Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy na pewno zawsze warto pytać?
Każdy chce znać swoje korzenie. To daje tak potrzebne człowiekowi poczucie przynależności. A co jeśli nie wie, kim jest naprawdę? Jak Maria Korcz, która wychowała się w domu dziecka i od zawsze w rubrykach dotyczących rodziców wpisywała palące wstydem litery NN.
Jest rok 2023. W niewyjaśnionych okolicznościach Maria ginie w wypadku samochodowym. Zagadkę jej tragicznej śmierci próbuje rozwikłać córka Inga, dziennikarka radiowa. Jest przekonana, że dopóki nie zgłębi gęstniejących nagle rodzinnych tajemnic, nie zazna spokoju, podobnie jak nigdy nie zaznała go Maria.
Okazuje się wkrótce, że ta historia jest bardziej zagadkowa, niż można się było spodziewać, i ma swoją kontynuację w teraźniejszości. Mimo realnego zagrożenia, Inga jednak nie chce się wycofać. Ale czy na pewno i za wszelką cenę trzeba poznać przeszłość? Może lepiej zatrzasnąć za nią drzwi?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 336
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Dorota Kielczyk
Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz
Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Małgorzata Binkowska (CDN Kontekst)
© by Maria Biernacka-Drabik
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2024
ISBN 978-83-287-3110-3
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Przyjaciołom – Jak dobrze, że jesteście
Świat to cień wyobraźni.
William Blake
Każdemu z nas zdarzyło się, że dręczony strasznymi przypuszczeniami postawił pytanie, a potem zasłaniał sobie uszy, żeby nie słyszeć odpowiedzi.
Viktor Hugo, Nędznicy
Echo uderzenia odeszło w głąb lasu. Powoli docierało do niej, co się stało. Przerażona patrzyła na rozbitą przednią szybę i widoczny po drugiej stronie pień drzewa. Strach zaciskał pętlę na jej szyi. Łzy wciąż spływały po policzkach. Krwawe smugi zalewały oczy. Nie mogła się ruszyć. Ciało przeszywał ogromny ból. Z trudem unosiła ciężkie, przesiąknięte cierpieniem powieki, byle tylko nie zamknęły jej oczu, ale dłużej już nie była w stanie walczyć.
Z ciszy, która panowała wokół, zaczął sączyć się dźwięk. Ten spokojny, kojący, dający nadzieję. Ten, który zamilkł, gdy świat zepsuł się na dobre.
Ból powoli ustępował. Na ustach karminowych od krwi pojawił się delikatny, niemal niezauważalny uśmiech. A może grymas bólu? Czy teraz już będzie dobrze? Tak by chciała, żeby było dobrze. Ale…
Mroźny oddech nocy zawładnął ciałem. Do jej uszu nie dotarł odgłos zbliżającego się samochodu. Nie widziała jego świateł. Ktoś zatrzymał się, podbiegł, ona jednak nie mogła już rozpoznać twarzy. Wskazówki jej srebrnego zegarka drgały jeszcze chwilę, jakby za wszelką cenę chciały pokonać zatrzymany czas, lecz upór był bezcelowy. Ciała nie można było oszukać – ono wiedziało, że to, co nieodwracalne, już się rozpoczęło.
Pierwsze płatki śniegu opadły na ziemię. Tej nocy świat pokrył się grubą śnieżną pierzyną i utulił ją do snu. Gdzieś z góry sączył się dźwięk pozytywki. Tej pozytywki.
To już wszystko na dziś. Dziękuję, że byliście państwo ze mną w to piątkowe przedpołudnie. Cieszcie się wiosną, korzystajcie z życia i pamiętajcie… – tu zrobiła pauzę, zbyt długą jak na radiowe warunki – … jaki mamy dzisiaj dzień. Inga Ignatowicz-Korcz. Do usłyszenia.
Porozumiewawczo kiwnęła do realizatora, zdjęła słuchawki i wyszła ze studia. Miała dar. Potrafiła zahipnotyzować słowem i dojrzałą, a jednocześnie liryczną barwą głosu. Jeszcze jako licealistka biegała na warsztaty dziennikarskie, podczas których mogła uczyć się tajników zawodu od najlepszych. Potem pracowała w studenckim radiu, a głos dał jej przepustkę do ogólnopolskiej rozgłośni. Szefowie nie żałowali swojej decyzji. Aktywność słuchaczy była najlepszą rekomendacją.
Magia radia – niby nic nie widzisz, a jednak widzisz wszystko. Nieważne, jak wyglądasz, ważne jest tylko to, co i jak mówisz. A ona potrafiła mówić. Co nie znaczy, że nie zyskałaby dzięki swojemu dziewczęcemu wyglądowi. Dżinsy, kolorowa koszula, adidasy, gęste, kręcone włosy związane w koński ogon i ten śliczny radosny uśmiech. Ostatnio przygasł, ale nadal był. Piękna trzydziestolatka z pięknym, magicznym głosem.
– Ruda, co jest? Chyba musimy pogadać – zagadnął Wiktor.
Poznała go, gdy była jeszcze studentką. Po tylu latach jak nikt potrafił wyczuć jej nastrój i formę, ale też docenić za profesjonalizm, z jakim traktowała każdą audycję, aby nie dać słuchaczom odczuć swojej niedyspozycji, zwłaszcza ostatnio. Była mu wdzięczna za wszelkie wsparcie. Teraz również. Mimo to powiedziała:
– Czyżby nie podobał ci się mój złoty blond?
– Szczerze? Wolałem rude. Tak czy siak, nie wymigasz się od zasadniczej części pytania. Wiem, o co chodzi, ale ta radiowa bańka, w której próbujesz się chować przed światem, długo cię nie poniesie. Pęknie i wtedy zupełnie nie dasz sobie rady.
Uśmiechnęła się smutno. Oczywiście, Wiktor miał rację. Nie da się stworzyć tutaj alternatywnego świata, do którego nie docierają echa jej życia. Nie da się odciąć od rzeczywistości. „Pamiętajcie, jaki mamy dzisiaj dzień” – dla niej pierwszy Dzień Matki, który rozpoczęła wizytą na cmentarzu zamiast w domu rodziców. Tak, miał rację, ale ona nie była gotowa na rozmowę.
– A jak tam Agatka? Coraz cięższa? – zmieniła temat.
– Rośnie. No i każe się rozpieszczać.
– Mądra kobieta. Oby tak dalej. – Popatrzyła na zegarek i zaczęła się pakować.
– A jak tam twój pomysł na program? – zapytał Wiktor.
– Rodzi się, ale na razie do rozwiązania daleko.
– To zawołaj mnie, jak zaczniesz rodzić, uwiecznię tę doniosłą chwilę. Kamera u mnie teraz cały czas w pogotowiu. – Zaśmiali się oboje.
– Wybacz, muszę lecieć, mam trochę spraw do załatwienia. – Jednym ruchem zgarnęła wszystkie swoje rzeczy do dużej skórzanej torby, włożyła płaszcz, cmoknęła Wiktora w policzek i wyszła na korytarz.
– Inga – zawołał za nią, zanim zamknęła drzwi. – Wiesz, gdzie mnie szukać. Pamiętaj.
– Wiem, dziękuję.
Kiedyś pełna energii zbiegała po schodach, zagadywała spotkanych ludzi i zarażała radosnym śmiechem. Ale dziś, tak jak od długiego czasu, skorzystała z windy. Gdy drzwi się zamknęły, oparła się o ścianę. Popatrzyła w lustro. Z uśmiechu, który jeszcze przed chwilą gościł na jej twarzy, nie zostało już nic. Wciągnęła głęboko powietrze i powoli je wypuściła, chcąc pozbyć się napięcia i nabrać sił do zmierzenia się z tym, co jeszcze ją czeka.
Po nocnym deszczu niebo nadal było zachmurzone, a majowy wiatr przypominał, że to jeszcze nie lato. Podeszła do samochodu. Jej zielone subaru nosiło ślady intensywnego użytkowania, trudno – najważniejsze, że nigdy nie zawiodło. Tylko gdzie te piekielne kluczyki? Tyle razy obiecywała sobie, że schowa je tak, aby podczas poszukiwań nie musiała wyrzucać wszystkiego z torebki. Znowu się nie udało. Są! Nareszcie! Wsiadła, ustawiła nawigację i ruszyła. Nie. Tym razem nie na cmentarz, choć miała wrażenie, że od kilku miesięcy wszystkie drogi prowadzą właśnie tam. Problem w tym, że jeśli nie miało się dla kogoś czasu za jego życia, to codzienne pochylanie się nad kamienną, zimną płytą niczego nie zmieni.
Była zmęczona ciągłym udawaniem, że jest dobrze, że przecież trzeba żyć, że czas leczy rany, że tylko życie może pokonać śmierć. Zmęczona tym uśmiechaniem się na siłę, aby wszyscy wokół czuli się zwolnieni z obowiązku pocieszania i pomagania. Cierpienia nie da się jednak zneutralizować żadnym sztucznym uśmiechem. Podobnie jak wyrzutów sumienia. One po prostu są i kłują duszę, zadręczają głowę, nie dają spokojnie zasnąć. Nawet teraz zdarzało się jej, że – tak jak pierwszej nocy po śmierci mamy – nie potrafiła opanować drżenia swojego ciała. Igor przytulał ją wtedy mocno, głaskał dłonie zaciśnięte w pięści, masował spięte mięśnie, ale nawet to nie przynosiło efektu. A teraz Igora coraz częściej nie było, coraz więcej pracował, a gdy wracał, zasypiał tak szybko, że nawet nie zauważał, że coś się z nią dzieje. Jasne, miał absorbującą i stresującą pracę. Etat na kardiologii, dyżury, gabinet, ciągłe podnoszenie kwalifikacji – to wszystko rozumiała i wspierała go jak mogła. Ale w zamian oczekiwała tego samego. Tymczasem odnosiła wrażenie, że jej stan i potrzeby nie są już tak ważne dla innych, w tym dla Igora. Że musi być silna, musi dać radę, bo wszyscy tego od niej oczekują. Wśród tych z oczekiwaniami mogła zrozumieć Zuzię, która miała zaledwie kilka lat. Mogła, a nawet powinna, zrozumieć tatę. Jego świat runął z siłą żelbetowego mostu i wciągnął go ze sobą pod wodę. Ojciec zamknął się w sobie, z nikim nie rozmawiał. Jemu była potrzebna jak nikomu, tyle że patrzenie na to, jak cierpi, jeszcze mocniej pobudzało wyrzuty sumienia. Bo może gdyby wtedy, kilka dni przed wypadkiem, gdy mama prosiła ją o spotkanie… Gdyby wtedy znalazła dla niej czas, ona nadal by żyła i nikt nie musiałby cierpieć. Jedno spotkanie. Jedna rozmowa. Jedna chwila. Ale kazała mamie poczekać.
Planowała ten wyjazd od kilku dni, a mimo to nie powiedziała o nim Igorowi. Oficjalnie miała dyżur w radiu. Mama feralnego dnia też oszukała tatę. Oznajmiła mu, że jedzie na spotkanie z koleżankami ze studiów, ale żadnego spotkania nie było. Gdzie zatem spędziła tamten dzień? Z kim? Dlaczego? Czy jej wyjazd miał związek z tym, o czym chciała porozmawiać? Te pytania powracały do Ingi wielokrotnie, choć nie potrafiła znaleźć ani jednej odpowiedzi. Nie miała najmniejszego punktu zaczepienia, a osoba, która być może potrafiłaby coś podpowiedzieć, nie była w stanie rozmawiać o tym, co się wydarzyło. Inga musiała to uszanować i czekać.
Gdy dojechała na miejsce, słońce niepewnie wychylało się zza odchodzących chmur i przenikało przez korony drzew. Pachniało ściółką zroszoną deszczem. Pokonała kilkadziesiąt kilometrów, żeby dotrzeć do miejsca, gdzie wydarzył się ten potworny wypadek. Jakby dzięki tej przestrzeni mogła spotkać mamę.
Stanęła przy rozłożystym klonie – właśnie w niego uderzył srebrny peugeot. Obraz roztrzaskanego samochodu wgniecionego w drzewo nieraz wracał do niej w snach. Wrócił i teraz, choć chwila była namacalnie rzeczywista. Soczysta zieleń lasu i jego słodki zapach nie dały rady złagodzić wspomnienia tamtego zimowego poranka i wymazać obrazów, które przesuwały się przed oczyma Ingi jak klatki katastroficznego filmu. Wiele by dała, żeby to był tylko kinowy seans. Żeby wrak samochodu i fragmenty karoserii rozcięte przez strażaków okazały się jedynie działającymi na wyobraźnię elementami scenografii. Żeby krew zaschnięta na fotelu, szybie i kierownicy pozostała efektem specjalnym, a powstrzymana przez policjantów próba zebrania rzeczy mamy czy krzyk rozpaczy przebijający mroźne powietrze stały się tylko ważnymi elementami kreacji postaci. Ale to było życie. Odarte ze złudzeń, pozbawione nadziei na powrót tak niedalekiej przeszłości. Życie po śmierci kogoś, kto miał być zawsze obok.
Wyjęła z torby drewniany krzyżyk, ten sam, który mama przyczepiła do wstecznego lusterka swojego samochodu, i powiesiła na gałęzi ponad miejscem uderzenia. Chciała, aby tam był, stał się symbolem tego, co się wydarzyło, a także świadectwem wiary w to, że mama gdzieś jest i że kiedyś się spotkają. Zmówiła modlitwę, potem przeciągnęła dłonią po odartej z kory części pnia.
– Kora nie odrasta – usłyszała za plecami delikatny głos.
Drgnęła i się odwróciła. Miała przed sobą szczupłą niewysoką kobietę w lnianej koszuli i powłóczystej spódnicy w kolorach ziemi. Spod szarej chustki fantazyjnie zawiązanej na głowie wystawały ciemne loki, rozjaśnione siwymi refleksami. Na ręce zawiesiła wiklinowy kosz pełen ziela. Wyglądała na jakieś czterdzieści lat, choć sposób ubierania się i radosne oczy mogły ukrywać jej prawdziwy wiek.
– Kora nie odrasta – powtórzyła kobieta i uśmiechnęła się przyjaźnie. – Gdyby jej największe płaty zostały przybite zaraz po uszkodzeniu, może udałoby się ją uratować. Na szczęście nie została zdarta na całym obwodzie, więc drzewo żyje.
Inga znów się odwróciła i spojrzała na nagi pień, wysuszony w miejscu uderzenia. Po raz kolejny przeciągnęła po nim dłonią. W jej psychice też cały czas były rany, lecz w przeciwieństwie do tych na drzewie, jej okaleczenia się nie zabliźniły. Nadal sączyły się z nich wyrzuty sumienia na przemian z poczuciem nieodwracalnej straty. Wciąż przychodziła jej na myśl ostatnia rozmowa telefoniczna. Wracało ostatnie „rozumiem”, ostatnie „ściskam”, ostatnie „pa”.
Rzuciła się w wir pracy, obowiązków, a kilka dni później odebrała telefon, który zmiażdżył jej świat. Nadal nie potrafiła tego świata odbudować.
Tak, raz odarta kora nie odrasta.
– Znałaś kobietę, która tu zginęła? – znów ten sam subtelny głos wyrwał Ingę z zamyślenia.
– Tak, to moja mama – odpowiedziała niemal szeptem.
Nieznajoma przyglądała się jej uważnie, jakby zaintrygowana tym, co usłyszała. Dopiero po dłuższej chwili powiedziała:
– Przykro mi. Ale, wiesz, miała szczęście, że to klon.
– Raczej pecha – odpowiedziała Inga zaskoczona. – Nie widzi pani, że to najgrubsze, najokazalsze drzewo w tym miejscu? Gdyby uderzyła w inne…
– Wierz mi, miała szczęście. Klon opiekuje się duszami zmarłych i nie dopuszcza demonów, nawet jeśli za życia towarzyszyły człowiekowi.
Inga odwróciła się gwałtownie i patrząc z wyrzutem w twarz kobiety, odpowiedziała:
– Od mamy nie trzeba było odganiać demonów. To ona miała dar odganiania ich od innych.
– Jeśli tak, to dlaczego nie chciała żyć? – Kobieta uśmiechnęła się smutno.
– Dlaczego pani tak mówi? To był wypadek. Straszny wypadek. – Inga traciła cierpliwość, ale w jej głosie pojawił się też niepokój.
– Rozumiem, tak jest łatwiej.
– Niczego pani nie rozumie. Mama miała wypadek. A to przeklęte drzewo należałoby ściąć, żeby już nikt inny tu nie zginął.
– Skoro tak mówisz… Tego miejsca ludzie się boją. Las nazywają przeklętym. W dzień trudno tu kogoś spotkać, a co dopiero w nocy. Dlatego nikt nie pomógł twojej mamie. A jak rano jeden z pracowników leśnych jechał napełnić paśniki, już nie żyła. Samochód przysypany śniegiem wyglądał jak zaspa. Ludzie mówią, że czart ukrył w ten sposób kolejny sekret.
– To znaczy?
– O to… – zawahała się. – O to… trzeba ich zapytać.
– A pani w to wierzy?! – prychnęła Inga z irytacją.
– Ja? Ja wierzę w naturę. I wiesz, co myślę? Że zła sława tego miejsca bardzo jej służy. Dzięki temu rodzi tu wszystko co najlepsze. Natura może wiele dać człowiekowi, ale tylko wtedy, gdy jej nie zniszczy. A żeby nie zniszczyć, musi ją kochać albo się jej bać. Ja kocham. Inni się boją. I niech tak zostanie. – Zamknęła oczy, podniosła głowę i zaciągnęła się zapachem lasu. – Czujesz? To czeremcha. Dużo jej wokół. Narwałam kwiatów i liści, dorzucę kory i będzie przeciwzapalny napar. O, mam jeszcze jaskółcze ziele. Niby nic takiego, a odpowiednio przygotowane uspokoi, odpręży, poradzi sobie z bólem czy alergią. Tak, wierzę w naturę, w jej siłę i moc, a szczególnie w moc drzew. Podasz mi swoją datę urodzenia?
– Dwudziesty maja – odpowiedziała Inga automatycznie i zaraz skarciła się za to w duchu.
– A więc kasztanowiec. Jesteś wrażliwa, często czujesz się samotna i nikt cię nie rozumie. Zgadza się?
– Wszyscy uważają, że jestem duszą towarzystwa, więc chyba jednak nie kasztanowiec – odpowiedziała z ironią, zadowolona, że może zaprzeczyć.
– Wszyscy… To, co uważają inni, to jedno. A to, jacy jesteśmy naprawdę, to drugie.
Inga się zamyśliła. Przed oczyma miała mamę. Tę, na którą zawsze mogła liczyć, która znajdowała sposób na wszelkie smutki i problemy, ale skrywała też jakieś tajemnice.
– A jeśli ktoś urodził się… – Zerknęła przez ramię. Chciała podać datę urodzenia mamy, lecz kobiety już nie było. Zniknęła tak samo niepostrzeżenie, jak się pojawiła. Rozpłynęła się między drzewami niczym mgła, jednak zasiane przez nią ziarno niepewności zaczynało kiełkować.
Inga umówiła się z Ireną, przyszywaną ciotką i najlepszą przyjaciółką mamy, w Zadorze – naleśnikarni na lubelskim Starym Mieście. To tutaj przychodziła z mamą, gdy chciała pogadać. Dyskretne patio, sącząca się francuska muzyka i przede wszystkim ona – cierpliwie wysłuchująca żalów studentki, a potem młodej mężatki i wreszcie matki. Wielki naleśnik Gundel Palacsinta z orzechowo-czekoladowym nadzieniem, herbata, świeżo mielona kawa, czasem szarlotka – to były ich kulinarne wybory. Dzisiaj Inga nie miała ochoty na żaden z tych rarytasów. Od wczoraj nie potrafiła myśleć o niczym innym jak tylko o wyjeździe i rozmowie z tajemniczą kobietą. Nic tego nie zmieniło: ani przedstawienie z okazji Dnia Matki w przedszkolu Zuzi, na które zdążyła w ostatniej chwili, ani wizyta u teściowej. Może pomogłaby rozmowa z Igorem, ale nie chciała, aby się złościł, że nie powiedziała mu prawdy. Wolała milczeć. Miała nadzieję, że dzisiejsze spotkanie z ciotką coś zmieni.
– Inga, byłaś zapracowana, zajmowałaś się Zuzią, nie obwiniaj się. Co ci to da? Skoro twoja mama miała jakieś tajemnice, to znaczy, że nie była gotowa mówić o swoim życiu.
– A jeśli właśnie wtedy chciała o nich powiedzieć? Potrzebowała mnie, a ja nie znalazłam dla niej czasu. – Inga wyciągnęła kolejną chusteczkę, wytarła łzy, potem nos.
– Może. Ale gdybanie do niczego cię nie doprowadzi. Zresztą jak znam Marysię, to raczej mało prawdopodobne. Ona raczej w ogóle się nie zwierzała. Przychodziła się wypłakać i szła dalej w życie. Mówiła, że kiedyś mi powie, ale najpierw sama się musi ze wszystkim uporać. I że jest na dobrej drodze. Tylko że ten sam tekst słyszałam przez lata. I przez lata czułam ten ukryty w niej lęk.
– Z czym się to wiązało?
– Najpewniej z przeszłością. Dom dziecka, nawet najlepszy, nie jest rajem dla nikogo. Zawsze powtarzała, że z poznaniem twojego ojca narodziła się na nowo. Oni naprawdę idealnie się dobrali. W ciebie oboje byli zawsze wpatrzeni jak w obrazek.
– No i obrazek zawiódł… Ale gdyby wtedy postawiła sprawę jasno: Inga, potrzebuję tej rozmowy, jest dla mnie ważna, to ja bym ten czas znalazła. A ona że nie ma sprawy, że to tylko taka fanaberia stęsknionej matki. – Znów załamał się jej głos, łzy zalały twarz.
– I może tak właśnie było.
– Nie, wiem to. Gdy odmówiłam, to zapadła taka chwila ciszy. – Otarła dłońmi wciąż płynące łzy. – Rozumiesz, taka radiowa za długa pauza, która niepokoi, przeszkadza, przy której czujesz się nieswojo. Ona potrzebowała tej rozmowy, tylko ja nie chciałam tego zauważyć. To, że tak łatwo odpuściła, było mi na rękę. Po prostu ją zawiodłam.
– Daj spokój. Wiesz, kiedyś myślałam: co ze mnie za przyjaciółka, że ona boi się wyznać mi to, co ją gryzie? Ale potem stwierdziłam, że przecież przyjaźń polega też na tym, żeby razem pomilczeć i w tym milczeniu odnaleźć siłę. Po prostu być. I przywykłam do takiej milczącej przyjaźni.
Zamyśliły się obie, jakby każda z nich rozważała wypowiedziane słowa.
– Twoja mama była dobrą aktorką. Mówiła ci, jak ją nazywaliśmy?
– Nie.
– Kryjka. Wszyscy się jej zwierzali, ale ona nikomu. Żartowała, że nie ma tak bogatego życia wewnętrznego jak my, więc pozostaje jej słuchać i pasożytować na nas. I musimy taką ją przyjąć albo wygnać precz. Przyjęliśmy. Wirginia Woolf napisała kiedyś, że przeszłość każdego człowieka jest w nim zamknięta jak karty książki, którą on zna na pamięć, a przyjaciele znają tylko tytuł. Marysia jest dowodem na prawdziwość tych słów. Z drugiej strony może właśnie dlatego słuchała jak nikt.
Tak. Inga wiedziała to najlepiej.
– Ciociu…
– Tak?
– To dziwne pytanie, ale czy… czy mama mogłaby… czy myślisz, że ona… że popełniła w ten sposób samobójstwo?
– Skąd ci to przyszło do głowy? – Ciotka Irena ściągnęła brwi i popatrzyła z niepokojem.
– Tak jakoś.
– Naprawdę chcesz znać odpowiedź na to pytanie?
– Tak.
– Gdyby Marysia zamierzała się zabić, zrobiłaby to inaczej. A przede wszystkim nie zostawiłaby was bez wyjaśnienia.
– Skąd ta pewność?
– Są rzeczy, które po prostu się wie… – Zerknęła na zegarek, jakby nagle zaczęła szukać powodu do zakończenia rozmowy. – Wybacz, kochana, muszę już iść. Dzwoń, kiedy tylko zechcesz, i liczę na kolejną herbatę w twoim towarzystwie. Może tym razem w Między Słowami?
To kolejne ukochane miejsce Ingi i jej mamy na starówce. Księgarnia i kawiarnia w jednym. Mogły siedzieć w niej godzinami, popijać herbatę albo gorącą czekoladę, zajadać szarlotkę i czytać, a w trakcie dzielić się wrażeniami. Być tak blisko, a jednocześnie mieć przestrzeń dla siebie.
– Umowa stoi? – dopytywała Irena.
– Stoi. Dziękuję za to spotkanie, ciociu. Bardzo.
Przytuliły się na do widzenia. Irena wyszła. Inga została pod pretekstem, że jeszcze dopije herbatę. Patrzyła na stolik, przy którym zazwyczaj siedziała z mamą. Już nigdy tam razem nie usiądą. Nie zapalą lampki na parapecie. Nikt nie usłyszy ich rozmowy, a kelner nie zapyta: „To, co zwykle?”. Nie zasłuchają się w ulubione francuskie melodie. Gdyby mogła cofnąć czas…
Zazwyczaj, gdy docierała na miejsce, mama już była, wyczekiwała, aż córka pojawi się w drzwiach. Wtedy machała do niej. To był jeden z tych zwyczajnych gestów, który stał się rytuałem. Raz tylko przyłapała ją na zadumie. Mama zawiesiła wzrok w próżni i patrzyła tak niewiarygodnie smutno. Dłonią gładziła czoło, jakby chciała rozmasować bolące myśli. Inga stała i obserwowała ją z daleka. Nagle mama ocknęła się z zamyślenia, zobaczyła ją i jak na komendę zmieniła wyraz twarzy. Rozpromieniła się, pomachała, a potem próbowała obrócić w żart to, że na chwilę odpłynęła. Jak dziecko przyłapane na zakazanej czynności. Inga szybko zapomniała o tej sytuacji. W tej chwili przypominała ją sobie i znowu poczuła się zawstydzona, że tak łatwo odpuściła. Czyżby to było prawdziwe oblicze mamy tak skrzętnie ukrywane pod maską szczęścia? Przywdziewała ją każdego dnia, aby móc to szczęście rozdawać innym, tymczasem sama cierpiała na jego deficyt. I to on, a nie dieta cud, spowodował, że wszystkie ubrania stały się za luźne, a policzki się zapadły.
Dopiero dzisiaj uświadomiła sobie, że tak naprawdę nie znała mamy. O jej przeszłości właściwie się w domu nie mówiło. Poza kilkoma informacjami, które należało przyjąć i do nich nie wracać. Mama wychowała się w domu dziecka. Rodziców nigdy nie poznała, nawet nie orientowała się, skąd pochodzi. Drzewo genealogiczne potrzebne do szkoły uzupełniły kiedyś wycinkami z gazet, niby dla zabawy, w rzeczywistości jednak po to, by nikt za bardzo w to nie wnikał. Gdy Inga jako kilkuletnie dziecko zaczęła wypytywać mamę o dziadków i jej rodzinę, tata wziął ją na rozmowę i powiedział, że mamie jest przykro, gdy się do tego wraca, więc można do woli zadawać pytania jemu, ale mamie trzeba dać spokój. Taka zasada panowała właściwie do końca. Dlatego rozmawiali o wszystkim i o wszystkich, ale nie o mamie. Zawsze sprytnie zmieniała temat. Czasem tylko napomknęła coś o ulubionych zabawach czy słodyczach z dzieciństwa, i to wszystko. Jeśli o czymś mówili szczegółowo, to o ich wspólnym czasie. Małżeństwie, ich trzyosobowej rodzinie, wspólnym życiu. Bo mama dbała o to, co wspólne, o to, co mają zapamiętać, co wspominać, do jakich pamiątek wracać.
Inga dopijała herbatę. W okiennej szybie odbijało się światło lampki i jej samotna twarz. Z głośników popłynęły ostatnie słowa La bohèm Charlesa Aznavoura: Ca ne veut plus rien dire du tout. Dni, co nie wrócą jeszcze raz. Nie wrócą. Pozostaną tylko łzy. Gorzkie, dławiące, pełne wyrzutów.
Wiedeń
Wanda Thalberg siedziała znudzona na honorowym miejscu w Goldener Saal Wiener Musikverein[1]. Kiedyś onieśmielało ją to dziewiętnastowieczne wnętrze, przytłaczała wzniosłość tradycji, przygniatał ciężar odpowiedzialności. Nie czuła się godna zasiadać w gronie Wiener Philharmoniker[2]. Przecież to oni wśród splendoru i zachwytów całego świata przygotowują koncert noworoczny transmitowany niemal przez wszystkie telewizje. Tymczasem ona była zwykłą dziewczyną. W dodatku pojawiła się znikąd. Ale marzeń nie porzuca się tylko dlatego, że strach ściska żołądek, a głowa podpowiada, że za wysokie progi. A już na pewno nie wtedy, gdy okoliczności sprzyjają. Jednak teraz bardziej zajmowało ją to, w jaki sposób wstanie z tego przeklętego fotela. Czy nikt, do cholery, nie pomyślał, że w jej wieku może to stanowić problem? A przecież nie będzie korzystać z cudzej pomocy. Nie ona – nie Wanda Thalberg. W dodatku włożyła tę długą atłasową suknię, jakby nie można było ubrać się wygodniej. Starość, jak widać, nie musi iść w parze z rozsądkiem.
Nie miała ochoty na huczne obchody jubileuszu, ale ponieważ połączono je z uroczystością upamiętniającą jej zmarłego męża, skrzypka Franca Thalberga, nie potrafiła odmówić tym, którzy je zorganizowali. Tym bardziej, że jako datę wydarzenia wybrano dzień urodzin Franca. Nie chciała też dawać satysfakcji mediom. Gdyby nie przyszła, jej nieobecność stałaby się newsem ważniejszym niż pięćdziesiąt lat pracy artystycznej i hołd oddany wielkiemu skrzypkowi. Wanda Thalberg – wielka nieobecna. Jubileusz bez jubilatki? Co stało się z Wandą Thalberg? Co zatrzymało królową fortepianu? Jak to co? Gówno! Tak najchętniej by odpowiedziała. Ona – dama muzycznego Wiednia. Parsknęła śmiechem. Na szczęście w tym samym momencie rozległy się oklaski. Publiczność nagradzała wykonanie jednej z ostatnich jej kompozycji. Zapowiedziano finałowy utwór. Nareszcie. Potem jeszcze bankiet, od którego wymiga się zmęczeniem, rozpłynie się w zachwytach nad koncertem i poprosi o odwiezienie do domu. Któż jej odmówi? W końcu pianistce i kompozytorce z takim dorobkiem i w takim wieku można wybaczyć niedyspozycję.
Po chwili jednak w Złotej Sali rozbrzmiały początkowe frazy jej najstarszej kompozycji. Pierwszy raz od dawna dała się oszołomić muzyce. Dźwięki fortepianu wprowadziły ją w letarg. Uniesiona głowa, otwarte w zaskoczeniu usta, zamknięte oczy. Gdyby nie palce, które początkowo poruszały się jakby naciskały klawisze, a potem zacisnęły się w pięści… Gdyby nie łzy, które uparcie drążyły powieki, niczym wybijające źródło, po czym spływały bruzdami wyżłobionymi przez długie życie, można by ulec wrażeniu, że to posąg. Tajemniczy, niewzruszony, dostojny.
Tak, to nie był już nudny wieczór, który trzeba jak najszybciej zakończyć. To wieczór, który zmienił wszystko.
Lublin
Inga zapłaciła i ruszyła ku wyjściu. Zanim opuściła wnętrze Zadory, odwróciła się, irracjonalnie licząc na to, że jednak zobaczy mamę. Że na ich stoliku dostrzeże porcelanową filiżankę i unoszącą się nad nią parę. Ale pusty stolik i puste krzesła nie pozostawiały miejsca na złudzenia.
Westchnęła, włożyła płaszcz i wyszła na starówkę. Obie kochały to niepowtarzalne, usytuowane na wzgórzu Stare Miasto. Coraz piękniejsze kamieniczki, bramy witające i żegnające gości i muzykę odbijającą się od wiekowych murów. Zżyły się z Jaszą Mazurem, sztukmistrzem z Lublina, spacerującym na linie ponad głowami przechodniów. Czasem zastanawiały się nawet, o czym myśli tak zawieszony nad ich światem.
Ruszyła uliczkami w stronę miejsca, które chciała jeszcze odwiedzić. Po kilku minutach stanęła przy ruinach fary i popatrzyła na panoramę Lublina. Na zamek, migocące światła miasta, na ten bliski sercu widok i zanuciła przez łzy ich ukochaną piosenkę.
Jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy,
Jeszcze się spełnią nasze piękne dni, marzenia, plany…[3]
Ta piosenka po wielokroć dawała nadzieję. Gdy przychodził trudny czas, jakiś zawód miłosny albo pojawiły się problemy zdrowotne, kłótnie czy niezaliczony egzamin, mama zawsze miała gotową frazę tego utworu. Zaczynała ją śpiewać i czekała, żeby Inga dołączyła. Jakby zaśpiewanie tych konkretnych słów było potwierdzeniem, że bierze się z życiem za bary i nie zamierza odpuszczać. I działało. Ale nie dzisiaj. Dziś nie było ani marzeń, ani planów. Była za to wciąż prześladująca ją śmierć, która nie pozwalała kleić połamanych skrzydeł i wierzyć, że znów zaświeci słońce.
Usiadła przy ruinach fary. Przyciągnęła do siebie podkulone nogi, oplotła je rękoma i spoglądając na nocną panoramę miasta, modliła się pod kopułą niewidzialnego kościoła o odzyskanie tego, co gdzieś po drodze zgubiła.
Wiedeń
Wandzie Thalberg udało się odprawić pielęgniarkę, co uznała za wielki sukces. Po koncercie naprawdę poczuła się źle, więc Ursula stanowczo zapowiedziała, że tej nocy zostanie. Wanda wiedziała, że te groźby są realne, zresztą wynikały z profesjonalizmu i troski, co potrafiła docenić. Dzisiaj jednak chciała być sama. Poddała się więc koniecznym zabiegom, wzięła leki i gdy parametry wróciły do normy, miała w garści wszelkie argumenty za tym, żeby Ursula tę noc spędziła w objęciach męża. Zapewniła jeszcze, że w razie czego zadzwoni. To przypieczętowało zwycięstwo.
Usiadła na łóżku. Przez otwarte drzwi do salonu widziała fortepian. W ich domu nie stanowił ozdoby. Był przyjacielem, który odpowiednio potraktowany stawał się duszą towarzystwa.
Patrzyła na swoje palce. Kiedyś niemal stapiały się z klawiaturą, po mistrzowsku wydobywając dźwięki.
W jej dłoniach błyskotliwie operujących techniką, barwą tonów i dynamiką krył się niepowtarzalny fenomen. Słuchacze podążali za nią i budowali w swojej wyobraźni podsuwane obrazy. Malowała dźwiękami, tempem, siłą. Correspondance des arts[4]– mówili. Ale teraz w tych dłoniach nie było maestrii. Były wykrzywione w bólu palce. „Kara za życie” – jak mawiała jej babka.
– Co byś mi dzisiaj powiedział, Franc? – zwróciła się do męża, którego zdjęcie naturalnych rozmiarów kazała powiesić na ścianie obok toaletki. Chciała móc mu się przyglądać, czuć jego obecność i mówić do niego, gdy przyjdzie jej ochota. Dzięki temu nie czuła się samotna.
Pasował do tych wszystkich antyków – we fraku, nienagannie wyprasowanej koszuli, białej atłasowej muszce i jak zawsze lśniących lakierkach. No i te staromodnie wywinięte wąsy. Kobiety go kochały, ale on wybrał właśnie ją. Fotograf uwiecznił go w momencie, gdy z zamkniętymi oczyma, niemal zespolony z instrumentem, wykonywał swój ulubiony Koncert skrzypcowy g-moll Maxa Brucha.
Uwielbiała słuchać, jak Franc gra. To muzyka ich połączyła. Przeżywali ją w podobny sposób. Tak samo prowadzili frazę, odczuwali tempo i oddech. Dzięki temu ich interpretacje – skrzypcowa i fortepianowa – tworzyły niepowtarzalną, spójną całość. Mówiono, że jest między nimi chemia. Racja. Ale w jej wypadku to była tylko chemia muzyczna. Jednak to, z braku możliwości zrealizowania innych marzeń, jej wystarczało. Żyli muzyką, dla muzyki i z muzyki. Ona dała mu przyjaźń, wsparcie, opiekę w chorobie. On dał jej miłość i nazwisko – nie byle jakie. I choć pokrewieństwo Franca ze sławnym pianistą i kompozytorem było trudne do udokumentowania, to Thalberg brzmiało dumnie. Wanda Thalberg również. W Wiedniu wiedziano o niej wtedy tyle, że skończyła Państwową Wyższą Szkołę Muzyczną w Warszawie i jest obiecującą pianistką, zauważoną także podczas Międzynarodowych Konkursów Chopinowskich. Ślub ze znanym już skrzypkiem sprawił, że mogła zaistnieć w muzycznym świecie Wiednia. Niewykorzystanie tej szansy byłoby grzechem.
Franc…
To on uchronił przed zniszczeniem utwór, który dziś wybrzmiał podczas koncertu. To on pokazał go swoim przyjaciołom i doprowadził do publicznego wykonania z udziałem orkiestry. Potem ruszyła lawina. Intrygujący, odkrywczy, niepowtarzalny – tak określali utwór krytycy, otwierając jej drogę do kompozytorskiej kariery. Miała za złe Francowi, że upublicznił to, co pisała z wewnętrznej potrzeby. Tłumaczyła, że nie zamierzała komponować dla innych. Że każda modulacja, progresja, zmiana trybu czy metrum to nie są tylko chwyty kompozytorskie, a morendo, con fuoco czy appassionato nie stanowią jedynie podpowiedzi interpretacyjnej. Są drogą do… Nieważne. Najważniejsze, że trzeba to spalić.
Nie słuchał. Powtarzał, że muzyka jest po to, aby ją grano. Aby jej brzmienie, tempo, fraza, artykulacja sprawiały, że kompozytor, muzycy i słuchacze łaknący takich dzieł staną się jednym. Nie mylił się. Łaknęli. Ale ona już nigdy tego utworu nie zagrała. Ulgę przyniósł jej fakt, że żadna z późniejszych interpretacji nie była choćby w części jej interpretacją. Do dziś.
W wykonaniu tego młodego pianisty było tyle prawdy. Na nowo pobudził emocje, które wydawały się uśpione na wieki. Ta przeklęta starcza pamięć zawodzi, gdy chcesz sobie przypomnieć, co się wydarzyło przed tygodniem, a tak doskonale radzi sobie z przeszłością. Wystarczy impuls, drobne wspomnienie, a co mówić, gdy rozbudzi ją mieszanka dźwięków wyczarowanych muśnięciami palców sunących po klawiaturze. W innych okolicznościach podeszłaby do pianisty i pogratulowała doskonałej interpretacji, ale nie tym razem. Zbyt dużo by ją to kosztowało.
Wstała i podeszła do toaletki. Usiadła na miękkim krześle à la Ludwik XIV. Z niewielkiej szuflady wyciągnęła płatki kosmetyczne, nasączyła jeden w płynie do demakijażu i spojrzała w lustro. Wpatrywała się w swoje zmęczone, pocięte zmarszczkami oblicze. Stare twarze wyglądają karykaturalnie. Dobrze, że nie pozwoliła sobie umalować ust. Przypominałaby klowna. Może gdyby mniej paliła, widok nie byłby taki przykry. No i palce wyglądałyby dostojniej. Latami walczyła z żółtym nalotem. Teraz przestała. Kogo obchodzą stare palce?
Przysunęła się bliżej lustra i zobaczyła zniekształconą twarz. Czyżby usiadła inaczej niż zwykle? Przecież pęknięcie tafli nigdy jej nie przeszkadzało. Franc kupił jej tę toaletkę w sklepie z antykami jako jeden z prezentów ślubnych. Wtedy uznali ten mankament za atut. W antykach przecież nie chodzi o to, żeby były bez skazy.
Włożyła okulary. Drobne pęknięcia, jak pajęcze niteczki, rozchodziły się na wszystkie strony. Główna rysa była zdecydowanie dłuższa niż dotychczas. Wanda jeszcze raz spojrzała na swoją zdeformowaną twarz. Przez te wszystkie lata przywykła do skazy. Udawała, że jej nie dostrzega.
I to był największy błąd.
–––
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Złota Sala Wiedeńskiego Towarzystwa Muzycznego.
[2] Filharmonicy Wiedeńscy.
[3] Wojciech Młynarski, Jeszcze w zielone gramy.
[4]Correspondance des arts (franc.) – wspólnota sztuk.
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz