Nie jestem jak ojciec - Kołodziejczyk Maja - ebook
NOWOŚĆ

Nie jestem jak ojciec ebook

Kołodziejczyk Maja

0,0

39 osób interesuje się tą książką

Opis

Historia niedoszłej ofiary seryjnego mordercy.

„Czasami fantazjował, że upada jak Ikar. Sam również najchętniej odleciałby w przestworza na skrzydłach wykonanych z kawałków kartonu połączonych srebrną taśmą izolacyjną. I czuł, że kompletnie nikt by nie płakał nad jego upadkiem”.

Francisowi od dziecka powtarzano dwie rzeczy: po pierwsze, że odziedziczył imię po ojcu, a po drugie, że stary Frank był złym człowiekiem.

Chociaż życie w ubogiej dzielnicy niewielkiego Heywood nie należało do najłatwiejszych, z Francisem obchodziło się czasami wyjątkowo okrutnie. Ale czy jako syn potwora zasługiwał na więcej?

Chłopak zaakceptował fakt, że matka za nim nie przepada, brat wstydzi się go przed znajomymi, a ojczymowi powinien schodzić z drogi. I choć momentami marzył, by zniknąć, przywykł do takich realiów. To się jednak zmieniło, gdy już jako nastolatek Francis skupił na sobie uwagę osoby zdolnej do bestialskich czynów. Względna stabilizacja zniknęła na rzecz ciągłego poczucia zagrożenia.

Aby wydostać się z domowego koszmaru, chłopak postawił wszystko na jedną kartę, ale nie przewidział, że piekło o nim nie zapomni. Nawet mimo upływu lat.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 608

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © for the text by Maja Kołodziejczyk

Copyright © for this edition by Wydawnictwo KDW

Redakcja:

Agata Bogusławska

Korekta:

Malwina Niewielska

Korekta po składzie:

Alicja Szalska-Radomska

Skład i korekta techniczna:

Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

Projekt okładki, oprawa graficzna:

Justyna Knapik | fb.com/justyna.es.grafik

ISBN: 978-83-68280-13-5

Wydanie I

Kontakt: [email protected]

IG: https://instagram.com/wydawnictwo_kdw/

FB: www.facebook.com/WydawnictwoKDW

www.wydawnictwokdw.com

OSTRZEŻENIE

Książka jest skie­ro­wana do do­ro­słych czy­tel­ni­ków. Za­wiera tre­ści, które mogą być nie­od­po­wied­nie dla osób wraż­li­wych. Wśród nich są: prze­moc, wy­ko­rzy­sty­wa­nie sek­su­alne osoby nie­let­niej, za­ży­wa­nie sub­stan­cji psy­cho­ak­tyw­nych, próba sa­mo­bój­cza, za­bu­rze­nia od­ży­wia­nia, sa­mo­oka­le­cza­nie, ho­mo­fo­bia oraz opisy mor­derstw.

Ostat­nie wy­da­rze­nia opi­sane na kar­tach po­wie­ści dzieją się w grud­niu 2022 roku, dla­tego na­zwy nie­któ­rych apli­ka­cji i ich funk­cji są ty­powe dla tam­tego okresu.

Przed­sta­wione wy­da­rze­nia są fik­cyjne.

Mia­steczka Hey­wood i Red­field oraz nie­które na­zwy firm i sta­cji ben­zy­no­wych zo­stały wy­my­ślone na po­trzeby fa­buły.

PROLOG

Tajemnica pana Hilla

Było po ósmej wie­czo­rem, gdy An­thony Hill za­pu­kał do drzwi domu swo­jego star­szego brata Ri­charda. Alice przy­wi­tała go sze­ro­kim uśmie­chem, za któ­rym kryła się nutka fał­szu.

Szwa­gierka przy­jaź­niła się z jego byłą żoną i prze­by­wa­jąc w jej to­wa­rzy­stwie, Tony za­wsze uwa­żał, aby trzy­mać ję­zyk za zę­bami. Lu­biła za­da­wać za dużo py­tań, a na­stęp­nie wy­bie­rać skrawki od­po­wie­dzi, umie­jęt­nie je spla­tać i prze­ka­zy­wać da­lej, tak żeby stwo­rzyły po­ry­wa­jące hi­sto­rie, mo­gące zgor­szyć wszyst­kie ko­le­żanki. Nie chcąc pro­wo­ko­wać kon­flik­tów, męż­czy­zna ni­gdy nie po­ru­szał tego te­matu z bra­tem. W głębi du­szy uwa­żał jego żonę za ko­bietę pro­stą i nie­szko­dliwą.

W tym prze­ko­na­niu utwier­dzał go fakt, że na­wet sam Ri­chard trak­to­wał ją po­błaż­li­wie. Gdyby było ina­czej, to wła­śnie jej zwie­rzałby się ze wszyst­kich szcze­gó­łów tego pa­skud­nego śledz­twa. A Alice o ni­czym nie wie­działa. Stała te­raz w za­dba­nym ko­ry­ta­rzu, ubrana w pu­chowy ró­żowy szla­frok, z miną tak bez­tro­ską, że nie­malże gro­te­skową. Tony nie miał cie­nia wąt­pli­wo­ści, że nie wie­działa o sto­sie akt i zdjęć do­wo­dów pię­trzą­cych się na biurku męża.

– Cześć, Tony. Wejdź. – Od­ru­chowo ugnio­tła dło­nią sztywne od la­kieru ja­sne włosy. – Rick czeka na cie­bie w ga­bi­ne­cie. Nim do niego pój­dziesz, może skosz­tu­jesz mo­jej po­pi­so­wej szar­lotki? Albo za­niosę wam po ka­wałku do po­koju? – za­pro­po­no­wała.

– Dzię­kuję, może in­nym ra­zem. Nie będę cię fa­ty­go­wać. – Od­wie­sił czarny płaszcz na wie­szak w przed­po­koju.

Dom pań­stwa Hill był bar­dzo za­dbany, co prze­ciętny ob­ser­wa­tor za­uwa­żyłby jesz­cze przed wej­ściem na po­se­sję. Traw­nik za­wsze przy­strzy­żony, furtka na­oli­wiona, na drzwiach wej­ścio­wych i ganku ozdoby do­pa­so­wane do kon­kret­nej pory roku lub święta – od lam­pek cho­in­ko­wych, przez do­datki z ame­ry­kań­ską flagą, po roz­ma­ite wieńce. Alice nie zdą­żyła jesz­cze wy­mie­nić ozdób hal­lo­we­eno­wych na kla­syczne je­sienne, o czym świad­czyła cho­ciażby ki­czo­wata na­klejka z wi­ze­run­kiem du­cha, przy­kle­jona na szy­bie bia­łych drzwi wej­ścio­wych.

Tony skie­ro­wał się na górę po scho­dach wy­ło­żo­nych mięk­kim dy­wa­nem. Po­słał nie­na­wistne spoj­rze­nie por­ce­la­no­wym pu­dlom sto­ją­cym na ni­skim sto­liku w ko­ry­ta­rzu na pię­trze. Po­my­ślał, że Alice ma na­prawdę oso­bliwy gust, i dzi­wił się bratu, który po­zwa­lał jej na de­ko­ro­wa­nie domu we­dle wła­snego uzna­nia. Rick za­wsze po­wta­rzał, że nie in­te­re­suje się bab­skimi spra­wami, lecz to wła­śnie przez brak ini­cja­tywy w tej kwe­stii zo­stał miesz­kań­cem lo­kum zło­żo­nego z nad­miaru ko­ron­ko­wych ser­we­tek, kwie­ci­stych fi­ra­nek i por­ce­la­no­wych fi­gu­rek. Tylko jego ga­bi­net wy­raź­nie od­sta­wał od cu­kier­ko­wego świata pani Hill.

Nim Tony za­pu­kał do cięż­kich, he­ba­no­wych drzwi, zer­k­nął na wi­szące na są­sied­niej ścia­nie lu­stro w gru­bej, zło­tej ra­mie. Jego twarz była wciąż gładka, a spoj­rze­nie miał ła­godne. Nie wy­glą­dał na trzy­dzie­ści sześć lat. Za­cze­sał na bok brą­zowe, równo przy­strzy­żone włosy, po czym wresz­cie za­wia­do­mił brata o swo­jej obec­no­ści.

– Pro­szę – od­po­wie­dział mu zna­jomy głos.

Na­ci­snął klamkę i pew­nym kro­kiem wszedł do środka. Mimo uchy­lo­nego okna w po­miesz­cze­niu uno­sił się za­pach dymu pa­pie­ro­so­wego. Nad po­kaź­nym biur­kiem z ciem­nego drewna dum­nie wi­siały opra­wione tro­fea i na­grody z za­wo­dów strze­lec­kich Ri­charda oraz zdję­cia z po­lo­wań, na któ­rych po­zo­wał dum­nie obok po­strze­lo­nej zwie­rzyny. Po pra­wej stro­nie od biurka, w mniej re­pre­zen­ta­cyj­nej czę­ści po­miesz­cze­nia, znaj­do­wała się ta­blica kor­kowa oraz mapa mia­steczka Red­field. To wła­śnie na tej ścia­nie Rick zwykł zbie­rać wska­zówki zwią­zane z ak­tu­al­nie pro­wa­dzoną sprawą. Od wielu mie­sięcy nie da­wały mu spo­koju nowe po­szlaki. ­Li­czył, że przy­bliżą go do zna­le­zie­nia roz­wią­za­nia za­gadki, która od dłuż­szego czasu spę­dzała mu sen z po­wiek.

Po raz pierw­szy w swo­jej ka­rie­rze męż­czy­zna nie miał naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści, że ściga se­ryj­nego mor­dercę. Stem­plarz z Sa­lem gra­so­wał na te­re­nie ca­łego stanu Mas­sa­chu­setts. O jego pseu­do­ni­mie za­de­cy­do­wał fakt, że pierw­szą ofiarę zna­le­ziono wła­śnie w mie­ście sły­ną­cym z pro­cesu cza­row­nic z ty­siąc sześć­set dzie­więć­dzie­sią­tego dru­giego roku. Po tym, jak jedno z ciał zna­le­ziono na plaży w Se­abrook w są­sied­nim sta­nie New Hamp­shire, sprawą za­in­te­re­so­wało się FBI. Jak mó­wił sam Ri­chard – to na­prawdę pa­skudny przy­pa­dek, który na­wet jego wy­kań­czał psy­chicz­nie.

Już od progu Tony do­strzegł, że u Ricka na­stą­piła zmiana na­stroju. Nie czuł tej okrop­nie przy­gnę­bia­ją­cej aury, która od wielu mie­sięcy krą­żyła nad star­szym o pięć lat bra­tem. Na gładko ogo­lo­nej twa­rzy bar­czy­stego męż­czy­zny po­ja­wił się ni­kły uśmiech.

Tony zmarsz­czył brwi, a po chwili do­strzegł dwa cy­gara le­żące na biurku. Do­brze wie­dział, co ozna­czały.

– Mamy go – oznaj­mił trium­fal­nie Rick. – Zo­stała opi­nia od trze­ciego gra­fo­loga, ale ja nie mam naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. – Wska­zał bratu miej­sce na­prze­ciwko biurka, a na­stęp­nie udał się do barku po bu­telkę szkoc­kiej.

Tony usiadł i w mil­cze­niu przy­glą­dał się po­czy­na­niom brata. Nie wie­dzieć czemu, ogar­nął go dziwny nie­po­kój.

Wszy­scy mó­wili, że Ri­chard i o pięć lat od niego młod­szy An­thony byli do sie­bie bar­dzo po­dobni. Obaj wy­socy, o ostrych ry­sach twa­rzy oraz wą­skich zie­lo­nych oczach. Róż­nili się jed­nak fry­zurą – Ri­chard miał włosy krótko przy­strzy­żone, a Tony dłuż­sze i zwy­kle roz­trze­pane. Do tego młod­szy z braci no­sił oku­lary w pro­sto­kąt­nych czar­nych opraw­kach. Pod wzglę­dem cha­rak­teru sta­no­wili prze­ci­wień­stwa. Śled­czy Ri­chard Ja­cob Hill ucho­dził za po­ryw­czego i czę­sto dzia­łał pod wpły­wem chwili, na­to­miast An­thony Jo­na­than Hill, pro­fe­sor li­te­ra­tury an­giel­skiej, to czło­wiek me­to­dyczny, który lu­bił wszystko pla­no­wać i mieć pod kon­trolą.

– Sprawa cią­gnęła się sześć lat, a kiedy już my­śle­li­śmy, że go mamy, sprawca wy­my­kał się nam z rąk. I wiesz, co się oka­zało? To były dwie osoby. We­dług mo­jej teo­rii syn kon­ty­nu­ował dzieło ojca.

Tony zmarsz­czył brwi. Za­zwy­czaj lu­bił, gdy brat dzie­lił się z nim szcze­gó­łami do­ty­czą­cymi róż­nych spraw i swo­ich po­dej­rzeń, lecz wspo­mnie­nie o ojcu i synu spra­wiło, że prze­szły go ciarki. Tro­chę nie­obec­nym wzro­kiem ob­ser­wo­wał brata, który na­peł­niał jego szkla­neczkę bursz­ty­no­wym pły­nem.

– Kon­ty­nu­ował dzieło ojca? – po­wtó­rzył, spo­glą­da­jąc pro­sto w pod­krą­żone oczy brata.

Ri­chard od­chrząk­nął i za­jął miej­sce po dru­giej stro­nie biurka.

– Wiesz, że po­dej­rze­wa­łem sta­rego Franka Ri­versa, ale długo nie mia­łem na to do­wo­dów, a po jego śmierci wszystko za­częło się sy­pać. Po­my­śla­łem, że to fał­szywy trop, bo mor­der­stwa nie ustały, a jed­nak.

Fran­klin Ri­vers do nie­dawna był są­sia­dem pana Hilla, a przy tym jego naj­więk­szym utra­pie­niem. Miesz­kał sam w domu, który odzie­dzi­czył po ro­dzi­cach. Nie dbał o de­ko­ra­cje i ni­gdy nie ko­sił traw­nika. Pra­co­wał w po­bli­skim warsz­ta­cie sa­mo­cho­do­wym, a wie­czo­rami cha­dzał do lo­kal­nego pubu, gdzie prze­sia­dy­wał do póź­nych go­dzin noc­nych. Nie był ty­pem sa­mot­nika, bo czę­sto wi­dy­wano go w to­wa­rzy­stwie ko­le­gów z pracy lub ja­kichś szem­ra­nych mo­to­cy­kli­stów, mimo to lu­dzie się bali. Mó­wiono, że by­wał po­ryw­czy, agre­sywny, kon­flik­towy. Pro­fil psy­cho­lo­giczny tego eks­cen­tryka po­kry­wał się z tym opra­co­wa­nym przez pro­fi­lera w przy­padku Stem­pla­rza z Sa­lem.

Nie­stety sprawy skom­pli­ko­wały się w mo­men­cie, gdy Frank nie­spo­dzie­wa­nie zmarł. Jego ciało zna­le­ziono w po­bli­skim le­sie, tknięte przez czas, wil­goć i zwie­rzęta, dla­tego sek­cja nie wy­ka­zała zbyt wiele. Jedni uwa­żali, że po pro­stu się za­pił, ale są­sie­dzi za­częli plot­ko­wać. Nie­któ­rzy są­dzili, że to nie­szczę­śliwy wy­pa­dek. Nie zna­le­ziono żad­nych śla­dów ob­ra­żeń lub walki. Zwo­len­nicy teo­rii spi­sko­wych uwa­żali jed­nak, że śmierć sta­rego Ri­versa wcale nie była przy­pad­kiem, lecz ktoś po­mógł mu w do­sta­niu się na tam­ten świat.

Ri­chard Hill wią­zał sprawę Franka z mor­der­stwami chłop­ców w prze­dziale wie­ko­wym od czter­na­stu do osiem­na­stu lat. Zbrod­nie do­piero nie­dawno uznano za dzieło jed­nego czło­wieka. Przy pierw­szych ofia­rach znaj­do­wano frag­menty kar­tek, przy ko­lej­nych całe ilu­stra­cje. Szkice przed­sta­wiały głów­nie an­tyczne rzeźby lub mi­to­lo­giczne sceny.

– Co? – par­sk­nął w końcu Tony. Przez do­bre kilka mi­nut po­zo­sta­wał w bez­ru­chu. – To nie Ja­mie – do­dał szybko.

– Ja­mie… – po­wtó­rzył Ri­chard. Pal­cem za­ta­czał kó­łeczka wo­kół kra­wę­dzi szklanki. – To dziwne, że każe się na­zy­wać Ja­mes, skoro w rze­czy­wi­sto­ści jest Fran­ci­sem. Twier­dził, że matka nadała mu imię po ojcu, z któ­rym nie chce mieć nic wspól­nego, ale Fran­klin i Fran­cis? Jest w końcu róż­nica.

– A co, je­żeli jego matka nie znała peł­nego imie­nia ojca? – za­py­tał na­tych­miast Tony.

Ri­charda na­wie­dziło złe prze­czu­cie. Ton głosu brata zdra­dzał zde­ner­wo­wa­nie, a on sam za­ci­skał ner­wowo dło­nie w pię­ści. Fakt, że mor­dercą oka­zał się mło­dzie­niec z są­siedz­twa, był szo­ku­jący, a jed­nak Tony pod­szedł do tej kwe­stii bar­dzo per­so­nal­nie.

Fran­cis Ri­vers, na­zy­wany przez wszyst­kich Ja­me­sem, odzie­dzi­czył dom po ojcu. Wraz z przy­ja­ciółką wpro­wa­dził się tam pół roku po jego śmierci, czym wzbu­dzał cie­ka­wość. Ona była in­struk­torką jogi, on ta­tu­aży­stą. Co­dzien­nie do­jeż­dżał do pracy w Sa­lem, a usługi męż­czy­zny cie­szyły się du­żym za­in­te­re­so­wa­niem w ca­łym sta­nie.

– Zle­ci­łem trzem nie­za­leż­nym gra­fo­lo­gom po­rów­na­nie jego pro­jek­tów z frag­men­tami szki­ców zna­le­zio­nych przy ofia­rach. Dwaj są tego sa­mego zda­nia. Na opi­nię trze­ciego cze­kamy – oznaj­mił Ri­chard, pa­trząc pro­sto w bladą jak kreda twarz brata. – Tony, kurwa, sam zo­bacz. – Się­gnął do szu­flady i wy­cią­gnął z niej plik zdjęć zwią­za­nych gumką re­cep­turką.

– To nie Ja­mie – za­rze­kał się młod­szy Hill z ta­kim prze­ko­na­niem, jakby bro­nił wła­snego syna.

Ri­chard za­czął ukła­dać fo­to­gra­fie na bla­cie ni­czym karty. Tony nie chciał jed­nak grać w tę grę. Gdy brat opo­wia­dał o tym, w jaki spo­sób Stem­plarz wy­ko­rzy­sty­wał swoje ofiary, nim w końcu po­zwa­lał im umrzeć, miał ochotę krzy­czeć. Naj­gor­sze były te sym­bole. Na udach, szyi, ło­pat­kach, po­ślad­kach, bio­drach… Koło z fa­li­stymi brze­gami. Jak miał po­wie­dzieć bratu, że nie były mu obce?

Po­wie­trze sta­wało się gę­ste, a po skro­niach An­thony’ego po­woli spły­wały strużki potu. On wi­dział te znaki. On ich do­ty­kał.

– Wiesz, co to? – Rick wska­zał pal­cem jedno z wi­docz­nych na zdję­ciu zna­mion. – Kap­sel od piwa. Psy­chol gwał­cił ofiary, ozna­czał, wy­pa­la­jąc im na skó­rze roz­grzany kap­sel, i uśmier­cał. Zwy­kle przez udu­sze­nie. Ostat­niego z tych dzie­cia­ków zna­le­ziono w ze­szłą środę. Pa­to­log twier­dzi, że zgon na­stą­pił około so­boty.

An­thony ude­rzył dłońmi w he­ba­nowe biurko. Wie­dział, że ta roz­mowa na­stąpi. Przy­go­to­wy­wał się na­wet psy­chicz­nie, aby nie­ba­wem ją za­cząć. Nie przy­pusz­czał jed­nak, że od­bę­dzie się w ta­kich oko­licz­no­ściach. Nie są­dził rów­nież, że za bli­zną może kryć się coś wię­cej niż trauma z daw­nych lat.

– Ja­mie nie mógł tego zro­bić – wy­chry­piał w końcu. – To fi­zycz­nie nie­moż­liwe.

– Tak? A to niby dla­czego? – Ri­chard po­dejrz­li­wie zmru­żył oczy.

– Ma alibi. By­łem z nim.

Po­my­ślał o fo­to­gra­fiach, które znaj­do­wały się w pa­mięci te­le­fonu i któ­rych tak bar­dzo nie chciał ni­komu po­ka­zy­wać. Czy ich in­tym­ność miała stać się te­raz do­wo­dem w spra­wie?

Ri­chard uniósł brew. Spo­dzie­wał się każ­dej od­po­wie­dzi, ale nie ta­kiej.

– Spo­tka­łeś się z nim? Po co?!

Młod­szy Hill zi­gno­ro­wał to py­ta­nie. Utkwił spoj­rze­nie w ster­cie zdjęć przed­sta­wia­ją­cych rany za­dane przez se­ryj­nego mor­dercę. Ten wy­pa­lony znak był ol­brzy­mim cio­sem.

– Uwa­żam, że jest w nie­bez­pie­czeń­stwie. Może być jedną z nie­do­szłych ofiar. – An­thony nie­pew­nie spoj­rzał na brata. – Ma wy­pa­lony ten znak.

– A jak niby mo­głeś to do­strzec? Całe ra­miona i barki ma wy­dzia­rane. Po­zo­stało ja­kieś wolne miej­sce?

– Uda.

– Skąd wiesz, jak wy­glą­dają uda mo­jego są­siada?

Za­pa­dła długa chwila mil­cze­nia. Tony gło­śno prze­łknął ślinę. Ri­chard sie­dział sztywno, z roz­chy­lo­nymi z za­sko­cze­nia ustami. Pu­stym wzro­kiem wpa­try­wał się w młod­szego brata tak, jakby ocze­ki­wał ja­kiejś pod­po­wie­dzi. Jakby jesz­cze nie po­łą­czył kro­pek.

Do An­thony’ego fakty do­cho­dziły jed­nak szybko. Można po­wie­dzieć, że po­czuł się nimi zbom­bar­do­wany. Ma­łymi kro­kami przy­mie­rzał się do co­ming outu przed bra­tem. Wcze­śniej ana­li­zo­wał, w jaki spo­sób mógłby za­cząć roz­mowę, ale zda­nia same wy­rwały mu się z ust. I to w sy­tu­acji dla obu tak prze­ra­ża­ją­cej i nie­kom­for­to­wej.

– Zna­łem Ja­miego, za­nim się tu prze­pro­wa­dził.

Ri­chard mocno chwy­cił szkla­neczkę szkoc­kiej i ją opróż­nił. Nie po­tra­fił zwi­zu­ali­zo­wać so­bie An­thony’ego z tym o je­de­na­ście lat młod­szym, wy­ta­tu­owa­nym chło­pa­kiem. Kilka mi­nut temu prze­ra­żał go fakt, że Fran­ci­sem fa­scy­no­wała się jego sie­dem­na­sto­let­nia córka, a te­raz jesz­cze brat?!

– Jak to moż­liwe? – za­py­tał w końcu ci­cho.

Tony spoj­rzał na wi­szącą na są­sied­niej ścia­nie mapę. Obok Red­field, po­ło­żo­nego w po­ło­wie drogi mię­dzy Bo­sto­nem a Sa­lem, znaj­do­wało się jesz­cze jedno, nieco więk­sze mia­steczko – Hey­wood. To wła­śnie tam ostat­nio wi­dział Ja­mesa przed ich sied­mio­let­nim roz­sta­niem. Wtedy rów­nież po­znał jego praw­dziwe imię.

– To był kom­pletny przy­pa­dek.

Rozdział 1

Czarny tusz

Osiemnaście lat wcześniej

Sze­ścio­letni Fran­cis Ri­vers sie­dział wraz ze swoim o rok star­szym bra­tem na sze­ro­kim zim­nym pa­ra­pe­cie. Ba­wili się w grę, którą na­zwali desz­czo­wym wy­ści­giem. W sku­pie­niu wpa­try­wali się w kro­ple ude­rza­jące o szybę brud­nego okna, na­stęp­nie zga­dy­wali, które z nich spadną jako pierw­sze. Do­ci­skali przy tym palce do swo­ich fa­wo­ry­tek i cze­kali, aż te spłyną. Ich po­czy­na­niom do­kład­nie przy­glą­dała się sie­dząca na ka­na­pie drobna ko­bieta.

– Przy­po­mi­nasz ojca, Scott. Masz jego usta, bar­dzo wy­datne, ale jakby się przyj­rzeć, to górna warga jest odro­binę więk­sza. Oczy­wi­ście nie ma w tym ni­czego złego! Oczy też masz jego. Nie­bie­skie jak niebo w sło­neczny, letni dzień. Po­dob­nie sia­dasz i tak samo trzy­masz sztućce. Lu­bię na cie­bie pa­trzeć. Ob­ser­wo­wać pod każ­dym wzglę­dem. Wspo­mi­na­łam, że twój tata miał czar­nego pu­delka? Nie? A wi­dzisz, bo lu­bił zwie­rzęta. Jak bę­dziesz tro­chę star­szy, a ja stanę się bo­gat­sza, to ku­pię ci pie­ska – oznaj­miła, po czym strzep­nęła po­piół do sta­rej wy­szczer­bio­nej po­piel­niczki.

Sie­działa przy wą­skim stole, ude­rza­jąc o blat dłu­gimi pa­znok­ciami. Ryt­micz­nie. W wy­obraźni gry­wała na nim me­lo­dię, cho­ciaż nie spo­sób od­gad­nąć jaką. Po­wol­nym ru­chem od­gar­nęła włosy do tyłu. Ob­ser­wo­wała swoje sied­mio­let­nie dziecko, jak gdyby było naj­więk­szym cu­dem. Za­cią­gała się mocno, de­lek­tu­jąc cien­kim pa­pie­ro­sem. Jej ciało trzę­sło się de­li­kat­nie, a ona zda­wała się od­czu­wać ty­toń wszyst­kimi zmy­słami. Jakby miał nar­ko­tyczne wła­ści­wo­ści lub moc po­zwa­la­jącą od­pły­nąć do in­nego świata. A może to wcale nie była kwe­stia pa­pie­rosa? W jej krwio­biegu wciąż znaj­do­wała się sub­stan­cja, którą za­żyła wcze­śniej. Miała wra­że­nie, że żyły cu­dow­nie pul­sują. Zmru­żyła oczy. Cho­ciaż po­wieki nie­sa­mo­wi­cie cią­żyły ko­bie­cie, wciąż pa­trzyła na uko­cha­nego syna. Roz­ko­szo­wała się tym wi­do­kiem.

– A ja? – pa­dło ci­che py­ta­nie.

Chuda dłoń za­sty­gła w bez­ru­chu. Roz­sze­rzone do nie­na­tu­ral­nych roz­mia­rów źre­nice zwró­ciły się w stronę cze­goś, co sie­działo obok Scotta. Ciemne oczy, jak u spło­szo­nego je­le­nia. Włosy przy­dłu­gie i my­sie, jakby wy­ta­rzał się w po­piele. Czer­wone plamy na chu­dych kost­kach, a stopy małe jak u dziew­czynki. Do tego pie­przyk pod le­wym okiem, taki sam jak u niego.

Za­po­wie­trzyła się.

Na ile bez­czel­nym trzeba być, aby bu­rzyć jej mo­ment cu­dow­nej no­stal­gii? Już czuła rytm, już było do­brze, ale nie! Chło­piec sie­dzący obok Scotta wy­dał się tak od­rzu­ca­jący, że nie­malże nie­ludzki.

– Łapy miał za­wsze uma­zane sma­rem, tłu­ste włosy i tępą mordę. Wy­obra­żasz so­bie, jak śmier­dzi pot wy­mie­szany z wódą?

Nie od­po­wie­dział, a za­miast tego pró­bo­wał wy­obra­zić so­bie opi­saną woń.

Ko­bieta cią­gnęła:

– Nie? A po­wi­nie­neś. Gdy­bym mo­gła, spra­wi­ła­bym, abyś czuł ten odór każ­dego dnia. Może cho­ciaż wtedy w jed­nym ma­lut­kim pro­cen­cie po­jął­byś, ile sa­mo­za­par­cia mu­sia­łam mieć, aby cię uro­dzić. Miał na imię Frank. Był me­cha­ni­kiem. Do­ty­kał mnie więc tak, jakby grze­bał w sta­rym sil­niku swo­jego pie­przo­nego grata. Po­tem tylko dy­szał jak za­rzy­nana świ­nia. Twój oj­ciec był jak pleśń, któ­rej ni­gdy nie dało się ze­skro­bać, na każ­dym kroku wszystko nisz­czył, a ty je­steś taki sam – skoń­czyła i ude­rzyła ręką w stół.

Fran­cis wy­raź­nie się zmie­szał, zgu­bił w na­tłoku dziw­nych i nie­zro­zu­mia­łych słów. Nie miał jed­nak wąt­pli­wo­ści, że matka była wście­kła. Czuł się za to od­po­wie­dzialny. Jak gdyby wy­rzą­dził jej ja­kąś krzywdę. Zwie­sił więc głowę i wle­pił wzrok w po­sadzkę. Każdą cząstką ciała chciał prze­ka­zać ko­bie­cie nieme „prze­pra­szam”.

– Ale… Ale… to ja je­stem Frank – po­wie­dział w końcu po dłuż­szej chwili mil­cze­nia.

– Każdy Frank, któ­rego zna­łam, był sta­rym nie­udacz­ni­kiem, dar­mo­zja­dem i skoń­czo­nym kre­ty­nem. Tak, Frank jest durny z za­sady. Nic więc dziw­nego, że nie ogar­ną­łeś. Masz imię po ojcu. Na­wet znak pod okiem jest iden­tyczny.

Ca­itlyn le­gła na ka­na­pie kil­ka­na­ście mi­nut po dru­giej. Traf chciał, że roz­ło­żyła ją wcze­śniej i nikt nie mu­siał się tym kło­po­tać.

– Na twoim miej­scu zro­bił­bym te­raz awa­ryjną ka­napkę. Wiesz, że rano bę­dzie ci wy­li­czać – po­ra­dził bratu Scott, po czym zgrab­nie ze­śli­zgnął się z pa­ra­petu.

Frank od­pro­wa­dził wzro­kiem chłopca, który uło­żył się wy­god­nie obok matki. Po­my­ślał, że to fak­tycz­nie mo­gła być jego szansa. Od­kąd się­gał pa­mię­cią, w domu cią­gle bra­ko­wało pie­nię­dzy. Miał jed­nak wra­że­nie, że te pro­blemy od­czu­wał bar­dziej niż reszta do­mow­ni­ków, a uwaga brata tylko go w tym utwier­dziła.

Skra­dał się do kuchni, sta­ra­jąc za­cho­wy­wać moż­li­wie jak naj­ci­szej. Za­pa­lił lampkę nad sta­rym oka­pem i ro­zej­rzał się po ma­lut­kim po­miesz­cze­niu. Po­łowę ob­dra­pa­nego blatu ze sklejki zaj­mo­wały bu­telki po pi­wie oraz in­nych trun­kach. Przez chwilę za­sta­na­wiał się nad włą­cze­niem to­stera, ale do­szedł do wnio­sku, że każda mi­nuta spę­dzona w kuchni dzia­łała te­raz na jego nie­ko­rzyść.

Skrzy­wił się, gdy po­czuł pod bo­symi sto­pami lepką ciecz, choć w ża­den spo­sób nie znie­chę­ciło go to do re­ali­za­cji planu. Otwo­rzył lo­dówkę, sta­nął na pal­cach i się­gnął po sto­jący na przed­ostat­niej półce słoik dżemu. Na­stęp­nie chwy­cił le­żący na bla­cie chleb to­stowy, owi­nięty w pla­sti­kową torbę. Wziął dwie kromki i ob­fi­cie je po­sma­ro­wał. Pil­no­wał, aby słoik nie zo­stał pu­sty. W tym domu to matka wy­dzie­lała je­dze­nie, a na­ru­sza­nie tej za­sady mo­gło być ka­ta­stro­falne w skut­kach. Po bły­ska­wicz­nie skon­su­mo­wa­nym po­siłku odło­żył pół­pro­dukty na miej­sce i rów­nie ci­cho skie­ro­wał się w stronę ła­zienki.

Było to małe, ob­skurne po­miesz­cze­nie wy­ło­żone ciem­no­zie­lo­nymi ka­fel­kami. Frank sta­nął na ni­skim ta­bo­re­cie i po­chy­lił się nad po­pę­ka­nym lu­strem w pla­sti­ko­wej ra­mie. Nim się­gnął do ku­beczka ze szczo­tecz­kami, spoj­rzał na swoje od­bi­cie.

Matka miała ra­cję. Pie­przyk pod le­wym okiem fak­tycz­nie był, a w wy­obraźni sze­ścio­latka ura­stał do miana skazy po ja­kimś wy­jąt­kowo okrut­nym po­two­rze. Frank po­wą­chał zno­szoną, ba­weł­nianą ko­szulkę, by upew­nić się, czy i od sie­bie nie czuł za­pa­chu „potu i wódy”. Ni­czego nie wy­czuł. Przy­naj­mniej na ra­zie. To ozna­czało, że jesz­cze nie prze­obra­żał się w tę okrutną istotę, o któ­rej opo­wia­dała mu mama. Z bie­giem czasu wszystko mo­gło się jed­nak zmie­nić. Wie­dział, że miał w so­bie coś złego, czego nie miał Scott. Był inny i na pewno gor­szy, ale nie szu­kał ze­msty. Szu­kał od­po­wie­dzi.

Gdy wró­cił do po­koju, spoj­rzał na dwie po­sta­cie śpiące na ka­na­pie przed te­le­wi­zo­rem. Sam po­ło­żył się na ma­te­racu ukry­tym za sze­ro­kim re­ga­łem. Deszcz wciąż ude­rzał mia­rowo o szybę, a ka­lo­ry­fer był zimny. Nie po­zo­stało mu nic in­nego, niż pod­ku­lić nogi i szczel­nie okryć się ko­cem.

***

Na­stęp­nego ranka Ca­itlyn wstała o siód­mej. Obu­dził ją dźwięk bu­dzika, który na­sta­wiła, by od­pro­wa­dzić dzieci do szkoły. Nie­długo póź­niej za­wo­łała chłop­ców na śnia­da­nie zło­żone z soku po­ma­rań­czo­wego i to­stów z ma­słem orze­cho­wym. Frank do­stał jed­nego, co tłu­ma­czyła tym, że był mniej­szy od brata.

– Scot­tie – za­czął ci­cho Frank, gdy matka od­da­liła się do ła­zienki, aby zro­bić ma­ki­jaż.

– No?

– Pani ka­zała przy­nieść do szkoły ulu­bioną za­bawkę i o niej opo­wie­dzieć. Nie wiem, co mam ro­bić.

Scott zmarsz­czył brwi. Sprawa była po­ważna, po­nie­waż od tego, co przy­nie­sie Frank, wa­żyła się jego re­pu­ta­cja. Wszystko, co po­sia­dał, do­stał po kimś. Po­da­ro­wane od są­sia­dek mi­sie z po­nadry­wa­nymi łap­kami, gu­mowe di­no­zaury z au­to­ma­tów za kilka do­la­rów lub puz­zle dla ma­łych dzieci. Nic spek­ta­ku­lar­nego ani cho­ciażby śred­niej ja­ko­ści.

– Trudna sprawa. Prze­ra­bia­łem to w ze­szłym roku – przy­znał Scott gło­sem eks­perta.

– I co zro­bi­łeś?

– Po­pro­si­łem Pa­tricka, żeby przy­niósł dwa ze­stawy Lego. Po­ży­czy­łem je­den.

Frank spoj­rzał na brata z prze­ra­że­niem. W jego przy­padku po­dobne roz­wią­za­nie nie wcho­dziło w grę. Scott po­tra­fił za­in­te­re­so­wać sobą inne dzie­ciaki i za­wsze miał się z kim ba­wić. Im­po­no­wało im, że szybko bie­gał, bił się, był w sta­nie od­py­sko­wać na­uczy­cielce. Z na­tury ma­ło­mówny Frank nie umiał na­wią­zać roz­mowy. Nie miał rów­nież ta­kiego Pa­tricka, który byłby skłonny po­ży­czyć mu co­kol­wiek, a przy­nie­sie­nie znisz­czo­nego mi­sia wy­wo­ła­łoby w kla­sie tylko salwę śmie­chu.

– Nikt mi nic nie po­ży­czy. Mu­szę coś wy­my­ślić – stwier­dził.

– A czym ba­wisz się naj­czę­ściej, kiedy je­steś tu­taj, w domu? – za­py­tał Scott po chwili na­my­słu.

– Czar­nym dłu­go­pi­sem.

– To stąd się wzięła kropka pod twoim pra­wym okiem? Do­ry­so­wa­łeś ją dla za­bawy?

– Nie. Zro­bi­łem to po to, by nie przy­po­mi­nać już ojca. Była jedna, a te­raz są dwie.

Ca­itlyn nie zwró­ciła jed­nak uwagi na to, że jej młod­szy syn nie wy­glą­dał już prze­cież jak stary Frank i za sprawą odro­biny czar­nego tu­szu zmie­nił się nie do po­zna­nia. Pod­czas od­pro­wa­dza­nia dzieci do szkoły była po­chło­nięta roz­mową te­le­fo­niczną. Co chwilę siar­czy­ście prze­kli­nała oraz na­rze­kała na ceny ja­kichś to­wa­rów i usług, które dla Franka po­zo­sta­wały za­gad­kowe. Szła z wy­soko pod­nie­sioną głową, a jej la­kie­ro­wane ko­zaki na szpil­kach po­stu­ki­wały dum­nie z każ­dym kro­kiem. Młod­szy z braci omia­tał ją wzro­kiem z za­in­te­re­so­wa­niem. W du­chu stwier­dził, że wy­glą­dała o niebo le­piej niż ze­szłej nocy. War­stwy pu­dru pod oczami spra­wiły, że sińce znik­nęły, a dzięki ró­żowi po­liczki na­brały zdro­wego, na­tu­ral­nego ko­lo­rytu.

– Mamo, ku­pisz mi chipsy? Pro­szę – ode­zwał się na­gle Scott, gdy na ich dro­dze uj­rzał szyld zna­nego mar­ketu.

Ko­bieta za­wa­hała się przez chwilę i od­su­nęła te­le­fon od ucha.

– Spie­szy nam się, skar­bie, ale dam ci kilka do­lców. Ku­pisz w skle­piku.

Fakt, że Scott miał doj­ścia do szkol­nego skle­piku, był ko­lejną kwe­stią, która im­po­no­wała in­nym uczniom. Cho­ciaż na­uczy­cielki nie po­zwa­lały, aby tak małe dzieci błą­kały się po ko­ry­ta­rzach, on miał kon­takty i da­wał pie­nią­dze star­szym rocz­ni­kom. Oczy­wi­ście wpły­wało to na jego re­pu­ta­cję. Mimo prze­ciw­no­ści losu Scott ucho­dził za „tego faj­nego”, czego nie można było po­wie­dzieć o Franku.

Pod­czas kiedy młod­szy wciąż się za­sta­na­wiał, w jaki spo­sób za­pre­zen­to­wać dłu­go­pis jako za­bawkę, my­śli star­szego krą­żyły wo­kół li­mi­to­wa­nej edy­cji no­wych chip­sów. Ob­my­ślał już na­wet stra­te­gię wy­mie­nia­nia się zna­le­zio­nymi w środku kap­slami, bo po matce – jak zresztą sama go za­chwa­lała – odzie­dzi­czył smy­kałkę do in­te­re­sów.

Nie­które dzieci nie miały na­wet po­ję­cia, że chłopcy byli braćmi. Scott no­sił na­zwi­sko Bal­dwin, po ojcu, który – o ile wie­rzyć opo­wie­ściom Ca­itlyn – wy­je­chał do Ka­li­for­nii i za­ło­żył wła­sną firmę. Z ko­lei Fran­cis za­równo imię, jak i na­zwi­sko „Ri­vers” odzie­dzi­czył po męż­czyź­nie, któ­rego wy­obra­żał so­bie jako naj­gor­szego po­twora.

– By­łoby mi ła­twiej, gdyby wszy­scy wie­dzieli, że je­steś moim star­szym bra­tem. Może bar­dziej by mnie lu­bili i miał­bym to z głowy. – Tu Frank ski­nął na dłu­go­pis.

– Po­bawmy się, że je­steś moim bra­tem, ale tylko w domu.

– Jak dasz mi dwa do­lce, to na­ry­suję ci chipsy, a ty się po­ba­wisz, że są praw­dziwe.

Scott przy­sta­nął i z nie­do­wie­rza­niem spoj­rzał na młod­szego brata. Po­dobne py­skówki zda­rzały mu się nie­zwy­kle rzadko, mimo to wo­lał za­po­bie­gaw­czo wy­zna­czyć mu miej­sce w sze­regu. Do­sko­czył do chłopca, po czym ener­gicz­nie po­pchnął go w kie­runku po­bli­skiego kon­te­nera. W od­we­cie Frank rzu­cił się na niego z dłu­go­pi­sem i na­ry­so­wał mu długą kre­skę na frag­men­cie od­sło­nię­tej na nad­garstku skóry. Na to za­in­ter­we­nio­wała matka. Mo­men­tal­nie sta­nęła po­mię­dzy nimi. Scotta od­cią­gnęła za kap­tur, a Fran­kowi wy­mie­rzyła siar­czy­sty po­li­czek.

– Ni­gdy wię­cej nie waż się pod­no­sić ręki na moje dziecko.

Rozdział 2

Zmiany w domu

Frank oznaj­mił resz­cie klasy, że jest zbyt duży na za­bawki, a jego wy­po­wiedź, o dziwo, wcale nie wy­wo­łała ta­kiej salwy śmie­chu, jak przy­pusz­czał. Pod ławką wciąż trzy­mał czarny dłu­go­pis, który te­raz ner­wowo ob­ra­cał mię­dzy pal­cami. Na­uczy­cielkę ura­czył krótką hi­sto­rią o tym, jak bez­ce­lowe jest po­sia­da­nie za­ba­wek i jak można spo­żyt­ko­wać czas w bar­dziej uży­teczny spo­sób – cho­ciażby ry­su­jąc, sprzą­ta­jąc czy po­ma­ga­jąc ro­dzi­com. Zo­stał wów­czas okre­ślony mia­nem „sa­mo­dziel­nego” i wy­raz ten mocno utkwił mu w pa­mięci.

Z tego dnia za­pa­mię­tał też coś jesz­cze. W szatni trzy dziew­czynki dziu­ra­wiły cyr­klem wy­ko­naną z ta­niego, cien­kiego pla­stiku lalkę czwar­tej ko­le­żanki. Ta, chcąc przy­po­do­bać się gru­pie, nie pro­te­sto­wała, cho­ciaż jej oczy się za­szkliły. Mu­siała wal­czyć o re­pu­ta­cję. Uznać zwierzch­nic­two sil­niej­szych. Nie ode­zwała się ani sło­wem, gdy uczen­nice za­częły wy­ła­my­wać pla­sti­kowe nogi i ręce.

– Zo­staw­cie. To jej wła­sność – za­pro­te­sto­wał Ri­vers, się­ga­jąc po po­prze­cie­raną kurtkę, za­wie­szoną na po­bli­skim wie­szaku.

– Zjeż­dżaj, Frank – od­po­wie­działa Ly­dia McKel­lar.

Była to wy­jąt­kowo ładna dziew­czynka o gę­stych, ja­snych wło­sach, zwy­kle zwią­za­nych w dwa grube ku­cyki. Tego dnia miała na so­bie błę­kitną su­kienkę i la­kie­ro­wane bu­ciki. Do szkoły przy­nio­sła in­te­rak­tyw­nego pie­ska, który szcze­kał, cho­dził lub ma­chał uszami, gdy tylko wy­dała mu po­le­ce­nie.

Nikt inny ta­kiego nie miał.

– Chcia­ła­byś, aby ktoś po­ła­mał mu łapy? – Ski­nął na pu­delka.

Ly­dia spoj­rzała na prze­stra­szoną ko­le­żankę, któ­rej wła­śnie znisz­czyła za­bawkę. To nie wy­star­czyło. Wy­ma­gała od niej bez­względ­nego po­słu­szeń­stwa.

– Nic nie od­po­wiesz, Amy? – Szturch­nęła ją łok­ciem.

Dwie po­zo­stałe dziew­czynki mil­czały, go­towe w pełni pod­po­rząd­ko­wać się temu, co ogłosi ich sze­ścio­let­nia kró­lowa.

– Zjeż­dżaj, Frank – po­wtó­rzyła ni­czym echo ofiara Ly­dii.

Tego dnia Fran­cis zro­zu­miał jedno: nie tylko on nie był już dziec­kiem. W ich wieku nie­któ­rzy wi­dzieli wię­cej i szyb­ciej poj­mo­wali za­sady obo­wią­zu­jące w ota­cza­ją­cym ich świe­cie. Sa­mo­dziel­ność, o któ­rej wspo­mniała na­uczy­cielka, po­nie­kąd ce­cho­wała też Ly­dię. Dziew­czynka miała świa­do­mość wła­snych moż­li­wo­ści i po­tra­fiła je wy­ko­rzy­sty­wać, by osią­gnąć cel.

Ko­lejną go­dzinę Ri­vers prze­sie­dział w szatni, cze­ka­jąc, aż Scott skoń­czy za­ję­cia. Nie­długo póź­niej po­ja­wiła się matka, aby ode­brać ich z pla­cówki i za­pro­wa­dzić do domu. Na obiad do­stali go­towe da­nie w po­staci tłu­czo­nych ziem­nia­ków i mar­chewki z grosz­kiem.

– I jak tam twój dzień? Jak po­szło z za­bawką? – za­py­tał Scot­tie, który naj­wy­raź­niej za­po­mniał o ich po­ran­nej sprzeczce.

Frank rów­nież nie ży­wił do brata urazy. Czuł na­wet lek­kie wy­rzuty su­mie­nia za to, że spro­wo­ko­wał tamtą awan­turę.

– Ja­koś się roz­myło. Jak twoje chipsy?

– Wy­lo­so­wa­łem kap­sel, a po­tem udało mi się tro­chę po­wy­gry­wać. Mam szczę­ście, cho­ciaż umiem też pod­pu­ścić in­nych. Na­iw­niacy. Nie po­tra­fią grać.

Wie­czo­rem na ścia­nie mię­dzy oknem a ma­te­ra­cem Fran­cisa za­wisł nowy ob­ra­zek. Na wy­rwa­nej kartce z ze­szytu w kratkę wid­niał szkic kor­pusu z po­wy­ry­wa­nymi koń­czy­nami. W nocy lalka Amy nie da­wała mu za­snąć, a gdy tylko zdo­łał za­mknąć oczy, śnił, że nią jest. Tak jakby jego dzie­cięca du­sza zo­stała uwię­ziona w po­włoce z cien­kiego, ta­niego pla­stiku.

***

Cztery lata później

Chipsy i ich za­war­tość nie znaj­do­wały się już w kręgu za­in­te­re­so­wań Scotta Bal­dwina. W chłodny zi­mowy dzień je­de­na­sto­la­tek sie­dział na jed­nym ze schod­ków na klatce scho­do­wej. Dziel­nica, na któ­rej znaj­do­wały się ni­skie ko­mu­nalne bloki, nie cie­szyła się naj­lep­szą re­pu­ta­cją wśród miesz­kań­ców Hey­wood. Za­miesz­ki­wały ją osoby znaj­du­jące się w trud­nej sy­tu­acji ży­cio­wej, a wśród nich nie bra­ko­wało nar­ko­ma­nów oraz lu­dzi ma­ją­cych inne pro­blemy z pra­wem.

– Matka mó­wiła, że ju­tro trzeba ogar­nąć dom. W środę przy­cho­dzi ta pani, która za­wsze za­daje tyle py­tań – po­wie­dział Frank, po czym mocno za­cią­gnął się szlu­giem. – Hej, strze­puj po­piół do sło­ika. Są­siadka sprzą­tała – po­uczył brata, pod­su­wa­jąc mu szklane na­czy­nie.

Scott z nie­do­wie­rza­niem po­krę­cił głową. Ro­zej­rzał się po ob­dra­pa­nych ścia­nach wy­ma­za­nych graf­fiti, omiótł wzro­kiem su­fit, z któ­rego tynk scho­dził pła­tami, i za­trzy­mał spoj­rze­nie na brud­nych, po­pę­ka­nych oknach.

Mo­men­tami ba­wiła go de­ter­mi­na­cja brata, by za­cho­wy­wać po­zory nor­mal­no­ści. On już dawno zro­zu­miał, że przed wi­zytą tej wścib­skiej babki trzeba było po pro­stu za­mieść brudy pod dy­wan. Matka sta­rała się ha­mo­wać z pi­ciem. On z ko­lei uda­wał, że nie wi­dzi pro­ble­mów. Po­tem do­sta­wali do­dat­kową kasę i ich ży­cie ja­koś zdo­łało się krę­cić przez ko­lejne mie­siące. Mimo wszystko Scot­tie uległ pro­szą­cemu spoj­rze­niu Fran­cisa i fak­tycz­nie strzep­nął po­piół do sło­ika. Ostat­nimi czasy zma­gali się z pew­nym pa­ra­dok­sem. Po­le­gał na tym, że mieli więk­szy do­stęp do pa­pie­ro­sów niż żar­cia, a jak ma­wiają: jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.

– Do­bra, do­bra. Nie ma­rudź, Bambi.

Po raz pierw­szy do Fran­cisa zwró­cił się tak sprze­dawca w skle­pie osie­dlo­wym, gdy tłu­ma­czył mu, że sie­dem do­la­rów to za mało, by po­kryć koszt wszyst­kich za­ku­pów. Cy­ferki się zga­dzały, tyle że nie uwzględ­niono w nich wszyst­kich po­dat­ków. Sprze­dawca jed­nak się uli­to­wał i do­rzu­cił chłopcu do­dat­kowo li­stek gumy ba­lo­no­wej. Po­wie­dział, że ma pro­szący wzrok. Zu­peł­nie jak je­lo­nek Bambi. Nie­przy­zwy­cza­jony do życz­li­wo­ści Frank wpa­try­wał się w niego wiel­kimi, brą­zo­wymi oczami, a jego mina wy­jąt­kowo roz­ba­wiła Scotta przy­glą­da­ją­cego się ca­łej sy­tu­acji z boku. Od tam­tej pory wła­śnie tak zwra­cał się do brata. Na po­czątku ten tro­chę się bu­rzył, ale po­tem było mu wszystko jedno.

– Po pro­stu stwier­dzam fakt. Lu­dzie i tak o nas ga­dają, na­wet tu­taj – przy­znał, spusz­cza­jąc wzrok.

Zga­sił pa­pie­rosa o be­to­nowy scho­dek, a na­stęp­nie wrzu­cił go do sło­ika. Drobną dłoń od­ru­chowo wsu­nął pod no­gawkę spodni, by po­dra­pać się w kostki i łydki. Na jego skó­rze wciąż były wi­doczne czer­wone plamy, które roz­ra­stały się i mocno swę­działy. Matka wspo­mniała, że to pew­nie ja­kaś aler­gia. Szo­ro­wa­nie tych miejsc jed­nak nie po­ma­gało i nie bar­dzo wie­dział, co ma z tym zro­bić.

– Lu­dzie za­wsze ga­dają i będą ga­dać. Naj­waż­niej­sze to po­ka­zać im, kto tu rzą­dzi – rzekł Scott.

– Pa­trząc obiek­tyw­nie, to nie my i ra­czej nie za­po­wiada się na to, aby w naj­bliż­szym cza­sie na­sza sy­tu­acja miała ulec zmia­nie – przy­znał Fran­cis i spoj­rzał na Scotta.

Bal­dwin wciąż miał w so­bie to coś, czym przy­cią­gał do sie­bie lu­dzi. Może urok oso­bi­sty, może coś w mi­mice, a może to ta pew­ność sie­bie, która nie opusz­czała go bez względu na oko­licz­no­ści. Na­dal był pięk­nym dziec­kiem. Miał gę­ste ja­sne włosy, czy­sto nie­bie­skie oczy i jak na swój wiek był sto­sun­kowo wy­soki. Lu­dzie lu­bili prze­by­wać w jego oto­cze­niu. Na­pa­wał ich po­zy­tywną ener­gią.

– To nie­prawda – oznaj­mił pod­nie­sio­nym gło­sem.

Frank znie­ru­cho­miał. Od­niósł wra­że­nie, że na twa­rzy brata ma­luje się ra­dość. W młod­szym chło­paku pa­ra­dok­sal­nie wzbu­dziła ona nie­po­kój.

Od za­wsze od­czu­wali ina­czej i mieli inne po­dej­ście do ży­cia. Scott był ty­pem opty­mi­sty, a Fran­cis scep­tyka.

– O czymś nie wiem?

Dło­nie Franka za­czy­nały drżeć i z chę­cią się­gnąłby po pa­pie­rosa, o ile ja­kiś jesz­cze by im się ostał. Wy­glą­dał jak prze­ci­wień­stwo Scotta. Z wie­kiem włosy mu po­ciem­niały. Skórę miał zie­mi­stą, po­liczki nieco za­pad­nięte, a usta wą­skie i po­pę­kane.

– Matka wspo­mniała, że­bym jesz­cze ci nie mó­wił – przy­znał.

Frank nie prze­sta­wał pa­trzeć na niego pro­sząco. Był to ten sam wzrok, któ­rym skło­nił sprze­dawcę do po­da­ro­wa­nia mu gumy ba­lo­no­wej. Uwa­dze Scotta nie umknął fakt, że pod oczami chło­paka wid­niały dwie sy­me­tryczne kropki. Od­kąd Ca­itlyn opo­wie­działa mu aneg­dotę o sta­rym Franku, upar­cie jedną do­ma­lo­wy­wał. Coś, co po­cząt­kowo było je­dy­nie dzie­cięcą fa­na­be­rią, naj­wy­raź­niej mocno we­szło mu w krew.

– Mam dzie­sięć lat. Nie mogę się wy­pro­wa­dzić – po­wie­dział za­po­bie­gaw­czo.

Scotta roz­ba­wiła po­ważna mina brata. Po­czo­chrał go po wło­sach i mocno ob­jął jego chude ra­miona.

– Ależ nikt nie każe ni­komu się wy­pro­wa­dzać! – od­parł z prze­ko­na­niem. – Istotne jest to, kto nie­ba­wem wpro­wa­dzi się do nas.

Ciało Franka w jed­nej chwili skost­niało, a po jego krę­go­słu­pie prze­biegł nie­przy­jemny dreszcz. Wpro­wa­dzi? Do tego ma­łego miesz­ka­nia? Po­mysł z za­ło­że­nia nie spodo­bał się chło­pa­kowi. Matka wy­star­cza­jąco czę­sto wy­zna­czała mu miej­sce w sze­regu, a rap­tem miał po­ja­wić się ktoś nowy. Ktoś, kto na ra­zie był dla niego ta­jem­nicą.

– Po­wiedz mi. Ja… Ja mu­szę wie­dzieć – rzekł ci­cho Frank. Upar­cie usi­ło­wał po­wstrzy­mać drże­nie rąk, które po­woli prze­no­siło się na ra­miona i plecy. – Kon­takt z ob­cymi ludźmi mnie prze­raża. Po­wi­nie­nem się przy­go­to­wać.

Scot­tie oparł skroń na dłoni. Zlu­stro­wał Franka od stóp do głów i fak­tycz­nie za­częło do niego do­cie­rać, że ta nie­wąt­pli­wie ra­do­sna in­for­ma­cja może nie cie­szyć brata w tym sa­mym stop­niu co jego.

– Mój oj­ciec wraca z Ka­li­for­nii. Matka jest szczę­śliwa i prawdę mó­wiąc, ja też. Za­wsze by­łem go cie­kawy po tylu opo­wie­ściach.

***

Z przy­jaz­dem pana Bal­dwina wią­zał się sze­reg przy­go­to­wań. Za­częło się od trze­pa­nia zsza­rza­łego dy­wanu, który Frank naj­chęt­niej by pod­pa­lił, i pra­nia fi­ra­nek wi­szą­cych na swo­ich miej­scach, od­kąd chło­piec się­gał pa­mię­cią, a skoń­czyło na ro­bie­niu nie­ty­po­wych za­ku­pów.

Fran­cis wie­dział, że sprawa była po­ważna, gdy matka wy­słała go do sklepu po wo­ło­winę. Czy wła­śnie na­stał kres to­stów z ma­słem orze­cho­wym i dań go­to­wych do pod­grza­nia w mi­kro­fa­lówce? Chło­pak ni­czego nie mógł być pe­wien, choć brał pod uwagę taką ewen­tu­al­ność.

Miał jed­nak głę­bo­kie prze­czu­cie, że tro­chę od­sta­wał od tego po­zor­nie sie­lan­ko­wego, ro­dzin­nego ob­razka. Ro­zu­miał eks­cy­ta­cję Scotta i na­prawdę mu się nie dzi­wił. Gdyby to jego ojca la­tami przed­sta­wiano jako Su­per­mana, z pew­no­ścią to­wa­rzy­szy­łyby mu po­dobne emo­cje. Nie­stety o sta­rym Franku Ca­itlyn nie mo­gła po­wie­dzieć ni­czego do­brego, a w każ­dym ra­zie ni­gdy na­wet się nie sta­rała.

Fran­cis nie chciał, aby i w nim pan Bal­dwin zo­ba­czył win­nego cier­pie­nia ko­biety, ale w głębi du­szy wła­śnie taka re­ak­cja wy­dała mu się naj­bar­dziej praw­do­po­dobna. Był so­botni ra­nek, gdy matka na­ka­zała mu ugo­to­wać ryż i po­kroić wa­rzywa na sa­łatkę. Scott rów­nież za­an­ga­żo­wał się w przy­go­to­wa­nia. Zbie­rał bu­telki tak ocho­czo jak ni­gdy, a po wy­nie­sie­niu śmieci za­brał się za na­kry­wa­nie do stołu. Frank nie­pew­nie spo­glą­dał w stronę nie­uży­wa­nego od lat pie­kar­nika, w któ­rym ru­mie­niła się (a przy­naj­mniej miała to ro­bić) ta­jem­ni­cza pie­czeń w zio­łach.

– Je­steś pe­wien, że twój oj­ciec o mnie wie? – szep­nął dys­kret­nie Frank w stronę Scotta, który wy­chy­lił się przez ­ku­chenne okno, by za­pa­lić szluga.

Nowa za­sada nie­pa­le­nia w sa­lo­nie aku­rat przy­pa­dła Fran­ci­sowi do gu­stu, cho­ciaż nie spo­dzie­wał się, że jej re­zul­taty będą dłu­go­ter­mi­nowe. W ciągu kilku nie­zwy­kle stre­su­ją­cych dni zdą­żył przy­swoić trzy fakty. Po pierw­sze, pan Bal­dwin przy­je­dzie w so­botę po pięt­na­stej. Po dru­gie, wpro­wa­dzi się na stałe. Po trze­cie, ma dla Ca­itlyn i syna ja­kąś nie­spo­dziankę. Na tym wie­dza chło­paka nie­stety się koń­czyła.

– Wie. Prze­cież przez cie­bie zo­sta­wił matkę – od­po­wie­dział bez­na­mięt­nie Scot­tie i wy­pu­ścił dym z ust.

Nóż ob­su­nął się z po­mi­dora i za­miast po skórce wa­rzywa prze­je­chał po palcu Fran­cisa. Ri­vers na­wet nie syk­nął. Ob­ser­wo­wał, jak gę­sta czer­wona ciecz po­woli wy­pływa na pla­sti­kową de­skę. Ten wi­dok przy­niósł mu dziwne uko­je­nie. Na tyle duże, że po chwili prze­ciął ko­lejny pa­lec. Jego ró­wie­śnicy ba­wili się w dźga­nie ołów­kami i ucie­ka­nie, co wy­da­wało im się ry­zy­kowne i bar­dzo bo­le­sne. Frank był za­sko­czony tym, z jaką ła­two­ścią przy­szło mu prze­cię­cie wła­snej skóry. Nim jed­nak brat zdą­żył to za­uwa­żyć, zjadł resztkę po­mi­dora, opłu­kał dłoń pod zle­wem i nie­dbale owi­nął brudną szmatką wi­szącą na rączce pie­kar­nika. Matka była zła, gdy mar­no­wali ręcz­niki pa­pie­rowe.

– Pieprz, sól i olej do tego sosu? – zmie­nił te­mat.

Do­piero te­raz Scott zgrab­nie ze­sko­czył z pa­ra­petu i otwo­rzył drzwi lo­dówki ob­kle­jo­nej ma­gne­sami oraz na­klej­kami.

– Wiesz co, Bambi, mama ku­piła ta­kie coś. Było w pro­mo­cji za do­lara. – Po­ma­chał bratu przed oczami dres­sin­giem w pla­sti­ko­wej bu­telce. – My­ślisz, że się nada?

– Ide­al­nie. Daj!

Fran­cis zła­pał w lo­cie rzu­cony przez brata przed­miot. Po chwili z sa­lonu do­bie­gła ich żywa mu­zyka. Ca­itlyn włą­czyła ra­dio, w któ­rym aku­rat le­ciał ja­kiś hit. Me­ta­liczny po­smak krwi w ustach Franka zo­stał za­bity przez sok z po­mi­dora. Ta wy­cie­ka­jąca z pal­ców krze­pła co­raz bar­dziej, a gdy po­da­wał bratu sztućce do prze­tar­cia, ten ni­czego nie za­uwa­żył.

Prze­ce­niona szar­lotka z Wal­martu cze­kała w lo­dówce. Go­to­wany ryż nie­zwy­kle trudno było spie­przyć. Po­dob­nie jak sa­łatkę z kup­nym dres­sin­giem. Naj­więk­szy nie­po­kój we Fran­ci­sie bu­dziła wo­ło­wina.

– Mar­twi mnie ta pie­czeń w rę­ka­wie. A co, je­żeli twój tata ją prze­kroi, a jego ta­lerz za­leje się krwią?

Scott za­cmo­kał ci­cho. Ukuc­nął przed szybką pie­kar­nika i wpa­trzył się w mięso. Nie miał pew­no­ści, czy wy­pro­du­ko­wany w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych ga­zowy sprzęt wciąż dzia­łał tak, jak po­wi­nien.

– Pa­mię­tasz, jak ro­bi­li­śmy frytki? Wtedy się pod­grzały – rzekł opty­mi­stycz­nie.

– Tak, ale to mięso jest grube, Scot­tie. Na pewno grub­sze niż pięść.

Z sa­lonu do­biegł ich śpiewny głos matki, która krę­ciła się wo­kół stołu w peł­nym ma­ki­jażu i ob­ci­słej czer­wo­nej spód­nicy. Na gło­wie wciąż miała wałki. Za­chwiała się, po­pra­wia­jąc je­den z ta­le­rzy.

– Bambi, ona chyba jed­nak piła – oce­nił te­raz już wy­raź­nie za­nie­po­ko­jony Scott.

Za­le­żało mu, aby jak naj­le­piej za­pre­zen­to­wać się przed oj­cem. Od matki wie­dział, że męż­czy­zna miał być dla nich także wspar­ciem fi­nan­so­wym. Cie­szył się z tej wi­zyty i nie chciał zo­stać od­trą­cony.

– Kro­imy to mięso w pla­stry? Ta­kie jak na steki? – za­pro­po­no­wał Frank.

Star­szy brat spoj­rzał pro­sto w ciemne, duże oczy. Wie­dział, że od tego obiadu w du­żej mie­rze za­le­żała jego przy­szłość. Nie chciał, aby ja­kaś po­myłka znie­chę­ciła ojca.

– Matka mó­wiła, że za­mie­rza po­dać całą pie­czeń. Mięso w jed­nym ka­wałku – przy­po­mniał.

– Tak, tyle że kiedy to po­wie­działa, była zu­peł­nie trzeźwa. Ona je do­pra­wiła i tak da­lej, a te­raz? Te­raz jest zu­peł­nie nie­obecna!

Scott przy­gryzł wargę. Frank jak zwy­kle my­ślał ra­cjo­nal­nie. Cho­ciaż w bu­dzie nikt nie słu­chałby jego rad, Bal­dwin wie­dział, że jego brat nie był głupi i po­tra­fił prze­wi­dzieć skutki kon­kret­nych dzia­łań.

– Do­bra, krój – po­le­cił po na­my­śle Scott.

Frank otwo­rzył szu­fladę, by się­gnąć po ko­lejny, tym ra­zem ostrzej­szy nóż. Opłu­kał go pod kra­nem, a na­stęp­nie do­kład­nie wy­tarł. Po­ło­żył dłoń na rączce pie­kar­nika, gdy na­gle usły­szeli dzwo­nek do drzwi.

– Mamy prze­je­bane – oce­nił Scot­tie i prze­niósł wzrok z Franka na Ca­itlyn, która pę­dem rzu­ciła się do ła­zienki, by po­pra­wić fry­zurę.

Rozdział 3

Intruz w czterech ścianach

Gdy drzwi otwo­rzyły się z gło­śnym skrzyp­nię­ciem, Frank po­czuł ner­wowy ścisk w żo­łądku. Kon­fron­ta­cja z wielką mi­ło­ścią matki była dla niego prze­ra­ża­jąca. Ca­itlyn przez lata da­wała mu od­czuć, że sta­nął na dro­dze ich szczę­ściu. Oparł się ple­cami o ścianę, fan­ta­zju­jąc o by­ciu nie­wi­dzial­nym. Wie­dział, że jest jak pi­sklę w cu­dzym gnieź­dzie i musi trzy­mać się go kur­czowo, aby nie zo­stać ze­pchnię­tym z i tak już ob­umie­ra­ją­cego drzewa.

– Gary! – za­wo­łała gło­śno Ca­itlyn, po czym rzu­ciła się męż­czyź­nie na szyję.

Ten ob­jął ją w pa­sie i po­ca­ło­wał tak na­mięt­nie, że Scott i Fran­cis po­czuli się odro­binę nie­zręcz­nie. Wy­mie­nili krót­kie po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia, ale ża­den z nich nie sko­men­to­wał sy­tu­acji. Do­brym zna­kiem było to, że męż­czy­zna nie wy­czuł od ko­biety al­ko­holu. A może wy­czuł, tylko wcale mu to nie prze­szka­dzało?

Gdy w końcu od­su­nęli się od sie­bie, pan Bal­dwin po­ło­żył na pod­ło­dze dużą spor­tową torbę i po­kro­wiec na lap­topa, które naj­wy­raź­niej sta­no­wiły cały jego do­by­tek. Wy­pro­sto­wał się i spoj­rzał w stronę Scotta, a na twa­rzy za­go­ścił mu sze­roki uśmiech.

Nie dało się ukryć, że Scott Bal­dwin bar­dzo przy­po­mi­nał swo­jego ojca. Gary był wy­so­kim męż­czy­zną w ty­pie sur­fera, o przy­dłu­gich ja­snych wło­sach i du­żych nie­bie­skich oczach. Miał wy­raź­nie za­ry­so­wane jabłko Adama i do­łek w bro­dzie, a na jego twa­rzy wid­niał kil­ku­dniowy za­rost. Ski­nął na syna, który – ośmie­lony po­god­nym wy­ra­zem twa­rzy ojca – pew­niej się do niego zbli­żył. Męż­czy­zna po­czo­chrał mu włosy tak, jakby nie wi­dział Scotta za­le­d­wie ty­dzień, a nie wiele lat.

– Mam dla cie­bie pre­zent – po­wie­dział.

Roz­piął za­mek torby, a na­stęp­nie wy­cią­gnął białe pu­dełko, które wrę­czył sy­nowi. Sto­jący pod ścianą Frank zbli­żył się o krok, nie­znacz­nie po­chy­lił w stronę brata. Usły­szał stłu­miony pisk chło­paka i szybko zro­zu­miał, że Scott wszedł w po­sia­da­nie wy­jąt­ko­wego ar­te­faktu, dzięki któ­remu jego po­zy­cja miała gwał­tow­nie wzro­snąć. To nie było byle ja­kie pu­dełko, tylko opa­ko­wa­nie od naj­now­szego iPhone’a.

Scott pod­ska­ki­wał oraz dzię­ko­wał kil­ka­krot­nie, po­spiesz­nie roz­pa­ko­wu­jąc po­da­ru­nek. W tym cza­sie Gary ro­zej­rzał się po po­miesz­cze­niu i za­cmo­kał gło­śno.

– No, trzeba bę­dzie wpro­wa­dzić tu małe zmiany. Przyda się nowy te­le­wi­zor, może ka­napa… – wy­mie­niał, gła­dząc w za­my­śle­niu pod­bró­dek. – A tam? To drugi po­kój? – Wska­zał ­ob­dra­pane drzwi po dru­giej stro­nie po­miesz­cze­nia.

– Nie, nie. Tam mamy taki mały skła­dzik, w któ­rym trzy­mamy szczotkę, różne de­ter­genty i tak da­lej. Scott spał do­tych­czas ze mną, ale w za­ist­nia­łych oko­licz­no­ściach chyba trzeba bę­dzie po­my­śleć o ja­kimś prze­me­blo­wa­niu – stwier­dziła Ca­itlyn, wie­sza­jąc się na ra­mie­niu part­nera.

Fran­cis wy­czuł, że jego obec­ność była nie­bez­piecz­nie długo igno­ro­wana. Jed­no­cze­śnie bał się pod­jąć cho­ciażby próbę na­wią­za­nia kon­taktu wzro­ko­wego z Ga­rym. Ten stan nie­po­ko­jąco się prze­dłu­żał.

Prze­cież męż­czy­zna wi­dział, że Frank stał tuż obok. Dla­czego się nie od­zy­wał? Dla­czego na­wet na niego nie spoj­rzał? Serce chło­paka za­częło bić szyb­ciej. Nie­pew­ność po­tę­go­wała strach. Roz­ma­wiano o zmia­nach, które wkrótce miały na­dejść, tyle że nikt nie uwzględ­niał w nich jego osoby. Ri­vers miał świa­do­mość, że na pew­nym eta­pie to bę­dzie mu­siało się zmie­nić, nie wie­dział jed­nak kiedy.

Z du­szą na ra­mie­niu cze­kał na ja­ką­kol­wiek re­ak­cję. Do­my­ślał się, że nie bę­dzie po­zy­tywna, ale nie­wie­dza była naj­gor­sza. Je­dyne, czego chciał, to żeby ktoś wresz­cie udzie­lił mu pod­sta­wo­wych in­for­ma­cji. To prze­cież nie­wiele. Tak nie­wiele.

– My­ślę, że nasz Scott jest już na tyle duży, aby spać sam. Jak już wspo­mi­na­łem, za­kup ka­napy czy, jak wo­li­cie, łóżka jest po mo­jej stro­nie. Może da się prze­ro­bić ten skła­dzik na taką małą sy­pial­nię? – za­py­tał Gary.

– Dla Scotta by­łaby ra­czej za mała. Może niech zaj­mie obecne miej­sce Franka, a Frank prze­nie­sie się tam? – za­pro­po­no­wała Ca­itlyn.

Ri­vers ni­gdy nie wi­dział tak uśmiech­nię­tej matki. Na­wet nie wie­dział, że była zdolna do te­atral­nie ży­wej mi­miki. Gdy jed­nak wy­po­wie­działa na głos imię Fran­cisa, czym skie­ro­wała na niego uwagę pana Bal­dwina, po­czuł, jak serce za­częło do­słow­nie ło­mo­tać w środku. W klatce pier­sio­wej po­ja­wił się nie­malże ból i dzie­cięca wy­obraź­nia pod­su­wała mu ob­razy, w któ­rych or­gany za­częły z im­pe­tem ude­rzać o że­bra w upo­rczy­wej chęci wy­do­sta­nia się na ze­wnątrz.

Fak­tycz­nie, przy­po­mi­nał je­le­nia. Mło­dego, który na­tknął się na dra­pież­nika i wie­dział, że to ko­niec. Gdy jego ciemne oczy spo­tkały się wresz­cie z nie­bie­skimi pana Bal­dwina, Frank zro­zu­miał, że w tej bajce spło­nie w po­ża­rze lub zo­sta­nie za­gry­ziony przez wilki. To hi­sto­ria bez happy endu.

– Chcesz tak, Scott? – za­py­tał syna Bal­dwin, wciąż pa­trząc pro­sto w oczy młod­szego chło­paka.

Fran­cisa ogar­nęło prze­ra­że­nie. Naj­gor­sza w za­ist­nia­łej sy­tu­acji była dla niego prze­cią­ga­jąca się nie­wie­dza. Czy za­śle­piony iPhone’em brat zdoła zo­ba­czyć jego strach? Usły­szy ko­ła­ta­nie serca? Za­uważy, że Frank nie ma po­ję­cia, jak od­na­leźć się w ob­li­czu no­wego za­gro­że­nia?

– Mo­żemy tak zro­bić – od­po­wie­dział Scott, z wiel­kim po­ru­sze­niem oglą­da­jąc nowy te­le­fon ze wszyst­kich stron i nie zwra­ca­jąc uwagi na nic in­nego.

Ri­vers zro­zu­miał, że nie może li­czyć na ra­tu­nek Scot­tiego. Po­zo­stało więc zna­leźć wy­mówkę. Taką, dzięki któ­rej bę­dzie mógł znik­nąć Gary’emu z oczu i z po­wro­tem za­cząć nor­mal­nie od­dy­chać.

– Spraw­dzę, czy mięso się nie spie­kło – wy­chry­piał w końcu i nie cze­ka­jąc na po­zwo­le­nie, po­spie­szył w kie­runku kuchni.

Wciąż czuł na so­bie spoj­rze­nie Bal­dwina. Męż­czy­zna przy­glą­dał mu się tak, jakby lu­stro­wał wzro­kiem błą­ka­ją­cego się po po­koju szczura.

– Ni­gdy nie wi­dzia­łem tak brzyd­kiego dziecka. Jest upo­śle­dzony? – Zwró­cił się do Ca­itlyn, jed­nak na tyle gło­śno, że Fran­cis wszystko sły­szał.

Chło­pak w za­sa­dzie od­niósł wra­że­nie, że miał to usły­szeć. Był ob­ra­żany na wielu płasz­czy­znach, ale do­tych­czas się nie zda­rzyło, aby ktoś pod­wa­żył jego in­te­li­gen­cję. Prze­ciw­nie, mó­wiono na­wet, że jak na swój wiek był bar­dzo doj­rzały.

– Lekko cof­nięty – od­parła po na­my­śle matka.

Gdy tylko Gary od­su­nął przed nią krze­sło, od razu usia­dła na wy­zna­czo­nym miej­scu. Chwilę po niej to samo uczy­nił Scott, który pod wpły­wem na­tłoku po­zy­tyw­nych my­śli za­po­mniał, aby po­móc bratu w kuchni. Pan Bal­dwin jako ostatni za­jął trze­cie miej­sce przy stole. Na czwar­tym po­ło­żył spor­tową torbę, z któ­rej tym ra­zem wy­cią­gnął kor­ko­ciąg i bu­telkę czer­wo­nego wina. Roz­lał jej za­war­tość do sto­ją­cych na bla­cie trzech szkla­nek – rów­nież do tej na­le­żą­cej do ma­ło­let­niego Scotta – bo stwier­dził, że prze­cież jego syn „jest już męż­czy­zną”.

Strach Fran­cisa stop­niowo prze­ra­dzał się we wście­kłość. Matka mo­gła ob­ra­żać jego wy­gląd, ale nie miała prawa su­ge­ro­wać, że jest „cof­nięty”, zwłasz­cza po tym, jak wiele razy ogar­niał dom, sprzą­tał, przy­go­to­wy­wał po­siłki dla sie­bie i brata czy przy­po­mi­nał jej o spła­cie za­le­głych ra­chun­ków. W gło­wie wy­li­czał sy­tu­acje, w któ­rych spiął agraf­kami to wszystko, co w ich ży­ciu wi­siało na strzęp­kach.

Bal­dwin nie mógł na­chwa­lić się pie­czeni, która po na­cię­ciu zdą­żyła się do­piec, Ca­itlyn chi­cho­tała jak ma­ło­lata, a Scott ra­czył ojca opo­wie­ściami o tym, ja­kich to ma zna­jo­mych i jak sku­tecz­nie oszu­kuje na spraw­dzia­nach lub ma­ni­pu­luje na­uczy­ciel­kami, aby uzy­skać lep­sze stop­nie. Gary był pod wra­że­niem albo tylko uda­wał, że jest.

Jako że mi­ski z ry­żem i sa­łatką stały na stole, Frank mu­siał za­do­wo­lić się je­dy­nie skraw­kiem pie­czeni, który wcze­śniej od­kroił, chcąc spraw­dzić, czy mięso nie było su­rowe. Ob­fi­cie po­lał so­sem skromny po­si­łek i usiadł na pa­ra­pe­cie. Jadł w kom­plet­nej ci­szy, wpa­tru­jąc się w ciemną ulicę za oknem. Nie wie­dział jesz­cze, że w ciągu naj­bliż­szych lat ni­gdy nie przyj­dzie mu za­siąść do stołu, przy któ­rym bę­dzie sie­dział pan Bal­dwin. Przy­naj­mniej do czasu, kiedy w ich ży­ciu nie po­jawi się pe­wien wy­ją­tek.

***

Za mar­no­wa­nie ręcz­ni­ków pa­pie­ro­wych.

Za nad­mierne zu­ży­cie cie­płej wody.

Za zbyt wolne roz­wie­sza­nie pra­nia.

Za zbyt mało do­kładne wy­tar­cie bu­tów.

Za wy­rzu­ce­nie to­rebki her­baty po jed­no­ra­zo­wym uży­ciu.

Za zje­dze­nie ostat­niego jajka w lo­dówce.

Za wy­nie­sie­nie worka ze śmie­ciami, który nie był do­sta­tecz­nie pełny.

Za ci­chą py­skówkę.

Fran­cis Ri­vers mógłby na­pi­sać ob­szerne to­misz­cze po­ezji na pod­sta­wie sy­tu­acji, kiedy Bal­dwin pod­no­sił na niego rękę. Albo nogę. Albo krze­sło. Albo na­wet rurę od od­ku­rza­cza. Bo gdy przy­cho­dziła agre­sja, sta­wał się kre­atywny.

Do ta­kich sy­tu­acji do­cho­dziło dość czę­sto, zwa­żyw­szy na fakt, że wraz ze sobą spro­wa­dził do ich ko­mu­nal­nego miesz­ka­nia biz­nes, który – we­dług opo­wie­ści Ca­itlyn – błysz­czał jak krysz­tał w Ka­li­for­nii. I w za­sa­dzie było coś na rze­czy z tymi krysz­ta­łami, bo w domu po­ja­wiły się sa­szetki z prosz­kiem i ta­bletki nie­wia­do­mego po­cho­dze­nia. Po nowy to­war Bal­dwina zgła­szało się wiele osób. Nie­któ­rzy z nich, umie­jęt­nie wy­se­lek­cjo­no­wani przez Gary’ego, za­sia­dali na ka­na­pie w czę­ści na­zy­wa­nej od nie­dawna „sa­lo­nową”. Ra­zem wcią­gali, pili i dys­ku­to­wali na różne te­maty.

Cała sy­tu­acja po­do­bała się Scot­towi, stop­niowo wpro­wa­dza­nemu w in­te­resy. Czuł się do­ro­sły. Re­gały, nie­gdyś od­gra­dza­jące część miesz­kalną od pro­wi­zo­rycz­nej sy­pialni Franka, stały się czę­ścią no­wego kró­le­stwa młod­szego Bal­dwina. Stary ma­te­rac zo­stał prze­nie­siony do skła­dziku, a jego miej­sce za­jęła nowa wy­godna ka­napa Scotta. Tył i ścianki re­ga­łów chło­pak ob­kleił pla­ka­tami, książki i stare graty Fran­cisa prze­nie­siono zaś do kar­to­nów i upchano w skła­dziku po­mię­dzy ma­te­ra­cem, od­ku­rza­czem a wor­kami z prosz­kiem do pra­nia.

Ri­vers miał wra­że­nie, że spa­nie w po­bliżu wielu de­ter­gen­tów wzma­gało jego aler­gię, bo plamy na no­gach nie zni­kały, wręcz prze­ciw­nie – roz­ro­sły się na plecy i brzuch. Ni­komu o tym nie po­wie­dział. To nie tak, że kon­takt z bra­tem stał się ja­kiś bez­na­dziejny. Na­dal sporo roz­ma­wiali, a kiedy ­Gary’ego nie było w domu, oglą­dali se­riale na jego lap­to­pie albo ra­zem czy­tali ko­miksy. Na pew­nym eta­pie ich za­in­te­re­so­wa­nia za­częły się jed­nak roz­mi­jać – mieli co­raz mniej wspól­nych.

Fran­cis za­uwa­żył, że – jak na osobę „lekko cof­niętą” – jego gust li­te­racki był mocno wy­ro­biony, dzięki czemu wy­róż­niał się na tle ró­wie­śni­ków. W wol­nych chwi­lach prze­sia­dy­wał w szkol­nej bi­blio­tece, która po pierw­sze, była dar­mowa, a po dru­gie, sta­no­wiła bez­pieczną przy­stań. Już od dziecka nie­na­wi­dził ba­jek, po­nie­waż wy­da­wały mu się fał­szywe i cał­ko­wi­cie ode­rwane od rze­czy­wi­sto­ści.

Trudno było słu­chać, że do­bro za­wsze zwy­cięża, i jed­no­cze­śnie pod­kra­dać brzegi od pizzy nie­do­je­dzone przez oj­czyma. Głód po­tra­fił odzie­rać z god­no­ści. Frank nie­na­wi­dził pro­sić o je­dze­nie, gdyż uwa­żał tę czyn­ność za bar­dzo upo­ka­rza­jącą. Co­raz czę­ściej do­cho­dziło jed­nak do sy­tu­acji, w któ­rych nie miał cho­ler­nego wy­boru. Nie­ła­two jest cho­dzić z wy­soko pod­nie­sioną głową, gdy żo­łą­dek wy­wraca się na drugą stronę. Mię­dzy in­nymi wła­śnie dla­tego Fran­cis lu­bił mi­to­lo­gię grecką. W ca­łym swoim mi­sty­cy­zmie była za­dzi­wia­jąco re­ali­styczna. Okrutna, ob­ra­zu­jąca, jak wielki wpływ na czło­wieka, he­rosa lub boga ma to, jak po­wstał i gdzie się wy­cho­wy­wał. Cza­sami Fran­cis fan­ta­zjo­wał, że upada jak Ikar. Sam rów­nież naj­chęt­niej od­le­ciałby w prze­stwo­rza na skrzy­dłach wy­ko­na­nych z ka­wał­ków kar­tonu po­łą­czo­nych srebrną ta­śmą izo­la­cyjną. I czuł, że kom­plet­nie nikt by nie pła­kał nad jego upad­kiem.

Rozdział 4

Kryzys Prometeusza

Pro­me­te­usz ule­pił czło­wieka z gliny wy­mie­sza­nej ze łzami, a du­szę dał mu z bo­skiego ognia, któ­rego parę iskier pod­kradł z ry­dwanu He­liosa. Czło­wiek nie po­do­bał się jed­nak Zeu­sowi. Ska­zał on więc Pro­me­te­usza na okrutną karę. Przy­wią­zano go do pala, a co­dzien­nie o wscho­dzie Słońca przy­la­ty­wał sęp i wy­dzio­by­wał jego wą­trobę. W ciągu dnia i reszty nocy ta od­ra­stała, a o świ­cie sy­tu­acja się po­wta­rzała. Dzięki temu męka Pro­me­te­usza trwała bez końca.

Pięt­na­sto­letni już Fran­cis ukrad­kiem spo­glą­dał na matkę za­jętą ma­lo­wa­niem pa­znokci na krwi­sto­czer­wony ko­lor. Gdyby to ona była Pro­me­te­uszem, za­pewne bła­ga­łaby Zeusa o wy­ba­cze­nie i w for­mie za­dość­uczy­nie­nia sama przy­wią­zała czło­wieka do pala. Moż­liwe, że na­wet bi­łaby brawo, wi­dząc nad­la­tu­jące sępy. Ri­vers do­szedł do wnio­sku, że two­rze­nie lu­dzi było ba­nal­nie pro­ste i nie wy­ma­gało żad­nej fi­ne­zji. Uznał to za pie­kiel­nie nie­spra­wie­dliwe.

– O czym jest twoje opo­wia­da­nie, Bambi? – Z roz­wa­żań wy­rwał go głos Scotta, który usiadł na bla­cie ku­chen­nym i się­gnął po pla­sti­kowy ku­be­czek do po­łowy za­lany wrząt­kiem. – Psorka tro­chę do­je­bała nam z tym wy­pra­co­wa­niem. W sen­sie jak­by­śmy nie mieli co ro­bić, tylko cią­gle pi­sać. Al­ter­na­tywna wer­sja mitu. Ja je­bię. Mu­sia­łem czy­tać je drugi raz, bo ni­czego nie pa­mię­ta­łem. W sen­sie stresz­cze­nia. Gdyby Gary nie ogar­nął in­ter­netu, był­bym w du­pie. Ten lap­top na­prawdę ra­tuje ży­cie – cią­gnął Bal­dwin. Ostroż­nie upił łyk zupki chiń­skiej, a na­stęp­nie na­bił długi ma­ka­ron na pla­sti­kowy wi­de­lec, wsu­nął go do ust i ener­gicz­nie siorb­nął.

– O Pro­me­te­uszu. Na­pi­sa­łem, jak mógłby roz­wi­nąć się mit, gdyby ty­tan miał inną oso­bo­wość – od­po­wie­dział Frank.

Uchy­lił okno, spoj­rzał na pa­ra­pet i do­strzegł le­żą­cego w pla­sti­ko­wej po­piel­niczce nie­do­pa­lo­nego peta. Ta­kie mar­no­traw­stwo w ich domu? Praw­dziwy cud! Chwy­cił szluga, pod­pa­lił i od razu mocno się za­cią­gnął.

– Pro­me­te­usz… To ten, co bu­jał się od wy­spy do wy­spy?

Frank z roz­ba­wie­niem po­krę­cił głową.

– Nie. Tam­ten był Ody­se­usz.

Scott mu­siał po­wta­rzać rok wła­śnie z po­wodu an­giel­skiego, z któ­rym ra­dził so­bie wy­jąt­kowo opor­nie. Traf chciał, że an­giel­ski i kilka in­nych przed­mio­tów miał te­raz z Fran­ci­sem. Wciąż nie ob­no­sili się ze swoją bra­ter­ską re­la­cją. Scot­tie nie chciał, a Frank nie na­ci­skał.

– No tak. Kurde. Ona nie może mnie te­raz uje­bać. Po­każę jej, kto tu rzą­dzi.

– A ty o czym na­pi­sa­łeś? – za­in­te­re­so­wał się Ri­vers i wy­pu­ścił dym z ust.

– O Achil­le­sie. Wło­żył adi­dasy z ty­ta­no­wymi pię­tami, prze­żył i nara – oznaj­mił Scott z dumą.

Fran­cis par­sk­nął; nie po­tra­fił już za­pa­no­wać nad śmie­chem.

– A skąd miał te ty­ta­nowe za­piętki?

– Jak to: skąd? Od ty­ta­nów. Sam pi­sa­łeś o jed­nym z nich, więc po­wi­nie­neś ogar­niać te­mat, Bambi.

Scot­tie uży­wał wody ko­loń­skiej ojca. Wkła­dał na prze­mian czarne albo szare dżinsy, a na pro­sty T-shirt za­rzu­cał ulu­bioną bluzę lub ja­kąś inną z tych po­ży­czo­nych od kum­pli. Ucznio­wie wie­dzieli, że miał fajki i zioło, któ­rymi han­dlo­wał za szkołą. Coś tam od­da­wał Gary’emu, a coś zo­sta­wało na ciu­chy czy ja­kieś żar­cie.

Rok róż­nicy to za mało, by li­czyć na rze­czy po star­szym bra­cie. Gar­de­roba Fran­cisa skła­dała się więc w więk­szo­ści z tego, co ktoś im dał, albo z rze­czy, które zna­leźli na pro­mo­cji. By­wało rów­nież, że do­sta­wał ja­kieś ochłapy po oj­czy­mie. Lu­bił, gdy ubra­nia były ciemne i duże. Mógł się w nich to­pić i zni­kać. By­wały jed­nak dni, w któ­rych mu­siał wyjść z domu w pa­skud­nej po­ma­rań­czo­wej blu­zie, która oka­zy­wała się ostat­nim, co mu zo­stało. „Sys­tem oszczęd­no­ściowy Gary’ego” do­ty­czył każ­dej dzie­dziny ży­cia. Pra­nia. Sprzą­ta­nia. Go­to­wa­nia. Frank nie mógł iść do pralni, do­póki kosz na brudne ubra­nia nie był za­peł­niony po brzegi. Na­wet je­żeli nie miał co na sie­bie wło­żyć.

I w ten oto spo­sób Ri­vers szedł trzy­sta me­trów za swoim bra­tem w znie­na­wi­dzo­nych ciu­chach, ale cho­ciaż ze świa­do­mo­ścią po­praw­nie od­ro­bio­nej pracy do­mo­wej. Gra­nica mię­dzy dzie­ciń­stwem a eta­pem na­sto­let­nim za­tarła się tak bar­dzo, że pra­wie jej nie za­uwa­żał. Tro­chę pod­rósł, co skut­ko­wało wy­stą­pie­niem czer­wo­nych roz­stę­pów przy zgię­ciach łokci oraz ko­lan. Na ko­mórce Scotta prze­czy­tał, że mo­gło to być skut­kiem nie­do­ży­wie­nia, a do­kład­niej braku nie­zbęd­nych do pra­wi­dło­wego roz­woju skład­ni­ków od­żyw­czych. Cho­ciaż, je­śli wie­rzyć bred­niom prze­czy­ta­nym w ne­cie, to także je­den z ob­ja­wów raka.

Po star­szym bra­cie wi­dział, że ten wkra­czał w okres doj­rze­wa­nia ze zde­cy­do­wa­nie więk­szą eks­cy­ta­cją. Z pew­no­ścią po­ma­gał mu fakt, że w szkole ucho­dził za „bad boya” i fak­tycz­nie, wiele dziew­cząt chciało się do niego zbli­żyć. Po bu­dzie krą­żyła na­wet plotka, ja­koby na­le­żał do ma­fii. Ta hi­sto­ria szcze­gól­nie roz­ba­wiła Franka i lekko do­ku­czał Scot­towi z tego po­wodu. Oczy­wi­ście w domu, bo w pla­cówce nie mieli naj­mniej­szego kon­taktu.

Cho­ciaż Ri­vers trzy­mał się moż­li­wie da­leko od szkol­nej śmie­tanki to­wa­rzy­skiej, na­wet do niego do­szła in­for­ma­cja, że Scot­tem za­in­te­re­so­wała się Ly­dia McKel­lar. Na­sto­latka, która już od naj­młod­szych lat ka­zała in­nym dźgać lalki cyr­klem, wciąż ota­czała się wierną świtą uczen­nic bez­re­flek­syj­nie wy­ko­nu­ją­cych jej po­le­ce­nia. Ob­ser­wa­cja tego zja­wi­ska była dla Fran­cisa bar­dzo cie­kawa. Sam się za­sta­na­wiał, jak do­szło do sy­tu­acji, w któ­rej jego kon­takty to­wa­rzy­skie prak­tycz­nie nie ist­niały. Przy­naj­mniej nie w po­zy­tyw­nym tego słowa zna­cze­niu.

W końcu do­szedł do wnio­sku, że miało na to wpływ ko­pio­wa­nie wzor­ców za­cho­wań. Przy­kła­dowo, gdy zmie­nił szkołę, pierw­szego dnia na­tra­fił na osoby pró­bu­jące na­wią­zać z nim roz­mowę. I to nie tak, że kon­wer­sa­cja się nie kle­iła, bo wręcz prze­ciw­nie. Po pro­stu lu­dzie się dy­stan­so­wali, wi­dząc, jak inni pa­trzyli na Franka z góry. Chło­pak przy­wykł do tego, zwłasz­cza że Scott ob­rał po­dobną tak­tykę. W za­sa­dzie to nie miał do niego żalu. Za­ak­cep­to­wał obecny stan rze­czy i po­zo­sta­wał ci­chym ob­ser­wa­to­rem. Mimo to ob­raz Ly­dii ma­cha­ją­cej w kie­runku Scotta chwilę po tym, jak matka pod­wio­zła ją do szkoły po­rsche, był dość trudny do przy­swo­je­nia.

Jego o rok star­szy brat za­czął in­te­re­so­wać się płcią prze­ciwną i rów­nież wy­szu­ki­wał McKel­lar wśród grupy uczen­nic. Ba­wili się w dziwne pod­chody po­le­ga­jące na po­sy­ła­niu uśmie­chów, zaj­mo­wa­niu są­sied­nich sto­li­ków na sto­łówce i „przy­pad­ko­wych” spo­tka­niach na pa­pie­ro­sie za szkołą. Ri­vers chciał, żeby Scott wy­sza­lał się za nich dwóch.

To, że wszy­scy po­zo­sta­wiali za sobą tę dzie­cięcą sferę i wkra­czali w nową, pół­do­ro­słą, nie było dla niego ja­kimś fe­no­me­nem, po­nie­waż sam ni­gdy nie czuł się dziec­kiem. Miał jed­nak świa­do­mość, że pro­ble­mem jego do­ro­sło­ści będą ko­niecz­ność zna­le­zie­nia pracy, lo­kum i opła­ca­nie ra­chun­ków. Z ich do­cho­dami o stu­diach mógł po­ma­rzyć, a sfera ro­man­tycz­nych re­la­cji zda­wała mu się kom­plet­nie nie­osią­galna. My­ślał o so­bie jak o owocu, który zgnił, nim zdą­żył się roz­wi­nąć.

W tej do­ro­sło­ści bał się je­dy­nie tego, że matka każe mu się wy­nieść, kiedy nie bę­dzie na to przy­go­to­wany. Cał­ko­wita sa­mot­ność bez da­chu nad głową prze­ra­żała go i cho­ciaż je­dyną osobą, z którą w pełni swo­bod­nie roz­ma­wiał, był Scott, wie­dział, że brat nie sta­nie po jego stro­nie, je­żeli miałby ry­zy­ko­wać wła­sne do­bro.

Pierw­sze za­ję­cia w Hey­wood High School za­czy­nały się punk­tu­al­nie o go­dzi­nie ósmej. Była siódma pięć­dzie­siąt, gdy Fran­cis prze­kro­czył próg szkoły. Mi­nął hol i prze­szedł do sze­ro­kiego ko­ry­ta­rza, po któ­rego obu stro­nach znaj­do­wały się rzędy szkol­nych sza­fek. Już miał wpi­sać kod do swo­jej, kiedy na­gle po­czuł na ra­mie­niu czy­jąś dłoń. Nie był to do­tyk przy­jemny, bo je­go­mość ści­snął je tak mocno jak ja­strząb, który usi­ło­wał po­chwy­cić w szpony ofiarę.

– Ri­vers. – Fran­cis usły­szał ni­ski głos i od razu ob­ró­cił się w stronę oprawcy.

Gę­ste, fa­lo­wane włosy opa­dły na jego bladą twarz. Zmru­żył oczy i spoj­rzał na sto­ją­cego za nim chło­paka nie ze stra­chem, ale ze znu­dze­niem wy­mie­sza­nym z iry­ta­cją.

– Co?

Stan­ley Har­ris w opi­nii Fran­cisa był naj­więk­szym z grupy dup­ków na­le­żą­cych do szkol­nej dru­żyny ba­se­bal­lo­wej. Ro­dzinny biz­nes jego dziadka – re­stau­ra­cja Har­ris & Bro­thers – z cza­sem prze­kształ­cił się w praw­dziwą sieć, która swoje fi­lie miała rów­nież w Sa­lem i Bo­sto­nie, a z tego, co wy­ga­dy­wał Stan­ley, pla­no­wano otwo­rzyć ko­lejne także w są­sied­nich sta­nach. Oprócz biz­nesu po ojcu, pro­wa­dzo­nego ra­zem z bra­tem, pan Har­ris za­rzą­dzał także wła­sną firmą zwią­zaną z bu­dową dróg. Oba in­te­resy krę­ciły się do­sko­nale, przez co Stan był pra­wie tak samo bo­gaty jak Ly­dia McKel­lar. Mógł mieć wszystko, ale chyba mu­siało bra­ko­wać mu za­ję­cia, po­nie­waż z ja­kie­goś cho­ler­nego po­wodu lu­bił wy­ży­wać się na Franku. Pa­ra­dok­sal­nie nie czer­pał z tego żad­nych ko­rzy­ści, bo po co gnę­bić osobę, która nie nosi przy so­bie ani pie­nię­dzy, ani dru­giego śnia­da­nia? Je­dy­nym, co udało mu się jak do­tąd ode­brać Fran­ci­sowi, była paczka pa­pie­ro­sów i – co za­baw­niej­sze – wielce się zdzi­wił, że zna­lazł ją przy kimś ta­kim jak Ri­vers.

– Wy­pra­co­wa­nie z an­giel­skiego – po­wie­dział la­ko­nicz­nie Har­ris, przy­ci­ska­jąc go do szafki.

Na twa­rzy Ri­versa, na co dzień przy­zwy­cza­jo­nego do ob­co­wa­nia z osob­ni­kami po­kroju Gary’ego, nie od­ma­lo­wała się żadna emo­cja. Prze­moc była normą.

– Co z nim?

Sto­jąca za Har­ri­sem świta zło­żona z dwóch przy­du­pa­sów – Finna Adamsa i Mi­cha­ela White’a – za­wyła ostrze­gaw­czo.

Stan uci­szył ich jed­nym wark­nię­ciem.

– Już ty do­brze wiesz co. Da­waj na­tych­miast.

Frank wy­kal­ku­lo­wał, że skoro an­giel­ski był ich pierw­szą lek­cją, Stan­ley nie miał czasu, aby za­cią­gnąć go do ki­bla i ode­brać wy­pra­co­wa­nie siłą. Od­ma­wia­jąc, niby ry­zy­ko­wał, choć tak wła­ści­wie to co? Obitą twarz? Po­cięty ple­cak z mar­ketu? Naj­waż­niej­sze książki trzy­mał w szafce, a za­da­nia mógł no­sić w pa­pie­ro­wej tor­bie, do­póki nie ogar­nie cze­goś w za­mian. A może Scott skub­nie mu nowy? Nie­źle so­bie ra­dził z ta­kimi spra­wami.

– No co? Nic nie po­wiesz? Nie mam czasu – po­na­glił go Har­ris.

– Prze­my­śla­łem to – od­po­wie­dział bez­na­mięt­nie Frank.

– Co?

– Pstro. Spier­da­laj.

Har­ris dwu­krot­nie za­mru­gał oczami. W pierw­szej chwili my­ślał, że się prze­sły­szał, ale po wy­mow­nym mil­cze­niu świty zro­zu­miał, co na­prawdę po­wie­dział Ri­vers. Miał ochotę rzu­cić mu się do gar­dła. Nie­stety za ple­cami bez­tro­sko prze­cha­dzała się babka od bio­lo­gii – cho­lerna ko­le­żanka matki Stan­leya.

– Masz prze­je­bane, Ri­vers. Zo­ba­czysz po szkole.

– Za­skocz mnie. Zro­bi­łeś się nudny.

Fran­cis wy­po­wie­dział te słowa pod wpły­wem im­pulsu, na­pa­wa­jąc się za­sko­cze­niem i za­dzi­wia­jąco rzadko spo­ty­kaną u Har­risa bez­rad­no­ścią. Po na­my­śle za­czął odro­binę ża­ło­wać, że go pro­wo­ko­wał. Z dru­giej strony Gary w ciągu ostat­nich mie­sięcy za­ser­wo­wał Fran­kowi praw­dziwy tre­ning wy­trzy­ma­ło­ściowy. Ri­vers przy­wykł za­tem do bólu i mocno się na niego uod­por­nił. O wiele ła­twiej było mu znieść prze­moc fi­zyczną od upo­ka­rza­nia. Stan­ley go jed­nak nie kar­mił i nie gwa­ran­to­wał da­chu nad głową. Nie po­su­nąłby się rów­nież do tego, by, przy­kła­dowo, po­ła­mać mu ręce. Mógł go po­bić lub po­nisz­czyć jego rze­czy, któ­rych war­tość na­wet sam Frank osza­co­wał na nie­wielką. Chło­pak już dawno prze­stał się bać.

Tyle że nie każdy miał ta­kie po­dej­ście jak on. Zu­peł­nie inną po­stawę przy­jęła Amy John­son, któ­rej znisz­czona lalka lata temu zo­stała główną bo­ha­terką szkicu Ri­versa. Od tam­tego czasu na­sto­latka pod­jęła jedną próbę za­ko­le­go­wa­nia się z Fran­kiem – do­kład­nie dwa lata temu. Pod­stępna Ly­dia to za­uwa­żyła i rów­nież po­sta­no­wiła wy­sta­wić aser­tyw­ność dziew­czyny na próbę.

Amy i Frank ja­dali ra­zem lun­che – czy ra­czej Fran­cis po pro­stu to­wa­rzy­szył jej na sto­łówce. Prze­sia­dy­wali także w bi­blio­tece, a raz John­son za­pro­siła chło­paka do domu, gdzie wspól­nie ro­bili ja­kiś pro­jekt na bio­lo­gię.

Zwa­żyw­szy na to, że ta­kie sy­tu­acje nie zda­rzały się zbyt czę­sto, Ri­vers do­brze za­pa­mię­tał tę wi­zytę. Ro­dzice Amy byli cu­kier­ni­kami. Mieli mały, ale bar­dzo przy­tulny dom, w któ­rym uno­sił się in­ten­sywny słodki za­pach. Frank sie­dział na dy­wa­nie, szki­cu­jąc na bry­stolu szkie­let czło­wieka. W tym ­cza­sie Amy wy­ci­nała z tek­tury serce, wą­trobę, nerki i inne na­rządy – mieli je do­kleić obok układu kost­nego i strzał­kami wska­zać miej­sca, gdzie po­winny się znaj­do­wać. Pani John­son przy­nio­sła im dwa duże kubki ka­kao i muf­finy z cze­ko­ladą. Frank przy­znał wów­czas zgod­nie z prawdą, że ni­gdy nie jadł cze­goś tak pysz­nego.

Ich zna­jo­mość skoń­czyła się w dniu, kiedy Ly­dia wy­my­śliła za­bawę po­le­ga­jącą na spa­le­niu tor­ni­stra Ri­versa. Har­ris i jego kum­ple za­cią­gnęli chło­paka na be­to­nowy plac nie­opo­dal szkoły, bę­dący sta­rym, opusz­czo­nym par­kin­giem. Siłą ze­rwali ple­cak z jego ra­mion, a je­den z przy­du­pa­sów po­psi­kał go pod­wę­dzo­nym sio­strze ła­two­pal­nym la­kie­rem. Kto rzu­cił pierw­szą za­pałkę? Och, na tym po­le­gała cała nie­spo­dzianka, bo był to nikt inny jak Amy, którą Ly­dia ku­piła obiet­ni­cami dłu­go­let­niej przy­jaźni.

Czyn John­son bo­lał Ri­versa zde­cy­do­wa­nie bar­dziej niż utrata wła­sno­ści.

Frank nie był zdzi­wiony, gdy po dwóch la­tach to wła­śnie Amy we­szła do klasy z za­łza­wio­nymi oczami. Ner­wowo po­cią­gała no­sem, a jej duża, okrą­gła twarz miała od­cień doj­rza­łego po­mi­dora. Po trium­fal­nej mi­nie Stan­leya Fran­cis zo­rien­to­wał się, czym było to spo­wo­do­wane. Za­le­d­wie dwie mi­nuty ­wy­star­czyły, aby wy­cią­gnąć od niej wy­pra­co­wa­nie.

Za­jął miej­sce w rzę­dzie pod oknem, a dziew­czyna schy­liła się do torby, żeby wy­cią­gnąć z niej chu­s­teczki. Wów­czas ich spoj­rze­nia się spo­tkały.

Ani tro­chę nie było mu jej żal.

Rozdział 5

Mam na imię James

Pięt­na­sto­letni Frank nie­na­wi­dził swo­jego doj­rze­wa­ją­cego ciała. W ciągu ostat­niego roku tro­chę pod­rósł, ale nie tak jak Scott, który gwał­tow­nie wy­strze­lił w górę, czym znacz­nie się wy­róż­niał na tle ró­wie­śni­ków. Nogi i ra­miona Ri­versa ro­sły wprost pro­por­cjo­nal­nie do ilo­ści roz­stę­pów. Na jego bla­dych po­licz­kach nie było ani śladu za­ro­stu, za to na wą­skiej szyi za­ry­so­wało się jabłko Adama. Ska­pi­tu­lo­wał w walce z czer­wo­nymi pla­mami i pró­bo­wał tylko je za­kry­wać. Za­wsze wkła­dał dłu­gie spodnie. Krót­kich nie no­sił na­wet la­tem. Jego włosy po­ciem­niały i rów­nież uro­sły, te­raz się­gały pra­wie do brody. Po­zwo­lił, aby ści­nał je Scott, bo w ich sy­tu­acji o fry­zje­rze mo­gli je­dy­nie po­ma­rzyć.

Ri­vers w my­ślach czę­sto po­rów­ny­wał się do ró­wie­śni­ków. Wie­dział, że wy­glą­dał na cher­la­wego i za­nie­dba­nego, mimo to nic nie mógł na to po­ra­dzić. Naj­gor­sza oka­zy­wała się sa­mot­ność. Mi­mo­wol­nie od­czu­wał chęć przy­na­leż­no­ści do ja­kiej­kol­wiek grupy. Scot­tie wy­cho­dził ze zna­jo­mymi i ku zdzi­wie­niu Franka za­ko­le­go­wał się na­wet z Har­ri­sem. W mnie­ma­niu Ri­versa brat wiódł ży­cie bar­dziej zbli­żone do tego, ja­kie po­wi­nien wieść ty­powy na­sto­la­tek. Paczka zna­jo­mych, wy­głupy, wy­pady nad rzekę, gru­powe ogni­ska, za­kłady, pierw­sze mi­ło­ści. Cza­sem opo­wia­dał o tym wszyst­kim mło­demu, a on słu­chał z wy­raź­nym za­in­te­re­so­wa­niem oraz świa­do­mo­ścią, że taki los nie jest i nie bę­dzie mu pi­sany.

– Zna­la­złem ci pracę – oznaj­mił Gary pew­nego piąt­ko­wego wie­czoru.

Frank wła­śnie wy­szedł z ła­zienki ubrany w sprany dres, z ręcz­ni­kiem na­rzu­co­nym na ra­miona. Strużki zim­nej wody wciąż ście­kały mu z przy­dłu­gich wło­sów. Był z na­tury cie­pło­lubny, ale go­rące prysz­nice sta­no­wiły luk­sus, gdy się miesz­kało pod jed­nym da­chem z czło­wie­kiem skru­pu­lat­nie wy­li­cza­ją­cym każdy grosz.

Scott sie­dział z oj­cem przy stole i za­ja­dał się nug­get­sami z kur­czaka. Matki nie było w domu, a z tego, co pod­słu­chał Ri­vers, wy­ni­kało, że Bal­dwin zna­lazł jej pewną po­sadkę. Pen­sja kel­nerki nie była wy­soka, ale od czasu do czasu Ca­itlyn uda­wało się sprze­da­wać pod ladą proszki klien­tom Gary’ego.

– Jaką? – za­py­tał Frank.

Gary miał ten­den­cję do do­szu­ki­wa­nia się we Franku nie­chęci i cy­ni­zmu, które mo­gły być pre­tek­stem do wy­my­śle­nia ko­lej­nej kary.

– Po szkole bę­dziesz sprze­dawcą na sta­cji ben­zy­no­wej.

Frank uniósł brew. Sły­szał o szes­na­sto­lat­kach roz­no­szą­cych ulotki, po­ma­ga­ją­cych w ka­wiar­niach lub pra­cu­ją­cych w ki­nach, ale pięt­na­sto­la­tek na sta­cji ben­zy­no­wej?

– To le­galne? – ośmie­lił się za­py­tać.

Scott za­ci­snął usta w wą­ską li­nię. W pierw­szej chwili chciał wy­ko­nać ja­kiś gest, który po­wstrzy­małby brata przed za­da­wa­niem oj­czy­mowi ta­kich py­tań. Z dru­giej strony bał się, że po in­ter­wen­cji może stra­cić sta­tus ulu­bieńca Gary’ego, dla­tego osta­tecz­nie po­sta­no­wił mil­czeć.

– Sły­szysz ty go? – Bal­dwin par­sk­nął i od­sta­wił na stół pu­stą puszkę. – Ja­koś Scot­tie czy moi chłopcy nie za­dają ta­kich de­bil­nych py­tań, gdy każę im sprze­da­wać koks. Nie je­steś już dziec­kiem, za­razo. Zro­zum, że nie można roz­pa­try­wać świata w ka­te­go­rii tego, co jest, a co nie jest le­galne. Obo­wią­zuje pro­sta za­sada: bę­dziesz dy­mał albo bę­dziesz dy­many.