Armii wtargnęli do kościołów i domów w wołyńskich miastach i wsiach, by pozabijać Polaków zebranych na sumach. Napadli też na kościół w Kisielinie, gdzie na mszę poszli moi rodzice.
Ta niedziela była dniem rozpoczynającym masakrę. Wcześniej zdarzały się mordy, ale od tej niedzieli zaczęła się rzeź. Upowcy zaatakowali 99 miejscowości. Napadali na domostwa, wywlekali rodziny, łapali uciekających, podpalali ukrywających się. Strzelali, dźgali widłami, tłukli w głowy siekierami, podrzynali gardła kosami. Mordowali dzieci, ich rodziców, ciężarne kobiety i starców. Nikogo nie było im szkoda. W sumie zabili około 90 tys. Polaków. To była potężna akcja metodycznego eliminowania ich z Wołynia. Wielka etniczna czystka, w której ginęli także Czesi, Ormianie i inaczej myślący Ukraińcy. Wcześniej nacjonaliści UPA pomagali Niemcom w Holocauście. Celem tego bezwzględnego ludobójstwa było przygotowanie jednorodnego etnicznie terenu, by na Wołyniu była Ukraina.
Tej niedzieli na mszę w Kisielinie przyszli Polacy z tego miasteczka i okolicznych wsi. Banderowcy otoczyli kościół i czekali, aż msza się skończy i ludzie zaczną wychodzić prosto pod ich lufy i siekiery. Kiedy jednak ludzie zobaczyli, co się dzieje przed kościołem, przerażeni cofnęli się do środka. Próbowali się chować. Cztery osoby ukryły się pod dachem. Kilkadziesiąt innych pobiegło na połączoną z kościołem plebanię, schodami na piętro do mieszkania księdza. 80 osób zostało w kościele. Banderowcy wywlekli ich na dziedziniec, zaprowadzili pod dzwonnicę, zdarli z nich ubrania, by się nie podziurawiły od kul, i po kolei rozstrzeliwali, przebijali bagnetami.
Moi rodzice przeżyli dzięki temu, że się nie poddali. Wraz z kilkunastoma innymi osobami zabarykadowali się na przylegającej do kościoła plebanii, a ojciec, który był w konspiracji ZWZ, zorganizował obronę. Przez 11 godzin odpierali atak. Odrzucali wpadające przez okna granaty, gasili podpalone drzwi, odpychali drabiny, po których wbiegali Ukraińcy z nożami, rzucali w nich cegłami. Cztery osoby zginęły, sześć zostało rannych. W nocy Ukraińcy odeszli spod kościoła.
Ojca zranił wybuchający granat. Leżał na łóżku proboszcza z rozerwaną nogą, a z tętnicy pod kolanem biła mu krew jak z fontanny. Matka robiła mu opatrunki z podszewki oderwanej z płaszcza i zaciskała nogę paskiem. Tamowała krwotok. Musiała jednak popuszczać ucisk, bo noga robiła się sina. Wtedy jednak znowu lała się krew, więc mama nie mogła popuszczać na długo. Nie było wody, więc zwilżała ojcu usta zsiadłym mlekiem, które ksiądz nastawił poprzedniego dnia. Uratowała mu życie.
Kiedy po ucieczce z kościoła ponownie spotkała ojca, nie miał już nogi, którą opatrywała. Ranę zaatakowała gangrena, jedynym ratunkiem była amputacja przeprowadzona bez znieczulenia w niemieckim szpitalu we Włodzimierzu Wołyńskim. Mama żałowała, że po zaręczynach nie mogła nigdy z ojcem zatańczyć.
Moi rodzice zdołali uciec z pogromu dzięki pomocy ukraińskiej rodziny Parfeniuków. Znaleźli bezpieczne miejsce z dala od Kisielina. Uratowali się i dzięki temu jestem na świecie. Ukraińcy jednak porwali i zabili mojego dziadka i babcię, rodziców ojca.
Mój ojciec miał genialną pamięć. To dar i przekleństwo jednocześnie, bo z najdrobniejszymi szczegółami pamiętał okropne wydarzenia z przeszłości. Miał też talent malarski, więc dawał upust pamięci, malując obrazy. Na ścianach w domu rodziców wisiały odmalowane z największą szczegółowością panoramy i pejzaże Kisielina. Domy na obrazach stoją dokładnie tak, jak tam stały, przed nimi te same ogródki, a w ogródkach kwiaty, ten sam układ ulic. Odtwarzał drobiazgowo wszystkie istotne obiekty i fakty.
Malował też sceny masakry w kościele i przed nim. Kule przebijające ludziom plecy, ogień skaczący po dachach. Ojciec komponował również utwory upamiętniające Wołyń – symfoniczne i wokalno-instrumentalne. Przed jego oczami wciąż przelatywał film z tamtymi wydarzeniami. Nie uwolnił się od niego przez całe życie. Potrzeba malowania tamtego świata była tym większa, że już go nie było. Z kościoła zostały ruiny, Kisielin zwiądł i zmarniał, sąsiednie miejscowości przestały istnieć, po domach Polaków zostały kawałki fundamentów i stare drzewa owocowe, teraz zarośnięte przez las. Ojciec czuł, że na swój sposób ratuje to, co przepadło, odtwarzał dawny świat, pozostawiając po nim w ten sposób ślad.
Chociaż był pogodnym człowiekiem, można powiedzieć nawet, że niezwykłym optymistą, to ludobójstwo, które przetrwał, zostało z nim na całe życie. Żyliśmy tym w domu wszyscy, ja i moi bracia, bo rodzice opowiadali o swoich dobrych i złych doświadczeniach. Aż w końcu ojciec postanowił napisać o tym książkę. Zapisać gruntownie Kisielin w ludzkiej pamięci.
Nosił się z tym pomysłem od wczesnej młodości. Długo jednak rozmyślał, jak zabrać się do realizacji. Raz widział tę książkę jako powieść historyczną, innym razem jako dramat obyczajowy, a czasami nawet jako powieść humorystyczną w stylu Pereł i wieprzów Kornela Makuszyńskiego. Z czasem malały w nim ambicje pisarskie, a rosły malarskie, aż pojechał na swoją trzecią wyprawę na Wołyń. Wtedy dojrzał w nim zamiar pisania. Stojąc w kisielińskim kościele, czyli nad mogiłą pomordowanych w nim sąsiadów, uznał, że najlepszym pomnikiem dla nich będzie książka o tym, co się z nimi i innymi stało. Postanowił napisać coś w rodzaju monografii Kisielina. Kronikę miasteczka, jego mieszkańców. Niestety, pokaźną częścią tej książki musiał być opis śmierci.
Zaczął zbierać dokumentację. Robił to, jak to on, skrupulatnie, rzetelnie, dokładnie. Docierał do ludzi – tych, którzy przeżyli, albo do ich rodzin. Latami prowadził korespondencję z ocalałymi mieszkańcami. Rozmawiał z nimi, pisał listy, prosił o relacje, zdjęcia, każde najmniejsze choćby wspomnienie. Dokumentował nazwiska, rodziny i ich los. Pamiętał, kto w której mieszkał zagrodzie, ile miał dzieci, i zapisywał wszystko. Moja mama pomagała mu w zbieraniu tych informacji. To było dzieło jego życia, a też ich wspólna psychoterapia.
Ojciec pisze o Kisielinie i „kręgu kościoła kisielińskiego”, bo taką sobie wybrał metodę. Chodziło o miejscowości, z których ludzie przyszli na mszę do kościoła 11 lipca. Stworzył z nich wspólnotę przelanej krwi. Opisuje oblężenie kościoła i dalszą rzeź trwającą aż do września.
Jest szczegółowy jak archiwista. Nie tylko zebrał słowne relacje, ale także odtworzył wszelkie informacje dotyczące miejscowości, o których pisał. Statystyki demograficzne poszczególnych miejscowości, ich topografię. Do każdego opisu dołączone są narysowana przez niego mapka oraz rysunki domów i ulic. Są też rysunki i grafiki ilustrujące na przykład, jak wyglądały stogi, sprzęty domowe itp. Opisał historię najważniejszych rodów. Wymienił i opisał działające tam instytucje rządowe i samorządowe, jak działały policja, administracja, poczta, ważniejsze budynki. Opisał codzienne życie, zabawy, święta, jak żyły ze sobą różne narodowości. Z czego utrzymywali się ludzie, gdzie były żyzne ziemie, a gdzie byle jakie. Gdzie była dobra woda, a gdzie taka, która „szybko zaczynała śmierdzieć”, jaki kształt miały gonty na dachach, płoty przed domami oraz studzienne żurawie. Udokumentował, jak przebiegały melioracja, budowy dróg i ich wpływ na przyrodę. Zajmowały go nawet takie szczegóły, jakie kto palił papierosy i kto kupił pierwszy motocykl czy samochód. Jego pamięć do szczegółów znowu znalazła ujście w opisach takich drobiazgów, o których nie pamiętali sami bohaterowie tych historii. Co najdziwniejsze, ojciec urodził się przecież we Lwowie, a zamieszkał wraz z rodziną w Kisielinie dopiero jako nastolatek. Uczył się w gimnazjum i w liceum w Łucku, i u pijarów w Lubieszowie (tam gdzie Tadeusz Kościuszko), tak więc w domu w Kisielinie bywał tylko w czasie świąt i wakacji. Zapamiętał jednak w tak krótkim czasie zdumiewająco dużo informacji.
W drugiej części książki odtworzył z zegarmistrzowską precyzją to, co zostało unicestwione. Opisał chwila po chwili atak na kościół i jego obronę, w której z mamą uczestniczył. Co ciekawe, nie pisze tam o mamie „moja przyszła żona” – jak wszystkich, także i ją przedstawia z imienia i nazwiska, czyli Aniela Sławińska. O swoim bracie, który razem z nim ratował życie swoje i innych przed hordą napastników, pisze: „ranny Jerzy Dębski”. O hordzie morderców pisze: „upowcy i Ukraińcy”. Żadnych emocji, czyste fakty. Opisuje, ile osób zginęło w poszczególnych wsiach i w jaki sposób, w tabelach zamieszcza listę ich nazwisk. Prezentuje relacje ludzi, którzy opowiadają bez niedomówień o tym, jak ginęli dzieci i dorośli. Nie komentuje tego, po prostu cytuje. Okrucieństwo komentuje się samo.
Myślę, że praca nad tą książką była potrzebna obojgu rodzicom. Pomogła im przywrócić część ich historii. Nie chodzi tylko o ujawnienie zbrodni, ale także o wskrzeszenie pamięci o unicestwionych miejscowościach i przypomnienie ich mieszkańców. Opuszczając swoje strony, uciekali przecież przed śmiercią, ratowali się, nie brali żadnych rodzinnych pamiątek, wszystko zostało w domach i przepadło wraz z nimi. Spłonęło, zniszczało albo zostało rozkradzione przez sąsiadów. Książka pełni więc też rolę skrzyni z rodzinnymi pamiątkami.
W końcu napisał swoje dzieło, 550 stron zatytułowanych Było sobie miasteczko, opowieść wołyńska. Zbudował pomnik, przywrócił pamięć swojej części tego regionu. To było jego zadanie, jego misja. Po jego śmierci wydałem tę książkę. Teraz sam piszę swoją, bo też nie mogę poczuć się spokojnie, dopóki rzeź na Wołyniu nie zostanie właściwie nazwana. Wykorzystuję tu dzieło ojca, obszernie je cytuję, bo suche fakty na temat następujących po sobie nieubłagalnie okrutnych śmierci powinny być przytaczane, by budzić pamięć.
Kiedy ojciec pracował nad książką, atmosfera w domu była ciężka. Przeżywał na nowo obrazy, których nie mógł zapomnieć. Był nerwowy, dręczyły go skurcze mięśni i fantomowe bóle po amputowanej nodze. Wszyscy przeżywaliśmy wtedy Wołyń na nowo.
Zebrał relacje 80 świadków z Kisielina i okolicznych wsi. Do świadków zagłady kilku miejscowości nie dotarł, bo nikt nie przeżył, albo przeżył, ale nie chciał mówić. Niektórzy starzy ludzie nie byli w stanie wspominać, cierpieli na otępienie, chorowali. Inni nie chcieli wracać do bolesnych wspomnień, było to dla nich za trudne. Pisał na przedwojennej, wyprodukowanej w Polsce maszynie do pisania z ukraińskimi czcionkami. Kiedy w 1991 r. Ukraina uzyskała niepodległość, posłał ją ukraińskiemu MSZ jako dar.
Ojciec, pracując nad książką, zaznaczał, że nie kieruje się rewanżyzmem, chęcią odwetu. Nie chodziło mu o to, żeby poczuć satysfakcję z obnażenia zbrodniarzy. Chciał szczegółowo rozliczyć straty. Dlatego książka jest do bólu sucha, czasami przypomina kronikę. A że opisuje niewyobrażalne okrucieństwa, tym trudniej ją się czyta.
Krzesimir Dębski
Jedenastego lipca 1943 r. rano moja mama lepiła z siostrą pierogi na niedzielne śniadanie. Zawsze w niedzielę jedli pierogi, taki mieli rodzinny zwyczaj. Lepiły ruskie, jednak na Wołyniu pierogi z kartofli i sera nazywały się warszawskie.
Mama miała 18 lat, a jej siostra 15. Były młode, wesołe, miały dobre humory, więc przy lepieniu śpiewały. Nie zdziwiły się, kiedy do kuchni weszła stara Ukrainka, usiadła przy stole i przyglądała się, jak dziewczyny pracują. Znały ją dobrze. Mieszkała w ziemiance, która ostała się jeszcze z nędznych lat dwudziestych, kiedy w zniszczonym po I wojnie Kisielinie domy były zburzone, a ludzie żyli w ubóstwie. Stara kobieta nadal była biedna. Nie miała rodziny, nie miała gospodarstwa, zarabiała na chleb, pracując u sąsiadów. Sprzątała domy, myła podłogi, a w piątki chodziła do Żydów pomagać im w przygotowaniach do szabasu. Służyła też u rodziców mojej mamy, była więc z nimi zaprzyjaźniona. Idąc przez miasteczko, zachodziła do nich nawet wtedy, gdy dziadek nie miał dla niej nic do roboty. Jak przyszła w porze obiadu, to dostawała obiad. Jak zaszła w porze śniadania, to śniadanie.
W niedzielę 11 lipca przyszła na śniadanie, bardzo lubiła pierogi. Siedziała więc i patrzyła, jak dziewczyny lepią, i słuchała, jak śpiewają. Aż w pewnym momencie przerwała im i kiwając głową, powiedziała: „Dzieci! I wam się jeszcze chce śpiewać?”. Według mojej mamy patrzyła na nie, jak na przyszłe ofiary, na które jest już wydany wyrok, tyle że one wtedy tego nie zauważyły. Nie ostrzegła ich, nie powiedziała: „Nie idźcie do kościoła, bo was tam zatłuką”. Tylko zjadła pierogi i poszła do siebie. A moja mama i jej siostra poszły do kościoła.
Tego dnia wydarzyła się jeszcze jedna symptomatyczna rzecz: nabożeństwo w cerkwi zostało odwołane. Wygląda na to, że sporo osób wiedziało, co się stanie w południe, ale nikt nie kiwnął palcem, żeby ostrzec przed tym swoich sąsiadów.
Rodzice mojej mamy i rodzice mojego ojca zostali tego dnia w domu. Aniela Sławińska i Włodzimierz Sławosz Dębski – moi późniejsi rodzice – byli na mszy. Nie byli jeszcze wtedy parą, znali się, lubili, interesowali się sobą, ale dopiero tego dnia wieczorem postanowili zostać małżeństwem.
Urodziłem się dziesięć lat później, jednak kolejne godziny 11 lipca 1943 r. znam, jakbym sam je przeżył. Bo ten dzień został w moich rodzicach już na zawsze, pamiętali do końca życia każdy szczegół, wspominali i spisywali swoje relacje. Opowiadając o tej niedzieli, przytoczę je. Niech to będzie ich własna opowieść. Cytuję spisane wspomnienia mamy i fragmenty książki ojca, w której opisuje szczegółowo to, co widział on sam i inni, których poprosił o relacje. Opowiadają o tym dniu chłodno, rzeczowo, bez nienawiści, jakby pisali kronikę. Może właśnie dlatego ich opowieści są tak wstrząsające.
Ja z rodzicami.
Na tydzień przed napadem na kościół nie można było chodzić do lasu. Upowcy rozstawili czujki, które pilnowały, by nikt nie zobaczył, co tam się dzieje. Wszyscy zaczęli mówić, że w lesie szkoli się banda. Tuż przed ową straszną niedzielą 11 lipca do Kisielina przyjechał z Woronczyna mój przyszły mąż. Uciekł z tej miejscowości, gdzie się zajmował tworzeniem struktur konspiracyjnych. Jak zobaczył, że kilku Ukraińców idzie w kierunku chałupy, w której mieszkał, wyskoczył przez okno i ruszył w pole. Nie wiedział, kim są, ale słusznie przypuszczał, że idą po niego. Nie pomylił się. Ci zaczęli za nim strzelać. Lekko go ranili w nogę i dlatego przyjechał do domu, żeby się wyleczyć. Jego ojciec był przecież lekarzem. Gdyby nie przyjechał i nie przyszedł do kościoła, to Ukraińcy wymordowaliby wszystkich Polaków, którzy byli na mszy świętej. To on rzucił hasło, że trzeba się bronić i nie dać się Ukraińcom. O tym, że mord jest przygotowany, większość Ukraińców zapewne wiedziała. Nikt z nich Polaków jednak nie ostrzegł, że ich ziomkowie zamierzają dokonać mordów na swych sąsiadach.
10 lipca pojawiła się nowa grupa upowców w lesie kisielińskim. Widać było, jak chodzili skrajem lasu. Czasem wybiegali na łąki, jak gdyby były to ćwiczenia w natarciu.
W niedzielę rano 11 lipca wchodzili do wielu domów, aby się umyć i napić czegoś ciepłego. Weszło też dwóch do Kraszewskich, tych naprzeciw Kanełyka Kaliszuka. Po skorzystaniu z usług jeden z nich powiedział: Czoho dywyteś na nas jak na banditiw? (Dlaczego patrzycie na nas jak na bandytów?).
Dzień 11 lipca był bardzo pochmurny. Około godz. 11 zaczął padać deszcz. Ludzie szybko wchodzili do kościoła. Nabożeństwo odbyło się bez przeszkód, normalnie. Ja jak zwykle poszłam na chór, należałam bowiem do kościelnego chóru, który zawsze śpiewał podczas nabożeństw. Na koniec jak zwykle wykonaliśmy Żegnaj,Królowo.
Ludzie, jak zwykle w niedzielę ciągnęli na sumę z okolicznych wiosek, ale nieliczni. W czasie mszy ktoś się zorientował i szeptano, że coś się dzieje, bo w pobliżu domów okalających kościół od zachodu i północy kręcą się uzbrojeni Ukraińcy. Po nabożeństwie chór jak zwykle zaśpiewał Żegnaj, Królowo. Ludzie zaczęli wychodzić. Wtedy ze wszystkich stron nadbiegli upowcy.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.