Nie ufam ci - Michaela Winglycke - ebook + audiobook

Nie ufam ci ebook i audiobook

Michaela Winglycke

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W ciepłą letnią noc przy kąpielisku na obrzeżach sielankowego szwedzkiego miasteczka Vimmerby zostaje odnaleziona brutalnie zamordowana kobieta.

Inspektor policji William Johnson, który niedawno wrócił do rodzinnego miasta ze swoją dziewczyną Josephine, po raz pierwszy ma nadzorować prowadzenie śledztwa. Początkowo cała uwaga skupia się na mężu ofiary, ale wkrótce pojawiają się podejrzenia, że w morderstwie brał udział inny mężczyzna…

Okazuje się, że tym czasie jeszcze ktoś prowadzi inne śledztwo. To Josephine, która próbuje oswoić się z myślą, że wkrótce zostanie mamą, chce lepiej poznać przeszłość własnej matki.

„Nie ufam ci” to powieść trzymająca w napięciu, łącząca dramatyczny wątek morderstwa z osobistymi problemami bohaterów. Autorka, Michaela Winglycke, sama dorastała w okolicach Vimmerby, gdzie rozgrywa się akcja tej opowieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 338

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 54 min

Oceny
4,1 (45 ocen)
21
12
9
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bozanka

Całkiem niezła

Dość słabo napisane, trochę nieporadnie. Afera naciągana. Wątki bez uzasadnienia, nie pociągnięte do rozwiązania. Rozkład rodziny w szwedzkim społeczeństwie, same rozwody, partnerki zamiast żon, bojowniczki o prawa kobiet, eeetam.
10
Iwetka_1

Z braku laku…

Dobrze napisana, ale sama fabuła mało angażująca, a rozwiązanie niezbyt satysfakcjonujące
00
Apatheia1
(edytowany)

Nie polecam

Lektorka do bani, tak czyta się bajki i poezje, a nie sensację. To bardziej nieporozumienie, niż audiobook. A może to też trochę winy po stronie wiecznie beztresowych i spokojnych kryminałów ze Skandynawii? Duet nie do strawienia.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Jag tvi­vlar på ditt ord

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Alek­san­dra Bro­żek-Sala

Co­py­ri­ght © Mi­cha­ela Win­glycke, 2022

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Leo Froes

Re­dak­cja: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Ko­rekta: Joanna Kłos

ISBN 978-87-0237-927-3

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

De­dy­kuję Jac­kowi,

naj­pięk­niej­szemu z anio­łów w nie­bie

Hi­sto­ria ta jest cał­ko­wi­cie fik­cyjna, a wszel­kie po­do­bień­stwo do praw­dzi­wych osób to tylko zbieg oko­licz­no­ści. W nie­któ­rych miej­scach, ze względu na fa­bułę, po­sta­no­wi­łam zmie­nić nieco re­alia. Biorę od­po­wie­dzial­ność za wszel­kie błędy.

Prolog

Noc była jesz­cze cie­pła, po kilku ty­go­dniach re­kor­do­wych tem­pe­ra­tur po­wie­trze po­zo­sta­wało roz­grzane.

Z głębi kem­pingu do­cho­dziły głosy tu­ry­stów, jed­no­stajny szmer prze­ry­wany cza­sem gło­śnym śmie­chem. Woda z plu­skiem ude­rzała o brzeg, a z lasu do­bie­gały dźwięki przy­po­mi­na­jące cy­ka­nie świersz­czy. Poza tym było za­ska­ku­jąco ci­cho. Ci­cho i spo­koj­nie.

Księ­życ w pełni od­bi­jał się w ta­fli wody i rzu­cał zimne białe świa­tło two­rzące smugę na pu­stej ta­fli je­ziora. Woda była zna­cząco ciem­niej­sza od nieba, które za­czy­nało się tam, gdzie koń­czyły się le­d­wie wi­doczne fale.

Na­dal czuła ból, jaki wy­wo­łał uścisk na szyi. Po kilku se­kun­dach bez do­pływu tlenu z tru­dem ła­pała od­dech. Przez mo­ment my­ślała, że umrze, ale w końcu dło­nie w rę­ka­wicz­kach się od­su­nęły.

Le­żała na ziemi, czu­jąc, że jej gołe nogi i lewa skroń do­ty­kają trawy. Ciało było wy­czer­pane walką, go­rącz­ko­wym ko­pa­niem, szar­pa­niem i dra­pa­niem. Mimo sła­bo­ści sta­rała się po­ru­szyć, ale koń­czyny od­mó­wiły jej po­słu­szeń­stwa. Na­dzieja ją opusz­czała, na­de­szło znie­chę­ce­nie wy­ni­ka­jące ze zro­zu­mie­nia, że nie jest pa­nią swo­jego losu. Ogar­nęła ją nie­pew­ność, co się z nią sta­nie, strach po­mie­szany z re­zy­gna­cją.

– Obie­cuję, że nic nie po­wiem – wy­dy­szała.

Bała się spoj­rzeć w górę, prze­ra­żona tym, co może na­po­tkać.

W jej gło­wie po­ja­wił się ob­raz dzieci. Czy już ni­gdy ich nie zo­ba­czy?

– Pro­szę – jęk­nęła bła­gal­nym to­nem. – Nic nie po­wiem.

Głos, który do­biegł spo­nad jej głowy, brzmiał za­chę­ca­jąco. Szybki ruch, po któ­rym znów po­czuła dło­nie na szyi. Za­sko­czyło ją to, nie ta­kiego końca się spo­dzie­wała.

Za­nim ogar­nęła ją ciem­ność, przed oczami sta­nęły jej dzieci.

Uśmie­chały się.

Rozdział 1

Czwartek, 19 lipca

– Nie są­dzisz, że de­cy­zja o przyj­ściu tu aku­rat dziś była nieco po­chopna?

He­lena Gren rzu­ciła mę­żowi po­iry­to­wane spoj­rze­nie. Nie wie­działa, co naj­bar­dziej ją w nim drażni. Czy to, że le­dwo ro­zu­mie, co on do niej mam­ro­cze, czy to, że głos Ste­fana ni­gdy nie od­da­wał za­rzutu za­war­tego w jego sło­wach. A naj­wy­raź­niej za tą wy­gła­dzoną fa­sadą kryła się pewna na­gana. Nie­wy­po­wie­dziane upo­mnie­nie, które nie mo­gło się prze­ro­dzić w otwartą dys­ku­sję. Nie pierw­szy raz He­lena pra­gnęła, aby Ste­fan się na nią wku­rzył, wy­krzy­czał wprost, co mu się nie po­doba, za­miast ukry­wać nie­za­do­wo­le­nie pod płasz­czy­kiem wy­mam­ro­ta­nej, tak­tow­nej wy­po­wie­dzi, która pro­wa­dziła do­ni­kąd. Zu­peł­nie jakby uwa­żał, że im ci­szej bę­dzie mó­wić, tym mniej do­tkną ją jego słowa.

– Tak, ale już tro­chę za późno, aby o tym my­śleć. Już tu je­ste­śmy – od­po­wie­działa.

Słońce pra­żyło z błę­kit­nego nieba, a He­lena była, ra­zem z po­zo­sta­łymi miesz­kań­cami Szwe­cji, za­chwy­cona tym, że szwedz­kie lato ofe­ruje tem­pe­ra­tury, które przy­wo­dzą na myśl kli­mat śród­ziem­no­mor­ski. Wy­tarła wil­goć z czoła i od­gar­nęła przy­kle­jony do po­liczka ko­smyk ciem­no­brą­zo­wych wło­sów, jed­no­cze­śnie czu­jąc, że kro­ple potu za­czy­nają po­ja­wiać się na­wet na gór­nej war­dze. Być może nie był to naj­lep­szy dzień na bie­ga­nie za pię­cio­lat­kiem i sied­mio­latką po Świe­cie Astrid Lind­gren, ale wi­dząc ra­dość w oczach dzieci, nie zmie­niła de­cy­zji.

To ona za­pro­po­no­wała, by w tym roku spę­dzili urlop w Vim­merby, za­miast je­chać na ten sam stary kem­ping na Olan­dii, gdzie spę­dzali wa­ka­cje przez kilka ostat­nich lat. Oczy­wi­ście mo­gli zro­bić i jedno, i dru­gie, ale fakt, że mieli tylko dwa ty­go­dnie wspól­nego urlopu, a także skąp­stwo Ste­fana, czy też ra­czej jego eko­no­miczna na­tura, jak sam wo­lał je na­zy­wać, spra­wiły, że po wielu „je­śli” i „ale” zre­zy­gno­wał z miej­scówki na Olan­dii na rzecz kil­ku­dnio­wego po­bytu na kem­pingu w Vim­merby. He­lena użyła po­nadto naj­brzyd­szej moż­li­wej sztuczki, wy­ko­rzy­stu­jąc dzieci, aby wpły­nąć na de­cy­zję męża. Po tym jak po­ka­zała im w in­ter­ne­cie kilka zdjęć ze Świata Astrid Lind­gren, bez trudu prze­cią­gnęła je na swoją stronę, a tym sa­mym prze­ko­nała Ste­fana.

Wy­glą­dał na za­sko­czo­nego, kiedy po raz pierw­szy po­ru­szyła ten te­mat. He­lena wie­działa, jak ważna jest dla niego ru­tyna. Myśl o tym, że każde lato bę­dzie wy­glą­dać iden­tycz­nie jak po­przed­nie, po­ma­gała mu upo­rać się z pracą przez całą wio­snę. Wsty­dziła się tro­chę, że to wła­śnie świa­do­mość, że nowe plany urlo­powe wy­wrócą cały świat Ste­fana do góry no­gami, po­mo­gła jej po­sta­wić na swoim. Kie­dyś w końcu mu­siał się na­uczyć, że nie można żyć we­dle tego sa­mego sche­matu z dnia na dzień, z roku na rok.

He­lena była prze­ko­nana, że wła­śnie przez strach Ste­fana przed wszyst­kim, co nie­znane i nie­bez­pieczne, pło­mień ich mał­żeń­stwa i wspól­nego ży­cia le­d­wie się tlił. A do­kład­niej nie­chęć męża do zmian w po­łą­cze­niu z tym, że ona sama do­ko­nała co naj­mniej sa­mo­lub­nego wy­boru i po­trzeby za­spo­ka­jała gdzie in­dziej.

Nie wie­działa, jak wy­glą­dałby dziś ich zwią­zek, gdyby nie dzieci. Jed­no­cze­śnie po­dej­rze­wała, że Ste­fan w ży­ciu nie zdo­byłby się na od­wagę, by za­koń­czyć ich mał­żeń­stwo. Ni­gdy nie spo­tkała osoby, która tak bar­dzo oba­wia­łaby się kon­fliktu. Ste­fan jakby ne­go­wał fakt, że można się roz­wieść. Ca­łym sobą wy­ra­żał do­pa­so­wa­nie się. Do­pa­so­wa­nie i ma­razm. Może na­wet nie czuł re­zy­gna­cji, tylko jego ro­zu­mie­nie opie­rało się na spo­koj­nym za­ło­że­niu, że ży­cie jest, ja­kie jest – nie­zmienne.

– Mamo, czy mo­żemy wejść do Willi Śmiesz­notki?

He­lenę wy­rwała z za­my­śle­nia po­godna, sied­mio­let­nia córka, Fi­lippa. He­lena po pro­stu mu­siała się uśmiech­nąć, wi­dząc ja­sne loki córki, która za­wsze na­peł­niała jej serce nie­mal odu­rza­jącą mi­ło­ścią. Wie­działa, że re­kom­pen­so­wa­nie so­bie mi­ło­ścią do dziecka braku uczu­cia mię­dzy nią a Ste­fa­nem jest błę­dem. Wie­działa też, że obar­cza córkę zbyt dużą od­po­wie­dzial­no­ścią za do­bre sa­mo­po­czu­cie ca­łej ro­dziny. Od kiedy He­lena się­gała pa­mię­cią, Fi­lippa miała ta­lent do wy­czu­wa­nia na­pię­tej at­mos­fery, więc opra­co­wała też nie­zli­czone stra­te­gie roz­luź­nia­nia jej. Dla­tego pa­trzyła na młod­szego brata w taki spo­sób, jakby była świa­doma, że bez niej so­bie nie po­ra­dzi. Przez te okropne wy­rzuty su­mie­nia, które te­raz stały się bar­dziej re­gułą niż wy­jąt­kiem, He­lena po­czuła ucisk w żo­łądku. Mru­gnęła, aby po­zbyć się na­tręt­nej łzy, która po­ja­wiła się w ką­ciku oka. Po­trzą­snęła głową, pró­bu­jąc od­pę­dzić od sie­bie drę­czące ją my­śli. Byli na wa­ka­cjach. Cze­kał ich miły czas.

– Tak, ko­cha­nie. Mo­że­cie. Tylko trzy­maj Ol­lego cały czas za rękę.

Fil­lippa spoj­rzała na nią z wy­rzu­tem, tak jakby ta uwaga była zbędna.

– Ja­sne, nie pusz­czę go.

He­lenę wzru­szyło, że może li­czyć na córkę. Skoro za­pew­niła, że nie pu­ści dłoni młod­szego brata, to tak wła­śnie bę­dzie. Mimo że Fi­lippa try­skała ra­do­ścią i ener­gią, w ob­li­czu przy­dzie­lo­nego za­da­nia nie wy­ka­zy­wała im­pul­syw­no­ści i bez­myśl­no­ści.

– Idź­cie na chwilę do Fizi, a jak wró­ci­cie, ku­pimy lody – krzyk­nęła He­lena do dzieci, po­dej­mu­jąc da­remną próbę za­głu­sze­nia wy­rzu­tów su­mie­nia.

He­lena i Ste­fan cze­kali, sto­jąc przed Willą Śmiesz­notką. Do­koła nich bie­gały szczę­śliwe i pod­eks­cy­to­wane dzieci w róż­nym wieku, które nie chciały prze­ga­pić żad­nej z atrak­cji ofe­ro­wa­nych przez park roz­rywki. Ro­dzice nieco star­szych po­ciech po­zwo­lili so­bie na re­laks na ław­kach lub gła­zach, które też mo­gły słu­żyć za sie­dzi­ska, pod­czas gdy ci z młod­szymi dziećmi trzy­mali się bli­sko żół­tego domku z krzy­wymi oknami i okien­ni­cami w róż­nych ko­lo­rach. He­lena i Ste­fan na­le­żeli do tej dru­giej ka­te­go­rii ro­dzi­ców. Mu­sieli co chwilę spo­glą­dać uważ­nie na dzieci, aby te nie znik­nęły w mo­rzu lu­dzi.

Willa Śmiesz­notka znaj­do­wała się na tra­wia­stej wy­spie oto­czo­nej wodą, gdzie ko­twi­czył sta­tek pi­racki, na który pro­wa­dził chy­bo­tliwy trap. Sta­tek sta­no­wił po­pu­larne miej­sce za­baw. Przed do­mem czu­wał biały koń w czarne plamki, któ­rego nie­ustan­nie ota­czała długa ko­lejka dzieci chcą­cych spró­bo­wać jazdy na Al­fon­sie oraz ro­dzi­ców po­ma­ga­ją­cych im wsiąść na tego wy­so­kiego ko­nia.

He­lena uświa­do­miła so­bie, że zna­leźli się w raju dla ro­dzin z dziećmi, i za­sta­na­wiała się, dla­czego do­piero te­raz tu przy­je­chali. Fi­lippa ko­chała Fi­zię Poń­czo­szankę, a Olle czę­sto pro­sił, aby włą­czyć mu je­den z fil­mów o Emilu Svens­so­nie. Nie­trudno było się do­my­ślić dla­czego. Od czasu, kiedy Fi­lippa skoń­czyła ro­czek, od tego lata, kiedy to z nie­mow­laka zmie­niła się w małą dziew­czynkę, jeź­dzili na Olan­dię z przy­czepą.

Ro­dzice Ste­fana od dawna jeź­dzili co lato na Olan­dię. Dla­tego uznali za oczy­wi­ste, że ich je­dyny syn, zgod­nie z tra­dy­cją, bę­dzie ro­bić to samo. He­lenę mar­twiło, jak duży wpływ ma na Ste­fana jego oj­ciec, zu­peł­nie jakby nie wolno mu się było w ża­den spo­sób sprze­ci­wić. Poza tym uwa­żała, że tata Ste­fana za bar­dzo rzą­dzi jego mamą. Cza­sami miała wra­że­nie, że ob­ser­wuje ją, nie­ustan­nie go­towy wy­tknąć jej błąd. He­lena uśmiech­nęła się, zu­peł­nie nie było jej smutno, że tego lata nie spę­dzi z te­ściami kilku ty­go­dni.

Mu­siała jed­nak przy­znać, że pod­czas pierw­szego wy­jazdu cał­kiem miło spę­dzili czas. Przy­czepa, choć uży­wana, dla nich była jak nowa. Ste­fa­nowi udało się ją ku­pić nie­drogo przez ko­legę z firmy mo­to­ry­za­cyj­nej, w któ­rej pra­co­wał jako do­radca ser­wi­sowy. Fi­lippa na­uczyła się wtedy za­ta­czać koła na pia­sku wo­kół miej­sca, gdzie w dzień spę­dzali czas na plaży. Czuli się wów­czas szczę­śliwi. Z pew­no­ścią bar­dziej niż te­raz.

W końcu, po kilku la­tach sta­rań o dziecko, dzięki za­płod­nie­niu in vi­tro po­ja­wiła się Fi­lippa. Ży­ciem Ste­fana już wów­czas rzą­dziła ru­tyna, ale nie tak kom­pul­syw­nie jak te­raz. Bar­dziej przy­po­mi­nało to nie­szko­dliwą ce­chę cha­rak­teru, która draż­niła He­lenę. Nie była to jesz­cze ta po­trzeba kon­troli, która obec­nie bu­dziła sko­ja­rze­nie z falą przy­spie­sza­jącą z każ­dym dniem i ukrad­kiem po­chła­nia­jącą wszystko, co na­po­tka na swo­jej dro­dze. Nie miało jed­nak zna­cze­nia, jak bar­dzo He­lena sta­rała się ide­ali­zo­wać prze­szłość we wła­snej gło­wie, gdyż w głębi du­szy wie­działa, że to, co łą­czyło nie­gdyś ją i Ste­fana, po­psuło się jesz­cze na długo przed na­ro­dzi­nami Fi­lippy. I ona sama zna­cząco się do tego przy­czy­niła.

– Mamo, tato, pa­trz­cie!

He­lena i Ste­fan spoj­rzeli w górę, w kie­runku znaj­du­ją­cego się na pię­trze Willi Śmiesz­notki okna, w któ­rym zo­ba­czyli dwie zna­jome twa­rze. Fi­lippa ma­chała z za­pa­łem, pod­czas gdy Olle, jak zwy­kle bar­dziej zdy­stan­so­wany, uniósł tylko dłoń w ge­ście, który można było uznać za po­zdro­wie­nie. Na pewno jed­nak się uśmie­chał.

Cu­dow­nie było wi­dzieć, że Olle jest za­do­wo­lony. W dni po­wsze­dnie uda­wało jej się czę­sto wy­pie­rać ze świa­do­mo­ści fakt, że mina jej syna jest z re­guły po­dej­rza­nie po­nura. Ła­twiej było o tym za­po­mnieć, za­przą­ta­jąc my­śli przed­szko­lem, szkołą, pracą i róż­nymi czyn­no­ściami. Pod­czas urlopu, kiedy to prze­by­wali ra­zem dwa­dzie­ścia cztery go­dziny na dobę, He­lena za­uwa­żyła jed­nak, że Ol­lego ota­cza aura smutku. Na szczę­ście ubó­stwiał star­szą sio­strę i chęt­nie zga­dzał się, by się nim zaj­mo­wała, zresztą była je­dyną osobą umie­jącą do­pro­wa­dzić go do śmie­chu. Cza­sami He­lena od­no­siła wra­że­nie, że Olle lubi Fi­lippę bar­dziej niż ją. Wma­wiała so­bie, że to dla­tego, że Fi­lippa jest bar­dziej przy­stępna, po­nie­waż nie ogra­ni­czają jej prze­szkody w po­staci obaw i wy­rzu­tów su­mie­nia. Po raz drugi w tak krót­kiej chwili obu­dziło się w niej po­czu­cie winy z po­wodu zbyt du­żej od­po­wie­dzial­no­ści spo­czy­wa­ją­cej na Fi­lip­pie.

Kilka mie­sięcy wcze­śniej Ste­fan mocno ją za­sko­czył, rzu­ca­jąc uwagę, że Olle spra­wia wra­że­nie nieco przy­gnę­bio­nego. Py­tał, czy przy­cho­dzi jej do głowy ktoś, kto może źle trak­to­wać Ol­lego w przed­szkolu. W He­le­nie za­pa­liła się iskierka na­dziei, że być może ist­nieje szansa na wy­do­sta­nie się z tej ot­chłani ci­szy i sta­gna­cji, w któ­rej tkwili przez ostat­nie lata. Po roz­mo­wie z wy­cho­waw­cami Ol­lego w przed­szkolu, któ­rzy za­pew­nili ich, że nikt nie trak­tuje go źle oraz że Olle do­brze ra­dzi so­bie w gru­pie, cho­ciaż jest dość ci­chy, ko­lejna próba wza­jem­nego po­ro­zu­mie­nia się oka­zała się nie­udana.

– No, coś ta­kiego! – za­wo­łała He­lena gło­sem, który na­wet w jej uszach brzmiał sztucz­nie. – Je­ste­ście w domu Fizi?

Ste­fan też z za­do­wo­le­niem spoj­rzał na dzieci, za­nim wró­cił do lek­tury bro­szury in­for­ma­cyj­nej, która po­chła­niała go przez więk­szość dnia. Cały Ste­fan, po­my­ślała He­lena. Mógł bez naj­mniej­szego pro­blemu spę­dzić cały dzień w Świe­cie Astrid Lind­gren na pla­no­wa­niu, w ja­kiej ko­lej­no­ści będą zwie­dzać różne atrak­cje oraz które przed­sta­wie­nia zo­ba­czą.

Do tej pory zdą­żyli spo­tkać za­równo Emila Svens­sona, jak i Ma­dikę, a kiedy przed chwilą do­tarli do Willi Śmiesz­notki, wpa­dli też na Fi­zię Poń­czo­szankę. Po po­łu­dniu mieli obej­rzeć przed­sta­wie­nie z Ronją, córką zbój­nika oraz Braćmi Lwie Serce. Po­nie­waż dzieci tak bar­dzo lu­biły przed­sta­wie­nia z Fi­zią Poń­czo­szanką, He­lena przy­pusz­czała, że czeka ich do­dat­kowa wi­zyta w Willi Śmiesz­notce.

Przez krótką chwilę roz­glą­dała się do­koła. Więk­szość ro­dzi­ców, któ­rych wi­działa wcze­śniej tego dnia, miała naj­wy­raź­niej ja­kąś ob­se­sję na punk­cie uwiecz­nia­nia te­le­fo­nem ko­mór­ko­wym każ­dego kroku po­tom­stwa, i te­raz znów za­uwa­żyła to zja­wi­sko. Co prawda Ste­fa­nowi nie można było za­rzu­cić, że zbyt wiele uwagi po­święca iPhone’owi, ale kon­taktu z dziećmi miał za mało. Naj­czę­ściej po­chła­niało go nie­ustanne pla­no­wa­nie w celu usta­le­nia jak naj­bar­dziej prak­tycz­nego i efek­tyw­nego pro­gramu dnia, przy czym za­po­mi­nał o wła­snych do­świad­cze­niach. Tylko kim wła­ści­wie była, aby go osą­dzać? Na ile ona sama była obecna ze swoim ty­sią­cem my­śli i nie­usta­ją­cym nie­po­ko­jem?

– To przed­sta­wie­nie od­bę­dzie się po­now­nie pięt­na­ście po dru­giej. – Mo­gło się zda­wać, że Ste­fan czyta jej w my­ślach i chce ją roz­draż­nić. – Je­śli się po­spie­szymy, zdą­żymy zo­ba­czyć się po dro­dze z Ra­smu­sem i zjeść obiad przed po­wro­tem tu­taj.

He­lena zdu­siła głę­bo­kie wes­tchnie­nie. Zdała so­bie sprawę, że jej spon­ta­niczna obiet­nica bę­dzie mu­siała za­cze­kać do pory po­obia­do­wej, ale nie miała siły się te­raz spie­rać.

– Do­brze – od­po­wie­działa zmę­czo­nym gło­sem.

Rozdział 2

Czwartek, 19 lipca

Re­becca Bränd­sten wzięła głę­boki od­dech, za­nim wy­szła z klatki scho­do­wej na ulicę. Mimo po­łowy lipca za bramą za­stała ba­rierę w po­staci nie­prze­rwa­nego stru­mie­nia lu­dzi.

Dziś ra­dość Re­bekki zwią­zana z po­wro­tem do sto­licy, która przez dłuż­szy okres jej ży­cia sta­no­wiła dla niej spo­kojny dom, prze­mie­szana była ze stra­chem. Dziś mia­sto spra­wiało wra­że­nie ob­cego, może na­wet nieco prze­ra­ża­ją­cego.

W bu­ti­kach przy Drot­t­nings­ga­tan otwarto drzwi, a wszyst­kie wi­tryny ku­siły du­żymi re­kla­mami z in­for­ma­cją o trwa­ją­cej wy­prze­daży. Słońce świe­ciło wy­soko na nie­bie, więc już po kilku mi­nu­tach Re­becca po­czuła, że pod cienką kwie­ci­stą su­kienką za­czyna się po­cić.

Wi­działa spa­ce­ru­ją­cych tu­ry­stów, ocza­ro­wa­nych pra­wie każ­dym ele­men­tem oto­cze­nia, któ­rych można było roz­po­znać po apa­ra­tach na opa­lo­nych szy­jach, a także po roz­bie­ga­nych spoj­rze­niach. Re­becca za­uwa­żyła jed­nak mro­wie lu­dzi prze­miesz­cza­ją­cych się na­przód w zdu­mie­wa­jąco du­żym tem­pie. Cho­ciaż liczba męż­czyzn w gar­ni­tu­rach i ko­biet w opię­tych stro­jach była nie­wąt­pli­wie zna­cząco mniej­sza niż w in­nych po­rach roku, za­ska­ku­jąco dużo chyba było ze­stre­so­wa­nych ka­rie­ro­wi­czów pę­dzą­cych na różne spo­tka­nia. Nie po­winna jed­nak się dzi­wić nie­wy­star­cza­ją­cej licz­bie Szwe­dów na urlo­pie, w końcu sama zna­la­zła się w sto­licy w związku z pracą.

Spo­tka­nia z wy­dawcą nie dało się prze­ło­żyć, po­nie­waż nowa książka miała się uka­zać je­sie­nią tego roku. Trzeba było omó­wić ostat­nie zmiany i upew­nić się, że obie strony będą za­do­wo­lone z okładki. Cho­ciaż w wieku czter­dzie­stu sied­miu lat Re­becca miała za sobą pu­bli­ka­cję trzech ksią­żek, eks­cy­to­wała ją myśl, że już wkrótce bę­dzie trzy­mać po raz pierw­szy w dłoni nowe dzieło. To było nie­wąt­pli­wie coś szcze­gól­nego, zwłasz­cza w przy­padku tej kon­kret­nej książki, wień­czą­cej pracę, którą wy­ko­nała w ca­łym ży­ciu za­wo­do­wym, a chyba też pry­wat­nym, swo­isty ma­ni­fest we wszyst­kich kwe­stiach, które były dla niej nie­zwy­kle ważne.

Jesz­cze jako bar­dzo młoda ko­bieta miała zde­cy­do­wane opi­nie i ce­cho­wało ją nie­zwy­kle duże za­an­ga­żo­wa­nie jak na osobę w jej wieku. W szkole zo­stała człon­ki­nią wszel­kich sto­wa­rzy­szeń, które dzia­łały na rzecz do­bro­bytu, rów­no­ści i spra­wie­dli­wo­ści. To za­an­ga­żo­wa­nie mo­gło ła­two stać się prze­sadne, sta­no­wiąc nie­jako śro­dek wy­razu drze­mią­cego w niej buntu, a nie szczere za­in­te­re­so­wa­nie rów­no­ścią wszyst­kich lu­dzi, która była jej praw­dziwą siłą na­pę­dową. Re­becca zna­la­zła spo­sób na ukie­run­ko­wa­nie gniewu. Za­miast nie­ustan­nie wście­kać się na nie­spra­wie­dli­wość tego świata i kie­ro­wać obu­rze­nie prze­ciwko wszyst­kiemu i wszyst­kim, po­sta­no­wiła, że spró­buje sama stać się zmianą, którą chciała wi­dzieć w spo­łe­czeń­stwie.

Po ukoń­cze­niu stu­diów dzien­ni­kar­skich przez kilka lat pra­co­wała w róż­nych lo­kal­nych ga­ze­tach, aż w końcu do­stała ofertę pracy w du­żym cza­so­pi­śmie. Przez pe­wien czas przy­go­to­wy­wała re­por­taże i wy­wiady oraz pi­sała fe­lie­tony i ar­ty­kuły dys­ku­syjne do­ty­czące po­li­tyki i kul­tury, ale pra­wie za­wsze z fe­mi­ni­stycz­nym, a przy­naj­mniej kry­tycz­nym wo­bec spo­łe­czeń­stwa wy­dźwię­kiem.

W wieku trzy­dzie­stu je­den lat Re­becca uro­dziła swoje je­dyne dziecko, Si­mone. Ona i Jör­gen, oj­ciec Si­mone, po­znali się kilka lat wcze­śniej na ko­la­cji u wspól­nych zna­jo­mych. Re­becca, która już dawno po­sta­no­wiła, że ni­gdy nie odda serca męż­czyź­nie, mu­siała przy­znać, że zo­stała zdo­byta. Prze­pa­dła bez reszty, była to mi­łość od pierw­szego wej­rze­nia, z ja­kiej kie­dyś śmiała się z po­gardą i uwa­żała za zja­wi­sko na­le­żące do świata ba­śni.

Praca Jör­gena róż­niła się od jej za­ję­cia. Był in­for­ma­ty­kiem i pro­wa­dził wła­sną firmę, po­dob­nie jak i te­raz, ale mimo to wza­jem­nie się sobą za­in­te­re­so­wali. W końcu Re­becca spo­tkała męż­czy­znę, który też po­tra­fił go­dzi­nami roz­ma­wiać o ży­ciu i wy­da­rze­niach na ca­łym świe­cie. Ni­gdy nie pro­sił jej, żeby się uspo­ko­iła lub wy­my­śliła coś ła­twiej­szego. Po pro­stu po­zwo­lił jej być sobą.

Wszyst­kie książki Re­bekki za­wie­rały ten sam, po­wra­ca­jący mo­tyw prze­mocy męż­czyzn wo­bec ko­biet. Cza­sami Re­becca za­sta­na­wiała się, ja­kim cu­dem prze­brnęła przez całą ciem­ność i zło. Za każ­dym ra­zem, gdy po­ja­wiały się wąt­pli­wo­ści, znaj­do­wała spo­sób na we­wnętrzne wy­ci­sze­nie się, w prze­ko­na­niu, że ta­kie jest jej po­wo­ła­nie. Była tu­taj, aby się tym za­jąć.

Osiem lat temu Jör­gen pew­nego dnia nie­spo­dzie­wa­nie za­py­tał Re­beccę, czy bie­rze pod uwagę wy­pro­wadzkę ze Sztok­holmu. Naj­pierw mu­siała to prze­my­śleć. Mieli zo­sta­wić wszystko, co zbu­do­wali ra­zem? To, co za­jęło im pra­wie de­kadę? To, dzięki czemu mo­gli żyć tak, jak chcieli? Willa na przed­mie­ściu, szkoła Si­mone, wszy­scy przy­ja­ciele, a zwłasz­cza puls Sztok­holmu, mia­sta, które dało jej in­spi­ra­cję dla tylu my­śli i tek­stów. Im dłu­żej jed­nak roz­wa­żała jego pro­po­zy­cję, tym bar­dziej ku­sząca się sta­wała. Jör­gen miał moż­li­wość albo na­dal pro­wa­dzić swoją firmę, albo bez trudu zna­leźć nową pracę. Ona sama nie była już ni­g­dzie za­trud­niona, ale utrzy­my­wała się z pi­sa­nia ksią­żek, bloga i oka­zjo­nal­nych fe­lie­to­nów dla róż­nych ga­zet, które na­dal uwa­żały jej na­zwi­sko za in­te­re­su­jące w gro­nie szwedz­kich dzien­ni­ka­rzy zaj­mu­ją­cych się kry­tyką spo­łeczną.

Pod­czas gdy ona sama po­cho­dziła z oko­lic Sztok­holmu, Jör­gen do­ra­stał w Sma­lan­dii. Jego ro­dzice nie żyli od kilku lat, a on i Re­becca spę­dzili sto­sun­kowo nie­wiele czasu w jego ro­dzin­nej oko­licy. Kiedy za­częli szu­kać miejsc, w któ­rych mo­gliby za­miesz­kać, Jör­gen od­krył ja­kąś ukrytą, nie­uświa­do­mioną tę­sk­notę za ro­dzin­nymi stro­nami. Za pie­nią­dze, które do­stali za dom, byli w sta­nie ku­pić so­bie oka­załą willę w Vim­merby. Si­mone po­szła do szkoły i szybko się od­na­la­zła w no­wym miej­scu. Kilka lat póź­niej, z per­spek­tywy czasu, Re­becca nie ża­ło­wała swo­jej de­cy­zji. Po­znali no­wych przy­ja­ciół, a ona sama osią­gnęła spo­kój du­cha. Obawa, że nie bę­dzie mieć cie­ka­wych po­my­słów tylko dla­tego, że nie znaj­duje się już w cen­trum wy­da­rzeń, rów­nież stop­niowo ustą­piła.

Re­becca miała spo­tkać się ze swoją naj­lep­szą przy­ja­ciółką An­ge­licą na wspól­nym lun­chu. An­ge­lica była naj­bliż­szą przy­ja­ciółką Re­bekki przez wiele lat, to ona pierw­sza za­chę­ciła ją do blo­go­wa­nia. Sama Re­becca się wa­hała. Cho­ciaż do­ce­niano jej fe­lie­tony, wąt­piła, by kto­kol­wiek za­in­te­re­so­wał się czy­ta­niem jej co­dzien­nych roz­te­rek. W końcu jed­nak pod­jęła de­cy­zję i za­ło­żyła bloga, który dziś był jed­nym z naj­chęt­niej czy­ta­nych w Szwe­cji.

Do­tarła do bo­ga­tej ulicy Stran­dvägen z szy­kow­nymi miesz­ka­niami oraz pięk­nego na­brzeża Ny­bro­ka­jen, z któ­rego tu­ry­ści mo­gli po­pły­nąć ło­dziami na ar­chi­pe­lag.

W ogródku re­stau­ra­cyj­nym ro­iło się od cie­szą­cych się urlo­pem miesz­kań­ców mia­sta i tu­ry­stów, ale Re­becca od­na­la­zła w tłu­mie An­ge­licę. To samo w so­bie nie było dziwne, skoro ta wstała i ma­chała go­rącz­kowo rę­kami, gło­śno wy­krzy­ku­jąc imię przy­ja­ciółki. To była tylko jedna ze wszyst­kich rze­czy, które Re­becca ko­chała w An­ge­lice: jej bez­par­do­no­wość. W rze­czy­wi­sto­ści An­ge­lica była, na­wia­sem mó­wiąc, bar­dziej kla­sycz­nie mę­ska niż ko­bieca, cho­ciaż Re­becca nie lu­biła ka­te­go­ry­zo­wać we­dług tra­dy­cyj­nych ról płcio­wych. Był to tylko ko­lejny spo­sób na dal­sze trzy­ma­nie lu­dzi w ra­mach spo­łecz­nych, nie­do­pusz­cza­nie do od­stępstw od normy.

– Cześć! Na­resz­cie! Mam wra­że­nie, że nie wi­dzia­ły­śmy się od lat! – wy­krzyk­nęła An­ge­lica w ty­powy dla sie­bie wy­lewny spo­sób. – Tak się cie­szę, że cię wi­dzę!

Z roz­ma­chem od­gar­nęła na ra­mię śred­niej dłu­go­ści włosy w ko­lo­rze mio­do­wego blondu, po czym uca­ło­wała przy­ja­ciółkę w po­liczki i mocno ją uści­snęła. Re­beccę zdu­miało, nie pierw­szy już raz, że An­ge­lica za­wsze po­trafi po­ca­ło­wać w po­li­czek w taki spo­sób, że ani nie wy­daje się to po­wierz­chowne, ani nie przy­po­mina za­cho­wań wyż­szych sfer. Cho­ciaż An­ge­lica po­cho­dziła z ro­dziny za­miesz­ka­łej w dziel­nicy Öster­malm, dużo le­piej sy­tu­owa­nej niż więk­szość oby­wa­teli, miała wy­jąt­kową oso­bo­wość i igno­ro­wała opi­nie osób oce­nia­ją­cych in­nych po wy­kształ­ce­niu czy za­sob­no­ści port­fela. Może przy­ło­żył się do tego fakt, że wbrew tra­dy­cji ro­dzin­nej nie stu­dio­wała prawa jak jej ro­dzice i star­sza sio­stra, tylko zo­stała dzien­ni­karką.

– To dla­tego, że ni­gdy nie wpa­dasz z wi­zytą, cho­ciaż obie­cu­jesz – od­po­wie­działa Re­becca, ale pu­ściła oko i uśmiech­nęła się, by po­ka­zać, że nie mówi tego z wy­rzu­tem.

Cho­ciaż ko­le­żanki nie spo­ty­kały się tak czę­sto, jak chciały, łą­czyła je przy­jaźń, rów­nie ser­deczna pod­czas każ­dego spo­tka­nia.

– Wiem, prze­pra­szam. Za dużo pra­cuję. Obie­cuję, że wpadnę w sierp­niu!

An­ge­lica wy­cią­gnęła kciuk do Re­bekki, aby po­ka­zać, że tym ra­zem ma za­miar do­trzy­mać słowa.

– Nie mogę się do­cze­kać!

Re­becca uśmiech­nęła się do przy­ja­ciółki, ob­ser­wu­jąc za­tło­czony ogró­dek i lu­dzi do­koła niej. Po­my­ślała, że tak czy ina­czej faj­nie cza­sem przy­je­chać do du­żego mia­sta. Usia­dła na krze­śle i za­częła z roz­tar­gnie­niem prze­glą­dać jedno z menu, które An­ge­lica do­stała wcze­śniej.

– A co u cie­bie? – Po wzroku przy­ja­ciółki wi­dać było, że nie za­do­woli się sztam­po­wym za­pew­nie­niem, że wszystko jest w po­rządku. – Tak na­prawdę?

Re­becca ze zdu­mie­niem po­czuła, że jej oczy na­gle za­szły łzami. Dla­czego An­ge­lica za­wsze miała na nią taki wpływ? Tylko przed nią je­dyną na świe­cie Re­becca nie po­tra­fiła ni­czego ukryć.

Czuła się ocię­żała i zmę­czona. Pod­czas spo­tka­nia z wy­dawcą stłu­miła nie­po­kój i roz­terki, jak zwy­kle wcie­la­jąc się w rolę upar­tej pi­sarki i dzien­ni­karki, która bez wa­ha­nia pi­sze ko­lejne strony o prze­mocy w bli­skich re­la­cjach, te­mat wciąż po­zo­sta­jący tabu.

Roz­mowa, za­nim zdą­żyła się za­cząć, zo­stała prze­rwana przez ru­do­włosą młodą kel­nerkę. Re­becca po­wstrzy­mała łzy i sta­rała się stłu­mić nie­po­kój oraz chęć pła­czu. Miała na­dzieję, że udało jej się po­ka­zać uśmiech za­do­wo­le­nia, który za­wsze ra­to­wał ją przed za­nie­po­ko­jo­nymi spoj­rze­niami lu­dzi.

– Czy zna­la­zły pa­nie w kar­rh­cie coś in­ter­reh­su­ją­cego? – za­py­tała młoda ko­bieta skań­skim dia­lek­tem.

Zło­żyły za­mó­wie­nie, a gdy kel­nerka znik­nęła po­now­nie, An­ge­lica spoj­rzała na nią z nie­cier­pli­wo­ścią.

– Wi­dzę, że coś cię mar­twi. Czy to jest to, o czym my­ślę?

Re­becca zdą­żyła tylko ski­nąć głową, za­nim pierw­sze łzy za­częły po­woli pły­nąć po jej po­licz­kach.

Rozdział 3

Czwartek, 19 lipca

W si­łowni nie ćwi­czyło tego dnia dużo osób. Było to zro­zu­miałe, bio­rąc pod uwagę let­nie upały. Przy wy­so­kiej tem­pe­ra­tu­rze na ze­wnątrz lu­dzie mieli za­pewne lep­sze rze­czy do ro­boty niż po­ce­nie się na ma­szy­nach. Po­nadto liczba osób uczęsz­cza­ją­cych do klu­bów fit­ness z re­guły spada w okre­sie let­nim. Praw­do­po­dob­nie wielu lu­dzi re­zy­gnuje, kiedy uświa­do­mią so­bie, że już za późno na uzy­ska­nie pla­żo­wej syl­wetki w obec­nym se­zo­nie. Prze­stają cho­dzić, obie­cu­jąc so­bie roz­po­cząć przy­go­to­wa­nia do ko­lej­nego wraz z roz­po­czę­ciem je­sieni.

Wil­liam John­son wy­ko­nał ostat­nie osiem po­wtó­rzeń wy­ci­ska­nia na ławce, po czym uznał, że jest go­towy. Sił ani kon­dy­cji nie miał już ta­kich jak kie­dyś, ale był na do­brej dro­dze do od­zy­ska­nia ich.

Jako na­sto­la­tek świet­nie grał w ho­keja, wielu po­kła­dało w nim na­dzieje, a Wil­liam skła­małby, gdyby po­wie­dział, że jego ma­rze­niem nie było za­ję­cie się ho­ke­jem na sto pro­cent. Jed­nak kon­tu­zja barku po­ło­żyła kres tym ma­rze­niom i od tego czasu ho­kej po­zo­stał co prawda jego przed­mio­tem za­in­te­re­so­wa­nia, ale nie był już głów­nym za­ję­ciem. Przez kilka lat Wil­liam na­dal grał dla roz­rywki, ale nie mo­gąc po­świe­cić mu się w pełni, szybko się tym zmę­czył.

Wy­cie­ra­jąc czoło ręcz­ni­kiem, po­my­ślał, że może z tego po­wodu wy­brał za­wód po­li­cjanta. Jako re­kom­pen­satę za to, że ni­gdy nie udało mu się osią­gnąć za­ło­żo­nych ce­lów w ho­keju.

Przed zło­że­niem po­da­nia do szkoły po­li­cyj­nej przez pe­wien czas in­ten­syw­nie tre­no­wał, a przy­naj­mniej na tyle in­ten­syw­nie, na ile po­zwa­lał mu bark. Miał do­bre wa­runki fi­zyczne. Świet­nie mu po­szło, a w te­stach spraw­no­ścio­wych zdo­był je­den z naj­lep­szych wy­ni­ków. W ostat­nich la­tach za­nie­dbał jed­nak nieco tre­ningi, sku­pia­jąc się na czym in­nym. Nie dbał też o dietę. To miało się zmie­nić w przy­szło­ści. Zwłasz­cza te­raz, gdy pracę, si­łow­nię i dom miał w pro­mie­niu kil­ku­set me­trów. Nie było wy­mó­wek.

Wil­liam po­my­ślał o Jo­se­phine, która w tej chwili pew­nie pich­ciła coś w naj­lep­sze. Była taka miła, za­wsze tak samo hojna i ugo­dowa. Nie wie­dział, ile razy już mó­wił, że mogą go­to­wać ra­zem, kiedy wróci do domu. Cała od­po­wie­dzial­ność nie mu­siała spo­czy­wać na niej tylko dla­tego, że obec­nie nie pra­cuje. Śmie­jąc się, krę­ciła głową i od­po­wia­dała, że cie­szy się, że może to dla niego ro­bić. Jo­se­phine uwiel­biała go­to­wać, więc z pew­no­ścią nie było to dla niej po­świę­ce­nie, ale Wil­liam był przy­zwy­cza­jony do rów­no­upraw­nie­nia jesz­cze w domu ro­dzin­nym i trudno mu było się po­go­dzić z wi­ze­run­kiem męż­czy­zny, który wraca domu i wszystko ma pod­sta­wione pod nos. Miał na­dzieję, że za­wsze tro­chę zre­kom­pen­suje brak za­an­ga­żo­wa­nia w przy­go­to­wa­nie je­dze­nia my­ciem na­czyń, sprzą­ta­niem i pra­niem.

Po­my­ślał o tym, jak wdzięczny jest matce Ylvie, która do­pil­no­wała tego, by na­uczył się za­równo zaj­mo­wać do­mem, jak i od­po­wied­nio trak­to­wać ko­bietę. Na pewno swój udział miał też jego oj­ciec Ro­bert, sym­pa­tyczny i to­wa­rzy­ski Ame­ry­ka­nin. Wil­liam jed­nak naj­le­piej za­pa­mię­tał z dzie­ciń­stwa nie­spo­żytą cier­pli­wość mamy, która czy­tała mu książki, za­nim po­szedł spać, lub cza­sami, ku jego wiel­kiej ra­do­ści, opo­wia­dała wy­my­ślane na po­cze­ka­niu hi­sto­rie. Za­wsze miała też czas, aby z pe­da­go­gicz­nym po­dej­ściem wy­ja­śnić mu wszystko, co go za­sta­no­wiło.

Wil­liam cie­szył się, że miał oka­zję do­ra­stać z ro­dzi­cami, któ­rzy tak mocno się ko­chali. Ni­gdy nie wi­dział, by się kłó­cili lub ry­wa­li­zo­wali. Ich mał­żeń­stwo było na­prawdę nie­ty­powe i na­dal trwało.

Po raz ko­lejny po­czuł, że prze­peł­nia go uf­ność. De­cy­zja o prze­pro­wadzce w jego ro­dzinne oko­lice, którą pod­jęli ra­zem z Jo­se­phine, była słuszna. Pla­no­wali dzieci w naj­bliż­szej przy­szło­ści, a nie chciał, by wy­cho­wy­wały się z dala od jego ro­dzi­ców i Ja­mesa.

Na myśl o młod­szym bra­cie Wil­liam znie­ru­cho­miał. Wie­dział, że de­cy­zja o wy­pro­wadzce z ro­dzin­nego mia­sta w celu wy­szko­le­nia się na po­li­cjanta nie tylko wią­zała się z bra­kiem bli­sko­ści i opieki ro­dzi­ców, ale także unik­nię­ciem wszel­kich pro­ble­mów z bra­tem. Pod­czas gdy Wil­liam był wzo­ro­wym uczniem, Ja­mes cho­dził na wa­gary, mu­siał zo­sta­wać po lek­cjach i wda­wał się w nie­zli­czone kon­flikty z na­uczy­cie­lami. Po­rzu­cił szkołę śred­nią, a ko­lejne lata mi­nęły mu na im­pre­zo­wa­niu i cią­głym pod­ry­wa­niu dziew­czyn, które lu­biły ta­kich fa­ce­tów jak on. Bez­ro­bot­nych męż­czyzn, któ­rzy ma­jąc po­nad dwa­dzie­ścia lat, na­dal miesz­kają w domu z ro­dzi­cami oraz re­gu­lar­nie są ka­rani przez wy­miar spra­wie­dli­wo­ści.

Wil­liam wszedł do szatni, aby za­brać swoje rze­czy. Po­nie­waż nie miał da­leko, za­mie­rzał wziąć prysz­nic w domu. Pa­ku­jąc się, pró­bo­wał po­zbyć się nie­spo­koj­nych my­śli o młod­szym bra­cie. Ja­mes rze­czy­wi­ście doj­rzał w ostat­nich la­tach. Spo­tkał Sarę, z którą do­cze­kał już te­raz pra­wie rocz­nego syna The­odora. Nie­dawno ku­pili też dom. Wil­liam w głębi du­szy pra­gnął, aby po wielu la­tach błą­dze­nia jego brat wró­cił na wła­ściwą drogę. Nie opusz­czało go jed­nak uczu­cie nie­po­koju. Tak czy ina­czej nic nie mo­gło ze­psuć tego wie­czoru. Po od­zy­ska­niu czę­ści po­przed­niej pew­no­ści sie­bie otwo­rzył drzwi, wy­szedł z si­łowni, spoj­rzał na słońce i przez mo­ment cie­szył się chwilą, za­nim ru­szył w stronę domu.

Wszystko bę­dzie do­brze.

Rozdział 4

Piątek, 20 lipca

Słońce nie da­wało z po­wro­tem za­snąć. Zresztą na­wet gdyby nie upo­rczywe świa­tło i cie­pło, He­lena i tak pew­nie by nie po­spała długo, skoro sły­szała już, że ich dzieci ba­wią się w na­mio­cie sta­no­wią­cym przed­sio­nek na­le­żą­cej do nich przy­czepy.

Za­trzy­mali się na kem­pingu po­ło­żo­nym na obrze­żach Vim­merby, nie­da­leko je­ziora Nos­sen. Zna­leźć tu można było ką­pie­li­sko, mi­ni­golfa i mały plac za­baw, więc dzie­ciom na­prawdę się po­do­bało.

He­lena do­sko­nale wie­działa, jaki jest dzień. W tej sa­mej se­kun­dzie, kiedy prze­szła ze snu do stanu wy­bu­dze­nia, ta myśl ude­rzyła ją z całą mocą. Na myśl, że nie jest w domu i znaj­duje się da­leko od swo­jej skrzynki pocz­to­wej, w któ­rej na pewno cze­kał na nią ko­lejny bu­kiet kwia­tów za­wi­nięty w sze­lesz­czący pa­pier, czuła za­równo ulgę, jak i po­de­ner­wo­wa­nie. Miło było nie zo­ba­czyć tym ra­zem kar­teczki z jej imie­niem na­pi­sa­nym czar­nymi li­te­rami, ale rów­nie oczy­wi­ste było to, że bę­dąc z dala od domu, od­su­nęła od sie­bie nie­po­kój i strach o przy­szłość. Miała na­dzieję, że wszystko wkrótce się skoń­czy.

Rzut oka na miej­sce do spa­nia Ste­fana po­twier­dził jego nie­obec­ność. Spo­dzie­wała się tego. Ste­fan każ­dego ranka o szó­stej prze­bie­gał dzie­sięć ki­lo­me­trów i ro­bił to przez cały rok, bez względu na po­godę. Praw­do­po­dob­nie dzięki tym tre­nin­gom mógł po­chwa­lić się dużą spraw­no­ścią. Nie był szcze­gól­nie umię­śniony, bar­dziej ży­la­sty i gibki, co da­wało mu siłę. He­lena zresztą nie zwra­cała na to więk­szej uwagi, ciało Ste­fana nie było dla niej atrak­cyjne. I do­sko­nale zda­wała so­bie sprawę, że to uczu­cie jest wza­jemne. Mi­nęło wiele lat, od­kąd jej skóra pło­nęła pod piesz­czo­tami Ste­fana, je­śli kie­dy­kol­wiek tak w ogóle było.

Po­znali się już w li­ceum w Lund. Mieli wów­czas po szes­na­ście, a te­raz po trzy­dzie­ści pięć lat. Mi­nęło pra­wie dwa­dzie­ścia dłu­gich lat i żadne z nich nie pa­mię­tało, kiedy coś za­częło się psuć. Od razu po ukoń­cze­niu szkoły śred­niej prze­nie­śli się do Hel­sing­borga. Ste­fan już jako młody czło­wiek znał się na sa­mo­cho­dach, zaś dzięki zna­jo­memu swo­jego taty do­stał pracę jako kon­sul­tant ser­wi­sowy w fir­mie sa­mo­cho­do­wej, w któ­rej pra­co­wał do dziś.

He­lena na­to­miast za­czy­nała jako kel­nerka w ho­telu kon­fe­ren­cyj­nym, a kilka lat póź­niej otrzy­mała ofertę pracy w re­cep­cji. Po­czuła sa­tys­fak­cję i zde­ner­wo­wa­nie jed­no­cze­śnie, ale zgo­dziła się. Od dzie­wię­ciu lat przez więk­szość dni no­siła spód­nicę i ma­ry­narkę, z uśmie­chem ob­słu­gu­jąc go­ści ho­te­lo­wych. Cza­sem go­to­wość do by­cia nie­ustan­nie uprzejmą i po­mocną sta­wała się stre­su­jąca, ale to, że praca ta od­wra­cała jej uwagę od wszyst­kich mrocz­nych my­śli, prze­wa­żała nad wa­dami.

Po­brali się w wieku dwu­dzie­stu czte­rech lat. Zor­ga­ni­zo­wali ka­me­ralny ślub cy­wilny, na któ­rym je­dy­nymi go­śćmi byli ro­dzice Ste­fana oraz oj­ciec He­leny z żoną. Nie było praw­dzi­wego mie­siąca mio­do­wego, ale przy­naj­mniej spę­dzili dwie noce w ho­telu w Ko­pen­ha­dze.

Być może to po ślu­bie coś się zmie­niło. Nie wy­da­rzyła się żadna po­ważna ka­ta­strofa, żadne z nich nie prze­żyło kry­zysu. Przy­po­mi­nało to bar­dziej lekką go­rycz, po­czu­cie, że ży­cie nie ma już nic wię­cej do za­ofe­ro­wa­nia. He­lena nie do końca ro­zu­miała dla­czego. Byli mło­dzi, do­piero się po­brali i mieli przed sobą całe ży­cie. Mimo to coś po­szło nie tak. Może to, jak się od sie­bie róż­nili, spra­wiało, że cią­gle ha­mo­wali się na­wza­jem, za­miast się wza­jem­nie mo­ty­wo­wać.

Mimo ci­szy i pustki sta­rali się o dzieci. He­lena wie­lo­krot­nie za­sta­na­wiała się, dla­czego już wów­czas, za­nim po­ja­wiły się obo­wiązki zwią­zane z po­sia­da­niem po­tom­stwa, nie sko­rzy­stała z oka­zji, by zo­sta­wić co­dzienny smu­tek na rzecz cze­goś in­nego. Cze­goś, co jej zda­niem by­łoby lep­sze. Oczy­wi­ście ni­gdy nie ża­ło­wała, że ma swoje dwie po­cie­chy, ale i tak nie ro­zu­miała, co nią kie­ro­wało. Za­miast odejść, zo­stała z nim i da­lej sta­rali się o dziecko. Na­ro­dziny córki ozna­czały bar­dzo po­żą­daną prze­rwę od wszel­kich trosk, dla­tego któ­re­goś roku ich wcze­śniej­sze szare dni za­stą­piła ra­dość.

Po ko­lej­nych dwóch la­tach He­lena za­szła w ciążę, ku jej za­sko­cze­niu – na­tu­ral­nie, i uro­dził się Olle. Nie­stety dru­gie dziecko nie miało ta­kiego sa­mego wpływu na ich zwią­zek jak pierw­sze. Nie dla­tego, że ko­chali Ol­lego mniej niż Fi­lippę, po pro­stu wszystko za­szło już tak da­leko, że na­wet dziecko nie mo­gło na­pra­wić tego, co nie dzia­łało od tak dawna.

– Mamo, śnia­da­nie!

He­lena od­wró­ciła się w kie­runku drzwi przy­czepy kem­pin­go­wej, ale zdą­żyła tylko zo­ba­czyć, jak ja­sne włosy Fi­lippy zni­kają z pola wi­dze­nia.

Po­my­ślała, że dzieci są pełne ener­gii i szczę­śliwe. Cze­kał ich drugi dzień w Świe­cie Astrid Lind­gren. Ku­pili wcze­śniej bi­lety na dwa dni. Była za­do­wo­lona z tej de­cy­zji, po­nie­waż park ofe­ro­wał zbyt wiele atrak­cji, żeby za­li­czyć wszyst­kie w je­den dzień.

Szybko wło­żyła dżin­sową spód­nicę do ko­lan i białą bluzkę. Ubra­nia te wy­da­wały się tak zwy­czajne i mdłe jak ona, ale ostat­nią rze­czą, na jaką miała te­raz siłę, były za­kupy. Chwile spę­dzone w skle­pach odzie­żo­wych po­świę­ciła za­spo­ko­je­niu po­trzeb dzieci. Kilka szyb­kich ru­chów szczotką i upięła śred­niej dłu­go­ści włosy w zwy­kły kok. Pra­wie ni­gdy nie na­kła­dała ma­ki­jażu, cza­sem ma­lo­wała do pracy rzęsy, po­dej­mu­jąc da­remną próbę po­pra­wie­nia zmę­czo­nego wy­glądu. Wła­ści­wie po­winna na­ło­żyć coś na cie­nie pod oczami, ale ile­kroć wcho­dziła do sklepu z ko­sme­ty­kami, onie­śmie­lały ją za­dbane sprze­daw­czy­nie, więc szybko wy­cho­dziła. W du­żym domu to­wa­ro­wym, w któ­rym ro­biła więk­sze za­kupy do domu, można było wpraw­dzie za­ku­pić ko­sme­tyki po­pu­lar­nych ma­rek, lecz na­wet tam czuła się skrę­po­wana.

Na bia­łym pla­sti­ko­wym stole przed przy­czepą Ste­fan na­krył do śnia­da­nia. Chleb, ma­sło, ser, szynka, jo­gurt i mu­sli. I kawa. Śnia­da­nia na wa­ka­cjach stały się nieco bar­dziej spar­tań­skie niż w domu. Żadne z nich nie pró­bo­wało ugo­to­wać ja­jek ani po­kroić owo­ców, ce­lem było na­sy­ce­nie na dłu­żej, a nie wspa­niałe wra­że­nia sma­kowe.

He­lena miała wła­śnie usiąść na jed­nym z czte­rech bia­łych pla­sti­ko­wych krze­seł, które stały wo­kół kwa­dra­to­wego, lekko chwiej­nego stołu, kiedy na­gle za­marła w po­ło­wie tej czyn­no­ści. Stała jak spa­ra­li­żo­wana, czu­jąc, jak zimny pot spływa jej po ple­cach. Serce za­częło jej ko­ła­tać i za­bra­kło jej tchu. Miała wra­że­nie, że to­nie w ciem­nej zim­nej wo­dzie.

– Co się stało? – za­py­tał Ste­fan.

Rzu­cił jej py­ta­jące spoj­rze­nie, a He­lena od razu do­strze­gła, że jego oczy wy­ra­żały brak za­in­te­re­so­wa­nia. Jakby i tak nie miał siły słu­chać jej od­po­wie­dzi. Za­pie­ra­jąca dech w pier­siach pa­nika nie po­ma­gała w ra­dze­niu so­bie z ma­lu­jącą się na twa­rzy Ste­fana obo­jęt­no­ścią. Czuła, jak strach mie­sza się z ro­dzącą się fru­stra­cją.

– Co to jest? – za­py­tała, dy­sząc i wska­zu­jąc na bu­kiet kwia­tów za­wi­nięty w roz­darty pa­pier, znaj­du­jący się na jed­nym z ich le­ża­ków w po­bliżu wej­ścia do przed­sionka.

Ste­fan naj­pierw spoj­rzał na nią nic nie­ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem, a po­tem oprzy­tom­niał.

– Cóż… tak, to bu­kiet kwia­tów. Le­żał przed na­mio­tem dziś rano, więc my­ślę, że ktoś mu­siał go zgu­bić. Nie zdą­ży­łem spraw­dzić, czy jest ja­kaś kar­teczka. Mo­żemy od­dać go w re­cep­cji, za­nim wyj­dziemy. Dzieci roz­darły pa­pier, za­nim zdą­ży­łem im coś po­wie­dzieć.

– Jest sześć bia­łych goź­dzi­ków, mamo – po­wie­dział z dumą Olle, któ­remu udało się po­li­czyć kwiaty.

He­lena zi­gno­ro­wała syna i zwró­ciła się do męża.

– Na pewno nie wi­dzia­łeś, kto je tu zo­sta­wił?

Sama sły­szała, jak ostry jest jej ton. Nie­świa­do­mie po­de­szła do Ste­fana, jakby więk­sza pre­sja miała zmu­sić go do wy­ja­wie­nia cze­goś.

– Nie, o co ci cho­dzi? – od­po­wie­dział zi­ry­to­wany. – To chyba nie jest ta­kie ważne?

Po­darła resztę bia­łego pa­pieru, w który za­wi­nięto bu­kiet. Na wi­dok sze­ściu bia­łych goź­dzi­ków za­krę­ciło jej się w gło­wie i mu­siała chwy­cić się le­żaka, aby nie stra­cić rów­no­wagi. Szybko wy­jęła białą małą kar­teczkę przy­cze­pioną do jed­nej z ło­dyg i ukryła ją w kie­szeni spód­nicy.

Na­stęp­nie zwró­ciła się do dzieci, które sie­działy obok sie­bie na le­ża­kach sto­ją­cych w su­chej tra­wie.

– Czy któ­reś z was wi­działo, kto zo­sta­wił te kwiaty? – za­py­tała su­rowo. – Nie wolno wam kła­mać, ważne, aby­ście po­wie­dzieli prawdę!

Tym ra­zem za­uwa­żyła, że jej głos nie tylko brzmi ostro, ale też hi­ste­rycz­nie. Po­czuła przy­pływ pa­niki i mu­siała wal­czyć o to, by jej nie ulec.

Za­sko­czone dzieci po­krę­ciły gło­wami.

– Fi­lippo?

He­lena zmru­żyła oczy, pa­trząc na córkę, która prze­stra­szona wpa­try­wała się w stół.

– Nie, na­prawdę nie.

Za­miast tego zwró­ciła wzrok na syna.

– Olle?

Po­trzą­snął głową.

– Nie.

Ste­fan na­dal wy­glą­dał, jakby nie ro­zu­miał, o co ona pyta.

– To było tro­chę dziwne – po­wie­dział obo­jęt­nie – ale te­raz my­ślę, że po­win­ni­śmy coś zjeść, je­śli mamy zdą­żyć do Świata Astrid Lind­gren. Jest już kwa­drans po ósmej.

Oczy­wi­ście, jak zwy­kle my­ślał tylko o cza­sie. Do­póki trzy­mał się swo­jego har­mo­no­gramu, nic in­nego nie miało zna­cze­nia. Na­wet fakt, że żona ma na jego oczach atak pa­niki.

– Mu­szę tylko iść do ła­zienki – mruk­nęła He­lena.

To­a­lety kem­pin­gowe znaj­do­wały się za­le­d­wie kilka me­trów od ich przy­czepy, po dru­giej stro­nie utwar­dzo­nej drogi pro­wa­dzą­cej z par­kingu w dół do ką­pie­li­ska. Szybko we­szła na schody i za­częła po nich zbie­gać.

Le­d­wie zdą­żyła pod­nieść de­skę to­a­lety i przy­kuc­nąć, zwy­mio­to­wała wczo­raj­szą ko­la­cję. Szlo­cha­jąc, miała wra­że­nie, że zwraca każdą odro­binę je­dze­nia, które spo­ży­wała przez ostat­nie kilka dni. Na ko­niec wy­tarła usta ka­wał­kiem pa­pieru to­a­le­to­wego i na­ci­snęła spłuczkę. Pa­trzyła, jak za­war­tość żo­łądka znika i zo­staje za­stą­piona czy­stą wodą.

Trzę­sła się i szczę­kała zę­bami, a słone łzy spły­wały jej po po­licz­kach.

In­stynk­tow­nie się­gnęła do kie­szeni spód­nicy, biała kar­teczka pa­liła ją w udo przez dżin­sowy ma­te­riał.

Rozdział 5

Piątek, 20 lipca

Je­sper Bro­man miał wolne, ale nie udało mu się po­now­nie za­snąć, mimo że nie­wielu rze­czy pra­gnął w tej chwili tak jak snu. Le­żał na ple­cach w łóżku i wpa­try­wał się w trzy­many w dłoni te­le­fon ko­mór­kowy. Chyba po raz dzie­siąty prze­czy­tał wia­do­mość, którą wy­słała mu w nocy. Miała już dość. Po tym wszyst­kim, przez co prze­szli ra­zem, już go nie chciała.

Cho­ciaż He­lena ni­gdy nie na­le­żała do niego, miał na­dzieję, że go nie opu­ści. Był prze­ko­nany, że pew­nego dnia zo­stawi Ste­fana. Ich wspólne ży­cie nie speł­niało jej ocze­ki­wań, sama nie­raz to przy­znała. Je­sper wie­dział, że może za­ofe­ro­wać jej o wiele wię­cej. Wy­ra­ził na­wet chęć zaj­mo­wa­nia się dziećmi, mimo że ni­gdy ich nie po­znał.

Cięż­kim kro­kiem ru­szył w stronę ty­ciej kuchni w ma­leń­kiej, ale do­brze roz­pla­no­wa­nej ka­wa­lerce. Na ku­chen­nym stole le­żały resztki taj­skiego je­dze­nia, które ku­pił, wra­ca­jąc do domu po­przed­niego wie­czoru, a w zle­wie i na bla­cie stały brudne na­czy­nia. Szybki rzut oka wy­star­czył, by uznać, że przy­da­łoby się od­ku­rzyć pod­łogę. Zer­k­nąw­szy do lo­dówki, Je­sper uświa­do­mił so­bie, że jego dzi­siej­sze śnia­da­nie bę­dzie się skła­dać z trzech go­to­wa­nych ja­jek i pie­czywa chrup­kiego bez ma­sła lub in­nych do­dat­ków. To był mi­nus pracy w roz­jaz­dach i braku ro­dziny. Lo­dówka za­wsze świe­ciła pust­kami.

Je­sper był wiecz­nie zmę­czony swoim ży­ciem. Małe miesz­ka­nie, sa­mot­ność, nie­ure­gu­lo­wane go­dziny pracy i cią­gła tę­sk­nota. Za­wsze cier­piał z tę­sk­noty za He­leną. Świa­do­mość, że ona spę­dza czas w swoim sze­re­gowcu z ro­dziną, pod­czas gdy on sie­dzi tu sam, spra­wiała, że wie­czory i noce były pra­wie nie do znie­sie­nia. A te­raz wy­brali się na ro­dzinne wa­ka­cje do Vim­merby. To He­lena za­pro­po­no­wała, żeby tam po­je­chali, wie­dział o tym. Nie ro­zu­miał jed­nak dla­czego. Albo nie chciał ro­zu­mieć. Ucisk w klatce pier­sio­wej ustę­po­wał je­dy­nie na myśl, że praw­do­po­dob­nie nie ba­wią się zbyt do­brze.

Przy­po­mniał so­bie je­den z nie­licz­nych razy, kiedy po­dró­żo­wał ra­zem z He­leną. To było kilka lat temu. Po­wie­działa Ste­fa­nowi, że od­wie­dzi dawną ko­le­żankę z pracy, która się prze­pro­wa­dziła do Göte­borga, a tym­cza­sem ra­zem z Je­spe­rem po­je­chali aż do Halm­stadu i za­trzy­mali się gdzieś w ho­telu zlo­ka­li­zo­wa­nym w re­zy­den­cji poza mia­stem. Je­dli smaczne ko­la­cje, pili wino, spa­ce­ro­wali po oko­licy i roz­ma­wiali. Po raz pierw­szy wi­dział, jak He­lena wy­cho­dzi ze swo­jej sko­rupy. Poza tym czę­sto po­zo­sta­wała za­mknięta w so­bie i nie­do­stępna.

To był także ten week­end, kiedy po raz pierw­szy opo­wie­działa mu o swo­jej prze­szło­ści. O rze­czach, o któ­rych na­wet Ste­fan nie miał bla­dego po­ję­cia. Może mię­dzy nimi było ina­czej, po­nie­waż nie byli mał­żeń­stwem i nie skła­dali żad­nych obiet­nic ani nie mieli żad­nych zo­bo­wią­zań. Pew­nie dla­tego ła­twiej jej było się przed nim otwo­rzyć.

Je­sper wciąż nie mógł się na­dzi­wić, jak szybko się w niej za­ko­chał, ni­gdy wcze­śniej tego nie do­świad­czył. Za­nim ją po­znał, miał pewne wy­obra­że­nie o ko­bie­tach, głów­nie jako mat­kach, ale w niej ja­kimś spo­so­bem do­strzegł wię­cej. Mimo że po­trze­bo­wała opieki bar­dziej niż ja­ka­kol­wiek znana mu osoba, wzbu­dziła w nim także zu­peł­nie nowe po­żą­da­nie.

Póź­niej jed­nak coś się stało, na­gle oka­zało się, że He­lena jest w ciąży. Wie­dział, że ona i Ste­fan sta­rali się o dziecko, jesz­cze za­nim on po­ja­wił się w jej ży­ciu. Nie miał jed­nak po­ję­cia, że kon­ty­nu­owali, kiedy He­lena już się z nim spo­ty­kała. Pod­czas spo­tkań za­wsze dbała o to, aby się za­bez­pie­czyć, tym­cza­sem za jego ple­cami na­dal brała udział w ba­da­niach płod­no­ści i za­bie­gach in vi­tro ra­zem z mę­żem.

He­lena cał­ko­wi­cie z nim ze­rwała, kiedy za­szła w ciążę. Zde­spe­ro­wany, nie wie­dział, co ro­bić, ale w tro­sce o swoją god­ność po­sta­no­wił spró­bo­wać o niej za­po­mnieć. Z wielu po­wo­dów, jak są­dził, próba ta oka­zała się nie­udana, a gdy He­lena kilka lat po na­ro­dzi­nach Fi­lippy od­no­wiła z nim kon­takt, oczy­wi­ście nie był w sta­nie się jej oprzeć.

Roz­my­śla­nia Je­spera o tym wszyst­kim prze­rwał dźwięk sto­ją­cego na zle­wie mi­nut­nika. Mi­nęło dzie­więć mi­nut, jego trzy jajka na twardo były już go­towe.

Kiedy usiadł przy ku­chen­nym stole, po­now­nie prze­czy­tał SMS-a od He­leny.

„Prze­pra­szam, wiem, że tego nie chcesz, ale mu­szę po­my­śleć te­raz o so­bie i mo­ich dzie­ciach. Wiesz, czym mu­szę się za­jąć. Mu­szę się na tym sku­pić i zro­bić to sama. Pro­szę, nie kon­tak­tuj się ze mną. Je­śli mnie ko­chasz, zo­staw mnie w spo­koju”.

W pew­nej chwili Je­sper uświa­do­mił so­bie, co po­wi­nien zro­bić, więc smu­tek za­stą­piły de­ter­mi­na­cja i chęć dzia­ła­nia. Musi spo­tkać się z He­leną. Może ona na­dal nie zdaje so­bie sprawy, jak wiele dla niego zna­czy. Ja­koś musi wy­ja­śnić jej, że po­stę­puje nie­słusz­nie. Z tak wielu po­wo­dów. Sie­dze­nie w domu i uża­la­nie się nad sobą nie bę­dzie do­brym roz­wią­za­niem. Wy­jazd za He­leną i jej ro­dziną do Vim­merby na pewno jest głupi i na­iwny, ale fak­tycz­nie ist­nieje szansa, że ona zmieni zda­nie.

I on musi tę szansę wy­ko­rzy­stać.

Rozdział 6

Zmu­sił ją, aby usia­dła na przed­nim sie­dze­niu sa­mo­chodu. Nie od­wa­żyła się sta­wić oporu szorst­kim dło­niom. Sły­szała Jego słowa, a bio­rąc pod uwagę to, w jaki spo­sób na nią pa­trzył, nie wąt­piła, że jest w sta­nie speł­nić swoje groźby.

Wciąż była w szoku, łzy spły­wały jej po po­licz­kach, serce wa­liło w piersi. Trudno było zro­zu­mieć, co się wła­śnie wy­da­rzyło. Nie mo­gła ze­brać ko­tłu­ją­cych się my­śli. Kim On jest? Czego od niej chce? Czuła po­tworny strach na myśl o tym, do­kąd może ją za­brać. Na­gle przy­po­mniała so­bie wszyst­kie prze­czy­tane w ży­ciu ar­ty­kuły pra­sowe opo­wia­da­jące o ko­bie­tach, które zo­stały po­rwane, a póź­niej zna­le­ziono je mar­twe.

Za­drżała mimo cie­pła, dy­go­tała, choć jed­no­cze­śnie strużka potu spły­wała jej po ple­cach, wzdłuż krę­go­słupa. W ja­sno­nie­bie­skim vo­lvo było go­rąco. Zdała so­bie sprawę, że sa­mo­chód mu­siał przez dłuż­szy czas stać za­par­ko­wany na słońcu. We­wnątrz pa­no­wał cha­rak­te­ry­styczny za­duch, a obite ma­te­ria­łem sie­dze­nia były na­grzane. Opa­rzyła się o me­ta­lową sprzączkę, gdy pró­bo­wała po­lu­zo­wać za­pięty pas, który zda­wał się ją du­sić.

Męż­czy­zna szyb­kimi kro­kami okrą­żył sa­mo­chód i za­jął miej­sce za kie­row­nicą. Wrzu­cił pierw­szy bieg i zwol­nił ha­mu­lec ręczny, a po­tem od­je­chał z pi­skiem opon. Szlo­cha­jąc hi­ste­rycz­nie i – o dziwo – tłu­miąc okrzyk, zo­ba­czyła, jak jej dom znika w bocz­nym lu­sterku. Kiedy do­je­chali do końca ulicy, a On skrę­cił w lewo, za­uwa­żyła małe dziecko wy­bie­ga­jące na drogę. Pa­trzyło za nimi.

Do­piero gdy jej wła­sne dziecko znik­nęło jej z oczu, za­uwa­żyła ma­łego chłopca, który sie­dział na tyl­nym sie­dze­niu sa­mo­chodu i pa­trzył na nią z prze­ra­że­niem. Na oko mu­siał mieć nie wię­cej niż dzie­sięć lat, a na jego twa­rzy ma­lo­wała się bez­rad­ność. Obec­ność chłopca uspo­ko­iła ją na chwilę. Prze­cież nie może jej chyba skrzyw­dzić w jego obec­no­ści? Wkrótce jed­nak strach wró­cił. Ten nie­roz­ważny lęk we­wnątrz niej, który po­wo­do­wał tak duży ból, że nie wie­działa, co ze sobą zro­bić. Jed­nak nie od­wa­żyła się po­ru­szyć w za­uwa­żalny dla Niego spo­sób, nie mó­wiąc już o pa­trze­niu w Jego kie­runku.

Wkrótce opu­ścili znane jej ulice i wy­je­chali poza ob­szar mia­sta. Gę­sto za­lud­nione te­reny miesz­kalne zo­stały za­stą­pione le­śnymi dro­gami. Przy każ­dym zjeź­dzie serce pod­cho­dziło jej do gar­dła, a tętno ska­kało, gdy za­sta­na­wiała się, czy męż­czy­zna wy­bie­rze je­den z nich i tu ją za­bije. Co in­nego miałby z nią zro­bić? Myśl o tym, że naj­pierw ją skrzyw­dzi, wy­wo­łała pa­ra­li­żu­jący strach. A fakt, że być może dziecko bę­dzie świad­kiem tego wszyst­kiego, spo­wo­do­wał skurcz w żo­łądku. Raz po raz sta­wały jej przed oczami wła­sne dzieci, które mu­siały się za­sta­na­wiać, gdzie się po­działa, dla­czego je zo­sta­wiła.

Co zrobi? Czy od­waży się spró­bo­wać uciec po­mimo Jego słów, Jego ostrze­że­nia, że jej dzieci zginą, je­śli się Mu sprze­ciwi?

Sie­działa ci­cho i cze­kała. Mi­jali mia­sta, gminy i wsie, a cza­sem pro­ste od­cinki drogi bez żad­nej za­bu­dowy. Nikt w sa­mo­cho­dzie nie wy­po­wie­dział ani słowa.

Wresz­cie zwol­nił i skrę­cił, wjeż­dża­jąc do mia­sta, któ­rego ni­gdy wcze­śniej nie od­wie­dziła, i za­trzy­mał się przed nie­po­zor­nym do­mem z czer­wo­nej ce­gły.

Od­wró­cił się do niej i uśmiech­nął, za­nim wy­po­wie­dział słowa, przez które po­czuła, że cały jej tu­łów sztyw­nieje, od szyi w dół.

– Wró­ci­li­śmy do domu.

Rozdział 7

Piątek, 20 lipca

– Po­pro­szę sto czter­dzie­ści dzie­więć ko­ron.

Far­ma­ceutka za białą ladą wy­glą­dała na za­wsty­dzoną i mó­wiła tak ci­cho, że Jo­se­phine Carl­berg le­d­wie ją sły­szała. Szyb­kimi ru­chami umie­ściła pro­dukt w to­rebce, pil­nu­jąc, aby po­zo­stałe osoby w ko­lejce do kasy go nie zo­ba­czyły.

Jo­se­phine spo­koj­nie wy­jęła port­fel z torby, a po­tem przy­ło­żyła kartę do ter­mi­nala. W prze­ci­wień­stwie do star­szej ko­biety przy ka­sie w ogóle nie przej­mo­wała się swoim za­ku­pem. Być może miało to zwią­zek z tym, że jesz­cze nie znała zbyt wielu osób w no­wym miej­scu za­miesz­ka­nia, dla­tego nie mo­gły za­szko­dzić jej cie­kaw­skie spoj­rze­nia miesz­kań­ców ma­łego mia­steczka.

Ko­bieta na­dal spra­wiała wra­że­nie za­że­no­wa­nej, kiedy Jo­se­phine wpro­wa­dzała czte­ro­cy­frowy kod PIN i za­twier­dzała kwotę.

– Pro­szę bar­dzo. – Wrę­czyła jej wresz­cie pla­sti­kową to­rebkę z lo­giem ap­teki.

Po wyj­ściu Jo­se­phine skrę­ciła w kie­runku sklepu ICA, aby ku­pić obiad przed po­ko­na­niem pie­szo nie­wiel­kiej od­le­gło­ści do no­wego miej­sca za­miesz­ka­nia jej i Wil­liama, przy­tul­nego domku pod sie­lan­ko­wym ad­re­sem Båt­smans­bac­ken, czyli Wzgó­rze Bos­mana.

Wciąż nie mo­gła się na­dzi­wić, że wy­na­jęli dom w tak ni­skiej ce­nie. W Sztok­hol­mie, gdzie do­ra­stała, za ta­kie samo lo­kum za­pła­ci­liby cztery razy wię­cej. Jed­nak Vim­merby nie było Sztok­hol­mem. Być może na­le­żało mieć na uwa­dze, że w sto­licy pła­ciło się rów­nież za bli­skość skle­pów i re­stau­ra­cji, za wiel­ko­miej­ski puls i nie­zli­czone moż­li­wo­ści zna­le­zie­nia pracy. Jo­se­phine na­dal cie­szyła się z ich de­cy­zji o opusz­cze­niu du­żego mia­sta na rzecz baj­ko­wego mia­steczka w Sma­lan­dii. Lu­biła spo­kój i do­ce­niała to, że może w kilka mi­nut do­trzeć w ja­kieś uro­cze miej­sce na spa­cer lub po­bie­gać.

Po otwar­ciu drzwi wej­ścio­wych i zdję­ciu bu­tów szybko roz­pa­ko­wała za­kupy, umiesz­cza­jąc je na od­po­wied­nich miej­scach w lo­dówce, za­mra­żarce lub spi­żarni. Kiedy skoń­czyła, zde­cy­do­wała się ku­pić coś jesz­cze, więc po­now­nie wło­żyła buty, które zo­stały nie­dbale zrzu­cone na wy­cie­raczkę przy wej­ściu.

Wie­działa, że Wil­liam do­ceni kie­li­szek wina do kre­we­tek, które ku­piła. Był pią­tek, a on miał przed sobą wolny week­end. Poza tym w ciągu kilku go­dzin będą mieć co świę­to­wać.

Jo­se­phine nie miała jesz­cze cał­ko­wi­tej pew­no­ści, ale była prze­ko­nana co do tej kwe­stii na tyle, na ile tylko można być, nie ma­jąc kon­kret­nego do­wodu.

Rozdział 8

Piątek, 20 lipca

Wil­liam odło­żył do­ku­menty, któ­rymi zaj­mo­wał się przez ostat­nie pół go­dziny, do se­gre­ga­tora, z któ­rego je wy­jął. Z lek­kim roz­tar­gnie­niem spoj­rzał na ze­ga­rek i zdał so­bie sprawę, że już czas iść do domu. Li­piec, let­nie upały i week­end. Po­czuł dreszcz roz­ko­szy prze­szy­wa­jący ciało, gdy wy­obra­ził so­bie sie­bie i Jo­se­phine je­dzą­cych ko­la­cję na we­ran­dzie, kiedy słońce bę­dzie za­cho­dziło nad da­chami.

Mi­nęło za­le­d­wie dwa i pół mie­siąca od ich prze­pro­wadzki ze Sztok­holmu do jego ro­dzin­nego mia­sta Vim­merby. Ni­gdy nie są­dził, że znowu tu za­mieszka, i nie spo­dzie­wał się, na­wet w naj­śmiel­szych ma­rze­niach, że Jo­se­phine bę­dzie w sta­nie so­bie wy­obra­zić ży­cie tu­taj. Z ja­kie­goś po­wodu jed­nak przez ostat­nie lata oboje zmę­czyli się stre­sem w wiel­kim mie­ście i cią­głą pre­sją zwią­zaną z ro­bie­niem ka­riery. Po­nadto praca Wil­liama wią­zała się z du­żym ry­zy­kiem, dla­tego Jo­se­phine nie­ustan­nie się o niego mar­twiła. Kiedy nie­spo­dzie­wa­nie otrzy­mał pro­po­zy­cję pracy w nie­wiel­kim ko­mi­sa­ria­cie w ro­dzin­nym mie­ście, de­cy­zja za­pa­dła za­ska­ku­jąco szybko. Jo­se­phine do­stała rów­nież pracę w jed­nym z tu­tej­szych ban­ków, ale miała za­cząć do­piero we wrze­śniu.

Wil­liam, mimo że miał do­piero trzy­dzie­ści trzy lata, czuł zmę­cze­nie prze­mocą i zbrod­niami, które nie na­le­żały do rzad­ko­ści w sto­licy. Co prawda tro­chę się mar­twił, że tu może mu się nu­dzić. Jed­no­cze­śnie myśl ta wy­da­wała mu się oso­bliwa, gdyż su­ge­ro­wała, że chciałby, aby lu­dzie po­peł­niali prze­stęp­stwa, bo wów­czas jego praca nie robi się nudna i ma sens. Moż­liwe, że kie­ro­wało nim po­czu­cie winy zwią­zane z tym, że nie bę­dzie już do dys­po­zy­cji tam, gdzie jego wy­siłki były naj­bar­dziej po­trzebne. Za­raz się jed­nak upo­mniał, że małe mia­steczko rów­nież po­trze­buje ochrony, bez­pie­czeń­stwa i wy­miaru spra­wie­dli­wo­ści.

Za­trzy­mał się przed biu­rem ko­le­żanki z pracy, Emi­lii Sund­berg.

– Idę do domu. Pew­nie zo­ba­czymy się w po­nie­dzia­łek.

Emi­lia sie­działa roz­parta przed ekra­nem kom­pu­tera. Spo­glą­da­jąc w górę, za­ło­żyła za ucho ko­smyk krótko ścię­tych blond wło­sów. Orze­chowe oczy wpa­try­wały się w niego prze­ni­kli­wie.

– Pew­nie? – od­po­wie­działa zło­śli­wie. – Czy masz już nas dość tu na wsi i za­mie­rzasz prze­nieść się z po­wro­tem do Sztok­holmu?

Wil­liam ro­ze­śmiał się, wi­dząc jej za­do­wo­lone spoj­rze­nie.

– Do zo­ba­cze­nia w po­nie­dzia­łek – po­wtó­rzył, pod­kre­śla­jąc „do zo­ba­cze­nia”. – Od­pocz­nij w week­end.

Ostat­nie słowa miały być przy­ty­kiem, ale peł­nym sym­pa­tii. Od kiedy za­czął pra­co­wać w ko­mi­sa­ria­cie w Vim­merby, zdą­żył usły­szeć od ko­legi Ra­miego Mo­rada o nie­zli­czo­nych rand­kach Emi­lii.

– Ni­czego nie mogę obie­cać! – krzyk­nęła, kiedy wy­cho­dził na duże schody na ze­wnątrz bia­łego bu­dynku.

Na dwo­rze było praw­do­po­dob­nie wciąż bli­sko trzy­dzie­stu stopni, a ściana go­rąca ude­rzyła Wil­liama w taki sam spo­sób jak wtedy, gdy wy­sia­dał z sa­mo­lotu w cie­płych kra­jach. Szybko zbiegł po scho­dach, ale za­śmiał się w du­chu, gdy zdał so­bie sprawę, że po­wrót do domu zaj­mie mu mak­sy­mal­nie kilka mi­nut.

Po pra­wie pię­ciu la­tach spę­dzo­nych ra­zem Wil­liam na­dal co­dzien­nie po pracy chęt­nie wra­cał do domu, do Jo­se­phine. Chciał roz­ma­wiać z nią o róż­nych roz­ter­kach oraz o tym, co się działo w ciągu dnia, i wie­dział, że ona li­czy na to samo.

Do­brze się uzu­peł­niali. Po­ma­gał jej zejść na zie­mię, kiedy po­chła­niały ją my­śli i obawy, które czę­sto nie miały opar­cia w rze­czy­wi­sto­ści, a ona spra­wiła, że za­czął mó­wić o rze­czach, o któ­rych wcze­śniej my­ślał, że nie po­trafi roz­ma­wiać. Te­raz w końcu zna­leźli rów­no­wagę, za­ak­cep­to­wali na­wza­jem wszyst­kie swoje ce­chy, a jed­no­cze­śnie trosz­czyli się wza­jem­nie o swoje po­trzeby.

– Cześć, ko­cha­nie! – za­wo­łała pod­eks­cy­to­wana Jo­se­phine, gdy tylko zo­ba­czyła Wil­liama wcho­dzą­cego do kuchni.

– Cześć! – od­po­wie­dział, śmie­jąc się z niej, i jed­no­cze­śnie nie mógł się na­dzi­wić, po­dob­nie jak wiele razy wcze­śniej, że pra­wie trzy­dzie­sto­let­nia ko­bieta może wy­glą­dać jak dziecko w Wi­gi­lię.

Uśmiech­nęła się do niego. Cie­pły, szczery uśmiech, który po­ko­chał, od­kąd zo­ba­czył ją po raz pierw­szy. Spo­tkali się w Bar­ce­lo­nie wiele lat wcze­śniej. Była stu­dentką na wy­mia­nie, pod­czas gdy on sam prze­by­wał tam na wa­ka­cjach z paczką przy­ja­ciół. Po ma­gicz­nym week­en­dzie, który spę­dzili ra­zem, ich drogi się ro­ze­szły i do­piero kilka lat póź­niej spo­tkali się po­now­nie.

– Je­dze­nie nie jest jesz­cze go­towe – po­wie­działa.

Wil­liam zdą­żył już zo­ba­czyć sto­jący na pa­tio, ład­nie na­kryty stół.

Na ku­chen­nym bla­cie stały fo­remki z ło­so­siem i pu­rée ziem­nia­cza­nym, które miały tra­fić do pie­kar­nika. Obok nich znaj­do­wały się też mi­ski z kre­wet­kami i różne sosy oraz ku­pione dziś przez Jo­se­phine wino.

– Szy­kuje się coś eks­tra – po­wie­dział z uzna­niem Wil­liam.

Lu­bili z Jo­se­phine kli­ma­tyczne wie­czory i po­tra­fili spra­wić, że każdy z nich był nieco wy­jąt­kowy. Przede wszyst­kim mieli zwy­czaj ro­bić wszystko ra­zem. Je­dli ko­la­cję, oglą­dali te­le­wi­zję albo ja­kiś se­rial, czę­sto szli na spa­cer i za­sy­piali ra­zem. Trzeba było jed­nak przy­znać, że tak wy­kwintny po­si­łek na­le­żał do rzad­ko­ści.

– Czy mamy coś do uczcze­nia? – za­py­tał, pa­trząc na nią czule. – Nie wiem, czy na to wszystko za­słu­guję – do­dał, pusz­cza­jąc oko.

Jo­se­phine na­gle wpa­dła w za­kło­po­ta­nie. Pe­łen szczę­ścia uśmiech, który zo­ba­czył, kiedy wró­cił do domu, znik­nął. Na jej twa­rzy ma­lo­wała się tro­ska, czoło prze­cięły zmarszczki.

To chyba nie mo­gło być nic złego?

Rozdział 9

Piątek, 20 lipca

Ste­fan Gren czuł, jak pot spływa mu pod pa­chami. Było tak samo go­rąco jak po­przed­niego dnia, je­śli nie go­rę­cej. Znów wy­rzu­cał so­bie, że zgo­dził się na przy­jazd do Vim­merby i zwie­dza­nie Świata Astrid Lind­gren w tym nie­zno­śnym upale.

Każdy zde­cy­do­wałby się w tej chwili na wa­ka­cje w przy­cze­pie na kem­pingu na Olan­dii, gdzie można było spę­dzić le­ni­wie dni na le­żaku na plaży, która dużo bar­dziej pa­so­wała do tej po­gody. Każdy poza He­leną. Cho­ciaż wi­dział, że ona też cierpi z po­wodu upału, jak do­tąd nie wy­dała z sie­bie na­wet naj­mniej­szego dźwięku mo­gą­cego świad­czyć o tym, że ma ochotę po­na­rze­kać albo ża­łuje ich de­cy­zji. Wręcz prze­ciw­nie, miał wra­że­nie, że gdy tylko ich oczy się spo­ty­kały, sta­rała się uda­wać za­do­wo­loną i szczę­śliwą.

Ste­fan nie po­zna­wał swo­jej żony, coś zmie­niło się w jej wy­ra­zie twa­rzy. Poza tym zu­peł­nie ina­czej się po­ru­szała. Nie chciał tego przy­znać, ale dało się za­uwa­żyć, że jest bar­dziej sta­now­cza, jakby za­wład­nęła nią ja­kaś nowa siła. Na pewno po­wścią­gliwa strona He­leny na­dal do­mi­no­wała, ale nie mógł nie za­uwa­żyć no­wego, acz­kol­wiek le­d­wie do­strze­gal­nego bły­sku w jej oczach.

Skła­małby, gdyby po­wie­dział, że wszystko jest mię­dzy nimi w po­rządku, ale na­dal nie było w nim ani krzty wa­ha­nia. Chciał żyć w peł­nej ro­dzi­nie dwu­po­ko­le­nio­wej, ni­gdy nie brał pod uwagę in­nych opcji. Zu­peł­nie jakby po­dobne my­śli sta­no­wiły te­mat tabu, któ­rego ni­gdy nie po­ru­szał. On i He­lena stwo­rzyli ro­dzinę, ta­kiego do­ko­nali wy­boru i tak już miało po­zo­stać.

Zer­k­nął ner­wowo na ze­ga­rek. Zbli­żała się piąta, a oni usta­lili wcze­śniej, że kiedy wyjdą ze Świata Astrid Lind­gren, zje­dzą obiad w jed­nej z re­stau­ra­cji w nie­wiel­kim cen­trum Vim­merby. Wła­ści­wie już te­raz mu­sie­liby ru­szyć w stronę par­kingu, aby zdą­żyć wy­je­chać stąd przed resztą zwie­dza­ją­cych, któ­rzy mo­gli dojść do po­dob­nych wnio­sków.

Wy­star­czyło mu jed­nak szyb­kie spoj­rze­nie na He­lenę, aby zo­rien­to­wać się, że w naj­mniej­szym stop­niu nie po­dziela jego zda­nia. Ste­fan wes­tchnął gło­śno, czu­jąc na­ra­sta­jącą fru­stra­cję. Pew­nie bę­dzie tak samo jak wczo­raj. Nie uda im się wy­je­chać na czas i utkną w sa­mym środku korka, który po­wsta­nie, gdy wszy­scy będą pró­bo­wali opu­ścić park jed­no­cze­śnie. Na samą myśl o wczo­raj­szym dniu za­trząsł się z iry­ta­cji. Mimo to sta­rał się za­cho­wać spo­kój.

– Je­dziemy? – spy­tał ła­god­nie. Zro­bił, co w jego mocy, aby ukryć, że już jest zde­ner­wo­wany. – Do­brze by było unik­nąć dziś korka.

Nie­mal dzi­wił się sa­memu so­bie. Nie­jed­no­krot­nie pró­bo­wał ze­brać w so­bie siły, ale bez po­wo­dze­nia, bo kiedy otwie­rał usta, w jego gło­sie bra­ko­wało sta­now­czo­ści. Wi­dział, jak He­lena na niego pa­trzy. Jej spoj­rze­nie było nie­mal prze­korne, wy­raz jej twa­rzy przy­po­mi­nał mu miny dzieci.

– Jesz­cze chyba mamy czas? – od­po­wie­działa non­sza­lancko i zer­k­nęła na ze­ga­rek. – Naj­le­piej, je­śli się po­ba­wią, ile chcą – stwier­dziła, mó­wiąc głów­nie do sie­bie.

Ob­ró­ciła się, aby spoj­rzeć na dzieci. W tej chwili ba­wiły się w naj­lep­sze, wbie­ga­jąc do mi­nia­tu­ro­wych dom­ków i wy­bie­ga­jąc z nich. Sto­jący obok Ste­fana szyld in­for­mo­wał, że plac i domy, które wi­dzi przed sobą, no­szą na­zwę Mia­steczko i sta­no­wią mi­nia­tu­rową wer­sję Vim­merby.

Roz­po­znał ró­żowy ho­tel miej­ski, który wi­dział po­przed­niego wie­czora, kiedy spa­ce­ro­wali po nie­wiel­kim cen­trum, a dzieci ba­wiły się w du­żej ło­dzi umiesz­czo­nej po­środku rynku.

– Mamo, mo­żemy ku­pić cu­kierki, za­nim wró­cimy?

W gło­sie Fi­lippy po­brzmie­wała eks­cy­ta­cja, a na jej twa­rzy ma­lo­wało się dzie­cinne ocze­ki­wa­nie.

Ste­fan za­sta­na­wiał się, czy w in­nych ro­dzi­nach dzieci też py­tają naj­pierw matkę, czy im coś wolno. Jego za­wsze py­tały dru­giego, zwłasz­cza Fi­lippa. Olle czę­sto po­zwa­lał star­szej sio­strze za­ła­twiać sprawy. Ce­cho­wała go więk­sza spo­strze­gaw­czość, ale nie­szcze­gól­nie lu­bił przej­mo­wać ini­cja­tywę. Ste­fan po­my­ślał z przy­gnę­bie­niem, że tę ce­chę syn za­pewne odzie­dzi­czył po nim.

– Oczy­wi­ście, obie­ca­łam – od­po­wie­działa ra­do­śnie He­lena.

Ste­fan sły­szał triumf w jej gło­sie, ale uni­kała jego wzroku. Zde­cy­do­wa­nym ru­chem chwy­ciła dzieci za ręce i osten­ta­cyj­nie ru­szyła w kie­runku skle­pi­ków ze sło­dy­czami, które stały w Mia­steczku je­den przy dru­gim.

Ste­fa­nowi nie po­zo­stało nic in­nego jak ru­szyć za nimi. Oczy­wi­ście cią­gnąc za sobą wó­zek. He­lena i dzieci chciały wy­na­jąć wó­zek, ale to on mu­siał go pil­no­wać.

Wes­tchnął głę­boko, pa­trząc, jak jego ro­dzina znika za drzwiami, nad któ­rymi wisi szyld „Skle­pik ze sło­dy­czami”. Kiedy pod­szedł bli­żej, za­uwa­żył, że są­sied­nie sklepy na­zy­wają się „Bu­tik z cze­ko­ladą” i „La­ski cu­krowe”.

Zre­zy­gno­wany, na­brał pew­no­ści, że dziś znów utkną w korku.

Rozdział 10

Piątek, 20 lipca

– Mamo, wy­cho­dzę do stajni.

Re­becca ode­rwała wzrok od ekranu kom­pu­tera i od­wró­ciła się do szes­na­sto­let­niej córki. Przy­glą­da­jąc się jej, jak za­wsze po­czuła mi­łość w sercu. Nie mo­gła wyjść z po­dziwu, że ile­kroć pa­trzy na wła­sne dziecko, roz­piera ją duma z naj­wspa­nial­szej istoty ludz­kiej, jaka kie­dy­kol­wiek się uro­dziła. Książki, suk­ces fi­nan­sowy i sta­tus ce­le­brytki nie mo­gły się rów­nać z po­czu­ciem bli­sko­ści z ro­dziną.

– Do­brze, ko­cha­nie – od­po­wie­działa. – Dziś wie­czo­rem zjemy tro­chę póź­niej.

Na próżno pró­bo­wała spoj­rzeć w oczy Si­mone, córka jak zwy­kle nie była za­in­te­re­so­wana na­wią­za­niem kon­taktu wzro­ko­wego. Jej wy­soka, smu­kła syl­wetka ze szczu­płymi ple­cami znik­nęła z pola wi­dze­nia Re­bekki, a już po kilku se­kun­dach roz­le­gło się trza­śnię­cie drzwi wej­ścio­wych. Ona sama sie­działa po­grą­żona w my­ślach. Kiedy Si­mone tak uro­sła?

Re­becca miała świa­do­mość, że ra­zem z Jör­ge­nem psują córkę. Si­mone była nie tylko je­dy­naczką – choć pod­jęli liczne próby spro­wa­dze­nia na świat jej ro­dzeń­stwa – ale też do­ra­stała w dużo więk­szym do­bro­by­cie niż któ­re­kol­wiek z nich. Była miłą dziew­czyną, to nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, lecz cza­sami Re­becca oba­wiała się, że staje się tro­chę zbyt roz­piesz­czona. Przede wszyst­kim nie była pewna, czy Si­mone ro­zu­mie war­tość pie­nią­dza. Zde­cy­do­wa­nie była szczę­śliwa, kiedy w końcu po prze­pro­wadzce do Vim­merby do­stała dwa wła­sne ko­nie, ale Re­becca nie za­uwa­żyła, by córka oka­zała ży­wio­łową ra­dość, któ­rej się po niej spo­dzie­wała.

Re­becca od­rzu­ciła my­śli o Si­mone i wró­ciła do two­rzo­nego wła­śnie wpisu na blogu.

Kie­dyś za­sko­czyło ją to, ile czasu po­chła­nia jej to za­ję­cie. Mimo że sta­rała się my­śleć o tym, co tu i te­raz, zwłasz­cza prze­by­wa­jąc z Si­mone, jej my­śli za­wsze krą­żyły wo­kół blogu. Co­dzien­nie my­ślała o te­ma­tach, bie­żą­cych wy­da­rze­niach, do któ­rych mo­głaby się od­nieść i stwo­rzyć coś cie­ka­wego, nie tylko zdję­cia. Sto­sun­kowo szybko zdała so­bie sprawę, że fo­to­gra­fie ro­bione jej te­le­fo­nem ko­mór­ko­wym nie są od­po­wied­niej ja­ko­ści, dla­tego na­była kom­pak­towy i po­ręczny apa­rat sys­te­mowy, który był te­raz jej wier­nym przy­ja­cie­lem za­równo pod­czas róż­nych wy­cie­czek, jak i dłuż­szych wy­praw. Nie tylko nie­ustan­nie za­sta­na­wiała się nad sło­wami oraz tym, jak rze­czy, w które się an­ga­żuje, można prze­kształ­cić w pro­wo­ku­jące do my­śle­nia i wcią­ga­jące tek­sty, lecz te­raz do­dat­kowo mu­siała my­śleć o fo­to­gra­fo­wa­niu. Kilka razy dzien­nie sta­rała się pod­su­mo­wać swoją co­dzien­ność pięk­nymi, in­spi­ru­ją­cymi i cie­ka­wymi zdję­ciami, które nie mo­gły wy­glą­dać na za­aran­żo­wane.

Po pra­wie pię­ciu la­tach blo­go­wa­nia uznała, że to praca na pełny etat. Jej in­ten­cją od po­czątku było pi­sa­nie jed­nego po­sta dzien­nie, ale jak tylko do­tarła do więk­szego grona czy­tel­ni­ków, usta­wiła po­przeczkę wy­żej i wy­zna­czyła so­bie mi­ni­mum w po­staci dwóch wpi­sów dzien­nie. Na szczę­ście nie miała już na co dzień na­pię­tego gra­fiku spo­tkań, lecz czę­sto sie­działa w domu i pi­sała lub wy­szu­ki­wała in­for­ma­cje. Je­śli miała za­jęty cały dzień, jak na przy­kład pod­czas krót­kich, in­ten­syw­nych wi­zyt w Sztok­hol­mie, gdy sko­rzy­stała z moż­li­wo­ści uczest­ni­cze­nia w jak naj­więk­szej licz­bie spo­tkań, zaj­mo­wała się blo­giem wie­czo­rami, pla­nu­jąc po­sty na ko­lejny dzień. Blog sta­no­wił ro­dzaj pu­blicz­nego dzien­nika, a dla Re­bekki, któ­rej naj­więk­szą pa­sją było pi­sa­nie, ozna­czało to, że może ro­bić to, co ko­cha, a jed­no­cze­śnie na tym za­ra­biać. Mimo że z pi­sa­niem bloga wią­zało się nie­stety znu­że­nie, trzeba było przy­znać, że za­pew­niał on jej utrzy­ma­nie, ra­zem z do­cho­dami z trzech, a wkrótce już czte­rech ksią­żek.

Groźby za­częły się, gdy pra­co­wała dla jed­nej z więk­szych ga­zet, ale me­dia ogó­łem, a w szcze­gól­no­ści me­dia spo­łecz­no­ściowe, roz­ra­stały się w la­wi­no­wym tem­pie, więc za­gro­że­nia eska­lo­wały. Te­raz to już nie był tylko tra­dy­cyjny list przy­słany do domu lub mail z nie­zna­nych ad­re­sów na Hot­ma­ilu, lecz także wia­do­mo­ści na Twit­te­rze, ko­men­ta­rze na Fa­ce­bo­oku, In­sta­gra­mie i blogu. Choć Re­becce było smutno, że ist­nieje tak wielu nie­świa­do­mych i wy­stra­szo­nych lu­dzi, któ­rzy po­sta­no­wili ją ata­ko­wać, czę­ściowo dla­tego, że jest ko­bietą i fe­mi­nistką, a czę­ściowo dla­tego, że zwró­ciła uwagę na nie­jed­no­krot­nie ba­ga­te­li­zo­waną prze­moc wo­bec ko­biet, nie zga­dzała się, by po­strze­gano ją jako ofiarę tych, któ­rzy ży­czyli jej źle. Sama wy­brała taką pracę i to ona zde­cy­do­wała się na pro­wa­dze­nie bloga i pro­mo­wa­nie sie­bie za po­mocą me­diów spo­łecz­no­ścio­wych. Nikt jej do tego nie zmu­szał. Gdyby chciała, mo­głaby zre­zy­gno­wać w do­wol­nej chwili. Jed­nak wcale tego nie pla­no­wała, bo to by ozna­czało, że wy­grali. Że on wy­grał.

Usły­szała otwie­ra­nie drzwi wej­ścio­wych i do­my­śliła się, że Jör­gen wró­cił z pracy. Wstała i wy­szła do niego, do du­żego przed­po­koju.

Roz­kład po­miesz­czeń w domu przy­po­mi­nał wiele ame­ry­kań­skich willi, które wi­działa w te­le­wi­zji, z du­żymi scho­dami po obu stro­nach wej­ścia, łą­czą­cymi się na gó­rze. Na pię­trze domu znaj­do­wały się sy­pial­nia Re­bekki i Jör­gena z przy­le­ga­jącą do niej ła­zienką, a także sy­pial­nia Si­mone, ozdo­biony mięk­kimi so­fami i pa­ra­wa­nem po­kój, gdzie Si­mone i jej przy­ja­ciele mo­gli or­ga­ni­zo­wać so­bie wie­czory fil­mowe, do­dat­kowa sy­pial­nia, która peł­niła też funk­cję po­koju go­ścin­nego, oraz ga­bi­net Jör­gena. W su­te­re­nie zna­la­zła się wy­dzie­lona część dla go­ści, z dwoma po­ko­jami go­ścin­nymi i to­a­letą oraz strefą spa z sauną i ja­cuzzi.

Re­becca wy­brała na swój ga­bi­net po­miesz­cze­nie na dole, obok bia­łej prze­stron­nej kuchni, sa­lonu z czę­ścią ja­dalną i ro­dzin­nego po­koju dzien­nego, w któ­rym ra­zem oglą­dali te­le­wi­zję wie­czo­rami. W rze­czy­wi­sto­ści wo­lała jed­nak sie­dzieć i pra­co­wać w kuchni, po­nie­waż w ga­bi­ne­cie au­to­ma­tycz­nie ogar­niała ją nie­moc twór­cza z po­wodu lęku przed po­rażką.

– Cześć ko­cha­nie! – za­wo­łała, przy­tu­la­jąc Jör­gena. – Co sły­chać?

Ob­ser­wo­wała męża przez ostat­nie sie­dem­na­ście lat. Nie­wiele się zmie­nił. Wciąż miał sze­roki uśmiech, białe zęby, żywe zie­lone oczy, mu­sku­larne ciało i ja­sno­brą­zowe włosy, któ­rych ko­lor był pra­wie iden­tyczny co od­cień dłu­gich lo­ków Si­mone. Je­dy­nie włosy na skro­niach nieco po­si­wiały, a brzuch się za­okrą­glił.

– W po­rządku. – Po­gła­dził czule jej kru­czo­czarne włosy i po­ca­ło­wał ją lekko w po­ma­lo­wane na czer­wono usta. – Skoń­czy­łem wszystko, więc mam na­dzieję, że te­raz będę mógł wziąć nor­malny urlop.

– Cu­dow­nie!

Uśmiech­nęła się do niego.

– Pięk­nie wy­glą­dasz – do­dał z uzna­niem i ru­szył w kie­runku kuchni.

Re­becca za­wsze lu­biła ład­nie wy­glą­dać dla męża, na­wet w te dni, kiedy pra­co­wała w domu. Nie mu­siała zresztą ro­bić wiele, żeby pre­zen­to­wać się fan­ta­stycz­nie, przy­naj­mniej tak mó­wili jej inni. Sama uwa­żała te kom­ple­menty za tro­chę prze­sa­dzone.

Kiedy dziś rano spoj­rzała w lu­stro, wie­działa, że czarne włosy i rów­nie ciemne oczy, za­wsze po­ma­lo­wane na czer­wono usta i te­raz opa­lona zdrowa skóra będą do­brze kom­po­no­wać się z bia­łym stro­jem. Uwiel­biała białe ubra­nia, da­wały jej po­czu­cie wol­no­ści i ulgi, a ona uwa­żała, że są ide­alne za­równo na chłod­niej­sze zi­mowe mie­siące, jak i na przy­kład na peł­nię lata.

– Kiedy wró­ci­łaś do domu? – za­py­tał Jör­gen z za­in­te­re­so­wa­niem.

Za­wsze chciał wie­dzieć, jak udał się jej wy­jazd do Sztok­holmu.

– Mniej wię­cej w po­rze lun­chu.

Zdu­siła ziew­nię­cie, rze­czy­wi­ście tro­chę zmę­czyła ją jazda sa­mo­cho­dem.

– A jak po­szły spo­tka­nia?

Jör­gen na­dal wy­glą­dał na za­cie­ka­wio­nego i zro­zu­miała, że jego wy­cze­ku­jąca mina ma coś wspól­nego z książką.

– Do­brze… – Re­becca uśmiech­nęła się, jakby chciała po­ka­zać, że po­dziela en­tu­zjazm męża, a być może także dla­tego, że nie­po­kój, który czuła po wczo­raj­szej roz­mo­wie z An­ge­liką, na­dal ją drę­czył. – W po­rządku. Wszystko jest już w za­sa­dzie go­towe do druku.

– Gra­tu­la­cje! Su­per! Swoją drogą, gdzie jest Si­mone?

Zmie­nił te­mat, a za­da­jąc py­ta­nie, nie­świa­do­mie zer­k­nął przez ku­chenne okno w kie­runku stajni.

– A jak my­ślisz?

Re­becca prze­wró­ciła oczami, ale jej spoj­rze­nie było pełne czu­ło­ści.

– Oczy­wi­ście w stajni. – Jör­gen za­chi­cho­tał do sie­bie. Si­mone cały wolny czas po­świę­cała ko­niom. – My­śla­łem o tym – kon­ty­nu­ował nieco nie­spo­koj­nym gło­sem. – My­ślisz, że ona spę­dza za dużo czasu w stajni? To zna­czy… ona ma szes­na­ście lat. Czy nie po­winna mieć wię­cej za­in­te­re­so­wań? A może nie mam ra­cji? Nie­zbyt pa­mię­tam, jak to było, kiedy mia­łem szes­na­ście lat. Od tego czasu mi­nęła chyba cała wiecz­ność.

Za­pa­trzył się w za­my­śle­niu w ja­kiś punkt przed sobą, na kilka se­kund od­bie­ga­jąc gdzieś my­ślami. Pew­nie pró­bo­wał so­bie przy­po­mnieć sie­bie jako szes­na­sto­latka.

– Ra­cja, to było wieki temu – od­po­wie­działa z prze­kor­nym uśmie­chem.

– No wiesz! Je­stem tylko pięć lat star­szy od cie­bie, nie dwa­dzie­ścia pięć.

Jör­gen żar­to­bli­wie szturch­nął ją w bok. Od za­wsze roz­ma­wiali ze sobą w ten bez­tro­ski, ale ser­deczny spo­sób.

– Wiem i nie uda­wa­łam, że jesz­cze na­leżę do mło­dzieży. – Uśmiech­nęła się.

– Nie, ale na­dal wy­glą­dasz, jak­byś na­le­żała.