35,92 zł
24 lutego 2022 roku rozpoczął się kolejny etap wojny rosyjsko-ukraińskiej, który trwa już prawie trzy lata. Zmagania są prowadzone na ziemi, na morzu i w powietrzu. Biorą w niej udział także Polacy lub osoby z Polską związane. Książka zawiera wywiady z piętnastoma żołnierzami i ratownikami, przeprowadzone przez dziennikarzy, którzy na gorąco śledzą przebieg konfliktu. Są autorami m.in. książki "Wojna rosyjsko-ukraińska. Pierwsza faza".
Wśród rozmów przeprowadzonych przez Michała Bruszewskiego znajdują się wspomnienia z obrony Awdijiwki, w której uczestniczył Artur ze 110. Samodzielnej Brygady Zmechanizowanej, Borys Romanko opowiada o wojnie dronowej na Ukrainie, Hubert Kampa o wojennym wolontariacie i zmaganiach z PTSD, wspominając także zapomniany w Polsce okres wojny w latach 2014-2022. Ponadto „Vegas” wspomina swój szlak bojowy, walki pod Chersoniem i służbę w elitarnej ukraińskiej Piechocie Morskiej, Siarhiej – los białoruskiego opozycjonisty mieszkającego w Polsce, który zaciąga się do Pułku Kalinowskiego, „Skorpion” – obronę Czasiw Jaru, „Kasper” – bitwę na Siewierskim Dońcem, gdzie doszło do masakry rosyjskiego desantu, „Rudy” wspomina operację charkowsko-izjumską, a Giennadij Szewczuk, etniczny Polak z Ukrainy opowiada jak życie ocaliła mu polska flaga.
Michał Bruszewski – reporter wojenny, relacjonował wojnę obronną Ukrainy w 2022 roku, był pod Kijowem oraz Charkowem. Autor reportaży o pomocy humanitarnej we wschodniej Ukrainie w 2018 roku oraz Iraku w 2016 roku. Relacjonował kryzys na granicy polsko-białoruskiej w 2021 roku. Dziennikarz Defence24.pl, ekspert ds. bezpieczeństwa.
Maciej Szopa - absolwent Wydziału Historii UW, starszy redaktor portalu Defence24.pl i dziennikarz branży obronności od 2010 roku. Pracował w „Polsce Zbrojnej”, „Nowej Technice Wojskowej” oraz „Wojsku i Technice”, publikował także w „Lotnictwie”, „Lotnictwie Aviation International”, „Morzu” i periodykach wojskowo historycznych. Autor gier strategicznych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 242
W lecie 2024 r. byłem z powrotem w Donbasie. W dzień 40 stopni, w nocy ponad 30 stopni Celsjusza. Zwykły cywil w warunkach pokojowych utyskuje w taką pogodę, że mu niedobrze, że nie ma siły, że nie da rady. A tymczasem wyobraźmy sobie polskiego ochotnika, który pojechał walczyć z Rosjanami na Ukrainie. Odzianego w kamizelkę kuloodporną z kołnierzem i naramiennikami niczym rycerz w zbroję, bo odłamki to nie żarty. Siedzącego w dołku strzeleckim. Nasłuchującego, czy nie zbliża się charakterystyczny dźwięk wrogiego drona. Najpierw musi pokonać wszystkie swoje słabości. Nawet gdyby miał co pić, to musiałby się wstrzymać, bo wie, że – choć brzmi to brutalnie, ale jest prawdą – potrzeby fizjologiczne narażają go na uderzenie dronów. Zresztą… w taki upał manierka szybko została osuszona. To, co wypije, wypaca ciało. Musi zwalczać sen, który następuje w ślad za zmęczeniem. Przekleństwem jest zmiana pogody. Gdy pada, woda wlewa mu się do okopu, gdy zamarza – jego mundur staje się zimny i twardy. Klimat na Ukrainie jest ostry – lato jest bardzo gorące, zima daje w kość. A przecież trwa wojna. Każdego dnia walka i ostrzał. Ochotnik walczy dzień w dzień z bezwzględnym rosyjskim najeźdźcą. Pokonuje przeciwnika, pokonuje swoje słabości.
Przyzwyczailiśmy się do śledzenia wojny z wygodnego fotela przed telewizorem, z rolek w smartfonie, zapominając, że wojna to człowiek. To ludzie. Żołnierze siedzący w okopie, którzy patrzą na wielkie bitwy małymi oczami wystawianymi z okopu. Wśród nich są nasi rodacy. W wiadomościach czytamy: „Pokrowsk!”, „Awdijiwka!”, „Operacja kurska!”, wcześniej – „Charków!”, „Kijów się broni!”, „Mariupol nadal walczy!” – ale o losach tych wielkich bitew decydowali przecież ludzie. O losach wszystkich bitew decydowali ludzie. Noszą w sobie ich historię, świadectwa, które postanowiliśmy spisać.
Podobnie jak wydana przez Bellonę nasza wspólna z Markiem Kozubelem książka Wojna rosyjsko-ukraińska. Pierwsza faza stanowiła unikatową pozycję na rynku księgarskim, ponieważ była to pierwsza monografia pierwszego roku pełnoskalowej wojny, tak niniejsza publikacja również jest czymś wyjątkowym w skali kraju. Co prawda wychodzą obecnie książki zawierające wywiady rzeki z żołnierzami uczestniczącymi w walkach na Ukrainie i są to publikacje niezmiernie ciekawe. Wszelako nasza książka ma inny charakter. Zabiera ona Czytelnika w pamiętnikarską podróż po wszystkich najważniejszych bitwach tej wojny. Jest ona – podobnie jak Pierwsza faza – pierwszą pamiętnikarską kroniką tego konfliktu zbrojnego w tak szerokim ujęciu.
Książka zawiera 15 wywiadów z uczestnikami walk na Ukrainie. Michał Bruszewski przeprowadził dziesięć rozmów z weteranami, Maciej Szopa pięć. Rozmowy były przeprowadzane w latach 2022–2024, więc dotyczą całego spektrum czasowego walk na Ukrainie. Rozmówcy dziennikarzy Defence24.pl reprezentują różne specjalizacje wojskowe i medyczne, więc przedstawiają na łamach książki różny punkt widzenia. To, co ich łączy, to fakt, że są nie tylko świadkami historii, ale także jej uczestnikami. Widzieli na własne oczy najważniejsze bitwy wojny rosyjsko-ukraińskiej, wielu z nich obserwuje cały czas te starcia, ponieważ wciąż służą w okopach.
Wśród rozmów przeprowadzonych przez Michała Bruszewskiego znajdują się wspomnienia z obrony Awdijiwki, w której uczestniczył Artur ze 110 Samodzielnej Brygady Zmechanizowanej, Borys Romanko opowiada o wojnie dronowej na Ukrainie, Hubert Kampa o wojennym wolontariacie i zmaganiach z PTSD, wspominając także zapomniany w Polsce okres wojny w latach 2014–2022. Ponadto „Vegas” wspomina swój szlak bojowy, walki pod Chersoniem i służbę w elitarnej ukraińskiej piechocie morskiej, Siarhiej – los białoruskiego opozycjonisty mieszkającego w Polsce, który zaciąga się do Pułku Kalinowskiego, „Skorpion” – obronę Czasiw Jaru, „Kasper” – bitwę nad Siewierskim Dońcem, gdzie doszło do masakry rosyjskiego desantu, „Rudy” wspomina operację charkowsko-iziumską, a Giennadij Szewczuk, etniczny Polak z Ukrainy, opowiada, jak ocaliła mu życie polska flaga. W przeprowadzonych wywiadach Michała Bruszewskiego jest także rozmowa z Robertem Pożogą, prezesem Fundacji „Awangarda”, który do dzisiaj jeździ jako ratownik na Ukrainę. Wśród rozmówców Macieja Szopy znaleźli się: ratownik pola walki Damian Duda, „Lipton” – dowódca kompanii zwiadu walczącej o Hostomel, Polak służący w ukraińskiej artylerii, polski weteran, który walczył w oddziale międzynarodowym, oraz Jakub Bałaban, który wraz ze wspomnianym Robertem Pożogą tworzył podwaliny polskiej służby medyczno-humanitarnej od początku frontalnej rosyjskiej inwazji przeciwko Ukrainie. Wśród rozmówców, bohaterów tej książki, są Polacy – obywatele Polski, Polacy – nasi etniczni rodacy urodzeni na Ukrainie, związani z Polską Białorusini oraz Ukraińcy, których los rzucił na wojnę. Oto ich historia.
Rosyjska agresja na Ukrainę, szczególnie ta ostatnia z lutego 2022 r., była dla polskiego społeczeństwa szokiem. Przede wszystkim w pierwszych dniach wielu chciało zrobić coś, cokolwiek, żeby przeciwstawić się temu, co się dzieje. Dzieci kupowały w aptekach bandaże, przeprowadzano zbiórki ubrań i pieniędzy. Wielu przyjęło pod swoje dachy uciekinierów z Ukrainy. Można chyba powiedzieć, że dobroć, jaka obudziła się w naszym społeczeństwie, była jednym z czynników, które pokrzyżowały plany Putina. Może nie aż tak ważnym, jak opór i odwaga żołnierzy Sił Zbrojnych Ukrainy, jednak istotnym. Wbrew rachubom rosyjskim, które najwyraźniej zakładały, że w Polsce nastąpi wielki kryzys migracyjny i dojdzie na tym tle do konfliktu polsko-ukraińskiego, nic takiego się nie stało. Kryzysu migracyjnego nie było, a wzajemne stosunki tylko się poprawiły.
W Polsce byli jednak tacy, którym tego rodzaju świadczenie pomocy nie wystarczało i chcieli zrobić więcej. Były to osoby z różnych środowisk. Często mające umiejętności, które realnie były na Ukrainie potrzebne. Medycy, ratownicy, żołnierze, instruktorzy, kierowcy gotowi przywozić zaopatrzenie w pobliże linii frontu, wolontariusze gotowi je rozdawać czy dziennikarze, którzy chcieli nagłaśniać to, co się dzieje. Jedni rozpoczęli działalność po 24 lutego 2024 r., inni działali na Ukrainie jeszcze od pierwszej rosyjskiej agresji na Donbas i Krym w roku 2014.
Wielu spośród naszych rozmówców, szczególnie tych, którzy wzięli bezpośredni udział w walkach, zapytanych o motywację, mówiło to samo. Że bronią Polski poza jej granicami. Po to, żeby nie trzeba było robić tego potem na naszej ziemi.
Ludzi tych spotykał różny los. Są tacy, którzy z Ukrainy nigdy nie wrócą i którzy nie przekażą swojego świadectwa. Inni przypłacili swój udział w wojnie zdrowiem. Byli też tacy, których działalność trwała, a z czasem nawet rozwinęła się w większy ruch. Rozmawialiśmy z nimi przy różnych okazjach – w czasie ich pobytu na Ukrainie, po ostatecznym powrocie do kraju, w przerwach między kolejnymi wyjazdami.
Wspomnienia spisywane na gorąco w czasie, kiedy wojna nadal trwa, mają inną wartość niż te spisywane po latach, kiedy są pod wpływem ostatecznych ocen i analiz konfliktu. Widać to chociażby przy porównywaniu pamiętników żołnierzy i dowódców biorących udział w drugiej wojnie światowej i wywiadów z nimi z memuarami napisanymi po wielu latach. Dlatego mamy nadzieję, że nasze rozmowy przeprowadzone w trakcie, na gorąco, w czasie, kiedy wojna nadal trwa i nie wiadomo, jak się zakończy, przyczynią się do lepszego zrozumienia tego, co się dzieje. Nie tylko przez współczesnego Czytelnika, ale także następne pokolenia.
– Damian Duda o służbie ratowniczej na froncie. Rozmawia Maciej Szopa
Potem, na Wielkanoc, pojawiliśmy się w Mikołajowie i tam pracowaliśmy w mieście, bo było ostrzeliwane. Ratowaliśmy wtedy głównie ludność cywilną, która dostawała się pod ostrzał. W Wielki Piątek widzieliśmy wokół cerkwi porozrzucane ciała. Była to cerkiew rosyjska patriarchatu moskiewskiego – a ciała ludzi, który prawdopodobnie szli do tej cerkwi. Zginęli dlatego, że Rosjanie używali amunicji kasetowej. To mogła być ludność rosyjskojęzyczna, może nawet prorosyjska, i zginęła od Rosjan. Taka namacalna Golgota – mówi w rozmowie.
Jak wygląda ratowanie ludzkiego życia pod ogniem, w trakcie prawdziwej wojny, jaka jest rzeczywistość frontu chersońskiego i jak radzić sobie ze stresem? Damian Duda to jeden z tych ludzi, o których słyszał każdy, kto interesuje się wojną na Ukrainie. Ratownik pola walki, szef polskiego ochotniczego zespołu ratowników pola walki Fundacji „W Międzyczasie”. Życie ludzkie, przede wszystkim ukraińskich żołnierzy, ratuje już od 2014 r. W ostatnich latach udzielił wielu wywiadów. Rozmowę, którą publikuję w tej książce, przeprowadziłem na początku roku 2023. Była to zima pełna nadziei. Zima po roku 2022 i rosyjskiej porażce najpierw pod Kijowem, potem na Wyspie Węży, a następnie pod Charkowem i Chersoniem. Ukraina nie tylko się obroniła, ale także odbiła część utraconego terytorium, w tym największe z miast. Rozmowa przeprowadzona w Polsce, dla portalu Defence24.pl, dotyczy przede wszystkim doświadczeń z tamtego właśnie roku. Damian, jak wielu innych ochotników z całego świata, pojawił się najpierw w rejonie Kijowa i był jednym z ludzi pierwszego kontaktu. Grupy te wynosiły ludzi z miejsca, w których odnieśli rany, w bezpieczne miejsce. Potem stabilizowali ich stan, a następnie przygotowywali ich do ewakuacji poza strefę walk. Po Kijowie, już wiosną, grupa trafiła w rejon Mikołajowa i odtąd działała przede wszystkim w rejonie Chersonia – także w czasie rosnącego naporu ukraińskiego wokół tego miasta, który ostatecznie zakończył się jego wyzwoleniem i wszystkich terenów po zachodniej stronie Dniepru. Walki o Chersoń nie były jednak łatwe, pochłonęły wiele ofiar, a medycy mieli w związku z tym pełne ręce roboty.
Od czasu przeprowadzenia wywiadu do wydania książki zespół medyków pola walki Damiana Dudy powiększył się i sformalizował, stając się Fundacją „W Międzyczasie”. Bojowi medycy fundacji, na czele z Damianem, brali później udział w takich operacjach, jak Bachmucka, Sołedarska, Zaporoska, oraz w działaniach w Lesie Serebrańskim. Choć do tej pory z ponad 50 medyków ochotników nikt nie zginął, niektórzy odnieśli rany będące przyczyną kalectwa. Od kontrofensywy zaporoskiej zespół jest stale obecny na linii frontu, a sam Damian Duda porzucił pracę zawodową na rzecz ratowania życia ludzkiego w okopach Ukrainy.
Maciej Szopa: W jaki sposób znalazł się Pan na wojnie na Ukrainie? Co Pana do tego skłoniło?
Damian Duda: Już na przełomie 2014 i 2015 r. dostałem propozycję i pojechałem do Mariupola jako obserwator z ramienia fundacji międzynarodowej. W tym czasie separatyści i Rosjanie stali bezpośrednio u granic tego miasta, dopiero co wyzwolonego przez batalion Azow. Moim celem było zorientowanie się, jakie są potrzeby lokalnej Polonii. Wkrótce po moim przyjeździe do tego miasta na miejsca, po których chodziłem, spadły grady. Zginęło ponad 30 osób. Dotarło do mnie, że mamy do czynienia z agresją wymierzoną w zwykłych cywilów. Nie mogłem na to biernie patrzeć i – jako osoba, która kierowała już wtedy organizacją proobronną i miała jakąś wiedzę na temat medycyny pola walki – postanowiłem coś z tym zrobić. Zdecydowałem się na zorganizowanie misji szkoleniowej z zakresu medycyny pola walki, która jeszcze wtedy na Ukrainie nie funkcjonowała. Chciałem podzielić się wiedzą.
Jak wyglądało wtedy ukraińskie ratownictwo pola walki?
Było na poziomie, oględnie mówiąc, sowieckim. Taktyczna pomoc na polu walki – TC3 – to była wiedza, którą wtedy dopiero przywozili zachodni ochotnicy. Ukraińcy czerpali z tego garściami. Nasza wiedza, moja i kolegów, nie była jeszcze tak rozwinięta jak teraz, ale trafiła na podatny grunt.
Po miesiącu szkolenia w jednym z miast Ukraińcy powiedzieli sprawdzam: „Nauczyłeś nas, to teraz sprawdźmy to w praktyce”. I tak wylądowałem w 2015 r. pod Piskami, na końcu pasa startowego lotniska donieckiego, na którym broniły się jeszcze Cyborgi. Wylądowałem w sławnym batalionie medycznym Hospitalierzy, który wtedy był jeszcze małym pododdziałem. Nie wiedziałem, jak zachowam się pod ostrzałem, w sytuacji zagrożenia. Ale okazało się, że jestem w stanie funkcjonować, podejmować szybkie i trafne decyzje. Po powrocie do kraju zaczęło się kombinowanie, znów zbieranie sprzętu i nastąpił kolejny wyjazd na front.
Na misję szkoleniową?
Zawsze na wstępie były szkolenia, a potem nieodmiennie kończyło się wyjazdem na front, pracą w polowych punktach medycznych i ewakuacją medyczną. I szkoliliśmy też na pierwszej linii. W wolnej chwili szliśmy w bezpieczny kąt, do piwnicy czy oddalonej od walk miejscowości, i tam tę wiedzę przekazywaliśmy.
I tak nadszedł luty 2022 r.
W 2019 r. przystopowałem ze względu na dużą liczbę bodźców. Wkradało się przyzwyczajenie, rzadziej odczuwało się system wczesnego ostrzegania – strach. Pojawiała się rutyna. To był sygnał, że trzeba zwolnić. Ale 24 lutego nad ranem odebrałem wiadomość od mojego kolegi z Azowstalu z pułku z Azow. Powiedział: „Jak nam nie pomożecie, to nas wytną”. Był obrońcą Azowstalu.
Kiedy pojawiliście się na Ukrainie?
Już od 24 lutego zaczęły się przygotowania. Zebrałem osoby, które tak jak ja mają doświadczenie frontowe, chociaż w innym charakterze. Witek był dziennikarzem, a Adrian – wolontariuszem. Było też paru innych, którzy poszli swoją drogą. Uzupełniliśmy wiedzę, umiejętności i pojechaliśmy na front.
Byliśmy tam jako grupa pierwszego kontaktu. Naszym celem było ogarnięcie poszkodowanego w pierwszych trzech fazach. W fazie pierwszej, czyli szczególnie niebezpiecznej – od chwili, kiedy poszkodowany „oberwie” – trzeba go zabezpieczyć. W fazie drugiej należy go ustabilizować i przygotować do transportu, a w trzeciej ewakuować poza strefę walk. Tam, gdzie jest zespół medyczny z karetką lub pojazdem ewakuacyjnym – pick-upem albo samochodem terenowym.
A więc najpierw ogarniamy taką osobę, tzn. zabezpieczamy masywne krwotoki, zapewniamy drożność dróg oddechowych, monitorujemy jej stan, przygotowujemy do transportu. To musi być zrobione bardzo dobrze, bo mamy do czynienia z CASEVAC, czyli improwizowanym transportem medycznym.
Jak wyglądały wasze pierwsze wyjazdy w tych najbardziej dramatycznych czasach?
Pierwszy raz byłem w lutym, kiedy pod Kijowem stały oddziały rosyjskie. Tam wsparliśmy sprzętem i szkoleniem na krótko jeden z oddziałów Obrony Terytorialnej. Potem, na Wielkanoc, pojawiliśmy się w Mikołajowie i tam pracowaliśmy w mieście, bo było ostrzeliwane. Ratowaliśmy wtedy głównie ludność cywilną, która dostawała się pod ostrzał. W Wielki Piątek widzieliśmy wokół cerkwi porozrzucane ciała. Była to cerkiew rosyjska patriarchatu moskiewskiego – a ciała ludzi, który prawdopodobnie szli do tej cerkwi. Zginęli dlatego, że Rosjanie używali amunicji kasetowej. To mogła być ludność rosyjskojęzyczna, może nawet prorosyjska, i zginęła od Rosjan. Taka namacalna Golgota. Potem, kiedy pododdział, przy którym pracowaliśmy, szedł do przodu, to my też…
Idziecie bezpośrednio z oddziałami?
Idziemy z oddziałami – jeśli trzeba, to także przy szturmie. Kiedy są w obronie – jesteśmy z nimi.
Działacie cały czas z tym samym pododdziałem ukraińskim?
Tak, nie chcę wskazać konkretnego pododdziału. Pracujemy na zasadzie porozumienia z jednostkami ukraińskimi. Zajmujemy się też cywilami, którzy podjęli decyzję o pozostaniu w zaimprowizowanych schronieniach. Zdarza nam się pracować, w zależności od potrzeb, z jednostkami specjalnymi, regularnymi oddziałami Sił Zbrojnych Ukrainy czy z Gwardią Narodową bądź z Obroną Terytorialną.
Na których odcinkach frontu działacie?
Teren, w którym zwykle operujemy, jest bardzo trudny, to rejon Chersonia, czyli front południowy. Tam jeździ się polnymi drogami, a jeśli spadnie deszcz, to jest to taki „ślizg”, który można porównywać z jazdą po lodzie. Tamta ziemia jest jak glina. To także teren wyeksponowany. Tam się walczy o kanały, miejscowości, pasy zieleni – nie lasy, tylko krzaczki. Jakiekolwiek podejście do umocnionego przeciwnika następuje przez otwarte przestrzenie. Poruszanie się między jednym a drugim miejscem bezpiecznym to trochę jak pływanie między wyspami, gdzie w wodzie grasują rekiny. Jesteśmy tam narażeni na ogień artylerii.
Strzelają do nas bardzo często. Kiedyś w czasie ewakuacji ogień artylerii szedł za nami. W pewnym momencie Rosjanie domyślili się prawdopodobnie, dokąd jedziemy, i wystrzelili pocisk wyprzedzający. Zdjęliby nas z planszy, gdyby nie to, że pomyliłem drogę i skręciłem nie w tę stronę co trzeba.
Czyli koordynowali ogień dronem?
Tak, robią to bardzo dobrze. Rosjanie odrobili pracę domową spod Kijowa. Całkiem inaczej używają teraz czołgów, dronów, nauczyli się zwalczać drony ukraińskie. Mają systemy zagłuszania… Nie można patrzeć na nich przez pryzmat chłopów z Kaukazu pogonionych kijem. Tacy też są, ale oni będą tylko tłem dla dobrych jednostek rosyjskich, które są na południu. Oddziały ukraińskie natykają się tam często na WDW, jednostki wyszkolone i zrekrutowane na Krymie i dodatkowo zmotywowane.
Czyli walczą o swoją ziemię, nie tak jak pozostali Rosjanie?
Dokładnie. Mówi się, że ofensywy są prowadzone pod Chersoniem, ale tam każdy wyrwany metr ziemi jest okupiony krwią. Widzieliśmy, jak Rosjanie umocnili się tam w betonowych schronach wspartych ziemią. Gdyby tam prowadzono natarcia, skończyłoby się to masakrą oddziałów ukraińskich. Kiedyś pododdział, z którym my działamy, został wycofany, bo przez cztery dni był palony fosforem. Artyleria, ładunki kasetowe plus fosfor. Innym razem, kiedy prowadziliśmy działania rozpoznawcze, zauważyliśmy, że Rosjanie mieli porobione ławeczki w krzakach i wyznaczone miejsca do palenia. Jeśli na pierwszej linii pilnuje się tego, żeby niedopałek trafił do zaimprowizowanego kosza, a nie był rzucony na ziemię, to mamy do czynienia z karnym przeciwnikiem, który słucha poleceń.
To duża różnica, biorąc pod uwagę okopy rosyjskie znajdowane pod Kijowem…
Znaczna. Do tego w nasze ręce wpadł sprzęt – dobre kurtki goreteksowe, ocieplacze, zapakowane komplety termo-bielizny. Widać, że te oddziały mają logistykę, możliwości pozyskiwania nowych środków, to wszystko było w kamuflażu, nie pochodziło ze zbiórki od wolontariuszy.
Ilu ludzi wyciągnęliście spod ognia?
Trudno stwierdzić, bo nie prowadzimy statystyk. Czasem część osób jest w zabezpieczeniu szturmu, a inni w obronie. Jesteśmy tylko pięcioosobowym zespołem, ale śmiało możemy powiedzieć o wielu dziesiątkach ludzi. Byli tacy, którym udało się pomóc. Byli tacy, którym musieliśmy zamknąć oczy i informować ich kolegów, że nie jesteśmy w stanie pomóc. O konkretnych stratach ukraińskich nie możemy mówić ze względu na to, że Rosjanie też słuchają. Nie jest tajemnicą, że Ukraińcy ponoszą oczywiście straty, ale my jesteśmy od tego, żeby liczba ofiar śmiertelnych po ich stronie była jak najmniejsza.
No właśnie, bo wielu pod wpływem wiadomości z sieci śmieje się z Rosjan, wydaje im się, że to przeciwnik nieudolny. To obniża sukcesy armii ukraińskiej?
To jest trochę taka metoda iluzji. W czasie drugiej wojny światowej Amerykanie też tworzyli kreskówki, gdzie Myszka Miki i Kaczor Donald walczyli z Japończykami. Oni byli śmieszni, mali, głupi, mieli duże zęby. Teraz także społeczeństwo, memizując Rosjan, próbuje ich ośmieszyć i oswoić się z zagrożeniem.
Co może Pan powiedzieć o ukraińskich medykach i ratownikach dzisiaj? Jak są wyszkoleni, jak się z nimi pracuje?
Współpracujemy z nimi, wymieniamy się doświadczeniami. Często na pozycje idzie nas dwóch – jeden medyk ukraiński i drugi polski. Ukraińcy stosują medycynę pola walki poziomu TC3. Ich poziom jest dobry, ale są braki. Medycy profesjonalni – pielęgniarki, lekarze – służą w batalionach medycznych. Tymczasem na pierwszej linii mamy do czynienia z medykami pola walki. Są na poziomie kompanii, ale jeśli ona jest rozrzucona na dużym obszarze, to każdy pluton musi sobie wyszkolić i przygotować osobę, która będzie pełniła tę funkcję. A nie ma czasu, żeby ją wysłać na profesjonalne szkolenie. Ona musi pozyskiwać wiedzę od kolegów i w boju.
Jak wyglądają szpitale przyfrontowe?
Nie ma takich szpitali polowych, jakie znamy z filmów – z namiotami i kontenerami. One od razu byłyby celem Rosjan.
W jakim trybie działacie? Jesteście tam cały czas czy jeździcie co jakiś czas?
Robimy to ochotniczo i nie bierzemy za to pieniędzy. Mamy środki ze zrzutek od fundacji, z którymi współpracujemy. Nie możemy pozwolić sobie na ciągłe przebywanie na froncie, bo musimy zarobić też na chleb w kraju. Po powrocie pracujemy, bierzemy urlop i na nim jedziemy na front. Po kolejnym powrocie do kraju szkolimy się, zbieramy sprzęt, organizujemy zbiórki, bierzemy urlop bezpłatny i znów wyjeżdżamy. I to taki zamknięty krąg. Powroty są wstępem do kolejnego wyjazdu.
Czyli to już styl życia?
Nie chcę tego nazywać stylem życia. Nie jesteśmy psami wojny i mamy swoje pasje. Jeden z nas lubi podróżować, inny się wspinać, ktoś fotografować. Oddamy się tym pasjom, kiedy ta wojna się skończy i uznamy, że nasza misja tam została wykonana. Prawdopodobnie założymy fundację, której celem będzie niesienie pomocy ludności cywilnej w rejonach konfliktów zbrojnych niezależnie od tego, gdzie one będą miały miejsce.
Widzieliście z pewnością rzeczy straszne. Ciężkie obrażenia, śmierć… Wcześniej mówił Pan o niebezpiecznej rutynie, znieczuleniu na zagrożenia. Jak to odbija się na was? Na waszej psychice?
Nie chcę mówić o naszych słabościach, bo przeciwnik też tego słucha. Chodzi nie tyle o samych Rosjan, w kraju też są osoby nastawione bardzo prorosyjsko. I też próbują narobić nam problemów, w jakiś sposób wykorzystać nasze słabości, zdyskredytować. Natomiast nikt z nas nie jest superbohaterem, nie jesteśmy drużyną Avengersów, mamy swoje słabości. Mamy też sposoby radzenia sobie ze stresem i tutaj każdy indywidualnie podchodzi do tej kwestii. Dla mnie sposobem na to jest choćby ten wywiad. Tego, co widziałem, nie trzymam w środku. Przekazuję informację dalej, daję tym emocjom ujście. Prowadzimy też na Facebooku profil o nazwie „w międzyczasie gdzie”. Publikujemy tam opisy wydarzeń. To działa na nas kojąco. Przekazujemy wiedzę… Jesteśmy w jakiś sposób świadkami tego, co się dzieje, i to wzmacnia naszą motywację.
A ona jest potrzebna, kiedy siedzisz w ciemnej norze, 500 m od Rosjan, strzela czołg, moździerz albo karabin maszynowy przeciwnika. Jest zimno, nie masz własnego śpiwora i dogrzewasz się rosyjskim, który tam został. Jesteś głodny, nie możesz rozpalić sobie kuchenki, odgrzać sobie jedzenia, bo ciepło jest wskaźnikiem dla przeciwnika. A jeszcze godzinę wcześniej zamykałeś oczy żołnierzowi, któremu nie udało się pomóc. To wszystko w jakiś sposób demotywuje. To, że o tym rozmawiamy, przekazujemy emocje dalej, robi taki reset.
Nie korciło Pana czasem, żeby przestać to robić?
Nie było jeszcze mocnej chwili zwątpienia. Jeśli do tego dojdzie, to ta chwila nie spotka nas tam, tylko w kraju.
W związku z hejtem?
Z hejtem, z posądzeniami o chęć zbicia kapitału na tym wszystkim, o nierzetelność, o brak patriotyzmu – że jesteśmy tam, a nie tutaj. Albo z próbami zamknięcia nam ust. Jest wiele osób, którym nie na rękę jest to, że prawda o wojnie wychodzi na wierzch.
Jakie lekcje powinniśmy odrobić w związku z tym, co się dzieje na Ukrainie?
Zachęcam do pomagania konkretnym osobom i organizacjom, które wykonują konkretne zadania, bo jest wiele osób, które są na Ukrainie, ale nie podejmują walki. Snują za to opowieści i biorą pieniądze. Te pieniądze powinny trafić do Polaków, którzy walczą, albo do pododdziałów ukraińskich. Jest problem z pomocą humanitarną i z jedzeniem, które utykają w punktach dystrybucji na zachodzie Ukrainy.
A lekcje dla Polski?
Na pewno lekcja, jaką możemy przenieść do Polski, to sposób szkolenia. My na poligonach jesteśmy przyzwyczajeni do ciepłych kontenerów i „ciepłego” szkolenia. Do komfortowych warunków, suszarni, nagrzewnic… Tego na wschodzie nie ma, a Rosjanie mogą wejść do nory w ziemi i być tam miesiącami. Czy nasi żołnierze są w stanie zrobić to samo?
Dziękuję za rozmowę.
– wywiad z Borysem Romanko, pilotem dronów, instruktorem, uczestnikiem akcji bojowych na Ukrainie. Rozmawia Michał Bruszewski
Nie zawsze większy zasięg lotu oznacza, że możesz być dalej od pierwszej linii frontu. Wręcz odwrotnie. Przyczyna jest prosta – chcesz zalecieć dronem jak najdalej, możesz uderzyć na tyłach, docierasz do mniej zamaskowanych środków walki wroga. Ba, jeżeli polujesz dronami na Rosjan, to chcesz uderzyć tam, gdzie koncentrują swoje siły, a nie na pierwszej linii, gdzie frontowy żołnierz już wie, że musi się maskować przed takimi atakami. Na żołnierza okopanego, ukrytego trzeba zużyć kilogramy trotylu, bomb, ładunków wybuchowych. Przykład z naszego odcinka – ruscy się zakopywali tak głęboko, że bez dwóch kilogramów trotylu to nawet nie było sensu cokolwiek zrzucać na nich.
Borys jest prekursorem i promotorem dronów w Polsce. Jego pasja i pogląd sprzed frontalnej inwazji Rosji na Ukrainę o zasadności używania na wojnie bezzałogowców znalazły potwierdzenie na nowoczesnym polu walki. Zanim oddam głos mojemu rozmówcy – wybitnemu ekspertowi, bo praktykowi w tej dziedzinie – chciałbym wrócić do moich przemyśleń o dronach z roku 2020. Przemyśleń sprzed lat, które warto skonfrontować z tym, co dzieje się na Ukrainie. Wówczas, cztery lata temu, w podcaście z Maciejem Szopą – współautorem niniejszej książki – dyskutowaliśmy o nowoczesnej broni, prognozując niejako, jaka odmieni nowoczesne pole walki. Temat zszedł na drony, więc dyskutowaliśmy o nich, zanim jeszcze to było modne. „W mojej opinii tak jak niekwestionowanym królem pola walki w okresie pierwszej wojny światowej był ciężki karabin maszynowy, w okresie drugiej wojny światowej czołg, tak dzisiaj królem pola walki jest dron – bezzałogowiec” – mówiłem wtedy. Słowa te padły na miesiąc przed konfliktem zbrojnym Azerbejdżanu i Armenii o Górski Karabach (zwanym drugą wojną o Górski Karabach). W Polsce jest wielu ekspertów, którzy twierdzą, że coś przewidzieli albo że ich prognozy się sprawdziły, więc my po prostu cytujemy siebie z przeszłości. Tematem dronów żywo interesuję się od lat. W styczniu 2021 r. na łamach „Tygodnika Solidarność” ukazał się mój artykuł Dron. Bezzałogowy i bezlitosny – nowy król pola walki, gdzie pisałem: „Dron przestał być narzędziem jednostkowego chirurgicznego ataku. Z przewagi technologicznej uczynił przewagę psychologiczną konkretnej armii. Drony kamikaze wykorzystywano do dekonspiracji rachitycznej obrony przeciwlotniczej Ormian, «do gry» włączały się Bayraktary, atakowano nieświadomych żołnierzy na tzw. drugiej linii, a potem publikowano to w mediach. Zarejestrowana nagła śmierć tak wielu żołnierzu to wstrząs dla opinii publicznej – to mogliśmy oglądać na publikowanych azerskich materiałach, taki film obnaża bezbronność, wykazuje brak skutecznej obrony przeciwlotniczej. Pancerz czołgu przestał być schronieniem, a stał się stalową trumną pokaźnych rozmiarów”. Bo w istocie „matką” dzisiejszej wojny dronowej była azerska kampania wojenna z września 2020 r. Predator (General Atomics MQ-1) przeszedł chrzest bojowy w lotach rekonesansowych w 1999 r. nad Serbią. Branżowy serwis Air & Space uznał go za jeden z dziesięciu statków powietrznych, które zmieniły świat. Gdy mówiono „dron” albo „bezzałogowiec”, myślano Predator. Drony bojowe są w użyciu od ponad dwóch dekad u największych armii świata. W teorii bezzałogowe statki powietrzne były znane wojskowym od pierwszej wojny światowej. Wszelako to było co innego. Nawet te współczesne były „inne”, ponieważ doktryna ich użycia była odmienna. Bezzałogowce służyły do chirurgicznych – epizodycznych – nalotów na cele związane z terrorystycznymi organizacjami islamistów spod czarnego sztandaru tzw. Państwa Islamskiego lub Al-Kaidy. Likwidowano nimi kierownictwo wojskowo-polityczne tych organizacji. W cztery lata – od 2020 do 2024 r. – drony z broni pomocowej i wsparcia przekształciły się w dominujące narzędzie walki i psy-opsu, czyli operacji psychologicznych. W czasie pobytu w Donbasie w 2024 r. sam przed tymi dronami musiałem się ukrywać i dopiero ukraińscy żołnierze powiedzieli nam, kiedy możemy wyjść i pojechać dalej. W tym samym roku nakręciłem film dokumentalny Wojna dronów – reportaż z Donbasu dostępny na kanale youtube’owym Defence24. Gdy się obecnie pojedzie na wschodnią Ukrainę, temat jest ten sam: drony, drony, jeszcze raz drony. Jest miecz, jest i tarcza – wszędzie inwestuje się w zagłuszacze – REB-y – jak to się mówi na Ukrainie.
Dron dronowi nierówny, więc Siły Zbrojne Ukrainy muszą zapewnić operatorom zarówno te bezzałogowce dalekiego zasięgu, jak i małe kwadrokoptery. Ministerstwo Przemysłu Strategicznego Ukrainy w grudniu 2023 r. pochwaliło się, że wyprodukowano ponad 50 tys. dronów FPV. Zauważmy, że według statystyk, które pojawiły się w mediach, Ukraińcy mają tracić miesięcznie ok. 10 tys. dronów. Choć wymusiło to nowoczesne pole walki, należy przyznać, że wojna dronowa stała się dużym atutem Kijowa. Ukraińcy są także bardzo pomysłowi, stając się prekursorami w wykorzystaniu bezzałogowców. Co prawda wynika to często z braku innych środków napadu powietrznego, ale inwencja w tej dziedzinie na Ukrainie chyba nie ma granic. Wymusiło to powstanie nowej taktyki walki. 5 grudnia 2022 r. Ukraińcy zaatakowali bazy lotnicze Engels i Diagilewo na terytorium Federacji Rosyjskiej, wykorzystując przerobione na drony kamikaze przestarzałe zwiadowcze systemy bezzałogowe Tu-141 Striż. Ukraińskie drony atakują cele w Petersburgu, Moskwie, a nawet w obwodzie murmańskim. Naturalnie pojawia się pytanie: kto zaleci dalej? Dron VG-26 „Bobier” ma oficjalny zasięg 1000 km, AQ-400 Scythe – 750 km, ale gen. Kyryło Budanow, szef Wywiadu Wojskowego HUR, chwalił się, że Ukraińcy mają drony, które mogą razić cele oddalone o ponad 1800 km. Świetnie w ukraińskich rękach sprawdzają się polskie drony Grupy WB – FlyEye oraz Warmate. Mówimy jednak o ekwiwalencie pocisków rakietowych.
Ale jest też zamiennik dla moździerzy, artylerii i ręcznych wyrzutni oraz lotniczego rekonesansu. Są nimi mniejsze drony – kwadrokoptery. Najczęściej są to drony klasy FPV (first person view – tłum. z jęz. angielskiego; oznacza to „widok z pierwszej osoby”). Pilot zobaczy to, co zobaczy dron. Dlatego często widzimy ukraińskich żołnierzy, którzy na nosie mają gogle przypominające urządzenie cyberpunkowe. Obraz kamery jest połączony z nadajnikiem wideo i bezprzewodowo wyświetla się operatorowi. Na Ukrainie obecnie są formowane specjalne oddziały pilotów droniarzy. Wolumen zużycia dronów jest ogromny. Kijów deklaruje, że dostarcza miesięcznie ok. 12–15 tys. dronów FPV w szeregi Sił Zbrojnych Ukrainy. Eksperci twierdzą, że to za mało. Pojawiły się nawet estymacje, że 50 brygad Sił Zbrojnych Ukrainy powinno dostawać 2 tys. dronów miesięcznie, co oznacza łącznie 100 tys. dronów. Ponieważ takie liczby są wyłącznie marzeniami ukraińskich droniarzy, muszą oni organizować własne zaplecze wojskowej logistyki. Na pomoc przychodzą tutaj często polskie organizacje pomocowe, które w zbiórkach (taką zbiórkę prowadziła redakcja Defence24.pl albo Fundacja „REACT”) finansują drony dla Sił Zbrojnych Ukrainy. Wiele oddziałów samodzielnie zapewnia sobie elementy konstrukcji, części, baterie, retranslatory. Na Ukrainie wykształciły się specjalne akademie dla pilotów dronów.
Michał Bruszewski: Kiedy zaczął Pan jeździć na Ukrainę?
Borys Romanko, pilot dronów: Już w roku 2015 wspomagałem moich kolegów z Ukrainy. W Centrum Rehabilitacyjnym poznałem rannych żołnierzy, którzy trafiali na leczenie do Polski. Poznałem trochę ludzi, którzy stamtąd wracali, opowiadali mi, co tam się działo. Były to przerażające historie. Powiedziałem sobie, że trzeba pomagać. Coś trzeba robić, by zatrzymać Rosjan. To była wtedy nikła pomoc – buty, plecak. Organizowałem pomoc raczej dla pojedynczych osób. Jeździłem także na Ukrainę, do swojej rodziny. Jak się zaczęło w lutym 2022 r., to od pierwszego dnia zacząłem działać.
Co Pan robił?
Skontaktowałem się z dawnymi kolegami – czy wszystko z nimi okej. A potem poszło. Zaczęły się wyjazdy z transportami pomocy. Później coraz dalej.
Myślę, że spokojnie mogę nazwać drony Pana pasją. Jak to się zaczęło?
To wszystko wydarzyło się naturalnie, w międzyczasie. Moja pierwsza przygoda z bezzałogowcami to rok 2016. Kupiłem sobie wtedy pierwszego drona i zacząłem nim latać prywatnie. Wiele lat spędziłem w Strzelcu, w organizacjach proobronnych, więc używaliśmy go też na swoich ćwiczeniach. Już wtedy zrozumiałem, że to rozpoznanie lotnicze będzie nadal kluczowe na nowoczesnym polu walki. Zauważyłem, że będąc w Wojsku Polskim czy we wspomnianych organizacjach, nie miałem okazji sprawdzić, jak ja właściwie wyglądam z góry (śmiech).
Od początku widział Pan w tym potencjał?
Po zakupie pierwszego drona pamiętam, że robiliśmy sobie testy. Nagrywałem moich kolegów, siebie, oglądaliśmy potem te materiały. To były początki. Czułem, że wykorzystanie go w szkoleniu w wojsku jest bardzo dobre, ponieważ mogłem żołnierzom pokazać, jak wyglądają zamaskowani, jak się rzucają w oczy i w jakich sytuacjach.
Kiedy zaczął Pan z tej wiedzy korzystać na Ukrainie?
W 2022 r., w czerwcu. Po raz pierwszy wówczas pojechałem na dłuższy czas, by szkolić 47 Batalion. Tam zobaczyłem, jak wykorzystują drony na poligonie, na bojowo. Ja byłem od szkolenia ogólnowojskowego, jako instruktor. Spotkałem tych pierwszych żołnierzy ukraińskich, którzy już zdążyli używać cywilnych dronów na froncie. Wspomagali tak swoje działania. Zainteresowało mnie to, jak dużą przewagę dają drony. Przede wszystkim w rozpoznaniu. Zainteresowałem się tym mocniej, do tego stopnia, że we wrześniu trafiłem z powrotem na Ukrainę. W podziękowaniu – za to, co robiłem, że szkoliłem ich jako wolontariusz, za darmo, w czasie gdy brakowało im instruktorów, więc uważali, iż to ważne, że przyjechałem. Trafiłem w nagrodę na jeden z pierwszych kursów zastosowania bojowego dronów cywilnych na polu walki organizowany przez organizację Victory Drones. Na tym kursie Ukraińcy nauczyli mnie, jak komercyjne drony wykorzystać w walce z wrogiem oraz jak później szkolić z tej taktyki. Następnie sam przez miesiąc prowadziłem kursy. To ja wtedy szkoliłem. Mieliśmy kilkuset ludzi na kursie. Trwa wojna, więc było mało wszystkiego: środków na szkolenie i czasu. Na tych szkoleniach poznałem żołnierzy, którzy przyjeżdżali z frontu. Oni także mieli swoje doświadczenia z dronami. Wieczorami, po treningu, spotykaliśmy się, rozmawialiśmy. Pytałem ich, czy dobrze uczę. Jak to wygląda na froncie. Oni dzielili się ze mną swoją wiedzą. Poszerzałem swój horyzont. Victory Drones wydaje swój biuletyn, gdzie co tydzień raportuje, jakie są nowe metody walki i co się dzieje z dronami na wojnie. Dodatkowo stworzyła się społeczność, do której piloci dronów są zapraszani, by dzielić się swoimi doświadczeniami. To była teoria, do momentu, kiedy pierwszy raz pojechałem na front. Wtedy była praktyka.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki