Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
39 osób interesuje się tą książką
Historia niedoszłej ofiary seryjnego mordercy.
„Czasami fantazjował, że upada jak Ikar. Sam również najchętniej odleciałby w przestworza na skrzydłach wykonanych z kawałków kartonu połączonych srebrną taśmą izolacyjną. I czuł, że kompletnie nikt by nie płakał nad jego upadkiem”.
Francisowi od dziecka powtarzano dwie rzeczy: po pierwsze, że odziedziczył imię po ojcu, a po drugie, że stary Frank był złym człowiekiem.
Chociaż życie w ubogiej dzielnicy niewielkiego Heywood nie należało do najłatwiejszych, z Francisem obchodziło się czasami wyjątkowo okrutnie. Ale czy jako syn potwora zasługiwał na więcej?
Chłopak zaakceptował fakt, że matka za nim nie przepada, brat wstydzi się go przed znajomymi, a ojczymowi powinien schodzić z drogi. I choć momentami marzył, by zniknąć, przywykł do takich realiów. To się jednak zmieniło, gdy już jako nastolatek Francis skupił na sobie uwagę osoby zdolnej do bestialskich czynów. Względna stabilizacja zniknęła na rzecz ciągłego poczucia zagrożenia.
Aby wydostać się z domowego koszmaru, chłopak postawił wszystko na jedną kartę, ale nie przewidział, że piekło o nim nie zapomni. Nawet mimo upływu lat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 608
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © for the text by Maja Kołodziejczyk
Copyright © for this edition by Wydawnictwo KDW
Redakcja:
Agata Bogusławska
Korekta:
Malwina Niewielska
Korekta po składzie:
Alicja Szalska-Radomska
Skład i korekta techniczna:
Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek
Projekt okładki, oprawa graficzna:
Justyna Knapik | fb.com/justyna.es.grafik
ISBN: 978-83-68280-13-5
Wydanie I
Kontakt: [email protected]
IG: https://instagram.com/wydawnictwo_kdw/
FB: www.facebook.com/WydawnictwoKDW
www.wydawnictwokdw.com
Książka jest skierowana do dorosłych czytelników. Zawiera treści, które mogą być nieodpowiednie dla osób wrażliwych. Wśród nich są: przemoc, wykorzystywanie seksualne osoby nieletniej, zażywanie substancji psychoaktywnych, próba samobójcza, zaburzenia odżywiania, samookaleczanie, homofobia oraz opisy morderstw.
Ostatnie wydarzenia opisane na kartach powieści dzieją się w grudniu 2022 roku, dlatego nazwy niektórych aplikacji i ich funkcji są typowe dla tamtego okresu.
Przedstawione wydarzenia są fikcyjne.
Miasteczka Heywood i Redfield oraz niektóre nazwy firm i stacji benzynowych zostały wymyślone na potrzeby fabuły.
Było po ósmej wieczorem, gdy Anthony Hill zapukał do drzwi domu swojego starszego brata Richarda. Alice przywitała go szerokim uśmiechem, za którym kryła się nutka fałszu.
Szwagierka przyjaźniła się z jego byłą żoną i przebywając w jej towarzystwie, Tony zawsze uważał, aby trzymać język za zębami. Lubiła zadawać za dużo pytań, a następnie wybierać skrawki odpowiedzi, umiejętnie je splatać i przekazywać dalej, tak żeby stworzyły porywające historie, mogące zgorszyć wszystkie koleżanki. Nie chcąc prowokować konfliktów, mężczyzna nigdy nie poruszał tego tematu z bratem. W głębi duszy uważał jego żonę za kobietę prostą i nieszkodliwą.
W tym przekonaniu utwierdzał go fakt, że nawet sam Richard traktował ją pobłażliwie. Gdyby było inaczej, to właśnie jej zwierzałby się ze wszystkich szczegółów tego paskudnego śledztwa. A Alice o niczym nie wiedziała. Stała teraz w zadbanym korytarzu, ubrana w puchowy różowy szlafrok, z miną tak beztroską, że niemalże groteskową. Tony nie miał cienia wątpliwości, że nie wiedziała o stosie akt i zdjęć dowodów piętrzących się na biurku męża.
– Cześć, Tony. Wejdź. – Odruchowo ugniotła dłonią sztywne od lakieru jasne włosy. – Rick czeka na ciebie w gabinecie. Nim do niego pójdziesz, może skosztujesz mojej popisowej szarlotki? Albo zaniosę wam po kawałku do pokoju? – zaproponowała.
– Dziękuję, może innym razem. Nie będę cię fatygować. – Odwiesił czarny płaszcz na wieszak w przedpokoju.
Dom państwa Hill był bardzo zadbany, co przeciętny obserwator zauważyłby jeszcze przed wejściem na posesję. Trawnik zawsze przystrzyżony, furtka naoliwiona, na drzwiach wejściowych i ganku ozdoby dopasowane do konkretnej pory roku lub święta – od lampek choinkowych, przez dodatki z amerykańską flagą, po rozmaite wieńce. Alice nie zdążyła jeszcze wymienić ozdób halloweenowych na klasyczne jesienne, o czym świadczyła chociażby kiczowata naklejka z wizerunkiem ducha, przyklejona na szybie białych drzwi wejściowych.
Tony skierował się na górę po schodach wyłożonych miękkim dywanem. Posłał nienawistne spojrzenie porcelanowym pudlom stojącym na niskim stoliku w korytarzu na piętrze. Pomyślał, że Alice ma naprawdę osobliwy gust, i dziwił się bratu, który pozwalał jej na dekorowanie domu wedle własnego uznania. Rick zawsze powtarzał, że nie interesuje się babskimi sprawami, lecz to właśnie przez brak inicjatywy w tej kwestii został mieszkańcem lokum złożonego z nadmiaru koronkowych serwetek, kwiecistych firanek i porcelanowych figurek. Tylko jego gabinet wyraźnie odstawał od cukierkowego świata pani Hill.
Nim Tony zapukał do ciężkich, hebanowych drzwi, zerknął na wiszące na sąsiedniej ścianie lustro w grubej, złotej ramie. Jego twarz była wciąż gładka, a spojrzenie miał łagodne. Nie wyglądał na trzydzieści sześć lat. Zaczesał na bok brązowe, równo przystrzyżone włosy, po czym wreszcie zawiadomił brata o swojej obecności.
– Proszę – odpowiedział mu znajomy głos.
Nacisnął klamkę i pewnym krokiem wszedł do środka. Mimo uchylonego okna w pomieszczeniu unosił się zapach dymu papierosowego. Nad pokaźnym biurkiem z ciemnego drewna dumnie wisiały oprawione trofea i nagrody z zawodów strzeleckich Richarda oraz zdjęcia z polowań, na których pozował dumnie obok postrzelonej zwierzyny. Po prawej stronie od biurka, w mniej reprezentacyjnej części pomieszczenia, znajdowała się tablica korkowa oraz mapa miasteczka Redfield. To właśnie na tej ścianie Rick zwykł zbierać wskazówki związane z aktualnie prowadzoną sprawą. Od wielu miesięcy nie dawały mu spokoju nowe poszlaki. Liczył, że przybliżą go do znalezienia rozwiązania zagadki, która od dłuższego czasu spędzała mu sen z powiek.
Po raz pierwszy w swojej karierze mężczyzna nie miał najmniejszej wątpliwości, że ściga seryjnego mordercę. Stemplarz z Salem grasował na terenie całego stanu Massachusetts. O jego pseudonimie zadecydował fakt, że pierwszą ofiarę znaleziono właśnie w mieście słynącym z procesu czarownic z tysiąc sześćset dziewięćdziesiątego drugiego roku. Po tym, jak jedno z ciał znaleziono na plaży w Seabrook w sąsiednim stanie New Hampshire, sprawą zainteresowało się FBI. Jak mówił sam Richard – to naprawdę paskudny przypadek, który nawet jego wykańczał psychicznie.
Już od progu Tony dostrzegł, że u Ricka nastąpiła zmiana nastroju. Nie czuł tej okropnie przygnębiającej aury, która od wielu miesięcy krążyła nad starszym o pięć lat bratem. Na gładko ogolonej twarzy barczystego mężczyzny pojawił się nikły uśmiech.
Tony zmarszczył brwi, a po chwili dostrzegł dwa cygara leżące na biurku. Dobrze wiedział, co oznaczały.
– Mamy go – oznajmił triumfalnie Rick. – Została opinia od trzeciego grafologa, ale ja nie mam najmniejszych wątpliwości. – Wskazał bratu miejsce naprzeciwko biurka, a następnie udał się do barku po butelkę szkockiej.
Tony usiadł i w milczeniu przyglądał się poczynaniom brata. Nie wiedzieć czemu, ogarnął go dziwny niepokój.
Wszyscy mówili, że Richard i o pięć lat od niego młodszy Anthony byli do siebie bardzo podobni. Obaj wysocy, o ostrych rysach twarzy oraz wąskich zielonych oczach. Różnili się jednak fryzurą – Richard miał włosy krótko przystrzyżone, a Tony dłuższe i zwykle roztrzepane. Do tego młodszy z braci nosił okulary w prostokątnych czarnych oprawkach. Pod względem charakteru stanowili przeciwieństwa. Śledczy Richard Jacob Hill uchodził za porywczego i często działał pod wpływem chwili, natomiast Anthony Jonathan Hill, profesor literatury angielskiej, to człowiek metodyczny, który lubił wszystko planować i mieć pod kontrolą.
– Sprawa ciągnęła się sześć lat, a kiedy już myśleliśmy, że go mamy, sprawca wymykał się nam z rąk. I wiesz, co się okazało? To były dwie osoby. Według mojej teorii syn kontynuował dzieło ojca.
Tony zmarszczył brwi. Zazwyczaj lubił, gdy brat dzielił się z nim szczegółami dotyczącymi różnych spraw i swoich podejrzeń, lecz wspomnienie o ojcu i synu sprawiło, że przeszły go ciarki. Trochę nieobecnym wzrokiem obserwował brata, który napełniał jego szklaneczkę bursztynowym płynem.
– Kontynuował dzieło ojca? – powtórzył, spoglądając prosto w podkrążone oczy brata.
Richard odchrząknął i zajął miejsce po drugiej stronie biurka.
– Wiesz, że podejrzewałem starego Franka Riversa, ale długo nie miałem na to dowodów, a po jego śmierci wszystko zaczęło się sypać. Pomyślałem, że to fałszywy trop, bo morderstwa nie ustały, a jednak.
Franklin Rivers do niedawna był sąsiadem pana Hilla, a przy tym jego największym utrapieniem. Mieszkał sam w domu, który odziedziczył po rodzicach. Nie dbał o dekoracje i nigdy nie kosił trawnika. Pracował w pobliskim warsztacie samochodowym, a wieczorami chadzał do lokalnego pubu, gdzie przesiadywał do późnych godzin nocnych. Nie był typem samotnika, bo często widywano go w towarzystwie kolegów z pracy lub jakichś szemranych motocyklistów, mimo to ludzie się bali. Mówiono, że bywał porywczy, agresywny, konfliktowy. Profil psychologiczny tego ekscentryka pokrywał się z tym opracowanym przez profilera w przypadku Stemplarza z Salem.
Niestety sprawy skomplikowały się w momencie, gdy Frank niespodziewanie zmarł. Jego ciało znaleziono w pobliskim lesie, tknięte przez czas, wilgoć i zwierzęta, dlatego sekcja nie wykazała zbyt wiele. Jedni uważali, że po prostu się zapił, ale sąsiedzi zaczęli plotkować. Niektórzy sądzili, że to nieszczęśliwy wypadek. Nie znaleziono żadnych śladów obrażeń lub walki. Zwolennicy teorii spiskowych uważali jednak, że śmierć starego Riversa wcale nie była przypadkiem, lecz ktoś pomógł mu w dostaniu się na tamten świat.
Richard Hill wiązał sprawę Franka z morderstwami chłopców w przedziale wiekowym od czternastu do osiemnastu lat. Zbrodnie dopiero niedawno uznano za dzieło jednego człowieka. Przy pierwszych ofiarach znajdowano fragmenty kartek, przy kolejnych całe ilustracje. Szkice przedstawiały głównie antyczne rzeźby lub mitologiczne sceny.
– Co? – parsknął w końcu Tony. Przez dobre kilka minut pozostawał w bezruchu. – To nie Jamie – dodał szybko.
– Jamie… – powtórzył Richard. Palcem zataczał kółeczka wokół krawędzi szklanki. – To dziwne, że każe się nazywać James, skoro w rzeczywistości jest Francisem. Twierdził, że matka nadała mu imię po ojcu, z którym nie chce mieć nic wspólnego, ale Franklin i Francis? Jest w końcu różnica.
– A co, jeżeli jego matka nie znała pełnego imienia ojca? – zapytał natychmiast Tony.
Richarda nawiedziło złe przeczucie. Ton głosu brata zdradzał zdenerwowanie, a on sam zaciskał nerwowo dłonie w pięści. Fakt, że mordercą okazał się młodzieniec z sąsiedztwa, był szokujący, a jednak Tony podszedł do tej kwestii bardzo personalnie.
Francis Rivers, nazywany przez wszystkich Jamesem, odziedziczył dom po ojcu. Wraz z przyjaciółką wprowadził się tam pół roku po jego śmierci, czym wzbudzał ciekawość. Ona była instruktorką jogi, on tatuażystą. Codziennie dojeżdżał do pracy w Salem, a usługi mężczyzny cieszyły się dużym zainteresowaniem w całym stanie.
– Zleciłem trzem niezależnym grafologom porównanie jego projektów z fragmentami szkiców znalezionych przy ofiarach. Dwaj są tego samego zdania. Na opinię trzeciego czekamy – oznajmił Richard, patrząc prosto w bladą jak kreda twarz brata. – Tony, kurwa, sam zobacz. – Sięgnął do szuflady i wyciągnął z niej plik zdjęć związanych gumką recepturką.
– To nie Jamie – zarzekał się młodszy Hill z takim przekonaniem, jakby bronił własnego syna.
Richard zaczął układać fotografie na blacie niczym karty. Tony nie chciał jednak grać w tę grę. Gdy brat opowiadał o tym, w jaki sposób Stemplarz wykorzystywał swoje ofiary, nim w końcu pozwalał im umrzeć, miał ochotę krzyczeć. Najgorsze były te symbole. Na udach, szyi, łopatkach, pośladkach, biodrach… Koło z falistymi brzegami. Jak miał powiedzieć bratu, że nie były mu obce?
Powietrze stawało się gęste, a po skroniach Anthony’ego powoli spływały strużki potu. On widział te znaki. On ich dotykał.
– Wiesz, co to? – Rick wskazał palcem jedno z widocznych na zdjęciu znamion. – Kapsel od piwa. Psychol gwałcił ofiary, oznaczał, wypalając im na skórze rozgrzany kapsel, i uśmiercał. Zwykle przez uduszenie. Ostatniego z tych dzieciaków znaleziono w zeszłą środę. Patolog twierdzi, że zgon nastąpił około soboty.
Anthony uderzył dłońmi w hebanowe biurko. Wiedział, że ta rozmowa nastąpi. Przygotowywał się nawet psychicznie, aby niebawem ją zacząć. Nie przypuszczał jednak, że odbędzie się w takich okolicznościach. Nie sądził również, że za blizną może kryć się coś więcej niż trauma z dawnych lat.
– Jamie nie mógł tego zrobić – wychrypiał w końcu. – To fizycznie niemożliwe.
– Tak? A to niby dlaczego? – Richard podejrzliwie zmrużył oczy.
– Ma alibi. Byłem z nim.
Pomyślał o fotografiach, które znajdowały się w pamięci telefonu i których tak bardzo nie chciał nikomu pokazywać. Czy ich intymność miała stać się teraz dowodem w sprawie?
Richard uniósł brew. Spodziewał się każdej odpowiedzi, ale nie takiej.
– Spotkałeś się z nim? Po co?!
Młodszy Hill zignorował to pytanie. Utkwił spojrzenie w stercie zdjęć przedstawiających rany zadane przez seryjnego mordercę. Ten wypalony znak był olbrzymim ciosem.
– Uważam, że jest w niebezpieczeństwie. Może być jedną z niedoszłych ofiar. – Anthony niepewnie spojrzał na brata. – Ma wypalony ten znak.
– A jak niby mogłeś to dostrzec? Całe ramiona i barki ma wydziarane. Pozostało jakieś wolne miejsce?
– Uda.
– Skąd wiesz, jak wyglądają uda mojego sąsiada?
Zapadła długa chwila milczenia. Tony głośno przełknął ślinę. Richard siedział sztywno, z rozchylonymi z zaskoczenia ustami. Pustym wzrokiem wpatrywał się w młodszego brata tak, jakby oczekiwał jakiejś podpowiedzi. Jakby jeszcze nie połączył kropek.
Do Anthony’ego fakty dochodziły jednak szybko. Można powiedzieć, że poczuł się nimi zbombardowany. Małymi krokami przymierzał się do coming outu przed bratem. Wcześniej analizował, w jaki sposób mógłby zacząć rozmowę, ale zdania same wyrwały mu się z ust. I to w sytuacji dla obu tak przerażającej i niekomfortowej.
– Znałem Jamiego, zanim się tu przeprowadził.
Richard mocno chwycił szklaneczkę szkockiej i ją opróżnił. Nie potrafił zwizualizować sobie Anthony’ego z tym o jedenaście lat młodszym, wytatuowanym chłopakiem. Kilka minut temu przerażał go fakt, że Francisem fascynowała się jego siedemnastoletnia córka, a teraz jeszcze brat?!
– Jak to możliwe? – zapytał w końcu cicho.
Tony spojrzał na wiszącą na sąsiedniej ścianie mapę. Obok Redfield, położonego w połowie drogi między Bostonem a Salem, znajdowało się jeszcze jedno, nieco większe miasteczko – Heywood. To właśnie tam ostatnio widział Jamesa przed ich siedmioletnim rozstaniem. Wtedy również poznał jego prawdziwe imię.
– To był kompletny przypadek.
Czarny tusz
Sześcioletni Francis Rivers siedział wraz ze swoim o rok starszym bratem na szerokim zimnym parapecie. Bawili się w grę, którą nazwali deszczowym wyścigiem. W skupieniu wpatrywali się w krople uderzające o szybę brudnego okna, następnie zgadywali, które z nich spadną jako pierwsze. Dociskali przy tym palce do swoich faworytek i czekali, aż te spłyną. Ich poczynaniom dokładnie przyglądała się siedząca na kanapie drobna kobieta.
– Przypominasz ojca, Scott. Masz jego usta, bardzo wydatne, ale jakby się przyjrzeć, to górna warga jest odrobinę większa. Oczywiście nie ma w tym niczego złego! Oczy też masz jego. Niebieskie jak niebo w słoneczny, letni dzień. Podobnie siadasz i tak samo trzymasz sztućce. Lubię na ciebie patrzeć. Obserwować pod każdym względem. Wspominałam, że twój tata miał czarnego pudelka? Nie? A widzisz, bo lubił zwierzęta. Jak będziesz trochę starszy, a ja stanę się bogatsza, to kupię ci pieska – oznajmiła, po czym strzepnęła popiół do starej wyszczerbionej popielniczki.
Siedziała przy wąskim stole, uderzając o blat długimi paznokciami. Rytmicznie. W wyobraźni grywała na nim melodię, chociaż nie sposób odgadnąć jaką. Powolnym ruchem odgarnęła włosy do tyłu. Obserwowała swoje siedmioletnie dziecko, jak gdyby było największym cudem. Zaciągała się mocno, delektując cienkim papierosem. Jej ciało trzęsło się delikatnie, a ona zdawała się odczuwać tytoń wszystkimi zmysłami. Jakby miał narkotyczne właściwości lub moc pozwalającą odpłynąć do innego świata. A może to wcale nie była kwestia papierosa? W jej krwiobiegu wciąż znajdowała się substancja, którą zażyła wcześniej. Miała wrażenie, że żyły cudownie pulsują. Zmrużyła oczy. Chociaż powieki niesamowicie ciążyły kobiecie, wciąż patrzyła na ukochanego syna. Rozkoszowała się tym widokiem.
– A ja? – padło ciche pytanie.
Chuda dłoń zastygła w bezruchu. Rozszerzone do nienaturalnych rozmiarów źrenice zwróciły się w stronę czegoś, co siedziało obok Scotta. Ciemne oczy, jak u spłoszonego jelenia. Włosy przydługie i mysie, jakby wytarzał się w popiele. Czerwone plamy na chudych kostkach, a stopy małe jak u dziewczynki. Do tego pieprzyk pod lewym okiem, taki sam jak u niego.
Zapowietrzyła się.
Na ile bezczelnym trzeba być, aby burzyć jej moment cudownej nostalgii? Już czuła rytm, już było dobrze, ale nie! Chłopiec siedzący obok Scotta wydał się tak odrzucający, że niemalże nieludzki.
– Łapy miał zawsze umazane smarem, tłuste włosy i tępą mordę. Wyobrażasz sobie, jak śmierdzi pot wymieszany z wódą?
Nie odpowiedział, a zamiast tego próbował wyobrazić sobie opisaną woń.
Kobieta ciągnęła:
– Nie? A powinieneś. Gdybym mogła, sprawiłabym, abyś czuł ten odór każdego dnia. Może chociaż wtedy w jednym malutkim procencie pojąłbyś, ile samozaparcia musiałam mieć, aby cię urodzić. Miał na imię Frank. Był mechanikiem. Dotykał mnie więc tak, jakby grzebał w starym silniku swojego pieprzonego grata. Potem tylko dyszał jak zarzynana świnia. Twój ojciec był jak pleśń, której nigdy nie dało się zeskrobać, na każdym kroku wszystko niszczył, a ty jesteś taki sam – skończyła i uderzyła ręką w stół.
Francis wyraźnie się zmieszał, zgubił w natłoku dziwnych i niezrozumiałych słów. Nie miał jednak wątpliwości, że matka była wściekła. Czuł się za to odpowiedzialny. Jak gdyby wyrządził jej jakąś krzywdę. Zwiesił więc głowę i wlepił wzrok w posadzkę. Każdą cząstką ciała chciał przekazać kobiecie nieme „przepraszam”.
– Ale… Ale… to ja jestem Frank – powiedział w końcu po dłuższej chwili milczenia.
– Każdy Frank, którego znałam, był starym nieudacznikiem, darmozjadem i skończonym kretynem. Tak, Frank jest durny z zasady. Nic więc dziwnego, że nie ogarnąłeś. Masz imię po ojcu. Nawet znak pod okiem jest identyczny.
Caitlyn legła na kanapie kilkanaście minut po drugiej. Traf chciał, że rozłożyła ją wcześniej i nikt nie musiał się tym kłopotać.
– Na twoim miejscu zrobiłbym teraz awaryjną kanapkę. Wiesz, że rano będzie ci wyliczać – poradził bratu Scott, po czym zgrabnie ześlizgnął się z parapetu.
Frank odprowadził wzrokiem chłopca, który ułożył się wygodnie obok matki. Pomyślał, że to faktycznie mogła być jego szansa. Odkąd sięgał pamięcią, w domu ciągle brakowało pieniędzy. Miał jednak wrażenie, że te problemy odczuwał bardziej niż reszta domowników, a uwaga brata tylko go w tym utwierdziła.
Skradał się do kuchni, starając zachowywać możliwie jak najciszej. Zapalił lampkę nad starym okapem i rozejrzał się po malutkim pomieszczeniu. Połowę obdrapanego blatu ze sklejki zajmowały butelki po piwie oraz innych trunkach. Przez chwilę zastanawiał się nad włączeniem tostera, ale doszedł do wniosku, że każda minuta spędzona w kuchni działała teraz na jego niekorzyść.
Skrzywił się, gdy poczuł pod bosymi stopami lepką ciecz, choć w żaden sposób nie zniechęciło go to do realizacji planu. Otworzył lodówkę, stanął na palcach i sięgnął po stojący na przedostatniej półce słoik dżemu. Następnie chwycił leżący na blacie chleb tostowy, owinięty w plastikową torbę. Wziął dwie kromki i obficie je posmarował. Pilnował, aby słoik nie został pusty. W tym domu to matka wydzielała jedzenie, a naruszanie tej zasady mogło być katastrofalne w skutkach. Po błyskawicznie skonsumowanym posiłku odłożył półprodukty na miejsce i równie cicho skierował się w stronę łazienki.
Było to małe, obskurne pomieszczenie wyłożone ciemnozielonymi kafelkami. Frank stanął na niskim taborecie i pochylił się nad popękanym lustrem w plastikowej ramie. Nim sięgnął do kubeczka ze szczoteczkami, spojrzał na swoje odbicie.
Matka miała rację. Pieprzyk pod lewym okiem faktycznie był, a w wyobraźni sześciolatka urastał do miana skazy po jakimś wyjątkowo okrutnym potworze. Frank powąchał znoszoną, bawełnianą koszulkę, by upewnić się, czy i od siebie nie czuł zapachu „potu i wódy”. Niczego nie wyczuł. Przynajmniej na razie. To oznaczało, że jeszcze nie przeobrażał się w tę okrutną istotę, o której opowiadała mu mama. Z biegiem czasu wszystko mogło się jednak zmienić. Wiedział, że miał w sobie coś złego, czego nie miał Scott. Był inny i na pewno gorszy, ale nie szukał zemsty. Szukał odpowiedzi.
Gdy wrócił do pokoju, spojrzał na dwie postacie śpiące na kanapie przed telewizorem. Sam położył się na materacu ukrytym za szerokim regałem. Deszcz wciąż uderzał miarowo o szybę, a kaloryfer był zimny. Nie pozostało mu nic innego, niż podkulić nogi i szczelnie okryć się kocem.
***
Następnego ranka Caitlyn wstała o siódmej. Obudził ją dźwięk budzika, który nastawiła, by odprowadzić dzieci do szkoły. Niedługo później zawołała chłopców na śniadanie złożone z soku pomarańczowego i tostów z masłem orzechowym. Frank dostał jednego, co tłumaczyła tym, że był mniejszy od brata.
– Scottie – zaczął cicho Frank, gdy matka oddaliła się do łazienki, aby zrobić makijaż.
– No?
– Pani kazała przynieść do szkoły ulubioną zabawkę i o niej opowiedzieć. Nie wiem, co mam robić.
Scott zmarszczył brwi. Sprawa była poważna, ponieważ od tego, co przyniesie Frank, ważyła się jego reputacja. Wszystko, co posiadał, dostał po kimś. Podarowane od sąsiadek misie z ponadrywanymi łapkami, gumowe dinozaury z automatów za kilka dolarów lub puzzle dla małych dzieci. Nic spektakularnego ani chociażby średniej jakości.
– Trudna sprawa. Przerabiałem to w zeszłym roku – przyznał Scott głosem eksperta.
– I co zrobiłeś?
– Poprosiłem Patricka, żeby przyniósł dwa zestawy Lego. Pożyczyłem jeden.
Frank spojrzał na brata z przerażeniem. W jego przypadku podobne rozwiązanie nie wchodziło w grę. Scott potrafił zainteresować sobą inne dzieciaki i zawsze miał się z kim bawić. Imponowało im, że szybko biegał, bił się, był w stanie odpyskować nauczycielce. Z natury małomówny Frank nie umiał nawiązać rozmowy. Nie miał również takiego Patricka, który byłby skłonny pożyczyć mu cokolwiek, a przyniesienie zniszczonego misia wywołałoby w klasie tylko salwę śmiechu.
– Nikt mi nic nie pożyczy. Muszę coś wymyślić – stwierdził.
– A czym bawisz się najczęściej, kiedy jesteś tutaj, w domu? – zapytał Scott po chwili namysłu.
– Czarnym długopisem.
– To stąd się wzięła kropka pod twoim prawym okiem? Dorysowałeś ją dla zabawy?
– Nie. Zrobiłem to po to, by nie przypominać już ojca. Była jedna, a teraz są dwie.
Caitlyn nie zwróciła jednak uwagi na to, że jej młodszy syn nie wyglądał już przecież jak stary Frank i za sprawą odrobiny czarnego tuszu zmienił się nie do poznania. Podczas odprowadzania dzieci do szkoły była pochłonięta rozmową telefoniczną. Co chwilę siarczyście przeklinała oraz narzekała na ceny jakichś towarów i usług, które dla Franka pozostawały zagadkowe. Szła z wysoko podniesioną głową, a jej lakierowane kozaki na szpilkach postukiwały dumnie z każdym krokiem. Młodszy z braci omiatał ją wzrokiem z zainteresowaniem. W duchu stwierdził, że wyglądała o niebo lepiej niż zeszłej nocy. Warstwy pudru pod oczami sprawiły, że sińce zniknęły, a dzięki różowi policzki nabrały zdrowego, naturalnego kolorytu.
– Mamo, kupisz mi chipsy? Proszę – odezwał się nagle Scott, gdy na ich drodze ujrzał szyld znanego marketu.
Kobieta zawahała się przez chwilę i odsunęła telefon od ucha.
– Spieszy nam się, skarbie, ale dam ci kilka dolców. Kupisz w sklepiku.
Fakt, że Scott miał dojścia do szkolnego sklepiku, był kolejną kwestią, która imponowała innym uczniom. Chociaż nauczycielki nie pozwalały, aby tak małe dzieci błąkały się po korytarzach, on miał kontakty i dawał pieniądze starszym rocznikom. Oczywiście wpływało to na jego reputację. Mimo przeciwności losu Scott uchodził za „tego fajnego”, czego nie można było powiedzieć o Franku.
Podczas kiedy młodszy wciąż się zastanawiał, w jaki sposób zaprezentować długopis jako zabawkę, myśli starszego krążyły wokół limitowanej edycji nowych chipsów. Obmyślał już nawet strategię wymieniania się znalezionymi w środku kapslami, bo po matce – jak zresztą sama go zachwalała – odziedziczył smykałkę do interesów.
Niektóre dzieci nie miały nawet pojęcia, że chłopcy byli braćmi. Scott nosił nazwisko Baldwin, po ojcu, który – o ile wierzyć opowieściom Caitlyn – wyjechał do Kalifornii i założył własną firmę. Z kolei Francis zarówno imię, jak i nazwisko „Rivers” odziedziczył po mężczyźnie, którego wyobrażał sobie jako najgorszego potwora.
– Byłoby mi łatwiej, gdyby wszyscy wiedzieli, że jesteś moim starszym bratem. Może bardziej by mnie lubili i miałbym to z głowy. – Tu Frank skinął na długopis.
– Pobawmy się, że jesteś moim bratem, ale tylko w domu.
– Jak dasz mi dwa dolce, to narysuję ci chipsy, a ty się pobawisz, że są prawdziwe.
Scott przystanął i z niedowierzaniem spojrzał na młodszego brata. Podobne pyskówki zdarzały mu się niezwykle rzadko, mimo to wolał zapobiegawczo wyznaczyć mu miejsce w szeregu. Doskoczył do chłopca, po czym energicznie popchnął go w kierunku pobliskiego kontenera. W odwecie Frank rzucił się na niego z długopisem i narysował mu długą kreskę na fragmencie odsłoniętej na nadgarstku skóry. Na to zainterweniowała matka. Momentalnie stanęła pomiędzy nimi. Scotta odciągnęła za kaptur, a Frankowi wymierzyła siarczysty policzek.
– Nigdy więcej nie waż się podnosić ręki na moje dziecko.
Frank oznajmił reszcie klasy, że jest zbyt duży na zabawki, a jego wypowiedź, o dziwo, wcale nie wywołała takiej salwy śmiechu, jak przypuszczał. Pod ławką wciąż trzymał czarny długopis, który teraz nerwowo obracał między palcami. Nauczycielkę uraczył krótką historią o tym, jak bezcelowe jest posiadanie zabawek i jak można spożytkować czas w bardziej użyteczny sposób – chociażby rysując, sprzątając czy pomagając rodzicom. Został wówczas określony mianem „samodzielnego” i wyraz ten mocno utkwił mu w pamięci.
Z tego dnia zapamiętał też coś jeszcze. W szatni trzy dziewczynki dziurawiły cyrklem wykonaną z taniego, cienkiego plastiku lalkę czwartej koleżanki. Ta, chcąc przypodobać się grupie, nie protestowała, chociaż jej oczy się zaszkliły. Musiała walczyć o reputację. Uznać zwierzchnictwo silniejszych. Nie odezwała się ani słowem, gdy uczennice zaczęły wyłamywać plastikowe nogi i ręce.
– Zostawcie. To jej własność – zaprotestował Rivers, sięgając po poprzecieraną kurtkę, zawieszoną na pobliskim wieszaku.
– Zjeżdżaj, Frank – odpowiedziała Lydia McKellar.
Była to wyjątkowo ładna dziewczynka o gęstych, jasnych włosach, zwykle związanych w dwa grube kucyki. Tego dnia miała na sobie błękitną sukienkę i lakierowane buciki. Do szkoły przyniosła interaktywnego pieska, który szczekał, chodził lub machał uszami, gdy tylko wydała mu polecenie.
Nikt inny takiego nie miał.
– Chciałabyś, aby ktoś połamał mu łapy? – Skinął na pudelka.
Lydia spojrzała na przestraszoną koleżankę, której właśnie zniszczyła zabawkę. To nie wystarczyło. Wymagała od niej bezwzględnego posłuszeństwa.
– Nic nie odpowiesz, Amy? – Szturchnęła ją łokciem.
Dwie pozostałe dziewczynki milczały, gotowe w pełni podporządkować się temu, co ogłosi ich sześcioletnia królowa.
– Zjeżdżaj, Frank – powtórzyła niczym echo ofiara Lydii.
Tego dnia Francis zrozumiał jedno: nie tylko on nie był już dzieckiem. W ich wieku niektórzy widzieli więcej i szybciej pojmowali zasady obowiązujące w otaczającym ich świecie. Samodzielność, o której wspomniała nauczycielka, poniekąd cechowała też Lydię. Dziewczynka miała świadomość własnych możliwości i potrafiła je wykorzystywać, by osiągnąć cel.
Kolejną godzinę Rivers przesiedział w szatni, czekając, aż Scott skończy zajęcia. Niedługo później pojawiła się matka, aby odebrać ich z placówki i zaprowadzić do domu. Na obiad dostali gotowe danie w postaci tłuczonych ziemniaków i marchewki z groszkiem.
– I jak tam twój dzień? Jak poszło z zabawką? – zapytał Scottie, który najwyraźniej zapomniał o ich porannej sprzeczce.
Frank również nie żywił do brata urazy. Czuł nawet lekkie wyrzuty sumienia za to, że sprowokował tamtą awanturę.
– Jakoś się rozmyło. Jak twoje chipsy?
– Wylosowałem kapsel, a potem udało mi się trochę powygrywać. Mam szczęście, chociaż umiem też podpuścić innych. Naiwniacy. Nie potrafią grać.
Wieczorem na ścianie między oknem a materacem Francisa zawisł nowy obrazek. Na wyrwanej kartce z zeszytu w kratkę widniał szkic korpusu z powyrywanymi kończynami. W nocy lalka Amy nie dawała mu zasnąć, a gdy tylko zdołał zamknąć oczy, śnił, że nią jest. Tak jakby jego dziecięca dusza została uwięziona w powłoce z cienkiego, taniego plastiku.
***
Chipsy i ich zawartość nie znajdowały się już w kręgu zainteresowań Scotta Baldwina. W chłodny zimowy dzień jedenastolatek siedział na jednym ze schodków na klatce schodowej. Dzielnica, na której znajdowały się niskie komunalne bloki, nie cieszyła się najlepszą reputacją wśród mieszkańców Heywood. Zamieszkiwały ją osoby znajdujące się w trudnej sytuacji życiowej, a wśród nich nie brakowało narkomanów oraz ludzi mających inne problemy z prawem.
– Matka mówiła, że jutro trzeba ogarnąć dom. W środę przychodzi ta pani, która zawsze zadaje tyle pytań – powiedział Frank, po czym mocno zaciągnął się szlugiem. – Hej, strzepuj popiół do słoika. Sąsiadka sprzątała – pouczył brata, podsuwając mu szklane naczynie.
Scott z niedowierzaniem pokręcił głową. Rozejrzał się po obdrapanych ścianach wymazanych graffiti, omiótł wzrokiem sufit, z którego tynk schodził płatami, i zatrzymał spojrzenie na brudnych, popękanych oknach.
Momentami bawiła go determinacja brata, by zachowywać pozory normalności. On już dawno zrozumiał, że przed wizytą tej wścibskiej babki trzeba było po prostu zamieść brudy pod dywan. Matka starała się hamować z piciem. On z kolei udawał, że nie widzi problemów. Potem dostawali dodatkową kasę i ich życie jakoś zdołało się kręcić przez kolejne miesiące. Mimo wszystko Scottie uległ proszącemu spojrzeniu Francisa i faktycznie strzepnął popiół do słoika. Ostatnimi czasy zmagali się z pewnym paradoksem. Polegał na tym, że mieli większy dostęp do papierosów niż żarcia, a jak mawiają: jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.
– Dobra, dobra. Nie marudź, Bambi.
Po raz pierwszy do Francisa zwrócił się tak sprzedawca w sklepie osiedlowym, gdy tłumaczył mu, że siedem dolarów to za mało, by pokryć koszt wszystkich zakupów. Cyferki się zgadzały, tyle że nie uwzględniono w nich wszystkich podatków. Sprzedawca jednak się ulitował i dorzucił chłopcu dodatkowo listek gumy balonowej. Powiedział, że ma proszący wzrok. Zupełnie jak jelonek Bambi. Nieprzyzwyczajony do życzliwości Frank wpatrywał się w niego wielkimi, brązowymi oczami, a jego mina wyjątkowo rozbawiła Scotta przyglądającego się całej sytuacji z boku. Od tamtej pory właśnie tak zwracał się do brata. Na początku ten trochę się burzył, ale potem było mu wszystko jedno.
– Po prostu stwierdzam fakt. Ludzie i tak o nas gadają, nawet tutaj – przyznał, spuszczając wzrok.
Zgasił papierosa o betonowy schodek, a następnie wrzucił go do słoika. Drobną dłoń odruchowo wsunął pod nogawkę spodni, by podrapać się w kostki i łydki. Na jego skórze wciąż były widoczne czerwone plamy, które rozrastały się i mocno swędziały. Matka wspomniała, że to pewnie jakaś alergia. Szorowanie tych miejsc jednak nie pomagało i nie bardzo wiedział, co ma z tym zrobić.
– Ludzie zawsze gadają i będą gadać. Najważniejsze to pokazać im, kto tu rządzi – rzekł Scott.
– Patrząc obiektywnie, to nie my i raczej nie zapowiada się na to, aby w najbliższym czasie nasza sytuacja miała ulec zmianie – przyznał Francis i spojrzał na Scotta.
Baldwin wciąż miał w sobie to coś, czym przyciągał do siebie ludzi. Może urok osobisty, może coś w mimice, a może to ta pewność siebie, która nie opuszczała go bez względu na okoliczności. Nadal był pięknym dzieckiem. Miał gęste jasne włosy, czysto niebieskie oczy i jak na swój wiek był stosunkowo wysoki. Ludzie lubili przebywać w jego otoczeniu. Napawał ich pozytywną energią.
– To nieprawda – oznajmił podniesionym głosem.
Frank znieruchomiał. Odniósł wrażenie, że na twarzy brata maluje się radość. W młodszym chłopaku paradoksalnie wzbudziła ona niepokój.
Od zawsze odczuwali inaczej i mieli inne podejście do życia. Scott był typem optymisty, a Francis sceptyka.
– O czymś nie wiem?
Dłonie Franka zaczynały drżeć i z chęcią sięgnąłby po papierosa, o ile jakiś jeszcze by im się ostał. Wyglądał jak przeciwieństwo Scotta. Z wiekiem włosy mu pociemniały. Skórę miał ziemistą, policzki nieco zapadnięte, a usta wąskie i popękane.
– Matka wspomniała, żebym jeszcze ci nie mówił – przyznał.
Frank nie przestawał patrzeć na niego prosząco. Był to ten sam wzrok, którym skłonił sprzedawcę do podarowania mu gumy balonowej. Uwadze Scotta nie umknął fakt, że pod oczami chłopaka widniały dwie symetryczne kropki. Odkąd Caitlyn opowiedziała mu anegdotę o starym Franku, uparcie jedną domalowywał. Coś, co początkowo było jedynie dziecięcą fanaberią, najwyraźniej mocno weszło mu w krew.
– Mam dziesięć lat. Nie mogę się wyprowadzić – powiedział zapobiegawczo.
Scotta rozbawiła poważna mina brata. Poczochrał go po włosach i mocno objął jego chude ramiona.
– Ależ nikt nie każe nikomu się wyprowadzać! – odparł z przekonaniem. – Istotne jest to, kto niebawem wprowadzi się do nas.
Ciało Franka w jednej chwili skostniało, a po jego kręgosłupie przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Wprowadzi? Do tego małego mieszkania? Pomysł z założenia nie spodobał się chłopakowi. Matka wystarczająco często wyznaczała mu miejsce w szeregu, a raptem miał pojawić się ktoś nowy. Ktoś, kto na razie był dla niego tajemnicą.
– Powiedz mi. Ja… Ja muszę wiedzieć – rzekł cicho Frank. Uparcie usiłował powstrzymać drżenie rąk, które powoli przenosiło się na ramiona i plecy. – Kontakt z obcymi ludźmi mnie przeraża. Powinienem się przygotować.
Scottie oparł skroń na dłoni. Zlustrował Franka od stóp do głów i faktycznie zaczęło do niego docierać, że ta niewątpliwie radosna informacja może nie cieszyć brata w tym samym stopniu co jego.
– Mój ojciec wraca z Kalifornii. Matka jest szczęśliwa i prawdę mówiąc, ja też. Zawsze byłem go ciekawy po tylu opowieściach.
***
Z przyjazdem pana Baldwina wiązał się szereg przygotowań. Zaczęło się od trzepania zszarzałego dywanu, który Frank najchętniej by podpalił, i prania firanek wiszących na swoich miejscach, odkąd chłopiec sięgał pamięcią, a skończyło na robieniu nietypowych zakupów.
Francis wiedział, że sprawa była poważna, gdy matka wysłała go do sklepu po wołowinę. Czy właśnie nastał kres tostów z masłem orzechowym i dań gotowych do podgrzania w mikrofalówce? Chłopak niczego nie mógł być pewien, choć brał pod uwagę taką ewentualność.
Miał jednak głębokie przeczucie, że trochę odstawał od tego pozornie sielankowego, rodzinnego obrazka. Rozumiał ekscytację Scotta i naprawdę mu się nie dziwił. Gdyby to jego ojca latami przedstawiano jako Supermana, z pewnością towarzyszyłyby mu podobne emocje. Niestety o starym Franku Caitlyn nie mogła powiedzieć niczego dobrego, a w każdym razie nigdy nawet się nie starała.
Francis nie chciał, aby i w nim pan Baldwin zobaczył winnego cierpienia kobiety, ale w głębi duszy właśnie taka reakcja wydała mu się najbardziej prawdopodobna. Był sobotni ranek, gdy matka nakazała mu ugotować ryż i pokroić warzywa na sałatkę. Scott również zaangażował się w przygotowania. Zbierał butelki tak ochoczo jak nigdy, a po wyniesieniu śmieci zabrał się za nakrywanie do stołu. Frank niepewnie spoglądał w stronę nieużywanego od lat piekarnika, w którym rumieniła się (a przynajmniej miała to robić) tajemnicza pieczeń w ziołach.
– Jesteś pewien, że twój ojciec o mnie wie? – szepnął dyskretnie Frank w stronę Scotta, który wychylił się przez kuchenne okno, by zapalić szluga.
Nowa zasada niepalenia w salonie akurat przypadła Francisowi do gustu, chociaż nie spodziewał się, że jej rezultaty będą długoterminowe. W ciągu kilku niezwykle stresujących dni zdążył przyswoić trzy fakty. Po pierwsze, pan Baldwin przyjedzie w sobotę po piętnastej. Po drugie, wprowadzi się na stałe. Po trzecie, ma dla Caitlyn i syna jakąś niespodziankę. Na tym wiedza chłopaka niestety się kończyła.
– Wie. Przecież przez ciebie zostawił matkę – odpowiedział beznamiętnie Scottie i wypuścił dym z ust.
Nóż obsunął się z pomidora i zamiast po skórce warzywa przejechał po palcu Francisa. Rivers nawet nie syknął. Obserwował, jak gęsta czerwona ciecz powoli wypływa na plastikową deskę. Ten widok przyniósł mu dziwne ukojenie. Na tyle duże, że po chwili przeciął kolejny palec. Jego rówieśnicy bawili się w dźganie ołówkami i uciekanie, co wydawało im się ryzykowne i bardzo bolesne. Frank był zaskoczony tym, z jaką łatwością przyszło mu przecięcie własnej skóry. Nim jednak brat zdążył to zauważyć, zjadł resztkę pomidora, opłukał dłoń pod zlewem i niedbale owinął brudną szmatką wiszącą na rączce piekarnika. Matka była zła, gdy marnowali ręczniki papierowe.
– Pieprz, sól i olej do tego sosu? – zmienił temat.
Dopiero teraz Scott zgrabnie zeskoczył z parapetu i otworzył drzwi lodówki obklejonej magnesami oraz naklejkami.
– Wiesz co, Bambi, mama kupiła takie coś. Było w promocji za dolara. – Pomachał bratu przed oczami dressingiem w plastikowej butelce. – Myślisz, że się nada?
– Idealnie. Daj!
Francis złapał w locie rzucony przez brata przedmiot. Po chwili z salonu dobiegła ich żywa muzyka. Caitlyn włączyła radio, w którym akurat leciał jakiś hit. Metaliczny posmak krwi w ustach Franka został zabity przez sok z pomidora. Ta wyciekająca z palców krzepła coraz bardziej, a gdy podawał bratu sztućce do przetarcia, ten niczego nie zauważył.
Przeceniona szarlotka z Walmartu czekała w lodówce. Gotowany ryż niezwykle trudno było spieprzyć. Podobnie jak sałatkę z kupnym dressingiem. Największy niepokój we Francisie budziła wołowina.
– Martwi mnie ta pieczeń w rękawie. A co, jeżeli twój tata ją przekroi, a jego talerz zaleje się krwią?
Scott zacmokał cicho. Ukucnął przed szybką piekarnika i wpatrzył się w mięso. Nie miał pewności, czy wyprodukowany w latach siedemdziesiątych gazowy sprzęt wciąż działał tak, jak powinien.
– Pamiętasz, jak robiliśmy frytki? Wtedy się podgrzały – rzekł optymistycznie.
– Tak, ale to mięso jest grube, Scottie. Na pewno grubsze niż pięść.
Z salonu dobiegł ich śpiewny głos matki, która kręciła się wokół stołu w pełnym makijażu i obcisłej czerwonej spódnicy. Na głowie wciąż miała wałki. Zachwiała się, poprawiając jeden z talerzy.
– Bambi, ona chyba jednak piła – ocenił teraz już wyraźnie zaniepokojony Scott.
Zależało mu, aby jak najlepiej zaprezentować się przed ojcem. Od matki wiedział, że mężczyzna miał być dla nich także wsparciem finansowym. Cieszył się z tej wizyty i nie chciał zostać odtrącony.
– Kroimy to mięso w plastry? Takie jak na steki? – zaproponował Frank.
Starszy brat spojrzał prosto w ciemne, duże oczy. Wiedział, że od tego obiadu w dużej mierze zależała jego przyszłość. Nie chciał, aby jakaś pomyłka zniechęciła ojca.
– Matka mówiła, że zamierza podać całą pieczeń. Mięso w jednym kawałku – przypomniał.
– Tak, tyle że kiedy to powiedziała, była zupełnie trzeźwa. Ona je doprawiła i tak dalej, a teraz? Teraz jest zupełnie nieobecna!
Scott przygryzł wargę. Frank jak zwykle myślał racjonalnie. Chociaż w budzie nikt nie słuchałby jego rad, Baldwin wiedział, że jego brat nie był głupi i potrafił przewidzieć skutki konkretnych działań.
– Dobra, krój – polecił po namyśle Scott.
Frank otworzył szufladę, by sięgnąć po kolejny, tym razem ostrzejszy nóż. Opłukał go pod kranem, a następnie dokładnie wytarł. Położył dłoń na rączce piekarnika, gdy nagle usłyszeli dzwonek do drzwi.
– Mamy przejebane – ocenił Scottie i przeniósł wzrok z Franka na Caitlyn, która pędem rzuciła się do łazienki, by poprawić fryzurę.
Gdy drzwi otworzyły się z głośnym skrzypnięciem, Frank poczuł nerwowy ścisk w żołądku. Konfrontacja z wielką miłością matki była dla niego przerażająca. Caitlyn przez lata dawała mu odczuć, że stanął na drodze ich szczęściu. Oparł się plecami o ścianę, fantazjując o byciu niewidzialnym. Wiedział, że jest jak pisklę w cudzym gnieździe i musi trzymać się go kurczowo, aby nie zostać zepchniętym z i tak już obumierającego drzewa.
– Gary! – zawołała głośno Caitlyn, po czym rzuciła się mężczyźnie na szyję.
Ten objął ją w pasie i pocałował tak namiętnie, że Scott i Francis poczuli się odrobinę niezręcznie. Wymienili krótkie porozumiewawcze spojrzenia, ale żaden z nich nie skomentował sytuacji. Dobrym znakiem było to, że mężczyzna nie wyczuł od kobiety alkoholu. A może wyczuł, tylko wcale mu to nie przeszkadzało?
Gdy w końcu odsunęli się od siebie, pan Baldwin położył na podłodze dużą sportową torbę i pokrowiec na laptopa, które najwyraźniej stanowiły cały jego dobytek. Wyprostował się i spojrzał w stronę Scotta, a na twarzy zagościł mu szeroki uśmiech.
Nie dało się ukryć, że Scott Baldwin bardzo przypominał swojego ojca. Gary był wysokim mężczyzną w typie surfera, o przydługich jasnych włosach i dużych niebieskich oczach. Miał wyraźnie zarysowane jabłko Adama i dołek w brodzie, a na jego twarzy widniał kilkudniowy zarost. Skinął na syna, który – ośmielony pogodnym wyrazem twarzy ojca – pewniej się do niego zbliżył. Mężczyzna poczochrał mu włosy tak, jakby nie widział Scotta zaledwie tydzień, a nie wiele lat.
– Mam dla ciebie prezent – powiedział.
Rozpiął zamek torby, a następnie wyciągnął białe pudełko, które wręczył synowi. Stojący pod ścianą Frank zbliżył się o krok, nieznacznie pochylił w stronę brata. Usłyszał stłumiony pisk chłopaka i szybko zrozumiał, że Scott wszedł w posiadanie wyjątkowego artefaktu, dzięki któremu jego pozycja miała gwałtownie wzrosnąć. To nie było byle jakie pudełko, tylko opakowanie od najnowszego iPhone’a.
Scott podskakiwał oraz dziękował kilkakrotnie, pospiesznie rozpakowując podarunek. W tym czasie Gary rozejrzał się po pomieszczeniu i zacmokał głośno.
– No, trzeba będzie wprowadzić tu małe zmiany. Przyda się nowy telewizor, może kanapa… – wymieniał, gładząc w zamyśleniu podbródek. – A tam? To drugi pokój? – Wskazał obdrapane drzwi po drugiej stronie pomieszczenia.
– Nie, nie. Tam mamy taki mały składzik, w którym trzymamy szczotkę, różne detergenty i tak dalej. Scott spał dotychczas ze mną, ale w zaistniałych okolicznościach chyba trzeba będzie pomyśleć o jakimś przemeblowaniu – stwierdziła Caitlyn, wieszając się na ramieniu partnera.
Francis wyczuł, że jego obecność była niebezpiecznie długo ignorowana. Jednocześnie bał się podjąć chociażby próbę nawiązania kontaktu wzrokowego z Garym. Ten stan niepokojąco się przedłużał.
Przecież mężczyzna widział, że Frank stał tuż obok. Dlaczego się nie odzywał? Dlaczego nawet na niego nie spojrzał? Serce chłopaka zaczęło bić szybciej. Niepewność potęgowała strach. Rozmawiano o zmianach, które wkrótce miały nadejść, tyle że nikt nie uwzględniał w nich jego osoby. Rivers miał świadomość, że na pewnym etapie to będzie musiało się zmienić, nie wiedział jednak kiedy.
Z duszą na ramieniu czekał na jakąkolwiek reakcję. Domyślał się, że nie będzie pozytywna, ale niewiedza była najgorsza. Jedyne, czego chciał, to żeby ktoś wreszcie udzielił mu podstawowych informacji. To przecież niewiele. Tak niewiele.
– Myślę, że nasz Scott jest już na tyle duży, aby spać sam. Jak już wspominałem, zakup kanapy czy, jak wolicie, łóżka jest po mojej stronie. Może da się przerobić ten składzik na taką małą sypialnię? – zapytał Gary.
– Dla Scotta byłaby raczej za mała. Może niech zajmie obecne miejsce Franka, a Frank przeniesie się tam? – zaproponowała Caitlyn.
Rivers nigdy nie widział tak uśmiechniętej matki. Nawet nie wiedział, że była zdolna do teatralnie żywej mimiki. Gdy jednak wypowiedziała na głos imię Francisa, czym skierowała na niego uwagę pana Baldwina, poczuł, jak serce zaczęło dosłownie łomotać w środku. W klatce piersiowej pojawił się niemalże ból i dziecięca wyobraźnia podsuwała mu obrazy, w których organy zaczęły z impetem uderzać o żebra w uporczywej chęci wydostania się na zewnątrz.
Faktycznie, przypominał jelenia. Młodego, który natknął się na drapieżnika i wiedział, że to koniec. Gdy jego ciemne oczy spotkały się wreszcie z niebieskimi pana Baldwina, Frank zrozumiał, że w tej bajce spłonie w pożarze lub zostanie zagryziony przez wilki. To historia bez happy endu.
– Chcesz tak, Scott? – zapytał syna Baldwin, wciąż patrząc prosto w oczy młodszego chłopaka.
Francisa ogarnęło przerażenie. Najgorsza w zaistniałej sytuacji była dla niego przeciągająca się niewiedza. Czy zaślepiony iPhone’em brat zdoła zobaczyć jego strach? Usłyszy kołatanie serca? Zauważy, że Frank nie ma pojęcia, jak odnaleźć się w obliczu nowego zagrożenia?
– Możemy tak zrobić – odpowiedział Scott, z wielkim poruszeniem oglądając nowy telefon ze wszystkich stron i nie zwracając uwagi na nic innego.
Rivers zrozumiał, że nie może liczyć na ratunek Scottiego. Pozostało więc znaleźć wymówkę. Taką, dzięki której będzie mógł zniknąć Gary’emu z oczu i z powrotem zacząć normalnie oddychać.
– Sprawdzę, czy mięso się nie spiekło – wychrypiał w końcu i nie czekając na pozwolenie, pospieszył w kierunku kuchni.
Wciąż czuł na sobie spojrzenie Baldwina. Mężczyzna przyglądał mu się tak, jakby lustrował wzrokiem błąkającego się po pokoju szczura.
– Nigdy nie widziałem tak brzydkiego dziecka. Jest upośledzony? – Zwrócił się do Caitlyn, jednak na tyle głośno, że Francis wszystko słyszał.
Chłopak w zasadzie odniósł wrażenie, że miał to usłyszeć. Był obrażany na wielu płaszczyznach, ale dotychczas się nie zdarzyło, aby ktoś podważył jego inteligencję. Przeciwnie, mówiono nawet, że jak na swój wiek był bardzo dojrzały.
– Lekko cofnięty – odparła po namyśle matka.
Gdy tylko Gary odsunął przed nią krzesło, od razu usiadła na wyznaczonym miejscu. Chwilę po niej to samo uczynił Scott, który pod wpływem natłoku pozytywnych myśli zapomniał, aby pomóc bratu w kuchni. Pan Baldwin jako ostatni zajął trzecie miejsce przy stole. Na czwartym położył sportową torbę, z której tym razem wyciągnął korkociąg i butelkę czerwonego wina. Rozlał jej zawartość do stojących na blacie trzech szklanek – również do tej należącej do małoletniego Scotta – bo stwierdził, że przecież jego syn „jest już mężczyzną”.
Strach Francisa stopniowo przeradzał się we wściekłość. Matka mogła obrażać jego wygląd, ale nie miała prawa sugerować, że jest „cofnięty”, zwłaszcza po tym, jak wiele razy ogarniał dom, sprzątał, przygotowywał posiłki dla siebie i brata czy przypominał jej o spłacie zaległych rachunków. W głowie wyliczał sytuacje, w których spiął agrafkami to wszystko, co w ich życiu wisiało na strzępkach.
Baldwin nie mógł nachwalić się pieczeni, która po nacięciu zdążyła się dopiec, Caitlyn chichotała jak małolata, a Scott raczył ojca opowieściami o tym, jakich to ma znajomych i jak skutecznie oszukuje na sprawdzianach lub manipuluje nauczycielkami, aby uzyskać lepsze stopnie. Gary był pod wrażeniem albo tylko udawał, że jest.
Jako że miski z ryżem i sałatką stały na stole, Frank musiał zadowolić się jedynie skrawkiem pieczeni, który wcześniej odkroił, chcąc sprawdzić, czy mięso nie było surowe. Obficie polał sosem skromny posiłek i usiadł na parapecie. Jadł w kompletnej ciszy, wpatrując się w ciemną ulicę za oknem. Nie wiedział jeszcze, że w ciągu najbliższych lat nigdy nie przyjdzie mu zasiąść do stołu, przy którym będzie siedział pan Baldwin. Przynajmniej do czasu, kiedy w ich życiu nie pojawi się pewien wyjątek.
***
Za marnowanie ręczników papierowych.
Za nadmierne zużycie ciepłej wody.
Za zbyt wolne rozwieszanie prania.
Za zbyt mało dokładne wytarcie butów.
Za wyrzucenie torebki herbaty po jednorazowym użyciu.
Za zjedzenie ostatniego jajka w lodówce.
Za wyniesienie worka ze śmieciami, który nie był dostatecznie pełny.
Za cichą pyskówkę.
Francis Rivers mógłby napisać obszerne tomiszcze poezji na podstawie sytuacji, kiedy Baldwin podnosił na niego rękę. Albo nogę. Albo krzesło. Albo nawet rurę od odkurzacza. Bo gdy przychodziła agresja, stawał się kreatywny.
Do takich sytuacji dochodziło dość często, zważywszy na fakt, że wraz ze sobą sprowadził do ich komunalnego mieszkania biznes, który – według opowieści Caitlyn – błyszczał jak kryształ w Kalifornii. I w zasadzie było coś na rzeczy z tymi kryształami, bo w domu pojawiły się saszetki z proszkiem i tabletki niewiadomego pochodzenia. Po nowy towar Baldwina zgłaszało się wiele osób. Niektórzy z nich, umiejętnie wyselekcjonowani przez Gary’ego, zasiadali na kanapie w części nazywanej od niedawna „salonową”. Razem wciągali, pili i dyskutowali na różne tematy.
Cała sytuacja podobała się Scottowi, stopniowo wprowadzanemu w interesy. Czuł się dorosły. Regały, niegdyś odgradzające część mieszkalną od prowizorycznej sypialni Franka, stały się częścią nowego królestwa młodszego Baldwina. Stary materac został przeniesiony do składziku, a jego miejsce zajęła nowa wygodna kanapa Scotta. Tył i ścianki regałów chłopak obkleił plakatami, książki i stare graty Francisa przeniesiono zaś do kartonów i upchano w składziku pomiędzy materacem, odkurzaczem a workami z proszkiem do prania.
Rivers miał wrażenie, że spanie w pobliżu wielu detergentów wzmagało jego alergię, bo plamy na nogach nie znikały, wręcz przeciwnie – rozrosły się na plecy i brzuch. Nikomu o tym nie powiedział. To nie tak, że kontakt z bratem stał się jakiś beznadziejny. Nadal sporo rozmawiali, a kiedy Gary’ego nie było w domu, oglądali seriale na jego laptopie albo razem czytali komiksy. Na pewnym etapie ich zainteresowania zaczęły się jednak rozmijać – mieli coraz mniej wspólnych.
Francis zauważył, że – jak na osobę „lekko cofniętą” – jego gust literacki był mocno wyrobiony, dzięki czemu wyróżniał się na tle rówieśników. W wolnych chwilach przesiadywał w szkolnej bibliotece, która po pierwsze, była darmowa, a po drugie, stanowiła bezpieczną przystań. Już od dziecka nienawidził bajek, ponieważ wydawały mu się fałszywe i całkowicie oderwane od rzeczywistości.
Trudno było słuchać, że dobro zawsze zwycięża, i jednocześnie podkradać brzegi od pizzy niedojedzone przez ojczyma. Głód potrafił odzierać z godności. Frank nienawidził prosić o jedzenie, gdyż uważał tę czynność za bardzo upokarzającą. Coraz częściej dochodziło jednak do sytuacji, w których nie miał cholernego wyboru. Niełatwo jest chodzić z wysoko podniesioną głową, gdy żołądek wywraca się na drugą stronę. Między innymi właśnie dlatego Francis lubił mitologię grecką. W całym swoim mistycyzmie była zadziwiająco realistyczna. Okrutna, obrazująca, jak wielki wpływ na człowieka, herosa lub boga ma to, jak powstał i gdzie się wychowywał. Czasami Francis fantazjował, że upada jak Ikar. Sam również najchętniej odleciałby w przestworza na skrzydłach wykonanych z kawałków kartonu połączonych srebrną taśmą izolacyjną. I czuł, że kompletnie nikt by nie płakał nad jego upadkiem.
Prometeusz ulepił człowieka z gliny wymieszanej ze łzami, a duszę dał mu z boskiego ognia, którego parę iskier podkradł z rydwanu Heliosa. Człowiek nie podobał się jednak Zeusowi. Skazał on więc Prometeusza na okrutną karę. Przywiązano go do pala, a codziennie o wschodzie Słońca przylatywał sęp i wydziobywał jego wątrobę. W ciągu dnia i reszty nocy ta odrastała, a o świcie sytuacja się powtarzała. Dzięki temu męka Prometeusza trwała bez końca.
Piętnastoletni już Francis ukradkiem spoglądał na matkę zajętą malowaniem paznokci na krwistoczerwony kolor. Gdyby to ona była Prometeuszem, zapewne błagałaby Zeusa o wybaczenie i w formie zadośćuczynienia sama przywiązała człowieka do pala. Możliwe, że nawet biłaby brawo, widząc nadlatujące sępy. Rivers doszedł do wniosku, że tworzenie ludzi było banalnie proste i nie wymagało żadnej finezji. Uznał to za piekielnie niesprawiedliwe.
– O czym jest twoje opowiadanie, Bambi? – Z rozważań wyrwał go głos Scotta, który usiadł na blacie kuchennym i sięgnął po plastikowy kubeczek do połowy zalany wrzątkiem. – Psorka trochę dojebała nam z tym wypracowaniem. W sensie jakbyśmy nie mieli co robić, tylko ciągle pisać. Alternatywna wersja mitu. Ja jebię. Musiałem czytać je drugi raz, bo niczego nie pamiętałem. W sensie streszczenia. Gdyby Gary nie ogarnął internetu, byłbym w dupie. Ten laptop naprawdę ratuje życie – ciągnął Baldwin. Ostrożnie upił łyk zupki chińskiej, a następnie nabił długi makaron na plastikowy widelec, wsunął go do ust i energicznie siorbnął.
– O Prometeuszu. Napisałem, jak mógłby rozwinąć się mit, gdyby tytan miał inną osobowość – odpowiedział Frank.
Uchylił okno, spojrzał na parapet i dostrzegł leżącego w plastikowej popielniczce niedopalonego peta. Takie marnotrawstwo w ich domu? Prawdziwy cud! Chwycił szluga, podpalił i od razu mocno się zaciągnął.
– Prometeusz… To ten, co bujał się od wyspy do wyspy?
Frank z rozbawieniem pokręcił głową.
– Nie. Tamten był Odyseusz.
Scott musiał powtarzać rok właśnie z powodu angielskiego, z którym radził sobie wyjątkowo opornie. Traf chciał, że angielski i kilka innych przedmiotów miał teraz z Francisem. Wciąż nie obnosili się ze swoją braterską relacją. Scottie nie chciał, a Frank nie naciskał.
– No tak. Kurde. Ona nie może mnie teraz ujebać. Pokażę jej, kto tu rządzi.
– A ty o czym napisałeś? – zainteresował się Rivers i wypuścił dym z ust.
– O Achillesie. Włożył adidasy z tytanowymi piętami, przeżył i nara – oznajmił Scott z dumą.
Francis parsknął; nie potrafił już zapanować nad śmiechem.
– A skąd miał te tytanowe zapiętki?
– Jak to: skąd? Od tytanów. Sam pisałeś o jednym z nich, więc powinieneś ogarniać temat, Bambi.
Scottie używał wody kolońskiej ojca. Wkładał na przemian czarne albo szare dżinsy, a na prosty T-shirt zarzucał ulubioną bluzę lub jakąś inną z tych pożyczonych od kumpli. Uczniowie wiedzieli, że miał fajki i zioło, którymi handlował za szkołą. Coś tam oddawał Gary’emu, a coś zostawało na ciuchy czy jakieś żarcie.
Rok różnicy to za mało, by liczyć na rzeczy po starszym bracie. Garderoba Francisa składała się więc w większości z tego, co ktoś im dał, albo z rzeczy, które znaleźli na promocji. Bywało również, że dostawał jakieś ochłapy po ojczymie. Lubił, gdy ubrania były ciemne i duże. Mógł się w nich topić i znikać. Bywały jednak dni, w których musiał wyjść z domu w paskudnej pomarańczowej bluzie, która okazywała się ostatnim, co mu zostało. „System oszczędnościowy Gary’ego” dotyczył każdej dziedziny życia. Prania. Sprzątania. Gotowania. Frank nie mógł iść do pralni, dopóki kosz na brudne ubrania nie był zapełniony po brzegi. Nawet jeżeli nie miał co na siebie włożyć.
I w ten oto sposób Rivers szedł trzysta metrów za swoim bratem w znienawidzonych ciuchach, ale chociaż ze świadomością poprawnie odrobionej pracy domowej. Granica między dzieciństwem a etapem nastoletnim zatarła się tak bardzo, że prawie jej nie zauważał. Trochę podrósł, co skutkowało wystąpieniem czerwonych rozstępów przy zgięciach łokci oraz kolan. Na komórce Scotta przeczytał, że mogło to być skutkiem niedożywienia, a dokładniej braku niezbędnych do prawidłowego rozwoju składników odżywczych. Chociaż, jeśli wierzyć bredniom przeczytanym w necie, to także jeden z objawów raka.
Po starszym bracie widział, że ten wkraczał w okres dojrzewania ze zdecydowanie większą ekscytacją. Z pewnością pomagał mu fakt, że w szkole uchodził za „bad boya” i faktycznie, wiele dziewcząt chciało się do niego zbliżyć. Po budzie krążyła nawet plotka, jakoby należał do mafii. Ta historia szczególnie rozbawiła Franka i lekko dokuczał Scottowi z tego powodu. Oczywiście w domu, bo w placówce nie mieli najmniejszego kontaktu.
Chociaż Rivers trzymał się możliwie daleko od szkolnej śmietanki towarzyskiej, nawet do niego doszła informacja, że Scottem zainteresowała się Lydia McKellar. Nastolatka, która już od najmłodszych lat kazała innym dźgać lalki cyrklem, wciąż otaczała się wierną świtą uczennic bezrefleksyjnie wykonujących jej polecenia. Obserwacja tego zjawiska była dla Francisa bardzo ciekawa. Sam się zastanawiał, jak doszło do sytuacji, w której jego kontakty towarzyskie praktycznie nie istniały. Przynajmniej nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
W końcu doszedł do wniosku, że miało na to wpływ kopiowanie wzorców zachowań. Przykładowo, gdy zmienił szkołę, pierwszego dnia natrafił na osoby próbujące nawiązać z nim rozmowę. I to nie tak, że konwersacja się nie kleiła, bo wręcz przeciwnie. Po prostu ludzie się dystansowali, widząc, jak inni patrzyli na Franka z góry. Chłopak przywykł do tego, zwłaszcza że Scott obrał podobną taktykę. W zasadzie to nie miał do niego żalu. Zaakceptował obecny stan rzeczy i pozostawał cichym obserwatorem. Mimo to obraz Lydii machającej w kierunku Scotta chwilę po tym, jak matka podwiozła ją do szkoły porsche, był dość trudny do przyswojenia.
Jego o rok starszy brat zaczął interesować się płcią przeciwną i również wyszukiwał McKellar wśród grupy uczennic. Bawili się w dziwne podchody polegające na posyłaniu uśmiechów, zajmowaniu sąsiednich stolików na stołówce i „przypadkowych” spotkaniach na papierosie za szkołą. Rivers chciał, żeby Scott wyszalał się za nich dwóch.
To, że wszyscy pozostawiali za sobą tę dziecięcą sferę i wkraczali w nową, półdorosłą, nie było dla niego jakimś fenomenem, ponieważ sam nigdy nie czuł się dzieckiem. Miał jednak świadomość, że problemem jego dorosłości będą konieczność znalezienia pracy, lokum i opłacanie rachunków. Z ich dochodami o studiach mógł pomarzyć, a sfera romantycznych relacji zdawała mu się kompletnie nieosiągalna. Myślał o sobie jak o owocu, który zgnił, nim zdążył się rozwinąć.
W tej dorosłości bał się jedynie tego, że matka każe mu się wynieść, kiedy nie będzie na to przygotowany. Całkowita samotność bez dachu nad głową przerażała go i chociaż jedyną osobą, z którą w pełni swobodnie rozmawiał, był Scott, wiedział, że brat nie stanie po jego stronie, jeżeli miałby ryzykować własne dobro.
Pierwsze zajęcia w Heywood High School zaczynały się punktualnie o godzinie ósmej. Była siódma pięćdziesiąt, gdy Francis przekroczył próg szkoły. Minął hol i przeszedł do szerokiego korytarza, po którego obu stronach znajdowały się rzędy szkolnych szafek. Już miał wpisać kod do swojej, kiedy nagle poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Nie był to dotyk przyjemny, bo jegomość ścisnął je tak mocno jak jastrząb, który usiłował pochwycić w szpony ofiarę.
– Rivers. – Francis usłyszał niski głos i od razu obrócił się w stronę oprawcy.
Gęste, falowane włosy opadły na jego bladą twarz. Zmrużył oczy i spojrzał na stojącego za nim chłopaka nie ze strachem, ale ze znudzeniem wymieszanym z irytacją.
– Co?
Stanley Harris w opinii Francisa był największym z grupy dupków należących do szkolnej drużyny baseballowej. Rodzinny biznes jego dziadka – restauracja Harris & Brothers – z czasem przekształcił się w prawdziwą sieć, która swoje filie miała również w Salem i Bostonie, a z tego, co wygadywał Stanley, planowano otworzyć kolejne także w sąsiednich stanach. Oprócz biznesu po ojcu, prowadzonego razem z bratem, pan Harris zarządzał także własną firmą związaną z budową dróg. Oba interesy kręciły się doskonale, przez co Stan był prawie tak samo bogaty jak Lydia McKellar. Mógł mieć wszystko, ale chyba musiało brakować mu zajęcia, ponieważ z jakiegoś cholernego powodu lubił wyżywać się na Franku. Paradoksalnie nie czerpał z tego żadnych korzyści, bo po co gnębić osobę, która nie nosi przy sobie ani pieniędzy, ani drugiego śniadania? Jedynym, co udało mu się jak dotąd odebrać Francisowi, była paczka papierosów i – co zabawniejsze – wielce się zdziwił, że znalazł ją przy kimś takim jak Rivers.
– Wypracowanie z angielskiego – powiedział lakonicznie Harris, przyciskając go do szafki.
Na twarzy Riversa, na co dzień przyzwyczajonego do obcowania z osobnikami pokroju Gary’ego, nie odmalowała się żadna emocja. Przemoc była normą.
– Co z nim?
Stojąca za Harrisem świta złożona z dwóch przydupasów – Finna Adamsa i Michaela White’a – zawyła ostrzegawczo.
Stan uciszył ich jednym warknięciem.
– Już ty dobrze wiesz co. Dawaj natychmiast.
Frank wykalkulował, że skoro angielski był ich pierwszą lekcją, Stanley nie miał czasu, aby zaciągnąć go do kibla i odebrać wypracowanie siłą. Odmawiając, niby ryzykował, choć tak właściwie to co? Obitą twarz? Pocięty plecak z marketu? Najważniejsze książki trzymał w szafce, a zadania mógł nosić w papierowej torbie, dopóki nie ogarnie czegoś w zamian. A może Scott skubnie mu nowy? Nieźle sobie radził z takimi sprawami.
– No co? Nic nie powiesz? Nie mam czasu – ponaglił go Harris.
– Przemyślałem to – odpowiedział beznamiętnie Frank.
– Co?
– Pstro. Spierdalaj.
Harris dwukrotnie zamrugał oczami. W pierwszej chwili myślał, że się przesłyszał, ale po wymownym milczeniu świty zrozumiał, co naprawdę powiedział Rivers. Miał ochotę rzucić mu się do gardła. Niestety za plecami beztrosko przechadzała się babka od biologii – cholerna koleżanka matki Stanleya.
– Masz przejebane, Rivers. Zobaczysz po szkole.
– Zaskocz mnie. Zrobiłeś się nudny.
Francis wypowiedział te słowa pod wpływem impulsu, napawając się zaskoczeniem i zadziwiająco rzadko spotykaną u Harrisa bezradnością. Po namyśle zaczął odrobinę żałować, że go prowokował. Z drugiej strony Gary w ciągu ostatnich miesięcy zaserwował Frankowi prawdziwy trening wytrzymałościowy. Rivers przywykł zatem do bólu i mocno się na niego uodpornił. O wiele łatwiej było mu znieść przemoc fizyczną od upokarzania. Stanley go jednak nie karmił i nie gwarantował dachu nad głową. Nie posunąłby się również do tego, by, przykładowo, połamać mu ręce. Mógł go pobić lub poniszczyć jego rzeczy, których wartość nawet sam Frank oszacował na niewielką. Chłopak już dawno przestał się bać.
Tyle że nie każdy miał takie podejście jak on. Zupełnie inną postawę przyjęła Amy Johnson, której zniszczona lalka lata temu została główną bohaterką szkicu Riversa. Od tamtego czasu nastolatka podjęła jedną próbę zakolegowania się z Frankiem – dokładnie dwa lata temu. Podstępna Lydia to zauważyła i również postanowiła wystawić asertywność dziewczyny na próbę.
Amy i Frank jadali razem lunche – czy raczej Francis po prostu towarzyszył jej na stołówce. Przesiadywali także w bibliotece, a raz Johnson zaprosiła chłopaka do domu, gdzie wspólnie robili jakiś projekt na biologię.
Zważywszy na to, że takie sytuacje nie zdarzały się zbyt często, Rivers dobrze zapamiętał tę wizytę. Rodzice Amy byli cukiernikami. Mieli mały, ale bardzo przytulny dom, w którym unosił się intensywny słodki zapach. Frank siedział na dywanie, szkicując na brystolu szkielet człowieka. W tym czasie Amy wycinała z tektury serce, wątrobę, nerki i inne narządy – mieli je dokleić obok układu kostnego i strzałkami wskazać miejsca, gdzie powinny się znajdować. Pani Johnson przyniosła im dwa duże kubki kakao i muffiny z czekoladą. Frank przyznał wówczas zgodnie z prawdą, że nigdy nie jadł czegoś tak pysznego.
Ich znajomość skończyła się w dniu, kiedy Lydia wymyśliła zabawę polegającą na spaleniu tornistra Riversa. Harris i jego kumple zaciągnęli chłopaka na betonowy plac nieopodal szkoły, będący starym, opuszczonym parkingiem. Siłą zerwali plecak z jego ramion, a jeden z przydupasów popsikał go podwędzonym siostrze łatwopalnym lakierem. Kto rzucił pierwszą zapałkę? Och, na tym polegała cała niespodzianka, bo był to nikt inny jak Amy, którą Lydia kupiła obietnicami długoletniej przyjaźni.
Czyn Johnson bolał Riversa zdecydowanie bardziej niż utrata własności.
Frank nie był zdziwiony, gdy po dwóch latach to właśnie Amy weszła do klasy z załzawionymi oczami. Nerwowo pociągała nosem, a jej duża, okrągła twarz miała odcień dojrzałego pomidora. Po triumfalnej minie Stanleya Francis zorientował się, czym było to spowodowane. Zaledwie dwie minuty wystarczyły, aby wyciągnąć od niej wypracowanie.
Zajął miejsce w rzędzie pod oknem, a dziewczyna schyliła się do torby, żeby wyciągnąć z niej chusteczki. Wówczas ich spojrzenia się spotkały.
Ani trochę nie było mu jej żal.
Piętnastoletni Frank nienawidził swojego dojrzewającego ciała. W ciągu ostatniego roku trochę podrósł, ale nie tak jak Scott, który gwałtownie wystrzelił w górę, czym znacznie się wyróżniał na tle rówieśników. Nogi i ramiona Riversa rosły wprost proporcjonalnie do ilości rozstępów. Na jego bladych policzkach nie było ani śladu zarostu, za to na wąskiej szyi zarysowało się jabłko Adama. Skapitulował w walce z czerwonymi plamami i próbował tylko je zakrywać. Zawsze wkładał długie spodnie. Krótkich nie nosił nawet latem. Jego włosy pociemniały i również urosły, teraz sięgały prawie do brody. Pozwolił, aby ścinał je Scott, bo w ich sytuacji o fryzjerze mogli jedynie pomarzyć.
Rivers w myślach często porównywał się do rówieśników. Wiedział, że wyglądał na cherlawego i zaniedbanego, mimo to nic nie mógł na to poradzić. Najgorsza okazywała się samotność. Mimowolnie odczuwał chęć przynależności do jakiejkolwiek grupy. Scottie wychodził ze znajomymi i ku zdziwieniu Franka zakolegował się nawet z Harrisem. W mniemaniu Riversa brat wiódł życie bardziej zbliżone do tego, jakie powinien wieść typowy nastolatek. Paczka znajomych, wygłupy, wypady nad rzekę, grupowe ogniska, zakłady, pierwsze miłości. Czasem opowiadał o tym wszystkim młodemu, a on słuchał z wyraźnym zainteresowaniem oraz świadomością, że taki los nie jest i nie będzie mu pisany.
– Znalazłem ci pracę – oznajmił Gary pewnego piątkowego wieczoru.
Frank właśnie wyszedł z łazienki ubrany w sprany dres, z ręcznikiem narzuconym na ramiona. Strużki zimnej wody wciąż ściekały mu z przydługich włosów. Był z natury ciepłolubny, ale gorące prysznice stanowiły luksus, gdy się mieszkało pod jednym dachem z człowiekiem skrupulatnie wyliczającym każdy grosz.
Scott siedział z ojcem przy stole i zajadał się nuggetsami z kurczaka. Matki nie było w domu, a z tego, co podsłuchał Rivers, wynikało, że Baldwin znalazł jej pewną posadkę. Pensja kelnerki nie była wysoka, ale od czasu do czasu Caitlyn udawało się sprzedawać pod ladą proszki klientom Gary’ego.
– Jaką? – zapytał Frank.
Gary miał tendencję do doszukiwania się we Franku niechęci i cynizmu, które mogły być pretekstem do wymyślenia kolejnej kary.
– Po szkole będziesz sprzedawcą na stacji benzynowej.
Frank uniósł brew. Słyszał o szesnastolatkach roznoszących ulotki, pomagających w kawiarniach lub pracujących w kinach, ale piętnastolatek na stacji benzynowej?
– To legalne? – ośmielił się zapytać.
Scott zacisnął usta w wąską linię. W pierwszej chwili chciał wykonać jakiś gest, który powstrzymałby brata przed zadawaniem ojczymowi takich pytań. Z drugiej strony bał się, że po interwencji może stracić status ulubieńca Gary’ego, dlatego ostatecznie postanowił milczeć.
– Słyszysz ty go? – Baldwin parsknął i odstawił na stół pustą puszkę. – Jakoś Scottie czy moi chłopcy nie zadają takich debilnych pytań, gdy każę im sprzedawać koks. Nie jesteś już dzieckiem, zarazo. Zrozum, że nie można rozpatrywać świata w kategorii tego, co jest, a co nie jest legalne. Obowiązuje prosta zasada: będziesz dymał albo będziesz dymany.