Nie wracaj do domu, Michelle - Hannah Mary McKinnon - ebook + audiobook

Nie wracaj do domu, Michelle ebook

Hannah Mary McKinnon

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nowy thriller autorki międzynarodowych bestsellerów.

Najpierw przychodzi czas na miłość.

Potem na morderstwo.

Lucas Forester nie nienawidził swojej żony. Michelle była błyskotliwa, mądra i piękna. Co prawda, lubiła ekstrawaganckie wydatki i pogardzała każdym, kto miał niższy status społeczny od niej, ale miała również wiele do zaoferowania. Przede wszystkim bogactwo, z którego Lucas mógł podjąć ledwie jeden procent.

Latami knuł, jak odziedziczyć fortunę Michelle.

Ze smutkiem skonstatował, że wymaga to usunięcia żony.

Lecz był na to poświęcenie gotowy.

Tymczasem ktoś go przejrzał. Chce go dopaść. I jest coraz bliżej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 354

Oceny
4,1 (91 ocen)
38
31
15
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Macans

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo polecam. Praktycznie nie można się oderwać. Główny bohater pomimo swoich "występków" wzbudzał ...sympatię jeśli chodzi o moje odczucia, ponieważ motywy którymi się kierował były dość dobrze przedstawione i choć nie zasługiwały na uznanie, można go było starać się zrozumieć. Zakończenie gorzko sprawiedliwe.
10
magii

Nie oderwiesz się od lektury

Ależ mi się to dobrze czytało! W pewnym momencie myślałam, że wiem kto wszystko wymyślił ale zaskoczenie i tak było.
00
izabelaminorczyk

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
NelaLela

Dobrze spędzony czas

Pochłonęłam tą książkę, szybko się czyta. To dziwne ale do samego końca kibicowałam Lucasowi. Polubilam go, choć był negatywnym głównym bohaterem. Zakończenie przewidywalne i szczerze trochę się zawiodłam. Miałam nadzieję na nieco inne zakończenie tej historii😁.
00
Menhit
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka. Wciaga i szybko się czyta chociaz zakonczenie jest dosyć przewidywalne jednak i tak polecam. 4.5/5.
00

Popularność




Niedziela

Rozdział 1

1

Mia­rowe tyka­nie zabyt­ko­wego zegara kare­to­wego sto­ją­cego na gzym­sie kominka stało się jakby gło­śniej­sze – ryt­miczne cyk-cyk-cyk, na które zwy­kle nie zwraca się uwagi. Pra­wie godzinę sie­dzia­łem nie­ru­chomo i trzy­ma­łem za rękę chorą teściową. Tyka­nie wni­kało mi do mózgu i szar­pało nerwy, wywo­łu­jąc wyobra­że­nia młot­ków, mie­dzia­nych sprę­żyn, roz­bi­tego szkła.

Nora wyglą­dała znacz­nie gorzej, niż gdy ją odwie­dzi­łem na początku tygo­dnia. Sie­działa w łóżku, oto­czona mnó­stwem podu­szek. Jesz­cze bar­dziej schu­dła, choć już przed cho­robą była szczu­pła. Widzia­łem ster­czące kości, a poca­łu­nek w poli­czek oka­zał się spor­tem eks­tre­mal­nym – można było stra­cić oko. Blada cera koja­rzyła się z maki­ja­żem dzieci, które zapu­kały do domu w Hal­lo­ween kilka dni temu. Pod­kre­ślała ciemne kręgi pod oczami przy­po­mi­na­ją­cymi stud­nie bez dna. Nie wie­dzia­łem, ile czasu jej zostało. Nie byłem medy­kiem, ale wszy­scy czu­li­śmy, że to nie potrwa długo. Kiedy zale­d­wie trzy tygo­dnie temu poin­for­mo­wała mnie o dia­gno­zie, leka­rze pro­gno­zo­wali, że prze­żyje dwa mie­siące, lecz jej stan pogar­szał się tak szybko, że nie zdzi­wił­bym się, gdyby umarła za kilka dni.

Rak jaj­nika. Byłem Angli­kiem, mia­łem trzy­dzie­ści dwa lata i nie osią­gną­łem nawet połowy wieku Nory. Wcze­śniej nie wie­dzia­łem, dla­czego rak jaj­nika jest nazy­wany „cichym zabójcą”, ale teraz już to rozumia­łem. Moja teściowa była bar­dzo bogata i miesz­kała w eks­klu­zyw­nym, malow­ni­czym osie­dlu Chelm­swood na przed­mie­ściach Bostonu, jed­nak kiedy wresz­cie poszła do leka­rza z powodu bólu w ple­cach i usta­lono, co się dzieje, jej organy wewnętrzne były już zaata­ko­wane. Cho­roba oka­zała się pod­stępna, dzia­łała w ukry­ciu, nisz­czyła orga­nizm, nim ktoś się zorien­to­wał, że dzieje się coś złego.

Wielka szkoda, bo w całej rodzi­nie War­dów tylko ją naprawdę lubi­łem. Przy łóżku teścia na pewno nie sie­dział­bym tak długo z odrę­twia­łym tył­kiem. Miał­bym ochotę udu­sić go poduszką w chwili, gdy pie­lę­gniarka się odwróci. Ale Nora nie budziła we mnie nega­tyw­nych emo­cji. Była dobra, łagodna. W sekre­cie poświę­cała mnó­stwo czasu na pracę w orga­ni­za­cjach cha­ry­ta­tyw­nych i prze­ka­zy­wała im pie­nią­dze, nie licząc na wdzięcz­ność. Cza­sami wyobra­ża­łem sobie, że gdyby moja matka żyła, byłaby podobna do Nory. Przez moment się zasta­na­wia­łem, co by się ze mną stało, gdyby nie umarła tak młodo. Czy wyrósł­bym na porząd­nego czło­wieka?

Stop­niowo uwol­ni­łem rękę z dłoni Nory i się­gną­łem po komórkę. Posta­no­wi­łem roze­grać w tele­fo­nie kilka par­ty­jek tryk­traka, nim się obu­dzi. Ostat­nim razem pro­gram trzy razy mnie poko­nał i musia­łem się zre­wan­żo­wać, ale palce Nory poru­szyły się, nim wyko­na­łem pierw­szy ruch. Popa­trzy­łem na jej czoło, które wyda­wało się zmarsz­czone z bólu nawet we śnie. Nie pierw­szy raz mia­łem nadzieję, że śmierć zabie­rze ją wcze­śniej, a nie póź­niej. Gdy­bym był śmier­cią, dzia­łał­bym szybko, sku­tecz­nie i miło­sier­nie, nie prze­kształ­cał­bym odej­ścia z tego świata w długi, bole­sny pro­ces roz­padu ciała i umy­słu. Ludzie nie powinni cier­pieć przed śmier­cią. Przy­naj­mniej nie wszy­scy.

– Lucas?

Pod­sko­czy­łem. Była to Diane, pie­lę­gniarka Nory i moja sąsiadka; poło­żyła mi rękę na ramie­niu. Wyszła z pokoju zale­d­wie na dwie minuty, ale pod­czas pracy zawsze nosiła buty na mięk­kich pode­szwach, co spra­wiało, że ni­gdy nie sły­sza­łem, że się zbliża. Jakby się skra­dała, pomy­śla­łem i posta­no­wi­łem wię­cej nie sia­dać odwró­cony ple­cami do drzwi.

Kiedy prze­cho­dziła obok mnie, poczu­łem wyraźny zapach środ­ków bak­te­rio­bój­czych i płynu odka­ża­ją­cego do rąk. Nie­na­wi­dzi­łem tego odoru. Budził zbyt wiele złych wspo­mnień, któ­rych nie potra­fi­łem odpę­dzić. Diane posta­wiła szklankę wody na sto­liku przy łóżku, spraw­dziła stan Nory i odwró­ciła się. Stała wsparta pod boki, patrząc na mnie z góry. Miała metr osiem­dzie­siąt wzro­stu i ciemne kędzie­rzawe włosy przy­po­mi­na­jące maleń­kie świ­derki.

– Możesz wra­cać do domu. Zostanę tu dziś wie­czo­rem. – Mówiła przy­ja­znym tonem, lecz nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że to roz­kaz. – Odpocz­nij – dodała. – Wyglą­dasz kosz­mar­nie.

– Bar­dzo dzię­kuję – powie­dzia­łem z uda­wa­nym obu­rze­niem. – Naprawdę umiesz mówić kom­ple­menty męż­czy­znom.

Diane prze­chy­liła głowę na bok, splo­tła ramiona na piersi i obrzu­ciła mnie dłu­gim spoj­rze­niem, które każdy uznałby za groźne.

– Kiedy ostat­nio nor­mal­nie spa­łeś?

Mach­ną­łem ręką.

– Jest dopiero siódma.

– Domy­ślam się, że w tych oko­licz­no­ściach ja też nie chcia­ła­bym być sama w domu.

Odwró­ci­łem wzrok.

– Nie o to cho­dzi. Zacze­kam, aż Nora się obu­dzi. Chcę się z nią poże­gnać. Wiesz, na wypa­dek, gdyby… – po ostat­nim sło­wie głos lekko mi się zała­mał i uda­łem, że kaszlę. Przy­ci­sną­łem do oczu nasady dłoni.

– Nie umrze… – szep­nęła Diane. – Nie dziś w nocy. Możesz mi zaufać. Nie jest gotowa do odej­ścia.

Diane od dwu­dzie­stu lat pra­co­wała w hospi­cjum i widziała wielu ludzi wyda­ją­cych ostat­nie tchnie­nie. Skoro powie­działa, że Nora nie umrze w nocy, rano będzie na­dal żyła.

– Niech się obu­dzi. Potem pojadę do sie­bie.

Diane wes­tchnęła z rezy­gna­cją i usia­dła w fotelu po dru­giej stro­nie łóżka. Mil­cze­li­śmy. Czu­li­śmy się dobrze w swo­jej obec­no­ści, choć spo­ty­ka­li­śmy się rzadko. Pozna­łem Diane i jej żonę Karinę nie­spełna trzy lata temu, gdy wpro­wa­dzi­li­śmy się do domu w Chelm­swood. Miesz­kały po prze­ciw­nej stro­nie ulicy; pew­nego dnia nawią­zały roz­mowę ze mną i Michelle. Zdaje się, że cho­dziło o ter­miny wywozu śmieci i recy­kling odpa­dów. Przy­ziemna dys­ku­sja mogłaby się prze­ro­dzić w przy­jaźń: jedli­by­śmy razem kola­cje, spo­ty­kali się na drinka, zwie­rzali z wsty­dli­wych sekre­tów dzie­ciń­stwa. Jed­nak Michelle uwa­żała, że nie mamy na to czasu: jej zda­niem byli­śmy „zaję­tymi przed­sta­wi­cie­lami wol­nych zawo­dów z napię­tym har­mo­no­gra­mem utrud­nia­ją­cym nawią­zy­wa­nie nowych zna­jo­mo­ści”. Mój auto­ma­tyczny trans­la­tor tłu­ma­czył ten komen­tarz nastę­pu­jąco: „Nie chcemy, by zawra­cano nam głowę”, więc ni­gdy nie sta­li­śmy się przy­ja­ciółmi i pozosta­li­śmy tylko sąsia­dami.

Cza­sem zapra­sza­li­śmy się na świą­teczne przy­ję­cia albo opie­ko­wa­li­śmy się swo­imi domami pod­czas wyjaz­dów – wyj­mo­wa­nie listów ze skrzynki, pod­le­wa­nie kwia­tów i tak dalej – lecz poza tym spo­ty­ka­li­śmy się tylko na ulicy. Mimo to Karina regu­lar­nie zosta­wiała w naszej kuchni pozdro­wie­nia wraz z kwia­tami ze swo­jego ogrodu i butelką wina. Nie chcąc być gor­sza, Michelle odwza­jem­niała gest, lecz zawsze wybie­rała bar­dziej wysma­ko­wane bukiety i lep­sze wino. Bar­dzo iry­to­wały mnie pod­stępne, zło­śliwe gierki żony, choć uda­wa­łem zbyt głu­piego, by je zauwa­żyć. Jed­nak kiedy Nora zacho­ro­wała i Diane została jedną z jej pie­lę­gnia­rek, czu­łem ulgę, że teściową opie­kuje się osoba, któ­rej mogę ufać.

– Przy­kro mi, że masz tyle kło­po­tów. – Diane prze­rwała moje myśli o mał­żeń­stwie. – To nie­spra­wie­dliwe. Oczy­wi­ście cho­roby ni­gdy nie są spra­wie­dliwe, lecz jest jesz­cze sprawa Michelle. Po pro­stu nie umiem sobie wyobra­zić, co prze­ży­wasz. To kosz­marne…

Ski­ną­łem głową, potwier­dza­jąc nie­wy­po­wie­dziane słowa wiszące w powie­trzu. Temat Michelle był wyczer­pany: wszystko prze­dys­ku­to­wa­li­śmy, roz­ło­ży­li­śmy na czyn­niki pierw­sze i z powro­tem zło­ży­li­śmy w całość. Nie roz­wią­za­li­śmy zagadki jej znik­nię­cia ani nie zna­leź­li­śmy żad­nych tro­pów. Nie było niczego nowego, pomoc­nego, budzą­cego nadzieję. Ni­gdy niczego się nie dowiemy.

Znowu zapa­dła cisza. Tyka­nie ozdob­nego zegara kare­to­wego przy­po­mi­nało mi chwilę, gdy sta­łem z młot­kiem w ręku. Nagle roz­legł się dzwo­nek do drzwi.

– Ja otwo­rzę – mruk­nęła Diane i zanim zdą­ży­łem się pod­nieść, wyszła z pokoju i zamknęła drzwi. Mimo woli się zasta­na­wia­łem, czy nie opu­ściła pomiesz­cze­nia tak szybko, bo chciała się ode mnie uwol­nić: w ciągu ostat­niego mie­siąca nie­mal codzien­nie udzie­lała mi wspar­cia. Posta­no­wi­łem nieco sto­no­wać swoje zacho­wa­nie. Nikt nie lubi być postrze­gany jak histe­ryczna płaksa, nie­za­leż­nie od oko­licz­no­ści.

Pochy­li­łem się w stronę drzwi i wycią­gną­łem szyję, lecz nie sły­sza­łem żad­nych gło­sów. Nie chcia­łem wsta­wać, bo Nora mogłaby się obu­dzić. Jej ciało było chore, lecz umysł pozo­stał sprawny jak szwaj­car­ski zega­rek. Gdyby zoba­czyła mnie przy­kła­da­ją­cego ucho do maho­nio­wych drzwi, zasta­na­wia­łaby się, co knuję. To był solidny mahoń. Naj­lep­szy, jaki można kupić za pie­nią­dze zaro­bione przez trzy poko­le­nia War­dów, wła­ści­cieli impe­rium budow­la­nego. W domu nie użyto tanich mate­ria­łów, jak zauwa­żył teść, kiedy po raz pierw­szy opro­wa­dził mnie po sze­ściu sypial­niach, czte­rech salo­nach, wewnętrz­nych i zewnętrz­nych kuch­niach (kosz­mar­nie zim­nych w cza­sie lodo­wa­tych zim w Bosto­nie). Do tego docho­dziły tereny zie­lone, znacz­nie więk­sze niż zwy­kłe podwórko, na któ­rym można przy­strzy­gać trawę kosiarką.

– Moja rodzina musi mieć wszystko, co naj­lep­sze – powie­dział Gideon swoim cha­rak­te­ry­stycz­nym, pom­pa­tycz­nym basem, wypiw­szy kolejną szkla­neczkę szkoc­kiej. Po każ­dym łyku w jego gło­sie coraz wyraź­niej było sły­chać roz­wle­kły akcent ze Wschod­niego Wybrzeża, który zwy­kle sta­ran­nie ukry­wał. – Żad­nych płyt pil­śnio­wych, winylu, lami­natu ani innych śmieci. W ogóle mnie to nie inte­re­suje, ani tro­chę.

Płyty pil­śniowe, winyl i lami­nat są w domach, które budu­jesz dla innych – pomy­śla­łem, ale tylko mruk­ną­łem coś w odpo­wie­dzi. Nie­wąt­pli­wie uznał to za oznakę zgody, ponie­waż ludzie rzadko się z nim nie zga­dzali. Unio­słem szkla­neczkę szkoc­kiej i nie wspo­mnia­łem o miesz­ka­niach komu­nal­nych, w któ­rych się wycho­wa­łem i które Gideon uwa­żał za „nędzne nory dla bie­da­ków”. Nie opo­wie­dzia­łem, jak mnie i ojca wiele razy eks­mi­to­wano z obskur­nych kli­tek, ponie­waż nie mogli­śmy zapła­cić czyn­szu, po czym lądo­wa­li­śmy na bruku. Mia­łem zupeł­nie inne dzie­ciń­stwo niż moja żona i wyobra­ża­łem sobie, że Gideon wyba­łu­szyłby oczy ze zdu­mie­nia, gdy­bym opi­sał kosz­marne warunki, w jakich się wycho­wa­łem. Zro­zu­miałby, że pocho­dzę ze śro­do­wi­ska, które nie ma nic wspól­nego z ele­ganc­kim wize­run­kiem mojej osoby – choć zdo­ła­łem wmó­wić całemu światu, że jest praw­dziwy. Byłby wstrzą­śnięty, gdyby zro­zu­miał, że jego ide­alna córka wyszła za mąż za kogoś ze znacz­nie niż­szej sfery. Wycią­gnęła mnie z ziemi jak mar­chewkę, i to wcale nie drogi, eko­lo­giczny gatu­nek. Śmia­łem się w duchu, gdy przy­cho­dziły mi do głowy te porów­na­nia.

Oczy­wi­ście niczego mu nie powie­dzia­łem. Wypi­łem kolejny łyk szkoc­kiej, któ­rej nie­na­wi­dzi­łem, i mil­cza­łem. Nie mia­łem zamiaru zdra­dzać teściowi prawdy o swoim pocho­dze­niu, choć dałoby mi to tro­chę satys­fak­cji. Tak czy ina­czej, mimo wysił­ków Gide­ona, wszystko ukła­dało się zgod­nie z pla­nem. A nawet jesz­cze lepiej. Zado­wo­lony z sie­bie sukin­syn nie żyje.

Nie tylko on.

Rozdział 2

2

Ręka teścio­wej znowu zadrżała i sku­pi­łem na niej uwagę, zapo­mi­na­jąc o jej nie­ży­ją­cym mężu. Kiedy Nora otwo­rzyła oczy, odcze­ka­łem chwilę, by cał­kiem oprzy­tom­niała. Zasta­na­wia­łem się, jak się czuła przez uła­mek sekundy po prze­bu­dze­niu, nim przy­po­mniała sobie, że umiera, a Michelle zagi­nęła. Może poczuła ulgę, że cier­pie­nie wkrótce się skoń­czy? Może była zado­wo­lona, że jej walka zbliża się do kresu?

– Znowu zasnę­łam – powie­działa, napo­tkaw­szy mój wzrok. Mówiła ochry­ple, a jej akcent z połu­dniowo-zachod­niej Anglii był zauwa­żalny nawet po kil­ku­dzie­się­ciu latach życia w Sta­nach. – Nie jestem naj­lep­szą towa­rzyszką, prawda? Powi­nie­neś iść do domu.

Przy­gła­dziła krót­kie, siwe włosy. Cienka, pomarsz­czona skóra na wierz­chu drżą­cej dłoni przy­po­mniała kre­pinę, któ­rej uży­wa­li­śmy w szkole na zaję­ciach arty­stycz­nych, gdy byłem chłop­cem. Przy­po­mniał mi się stwo­rzony przeze mnie pająk. Mozol­nie wycięte złote trój­ką­ciki przy­kle­jone do kolo­ro­wych dru­ci­ków do czysz­cze­nia fajek. Kiedy dum­nie nio­słem swoje dzieło do domu, by poka­zać je ojcu, bar­czy­sty chło­pak o imie­niu Tony ode­brał mi je, wrzu­cił do kałuży i pode­ptał wiel­kimi bucio­rami. Pod­bi­łem mu oko i wyrwa­łem kępę wło­sów, czym zyska­łem podziw kole­gów; dyrek­torka szkoły na trzy dni zawie­siła mnie w pra­wach ucznia. Warto było to zro­bić, ale był to jeden z ostat­nich przy­pad­ków, gdy publicz­nie podnio­słem na kogoś rękę.

– Jesz­cze nie chcę iść do domu – powie­dzia­łem. – Nie pozbę­dziesz się mnie tak łatwo.

– Na to wygląda. – Nora usi­ło­wała się uśmiech­nąć, lecz na jej twa­rzy poja­wił się gry­mas. Rozej­rzała się po pokoju prze­krwio­nymi, załza­wio­nymi oczami. – Gdzie jest Diane? – spy­tała z lekką paniką w gło­sie. – Nie wyszła, prawda?

– Nie, ktoś zadzwo­nił do…

Nagle otwo­rzyły się drzwi i do pokoju weszła Diane. Podą­żała za nią inspek­tor Anjali Dubal. Wypro­sto­wa­łem plecy, a Nora otwo­rzyła sze­roko oczy. Pró­bo­wała się pod­nieść i wycią­gną­łem rękę, by jej pomóc, ale pokrę­ciła głową.

– Ma pani jakieś wia­do­mo­ści, pani inspek­tor? – spy­ta­łem z wes­tchnie­niem.

Anjali, która od początku nale­gała, byśmy zwra­cali się do niej po imie­niu, pode­szła do łóżka. Dłu­gie ciemne włosy spły­wały jej na ramiona. Miała prze­szło trzy­dzie­ści pięć lat i była ode mnie o głowę niż­sza, ale niski wzrost nie odbie­rał jej pew­no­ści sie­bie. Wyda­wała się ambitna i zde­ter­mi­no­wana. Czujna.

– Posta­no­wi­łam wpaść – powie­działa. – Miło mi, że panią widzę. Jak się pani czuje?

Nora chwy­ciła mnie za rękę, wbi­ja­jąc mi w dłoń kości­ste palce.

– Jakoś się trzy­mam, prawda?

– Ale z tru­dem. – Wsta­łem, odwró­ci­łem się w stronę Anjali i powtó­rzy­łem pyta­nie Nory nieco bar­dziej szorst­kim tonem. – Ma pani jakieś wia­do­mo­ści?

Inspek­tor wło­żyła ręce głę­boko do kie­szeni czar­nego płasz­cza się­ga­ją­cego do kolan. Stała w lek­kim roz­kroku. W cza­sie naszych roz­mów dowie­dzia­łem się, że jest sin­gielką, nie ma dzieci i w ciągu ostat­nich dwóch lat spę­dziła na urlo­pie zale­d­wie tydzień. Nie skar­żyła się. Uwiel­biała swoją pracę i była w niej dobra. Stała w sypialni Nory z pisto­le­tem na bio­drze i wyda­wało się, że jest w swoim żywiole. Ema­no­wała z niej pew­ność sie­bie. Miała impo­nu­jące umie­jęt­no­ści i intu­icję. Jed­nak tym razem w niczym jej to nie pomoże.

– Otrzy­ma­li­śmy wyniki badań labo­ra­to­ryj­nych skra­dzio­nej fur­go­netki. – Na twa­rzy Anjali poja­wił się prze­pra­sza­jący wyraz. Już dawno spo­strze­głem, że nie potrafi ukry­wać uczuć, i mia­łem nadzieję, że ni­gdy nie gra w pokera. Mimo to jej słowa wzbu­dziły moją cie­ka­wość. I, szcze­rze mówiąc, zanie­po­ko­iły mnie.

– Coś zna­leź­li­ście? – spy­ta­łem, usi­łu­jąc nie wstrzy­my­wać odde­chu w ocze­ki­wa­niu na odpo­wiedź.

Pokrę­ciła głową

– Nie­stety, nic pomoc­nego.

– Nic? – ode­zwa­łem się. Moc­niej zabiło mi serce. – W całej fur­go­netce? Jak to moż­liwe?

– Została spa­lona, więc wie­dzie­li­śmy, że bada­nia okażą się trudne – odparła. – Nie­stety ogień znisz­czył wszyst­kie ślady DNA. Nie zna­leź­li­śmy odci­sków pal­ców ani stóp dają­cych się ziden­ty­fi­ko­wać. Żad­nego włosa ani włókna. – Tak głę­boko wbi­jała ręce w kie­sze­nie, że zasta­na­wia­łem się, czy stra­ciła pew­ność sie­bie, czy szuka magicz­nej drogi ucieczki. – Przy­kro mi to mówić, ale bada­nia labo­ra­to­ryjne zakoń­czyły się fia­skiem. Przej­rze­li­śmy też wszyst­kie nagra­nia z moni­to­ringu.

– Cią­gle nie ma żad­nych świad­ków? – szep­nęła Nora.

– Nie – odparła Anjali. – Ludzie, któ­rzy porwali Michelle, znali się na rze­czy.

– Byli zawo­dow­cami – wtrą­ciła Diane. Inspek­tor przy­tak­nęła.

– Ma pani nadzieję, że Michelle wyj­dzie z tego żywa? – spy­tała drżą­cym gło­sem Nora.

Anjali zro­biła krok do przodu. Mil­czała przez chwilę.

– Na początku obie­ca­łam, że nie będę pań­stwa okła­my­wać – rze­kła w końcu. – To, że pory­wacz nie ode­brał okupu, może ozna­czać wiele rze­czy. Mógł się prze­stra­szyć…

– Zgo­dziła się pani, że to zawo­dowcy – zauwa­ży­łem.

– Tak, ale mogły się poja­wić pro­blemy logi­styczne…

– Logi­styczne?! – rzu­ci­łem. – Michelle to nie jakaś cho­lerna paczka z Ama­zona. Wie­dzieli, że tam jeste­ście, to jasne. Wie­dzieli, że poli­cja obser­wuje to miej­sce. – Anjali otwo­rzyła usta, lecz nie dałem jej dojść do słowa. – List z żąda­niem okupu wyraź­nie zabra­niał zawia­da­miać poli­cję, ale pani nale­gała. Powie­działa pani, że nad wszyst­kim panu­je­cie, wie­cie, co robi­cie.

– Lucas, pro­szę! – prze­rwała Diane. – Wszy­scy sto­imy po tej samej stro­nie.

– Może. – Zaci­sną­łem usta, odzy­sku­jąc pano­wa­nie nad sobą. – Ale jeśli… A jeśli ją skrzyw­dzili, bo nie speł­ni­łem ich żądań? Gdy­bym to zro­bił, mogłaby już tu być.

Anjali unio­sła dłoń.

– Nie możemy…

– Minęło trzy­dzie­ści jeden dni od porwa­nia Michelle. Trzy­dzie­ści jeden. – Wszy­scy sły­szeli nara­sta­jące napię­cie w moim gło­sie. Przy­po­mi­nało wzbie­ra­jącą falę tsu­nami. – I dwa­dzie­ścia osiem dni od nie­uda­nego prze­ka­za­nia okupu, czego nikt nie potrafi wytłu­ma­czyć.

– Rozu­miem, co pan czuje – rze­kła Anjali.

– Naprawdę? Czy porwano miłość pani życia?

– Nie, Lucas, ale przy­rze­kam, że…

– Że zro­bi­cie wszystko, co w waszej mocy? – Zaśmia­łem się gorzko. – Powta­rzała to pani tyle razy, że stra­ci­łem już rachubę. A tym­cza­sem jest coraz mniej czasu. Dla Michelle i dla… – Uszczyp­ną­łem się w grzbiet nosa, ale było już za późno. Wszy­scy wie­dzieli, kogo mam na myśli. Wes­tchną­łem i pokrę­ci­łem głową. – Nie odpo­wie­działa pani na pyta­nie Nory. Jaką ma pani nadzieję, że moja żona wróci do domu żywa? I pro­szę tym razem nie opo­wia­dać non­sen­sów o logi­styce.

Anjali spu­ściła wzrok i prze­chy­liła głowę na bok. Przy­go­to­wy­wa­łem się na odpo­wiedź, która musiała paść.

– Bio­rąc pod uwagę to, że pory­wa­cze nie komu­ni­kują się z nami od czte­rech tygo­dni i nie wysu­wają żad­nych żądań, cóż… w tej sytu­acji trudno być opty­mi­stą.

Nora wydała lekki okrzyk i opa­dła na poduszki, a Diane mocno wykrę­ciła ręce, aż myśla­łem, że je sobie poła­mie. Mru­gną­łem trzy razy i zaci­sną­łem zęby, roz­wa­ża­jąc słowa inspek­tor.

– Nie możemy tra­cić nadziei. – Anjali po kolei popa­trzyła każ­demu z nas w oczy. – Tak, wiem, że mówi­łam to już wcze­śniej, ale odna­le­zie­nie Michelle to dla mnie prio­ry­tet. Popro­si­łam, by przy­dzie­lono mi tę sprawę. Wal­czy­łam o nią. I mają pań­stwo moje słowo, że będę wal­czyć dalej.

– Dzię­kuję, Anjali, jeste­śmy pani bar­dzo wdzięczni. – W gło­sie Nory brzmiało ogromne roz­cza­ro­wa­nie. – Czy może nam pani powie­dzieć coś jesz­cze?

– Nie. – Inspek­tor lekko pokrę­ciła głową. – Żałuję, że nie mam lep­szych wia­do­mo­ści.

Nora unio­sła pod­bró­dek, z pozoru nie­wzru­szona. Teściowa była ser­deczną kobietą, ale nie lubiła publicz­nie oka­zy­wać emo­cji. Jedyny wyją­tek sta­no­wił dzień, gdy poślu­bi­łem Michelle. Wszy­scy się wtedy popła­kali, rów­nież ja, choć urzą­dzi­łem to przed­sta­wie­nie z innych powo­dów.

– Diane, mogła­byś odpro­wa­dzić inspek­tor Dubal? – rze­kła cicho Nora. – Chcia­ła­bym poroz­ma­wiać z Luca­sem w cztery oczy.

Diane się zawa­hała, ale kiedy Anjali się poże­gnała i usły­sze­li­śmy ich kroki na scho­dach, Nora spoj­rzała na mnie z deter­mi­na­cją. Wska­zała fotel obok łóżka i odcze­kała, aż usiądę.

– Zawsze byłeś ide­al­nym zię­ciem – powie­działa w końcu.

Zro­bi­łem scep­tyczną minę i poru­szy­łem w fotelu.

– Och, nie sądzę…

– Tak, byłeś. Nie wiesz o tym, bo nie jesteś rodzi­cem, ale kiedy ma się dzieci, czło­wiek zawsze się mar­twi, że nie podej­mo­wał wła­ści­wych decy­zji. Że był za łagodny albo za surowy, że dawał dzie­ciom za dużo albo za mało swo­body.

– A one się skarżą nie­za­leż­nie od naszego postę­po­wa­nia?

– Wła­śnie. Sta­ramy się kie­ro­wać nimi naj­le­piej, jak potra­fimy, a potem prze­ży­wamy ich nie­po­wo­dze­nia jak wła­sne – umil­kła, łapiąc oddech. – Ale kiedy wzię­li­ście ślub, wie­dzia­łam, że osią­gnę­łam coś dobrego. Michelle wybrała dobrego męż­czy­znę. Nie mogła doko­nać lep­szego wyboru.

– Jak możesz to mówić? – Wbi­łem wzrok w pod­łogę. – Gdy­bym nie wyje­chał do Anglii w tygo­dniu, kiedy ją porwano, gdy­bym został w Sta­nach albo nie dał poli­cji listu z żąda­niem okupu, może…

– Nie obwi­niaj się – prze­rwała zaska­ku­jąco suro­wym tonem. – Nie mar­nuj czasu i ener­gii na wyrzuty sumie­nia, kiedy cię potrze­buję, żebyś dopin­go­wał poli­cję. – Wzięła mnie za rękę. – Lucas, musisz zro­bić wszystko, by Michelle wró­ciła do domu.

– Oczy­wi­ście, że tak.

– Wszystko, co będzie konieczne. Jeśli potrze­bu­jesz pie­nię­dzy…

– Nie, jakoś sobie radzę – Zgar­bi­łem się i wymam­ro­ta­łem: – Przy­naj­mniej pod wzglę­dem finan­so­wym.

Pochy­liła się lekko w moją stronę.

– Muszę cię pro­sić o coś jesz­cze.

– Tak?

– Miej oko na Tra­visa, kiedy was opusz­czę. Będzie cię potrze­bo­wał bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek.

– Może korzy­stać z pokoju gościn­nego, jak długo chce albo potrze­buje.

– Jestem ci głę­boko wdzięczna. Wierz mi, wiem, jak uciąż­liwy może być mój syn. Znowu zaczął brać nar­ko­tyki, co mnie mar­twi, i chcę, żebyś się nim zajął. Wyślij go z powro­tem na tera­pię. Pomóż mu wyzdro­wieć. Już raz mu się udało, a teraz liczę na cie­bie. Będziesz miał dostęp do nie­zbęd­nych fun­du­szy…

– Noro, nie potrze­buję pie­nię­dzy…

– Ty nie, ale Tra­vis będzie potrze­bo­wał – umil­kła. – Mogę mu powie­dzieć, że jeśli nie podej­mie tera­pii, prze­każę więk­szą część przy­pa­da­ją­cego na niego spadku orga­ni­za­cjom cha­ry­ta­tyw­nym wal­czą­cym z uza­leż­nie­niami.

Wyba­łu­szy­łem oczy.

– Naprawdę?

– Nie wszystko, ale dużą część. Jakiś czas temu roz­ma­wia­łam o tym w sekre­cie z Michelle, zanim… – Zaci­snęła usta i zamru­gała. Ja też zamru­ga­łem. Żona o niczym mi nie wspo­mniała. – Tak czy ina­czej, nie sądzę, że prze­każę mu w spadku gotówkę. Jego ostat­nie zacho­wa­nia wska­zują, że może bły­ska­wicz­nie roz­trwo­nić ją na nar­ko­tyki. – Zamknęła oczy. Nagły przy­pływ ener­gii zaczął się koń­czyć. Cze­ka­łem, aż poczuje się na tyle lepiej, by kon­ty­nu­ować. – Zasta­na­wia­łam się, czy nie wyzna­czyć cie­bie i Michelle na admi­ni­stra­to­rów fun­du­szu powier­ni­czego zarzą­dza­ją­cego pie­niędzmi nale­żą­cymi do Tra­visa. Nie chcę, żeby decy­zje podej­mo­wała ano­ni­mowa osoba, jeśli nie będzie potra­fił sam o nie zadbać; tego rodzaju rze­czy powinny pozo­stać w rodzi­nie. Kiedy Michelle wróci do domu, musi­cie mu pomóc. Czy mogę liczyć, że to dla mnie zro­bisz?

– Przy­rze­kam – odpo­wie­dzia­łem. Wiro­wało mi w gło­wie. – Zro­bię to, co będzie naj­lep­sze, masz moje słowo.

Oparła się na podusz­kach i wes­tchnęła.

– Dzię­kuję ci, dzię­kuję. Wie­dzia­łam, że mogę ci zaufać.

– Zawsze. Tra­vis cię dzi­siaj odwie­dził?

– Nie.

Jej odpo­wiedź nie była dla mnie zasko­cze­niem. Tra­vis kom­plet­nie ole­wał matkę: gdy się dowie­dział, że ma raka, poja­wiał się punk­tu­al­nie tylko w jed­nym wypadku – kiedy potrze­bo­wał gotówki. Ucie­szy­łem się, że bez mojej pomocy nie będzie w sta­nie dobrać się do jej majątku, nie prze­ko­nałby mnie słod­kimi słów­kami. Rola admi­ni­stra­tora fun­du­szu powier­ni­czego bar­dzo mi odpo­wia­dała; przed kil­koma mie­sią­cami pod­su­ną­łem ten pomysł Norze, suge­ru­jąc, co mogłaby zro­bić, gdyby Tra­vis znowu zaczął ćpać. Nie wspo­mnia­łem jed­nak o daro­wiź­nie na cele cha­ry­ta­tywne i ten pomysł bar­dzo mi się nie podo­bał.

Przez jakiś czas roz­ma­wia­łem z Norą i Diane na banalne tematy, po czym wysze­dłem z domu. Zamkną­łem trzy­me­trowe drzwi wyko­nane na spe­cjalne zamó­wie­nie, nie po raz pierw­szy zasta­na­wia­jąc się, czy ich roz­miar nie ma coś wspól­nego z kom­plek­sami Gide­ona.

Chłodne, rześ­kie listo­pa­dowe powie­trze zapo­wia­dało kolejną długą zimę. Miejmy nadzieję, że moją ostat­nią na Wschod­nim Wybrzeżu. Jeśli za rok zapra­gnę zoba­czyć śnieg albo lód, sam wybiorę odpo­wied­nie miej­sce, znacz­nie cie­kaw­sze. Aspen, Cha­mo­nix, Ver­bier, Whi­stler. Do licha, odwie­dzę naj­lep­sze ośrodki nar­ciar­skie na każdą literę alfa­betu!

Myśla­łem z eufo­rią o nie­zbyt dale­kiej przy­szło­ści, uśmie­cha­łem się coraz sze­rzej, aż wresz­cie gło­śno się zaśmia­łem. Waka­cje w wybra­nych kuror­tach nie były fan­ta­zją, spe­ku­la­cją ani poboż­nymi życze­niami, tylko pew­no­ścią. Wkrótce będę mógł wyda­wać pie­nią­dze żony, na co tylko zechcę. Zro­bi­łem, co zro­bi­łem, i wie­dzia­łem, że Michelle ni­gdy nie wróci do domu.

Rozdział 3

3

Z pew­nym wysił­kiem usi­ło­wa­łem nie iść ener­gicz­nym kro­kiem do samo­chodu, nowiut­kiego mer­ce­desa klasy C coupé, który Michelle poda­ro­wała mi na ostat­nie uro­dziny. Nie była to okrą­gła rocz­nica i zapro­te­sto­wa­łem – oświad­czy­łem, że jestem zado­wo­lony z uży­wa­nego audi kupio­nego przed kilku laty po przy­jeź­dzie do Sta­nów. Powie­dzia­łem, że nowe auto jest zbyt eks­tra­wa­ganc­kie, a cena skan­da­liczna, ale Michelle odrzu­ciła głowę do tyłu i wybuch­nęła śmie­chem.

– Fun­du­sze powier­ni­cze służą wła­śnie do zaspo­ka­ja­nia eks­tra­wa­ganc­kich, skan­da­licz­nych zachcia­nek, kocha­nie! – Zde­cy­do­wa­nym ruchem wci­snęła mi do ręki klu­czyki. Z wysił­kiem usi­ło­wa­łem nie myśleć o kolej­nej ogrom­nej sumie zni­ka­ją­cej z jej rachunku ban­ko­wego, choć wie­dzia­łem, że to jeden z jej naj­tań­szych zaku­pów. W tym momen­cie naro­dził się mój wielki plan. Roz­po­częło się odli­cza­nie.

– Muszę ci przy­po­mnieć – cią­gnęła prze­ko­nu­ją­cym tonem, który rzu­cał więk­szość jej opo­nen­tów na kolana – że ni­gdy nie należy zaglą­dać daro­wa­nemu koniowi w zęby, a zwłasz­cza strze­lać mu w głowę. Cóż, nie byłam ostat­nio naj­ła­twiej­sza we współ­ży­ciu. Mam nadzieję, że w ten spo­sób się zre­ha­bi­li­tuję, a poza tym mam jesz­cze inne plany…

Objęła mnie za szyję i na jej ustach w kształ­cie serca poja­wił się chy­try uśmie­szek. Wie­dzia­łem, że ten rodzaj uści­sku zapro­wa­dzi nas do sypialni, na kanapę albo pod­łogę w kuchni. Poca­ło­wa­łem ją moc­niej, nie tylko z powodu obiet­nicy seksu, który zawsze był fan­ta­styczny. Nie chcia­łem mimo woli powie­dzieć, że ostat­nio jest jak wrzód na dupie, ponie­waż była nim od dnia, gdy się pozna­li­śmy.

Ale mer­ce­des… Do licha, cóż za wspa­niała maszyna! Kiedy drzwi się zamknęły z cięż­kim meta­licz­nym szczęk­nię­ciem i moje wspo­mnie­nia z dnia uro­dzin pozo­stały na zewnątrz, gdzie roz­wiał je wiatr, roz­ko­szo­wa­łem się samot­no­ścią w cichym, mecha­nicz­nym koko­nie. Przez chwilę sie­dzia­łem na pod­jeź­dzie domu Nory, po czym zapa­li­łem sil­nik i się­gną­łem do schowka na ręka­wiczki po paczkę marl­boro, którą tam scho­wa­łem.

Michelle nie­na­wi­dziła pale­nia, dym przy­pra­wiał ją o mdło­ści i ni­gdy się nie dowie­działa, że papie­rosy to jedna z moich sekret­nych przy­jem­no­ści. Pali­łem rzadko i dobrze potra­fi­łem ukryć różne rze­czy – dzieje swo­jego życia, praw­dziwe myśli, emo­cje, nawyki. Żona nie wie­działa o mnie mnó­stwa rze­czy.

Kiedy prze­je­cha­łem przez bramę posia­dło­ści War­dów, wyko­naną z kutego żelaza, znowu z zado­wo­le­niem zacią­gną­łem się dymem. Uśmiech­ną­łem się na myśl, że ni­gdy wię­cej nie będę musiał nosić ręka­wi­czek, by ukryć zapach papie­ro­sów, ani słu­chać pry­cha­nia Michelle, gdy mija­li­śmy na ulicy kogoś, kto wyszedł zapa­lić. Obra­cała za takimi ludźmi głowę nie­mal o sto osiem­dzie­siąt stopni i twier­dziła, że rzuca na nich zły urok; można było się dzi­wić, że nie zamie­niają się w kamień.

Posłu­chaj­cie. Nie czu­łem nie­na­wi­ści do Michelle – powi­nie­nem to jasno powie­dzieć już na początku. Jak mogłem jej nie­na­wi­dzić, skoro dawała mi wszystko, czego pra­gną­łem? Kiedy byłem chłop­cem, ojciec zawsze mawiał: „Nie­na­wiść to mocne słowo, synu”. Spo­tka­łem w życiu mnó­stwo ludzi, któ­rzy budzili we mnie znacz­nie bar­dziej nega­tywne uczu­cia niż Michelle, i to o wiele szyb­ciej. Nie, nie nie­na­wi­dzi­łem jej, lecz z pew­no­ścią nie darzy­łem sym­pa­tią. Szcze­rze mówiąc, cho­ler­nie mnie iry­to­wała.

Założę się, że wasi part­ne­rzy też was iry­tują. Czy zamier­za­cie uda­wać, że w naj­mrocz­niej­szych chwi­lach życia, w głębi duszy, po kolej­nej pie­kiel­nej awan­tu­rze wywo­ła­nej bez­pod­stawną zazdro­ścią, pre­ten­sjami na temat podziału obo­wiąz­ków domo­wych, sta­nem finan­sów rodzin­nych albo dwu­znacz­nymi kom­ple­men­tami teściów, ni­gdy nie wyobra­ża­li­ście sobie, że wasza druga połowa znika?

Świet­nie, może nie marzy­cie o pokro­je­niu śpią­cej żony japoń­skim nożem san­toku, ale jeśli snu­je­cie takie fan­ta­zje, kim jestem, by to oce­niać? A może wyobra­ża­cie sobie rze­czy, nad któ­rymi nie macie kon­troli? Nagły atak serca w super­mar­ke­cie, runię­cie twa­rzą w mro­żony gro­szek? Albo samo­chód wpa­da­jący w poślizg i roz­trza­sku­jący się o stu­letni dąb? Może macie bar­dziej komik­sową wyobraź­nię – fan­ta­zju­je­cie o pia­ni­nie albo kowa­dle spa­da­ją­cym z nieba? Wszyst­kie te sce­na­riu­sze wydają się tra­giczne, ale po sto­sow­nym okre­sie żałoby mogli­by­ście robić to, co chce­cie. Nie musie­li­by­ście zno­sić niczy­ich iry­tu­ją­cych zacho­wań. Zaci­skać zębów, obser­wu­jąc dzi­waczne przy­zwy­cza­je­nia żony. Unik­nę­li­by­ście dener­wu­ją­cego postę­po­wa­nia sądo­wego, ogrom­nych wydat­ków na adwo­ka­tów i dłu­gich spo­rów, kto weź­mie kota.

Ni­gdy nie przy­szło wam to do głowy? Ani razu? Cóż, tak wła­śnie myśla­łem.

Michelle była kura­torką w gale­rii sztuki w dziel­nicy Black Bay w Bosto­nie. Wyjąt­kowo pre­ten­sjo­nal­nego przy­bytku, gdzie orga­ni­zo­wano ele­ganc­kie wer­ni­saże. Goście cmo­kali się w policzki, wycho­dzili bar­dziej głodni niż w chwili przy­by­cia, bo kanapki ser­wo­wano mikro­sko­pijne, popi­jali dro­giego szam­pana i zasta­na­wiali się, co ostat­nia gwiazda sztuki współ­cze­snej chciała powie­dzieć za pomocą swo­ich abs­trak­cyj­nych dzieł. Zwy­kle uwa­ża­łem, że prze­kaz brzmi: „Daj­cie mi waszą forsę”, a egzal­to­wani goście ocho­czo speł­niali prośbę. Prze­chwa­lali się, ile wydali na sztukę nowo­cze­sną i jak wzro­sła war­tość ich kolek­cji w ciągu ostat­niego roku. Współ­za­wod­ni­czyli ze sobą dla sportu.

Ja dzia­ła­łem w innej branży. Byłem zatrud­niony w fir­mie zaj­mu­ją­cej się rekru­ta­cją infor­ma­ty­ków. Mniej efek­towna praca, lecz także intratna, zwłasz­cza gdy weź­mie się pod uwagę krótki czas spę­dzany w biu­rze. Rów­nie pre­sti­żowa, choć kon­ku­ren­cja była dzie­sięć razy ostrzej­sza, co zna­czyło, że zawsze muszę być gotowy do walki na śmierć i życie.

Pra­co­wa­łem w tej branży od lat. Per­so­nel czę­sto się zmie­niał, bo wielu ludzi nie radziło sobie z rywa­li­za­cją, ter­mi­nami, fru­stra­cją wywo­łaną współ­pracą z nie­so­lid­nymi kan­dy­da­tami i nie­słow­nymi sze­fami zespo­łów rekru­ta­cyj­nych. A ja? Czu­łem się w tym śro­do­wi­sku jak ryba w wodzie. Nie­ustan­nie się zmie­niało, sta­wało się coraz bar­dziej wyma­ga­jące. Ni­gdy nie było nudy. W odróż­nie­niu od kole­gów, któ­rych poko­na­łem, nie inte­re­so­wała mnie sta­bi­li­za­cja życiowa i drobne korzy­ści zwią­zane z pracą. Pra­gną­łem odno­sić suk­cesy, zatrium­fo­wać nad dawną toż­sa­mo­ścią i byłem naprawdę świetny.

Michelle ni­gdy nie rozu­miała, dla­czego uwiel­biam tę pracę.

Kiedy pozna­łem swoją przy­szłą żonę, pla­no­wa­łem, że będziemy mał­żeń­stwem tro­chę dłu­żej, przy­naj­mniej kilka lat. Miała mnó­stwo pie­nię­dzy i lubiła je wyda­wać, co było jej zaletą, choć rów­nież wadą. Na początku nie­ustanne otrzy­my­wa­nie kosz­tow­nych pre­zen­tów wyda­wało się zabawne, lecz dener­wo­wał mnie brak kon­troli nad finan­sami i roz­rzut­ność Michelle. Po wpro­wa­dze­niu się do nowego domu dwa razy zmie­nia­li­śmy kanapy, choć oba kom­plety były rów­nie dobre. Ich kształty i szary odcień pra­wie się nie róż­niły, ale według żony pierw­szy zestaw źle wyglą­dał. Były też nowe samo­chody, biżu­te­ria, kosz­towne wypady do restau­ra­cji i – wielki Boże! – buty. Ile par iden­tycz­nych szpi­lek mogła potrze­bo­wać Michelle?! Była nor­malną kobietą, a nie sto­nogą, i nie nosiła ich jed­no­cze­śnie.

Przy­znaję, że oże­ni­łem się z nią dla pie­nię­dzy. Począt­kowo pla­no­wa­łem dość szybki roz­wód, ale nie wcho­dziło to w rachubę, ponie­waż kilku gor­li­wych dorad­ców namó­wiło ją do pod­pi­sa­nia ze mną pie­kiel­nie szcze­gó­ło­wej inter­cyzy mał­żeń­skiej, któ­rej ni­gdy nie mógł­bym pod­wa­żyć. Musia­łem ponow­nie prze­my­śleć swoją stra­te­gię, sta­ran­nie się zasta­no­wić przed wyko­na­niem następ­nego ruchu. Gdy­bym tego nie zro­bił, mogłoby zostać zbyt mało pie­nię­dzy, by zawra­cać sobie nimi głowę.

Przez jakiś czas odwle­ka­łem reali­za­cję planu, zasta­na­wia­jąc się, czy naprawdę będę w sta­nie tego doko­nać. Przy­cho­dziło mi do głowy, że mógł­bym ukraść część pie­nię­dzy Michelle i znik­nąć, ale nie chcia­łem do końca życia oglą­dać się z lękiem za sie­bie. Pra­gną­łem być wolny i bogaty, a nie ukry­wać się w jakiejś dziu­rze, drżąc ze stra­chu, że dopad­nie mnie poli­cja. Moja decy­zja nie była nagła. Bar­dzo długo roz­wa­ża­łem mnó­stwo sce­na­riu­szy, jeden dziw­niej­szy od dru­giego. Zamie­rza­łem zmi­ni­ma­li­zo­wać zagro­że­nia. Potem zaata­ko­wała pan­de­mia, co skło­niło mnie do przej­ścia do dzia­ła­nia.

Michelle i ja pra­co­wa­li­śmy w róż­nych dziel­ni­cach mia­sta i nie widy­wa­li­śmy się całymi dniami, więc kiedy wpro­wa­dzono lock­down i prze­szli­śmy na pracę zdalną, wyda­wało się, że jeste­śmy szczę­ścia­rzami. Nie gro­ziło nam zwol­nie­nie, mie­li­śmy gabi­nety w domu, nasz burz­liwy romans stał się legendą w nie­wiel­kim kręgu naszych przy­ja­ciół, pra­wie wyłącz­nie zna­jo­mych Michelle. Byli­śmy ide­alną parą; wszy­scy wie­dzieli, że w domu rzą­dzi żona, ale pozwala mi wie­rzyć, że jest odwrot­nie. Tak przy­naj­mniej im się wyda­wało.

Pan­de­mia spra­wiła, że moja cier­pli­wość zaczęła się bły­ska­wicz­nie wyczer­py­wać. Szcze­rze mówiąc, jeśli ktoś spę­dza dłu­gie mie­siące uwię­ziony w domu z osobą, któ­rej nie kocha, lecz udaje, że kocha, zaczyna wyobra­żać sobie naj­dziw­niej­sze rze­czy, a nawet sły­szeć mar­sze żałobne grane na jej pogrze­bie.

Michelle nie miała jesz­cze pogrzebu. Przede wszyst­kim nie było ciała, które można by pocho­wać, i cią­gle mie­li­śmy „nadzieję”, że wróci (celowo umiesz­czam to słowo w cudzy­sło­wie). Nawia­sem mówiąc, pogrzeb jest cho­ler­nie kosz­towny. Kiedy zosta­nie ofi­cjal­nie uznana za zmarłą, będę musiał to zro­bić. Praw­do­po­dob­nie zamó­wię drogą, pustą trumnę, by cere­mo­nia wyglą­dała nor­mal­nie, i zor­ga­ni­zuję pre­ten­sjo­nalną stypę z udzia­łem pre­ten­sjo­nal­nych kole­gów z gale­rii. Wszystko na pokaz, ale nie­stety nie mógł­bym użyć sym­bo­licz­nego pojem­nika z folii alu­mi­nio­wej i tanich kwia­tów ze sta­cji ben­zy­no­wej. Zro­bił­bym to, gdy­bym uwa­żał, że mi się upie­cze.

Skoń­czy­łem papie­rosa i wyrzu­ci­łem nie­do­pa­łek przez okno. Wje­cha­łem w ślepą uliczkę i dotar­łem do domu na jej końcu, pre­zentu ślub­nego od Gide­ona i Nory. Nie był to pre­zent dla mnie, bo nie sta­łem się wła­ści­cie­lem nie­ru­cho­mo­ści. Michelle chciała być bli­sko rodzi­ców, a poza tym zawsze pra­gnęła miesz­kać w Chelm­swood, na zie­lo­nym pod­miej­skim osie­dlu.

Moja żona ni­gdy nie prze­pa­dała za eks­pe­ry­men­tami, może z wyjąt­kiem sypialni. Zwy­kle spę­dza­li­śmy jedno- lub dwu­ty­go­dniowe waka­cje w pię­cio­gwiazd­ko­wym hotelu na Kara­ibach, gdzie wyle­gi­wała się na leżaku, opa­lała i pstry­kała pal­cami na kel­ne­rów. Ja upra­wia­łem sporty. Nie była osobą spon­ta­niczną, poszu­ku­jącą, więc prych­nęła, gdy usły­szała moją pro­po­zy­cję wyprawy z ple­ca­kami do Azji i Austra­lii. Myślała, że żar­tuję.

– Z ple­ca­kami?! – spy­tała z unie­sio­nymi brwiami. – Po co, do licha?! Chcesz powie­dzieć, że masz ochotę noco­wać w zaplu­skwio­nych hoste­lach?! Potworne. Dla­czego mnie od razu nie zabi­jesz?

Och, gdy­bym tylko mógł…

Fan­ta­zju­jąc na temat wycie­czek, które kie­dyś odbędę, zapar­ko­wa­łem na pod­jeź­dzie zamiast w garażu na trzy samo­chody. Michelle byłaby nie­za­do­wo­lona. Uro­dzi­li­śmy się w tym samym cza­sie, więc jesz­cze nie­dawno była nasto­latką, a jed­nak wyda­wała się wie­rzyć, że miej­scowa mło­dzież, gdyby miała tylko oka­zję, w naj­lep­szym wypadku pory­so­wa­łaby samo­chód, a w naj­gor­szym go ukra­dła i w ciągu nocy sprze­dała na czę­ści. Pojazd miał ultra­no­wo­cze­sne zabez­pie­cze­nia przed kra­dzieżą i sys­tem loka­li­za­cyjny, miesz­ka­li­śmy na zamknię­tym osie­dlu, gdzie dzia­łała straż sąsiedzka – raz w mie­siącu jej człon­ko­wie spo­ty­kali się na plotki przy kok­taj­lach. Nie dys­ku­to­wa­li­śmy o prze­stęp­czo­ści, ponie­waż nie było o czym roz­ma­wiać. Mło­dzi ludzie z Chelm­swood nie potrze­bo­wali zdo­by­wać gotówki, krad­nąc samo­chody. Więk­szość już przed uro­dze­niem figu­ro­wała na listach ocze­ku­ją­cych do szkół Ivy League, na litość boską!

Ni­gdy nie roz­ma­wia­łem o tym z Michelle, ale gdy­bym poje­chał swoim mer­ce­de­sem do dziel­nicy w Man­che­ste­rze, gdzie kie­dyś miesz­ka­łem, ktoś odkrę­ciłby mi koła, zanim zdą­żył­bym się zatrzy­mać. Aby udo­wod­nić sobie, że miesz­kam w lep­szej oko­licy, zosta­wi­łem samo­chód nie­za­mknięty i skie­ro­wa­łem do fron­to­wych drzwi. W ostat­nim cza­sie tro­chę za bar­dzo kusi­łem los. Lepiej nie zacho­wy­wać się jak aro­gancki sukin­syn. Nie teraz, gdy mam na gło­wie mnó­stwo pro­ble­mów.

Rozdział 4

4

Posze­dłem ścieżką w stronę naszego domu, kolo­nial­nej willi o dwóch kon­dy­gna­cjach, z czte­rema sypial­niami i czte­rema łazien­kami. Od początku był bar­dziej niż zado­wa­la­jący, ale Michelle odre­mon­to­wała go i prze­bu­do­wała za moją mil­czącą zgodą. Oto­cze­nie rów­nież prze­szło magiczną prze­mianę – żona oświad­czyła: „Pierw­sze wra­że­nie jest bar­dzo ważne, kocha­nie”. Malow­ni­cza ścieżka z fachowo przy­cię­tymi klo­nami pal­mo­wymi po obu stro­nach była zale­d­wie wstę­pem do cudów znaj­du­ją­cych się w środku. Śliczna willa, jeśli ktoś lubi takie rze­czy. Bar­dzo mi się to podo­bało, zwłasz­cza myśl, za ile wysta­wię dom na sprze­daż. Każdy dolar wydany na remont trafi z powro­tem do mojej kie­szeni, powięk­szony o dwa­dzie­ścia pięć pro­cent. Zawsze potra­fi­łem wyczuć dobre inwe­sty­cje – dom… żona.

Mia­łem nadzieję, że nie zastanę Tra­visa. Od frontu nie paliło się świa­tło, a przed domem nie stało jego bmw, lecz to nic nie zna­czyło. Mógł sprze­dać samo­chód, prze­grać go, zało­żyw­szy się z kimś, albo ude­rzyć w fur­go­netkę z taco. Każda z tych rze­czy już się zda­rzyła.

Powie­dzia­łem Norze, że jej syn może u mnie miesz­kać, ile chce, ale nie była to prawda. Będzie musiał się wypro­wa­dzić po śmierci matki. Mogę zno­sić Tra­visa tylko do chwili, gdy znajdę miej­sce, by ukryć jego ciało. Żar­tuję, choć nie byłby to pierw­szy raz, gdy się kogoś pozby­łem. Jed­nak obie­ca­łem, że zała­twię mu odwyk; gdyby coś mu się przy­tra­fiło, znisz­czy­łoby to moją nie­ska­zi­telną repu­ta­cję. Wróci do nałogu, sam o to zadbam, ale na razie powi­nie­nem go prze­ko­nać do pod­ję­cia tera­pii; mówi­łem prawdę, obie­cu­jąc Norze, że zro­bię wszystko, co w mojej mocy. Aby odnieść korzyść.

Dla­czego nie, do licha? Nie mia­łem wobec Tra­visa żad­nych zobo­wią­zań.

Był inte­li­gentny, ale kosz­mar­nie leniwy, a poza tym zupeł­nie nie można było na nim pole­gać. Skoń­czył dwa­dzie­ścia dzie­więć lat; podob­nie jak Michelle wycho­wał się w uprzy­wi­le­jo­wa­nym śro­do­wi­sku, lecz nie zdo­łał tego sen­sow­nie wyko­rzy­stać. Noco­wał w pokoju gościn­nym w moim domu; przy­cho­dził i odcho­dził, kiedy chciał. Grzecz­nie uda­wa­łem uczyn­nego szwa­gra, choć tak naprawdę mia­łem ochotę udu­sić go brud­nymi skar­pet­kami, które wszę­dzie roz­rzu­cał. Nie raczył po sobie sprzą­tać ani umyć kubka, bo zawsze robił to za niego słu­żący. Nie zdzi­wił­bym się, gdyby pod­trzy­my­wał mu fiuta w cza­sie sika­nia.

Otwo­rzy­łem drzwi, lecz dzięki Bogu nie było śladu Tra­visa. Nie poczu­łem rów­nież kwa­śnego odoru jego płynu po gole­niu, któ­rego szcze­gól­nie nie zno­si­łem, choć nie miał podob­nie odstra­sza­ją­cego wpływu na kobiety. Rzu­cił się na mnie kudłaty pies wiel­ko­ści cie­laka. Szcze­kał i mer­dał ogo­nem.

– Co się dzieje, Roger? – spy­ta­łem. Pochy­li­łem się i pogła­ska­łem jego ogromny łeb.

Usiadł na pod­ło­dze i wycią­gnął przed­nią łapę. Wyda­wało się, że się uśmie­cha; wysta­wił język, a póź­niej prze­wró­cił się na grzbiet, pro­sząc o pogła­ska­nie po brzu­chu. Przy­kuc­ną­łem i speł­ni­łem jego prośbę, nazwa­łem go bied­nym palan­tem, a on poli­zał mnie po rękach.

Roger był kun­dlem. Zawsze powta­rza­łem, że nie­któ­rzy jego przod­ko­wie to wil­cza­rze, ponie­waż miał długą, zmierz­wioną sierść, ale jego gene­alo­gia musiała być dużo bar­dziej skom­pli­ko­wana. Zauwa­ży­łem go krę­cą­cego się wokół domu na tydzień przed znik­nię­ciem Michelle; stał na końcu ogrodu, za któ­rym zaczy­nał się wąwóz. Wyglą­dał, jakby potrze­bo­wał kąpieli, ucze­sa­nia i solid­nego posiłku. Kiedy Michelle zauwa­żyła, że idę w stronę tyl­nych drzwi z tale­rzem wegań­skiego bekonu w ręku, nie była zachwy­cona.

– Nie waż się tego robić. Jeśli go nakar­misz, będzie się tu krę­cił. Zgło­szę, że przy­błą­kał się bez­pań­ski pies.

– Zała­twią go, Michelle – mruk­ną­łem.

– Słu­cham?

– Uśpią go, kocha­nie.

Wzru­szyła ramio­nami i cmok­nęła, po czym przy­gła­dziła jasne włosy opa­da­jące na ramiona. Co rano pie­lę­gno­wała swo­jego boba co naj­mniej pół godziny, pro­stu­jąc każde pasmo. Jej włosy były z natury falu­jące, co mi się podo­bało, lecz ona tego nie zno­siła. Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że zawsze odzna­czała się olśnie­wa­jącą urodą. Kla­syczna pięk­ność. Kiedy doro­sła, znik­nęły wszel­kie ślady dzie­cię­cej nie­zgrab­no­ści, fałdki tłusz­czu. Widzia­łem foto­gra­fie.

– Euta­na­zja to naj­lep­sza rzecz, jaka może go spo­tkać – powie­działa. Wzięła komórkę, pode­szła i poca­ło­wała mnie lekko w poli­czek. – Bądźmy poważni, kto chciałby wziąć takiego kun­dla?

Wyj­rza­łem przez okno. Pies sie­dział naprze­ciwko mnie, prze­krzy­wia­jąc łeb. Wyraz jego pyska przy­po­mi­nał moją wła­sną twarz, kiedy przy­pad­kiem zer­k­ną­łem w lustro w okre­sie doj­rze­wa­nia. Wyglą­dał jak nie­udacz­nik, ktoś, kogo wszy­scy uwa­żają za prze­gra­nego, nie doce­niają, kto zawsze czuje się gor­szy, pogar­dzany, nie­pewny. Ja już tak nie wyglą­da­łem.

– Nie odbie­rają tele­fonu – rze­kła Michelle i wrzu­ciła komórkę do torebki. – Wycho­dzę, ale to zwie­rzę może mieć wście­kli­znę, więc zgłoś, że przy­błą­kał się pies, dobrze? Jeśli to zro­bisz, pój­dziemy dziś wie­czo­rem wcze­śnie do łóżka…

Tym razem jej poca­łu­nek był długi, suge­stywny. Namiętny. Nie­dawno dała mi w pre­zen­cie nowy samo­chód i powie­działa, żebym nie zaglą­dał daro­wa­nemu koniowi w zęby. Nie, nie zgło­si­łem poja­wie­nia się bez­pań­skiego psa, a póź­niej ją okła­ma­łem.

Nie widzia­łem Rogera do końca tygo­dnia, lecz kilka dni po znik­nię­ciu Michelle i moim powro­cie z Anglii znowu się poja­wił. Było to nie­zwy­kłe, pra­wie jakby wyczuł, że Michelle już nie ma, że groźba uśpie­nia zni­kła. Sprytna bestia.

W ciągu paru tygo­dni dopro­wa­dzi­łem go do porządku. Wizyta u psiego fry­zjera, u wete­ry­na­rza, kilka szcze­pień i odro­ba­cze­nie. Był oka­zem zdro­wia i lep­szym towa­rzy­szem niż więk­szość zna­nych mi ludzi. Rów­nież bar­dziej lojal­nym; kiedy ogar­niało mnie lek­kie poczu­cie winy z powodu tego, co zro­bi­łem, albo tęsk­ni­łem za żoną w wiel­kim, pustym domu, w któ­rym spę­dza­łem samot­nie czas, przy­po­mi­na­łem sobie, że Michelle chciała go uśmier­cić.

– Masz ochotę na spa­cer? – spy­ta­łem, cie­sząc się, że wygrał.

Pod­sko­czył z gło­śnym szczek­nię­ciem, nim zdą­ży­łem chwy­cić smycz. Po chwili wyszli­śmy z domu. Ulica była pusta; więk­szość sąsia­dów spę­dzała wie­czór w gro­nie rodzin­nym. Ele­ganc­kie samo­chody stały na pod­jaz­dach; nikt nie miał pro­ble­mów z zaufa­niem, jakie prze­śla­do­wały Michelle. Na wypie­lę­gno­wane krzewy i traw­niki padał zło­ci­sty blask świa­teł w poko­jach.

Zoba­czy­łem kilka domów dalej naszą roz­no­si­cielkę gazet, dziew­czynę o imie­niu Katie, która zawsze nosiła żółtą odbla­skową czapkę. Cią­gnęła czer­wono-zie­lony wózek. Zwol­ni­łem, by się z nią nie spo­tkać, bo nie byłem w nastroju do roz­mowy.

Wie­dzia­łem, że Katie ma dwa­na­ście lat i że od dwóch lat, nie­za­leż­nie od pogody, roz­wozi dar­mową lokalną gazetę wraz z pli­kami ulo­tek. Jej rodzice nie odzie­dzi­czyli for­tuny jak wielu miesz­kań­ców naszej ulicy, ale ją zdo­byli dzięki przed­się­bior­czo­ści: zało­żyli sieć barów ze świe­żymi sokami, którą sprze­dali za kilka milio­nów dola­rów tuż przed wybu­chem pan­de­mii.

Na jed­nym ze świą­tecz­nych przy­jęć pod­słu­cha­łem, jak mówią, że są tra­dy­cjo­na­li­stami, więc kazali Katie oszczę­dzać na stu­dia w collegeʼu, by uzy­skała dyplom, nie mając do spła­ce­nia kre­dy­tów stu­denc­kich. Posta­no­wiła wcze­śnie pod­jąć pracę. Michelle uwa­żała, że jej rodzice sto­sują dra­koń­skie metody wycho­waw­cze, i żar­to­wała, że nale­ża­łoby zawia­do­mić służby zaj­mu­jące się ochroną dzieci, do czego z pew­no­ścią byłaby zdolna. Mimo to podej­ście rodzi­ców Katie wyda­wało mi się sen­sowne. W wieku Katie ja rów­nież zara­bia­łem pie­nią­dze, chyba znacz­nie więk­sze – wła­my­wa­łem się do kom­pu­te­rów nauczy­cieli, wykra­da­łem testy i sprze­da­wa­łem po pięć fun­tów od sztuki. Świetny biz­nes i ni­gdy nie został­bym zła­pany, ale oka­za­łem się za sprytny i umie­ści­łem testy na ano­ni­mo­wej stro­nie inter­ne­to­wej, którą stwo­rzy­łem w kilka godzin, zamiast sprze­da­wać je klien­tom z ręki do ręki. Był to mój pierw­szy krok w stronę życia oszu­sta, zawo­do­wego prze­stępcy. Nie posze­dłem na stu­dia, ale zawsze mia­łem w sobie ducha przed­się­bior­czo­ści, nie­ważne, jak go wyko­rzy­sty­wa­łem.

Sze­dłem ulicą, pozwa­la­jąc Roge­rowi się wysi­kać i obwą­chi­wać latar­nie, gdy miał na to ochotę. Podej­rze­wa­łem, że ktoś może mnie obser­wo­wać zza firanki, więc kiedy dotar­li­śmy do maleń­kiego placu zabaw na rogu, z żółtą zjeż­dżal­nią i mode­lem statku pirac­kiego, usia­dłem na ławce, zwie­si­łem głowę i zakry­łem oczy dłońmi. Gdyby kto­kol­wiek na mnie patrzył, pomy­ślałby, że pła­czę i usi­łuję się opa­no­wać. W trak­cie prze­słu­cha­nia na poli­cji nie­wąt­pli­wie zeznałby, że wyda­wa­łem się wytrą­cony z rów­no­wagi, wymi­ze­ro­wany i zroz­pa­czony – jak zawsze od zagi­nię­cia Michelle.

Bez wąt­pie­nia była to moja naj­więk­sza życiowa rola. Wszy­scy uwa­żali, że zakoń­czy­łem karierę aktor­ską, kiedy w wieku dzie­się­ciu lat zagra­łem osiołka w jaseł­kach w szkole pod­sta­wo­wej, a póź­niej zepchną­łem Ste­viego Prit­charda ze sceny, gdy ten gów­niarz pięć razy ude­rzył mnie w plecy pla­sti­ko­wym mie­czem. Bójka zakoń­czyła się kolej­nym zawie­sze­niem w pra­wach ucznia i stała się punk­tem zwrot­nym w moim życiu. Nikt nie widział, co zro­bił Ste­vie, a kiedy dwie­ście pięć­dzie­siąt razy pisa­łem zda­nie: „Nie będę popy­chał kole­gów”, co kazał mi zro­bić ojciec, zro­zu­mia­łem, że potrze­buję spryt­niej­szych, dys­kret­niej­szych spo­so­bów radze­nia sobie z przy­szłymi pro­ble­mami.

Sie­dząc na skwerku, wie­dzia­łem, że moja obecna rola jest bar­dziej skom­pli­ko­wana niż kiwa­nie głową, porykiwa­nie i popy­cha­nie Ste­viego. Musia­łem pozo­stać wzo­rem zroz­pa­czo­nego męża, któ­rego żonę upro­wa­dzono i który ma do sie­bie pre­ten­sje, że nie był w sta­nie jej ochro­nić. Mąż zagi­nio­nej żony zawsze jest głów­nym podej­rza­nym – nie bez powodu, co potwier­dzają sta­ty­styki. Mój przy­pa­dek paso­wał do sta­ty­styk, choć nikt oprócz mnie nie wie­dział, co się stało z Michelle. Chcia­łem, żeby tak zostało.

Rozdział 5

5

Nie jestem głup­cem. Wiem, że inspek­tor Anjali Dubal i jej kole­dzy uznali mnie za jed­nego z podej­rza­nych; praw­do­po­dob­nie dalej tak mnie trak­tują. Dokład­nie spraw­dzili moją bio­gra­fię i finanse, uda­jąc, że stoją po mojej stro­nie. Nie mam nic prze­ciwko temu: wiem, na czym polega gra. Przez ostat­nie dzie­sięć lat stwo­rzy­łem sie­bie na nowo i zatar­łem za sobą ślady, co ozna­cza, że mogli zna­leźć tylko to, na co im pozwo­li­łem. Nie­dawno zdmuch­ną­łem na tor­cie uro­dzi­no­wym trzy­dzie­ści dwie świeczki; góruję nad nimi inte­lek­tu­al­nie i nie jestem naiw­nia­kiem.

Czy ich zda­niem mia­łem motyw, by zabić Michelle? Wszy­scy mówili, że byli­śmy ide­alną parą. Ni­gdy się nie kłó­ci­li­śmy, rzadko mie­li­śmy roz­bieżne poglądy, ni­gdy jej nie zdra­dza­łem. Z pozoru byli­śmy wspa­nia­łym mał­żeń­stwem. A pie­nią­dze? Michelle była znacz­nie bogat­sza ode mnie, więc oczy­wi­ście mia­łem motyw, jeden z naj­sil­niej­szych, jakie ist­nieją. Środki? Tak. A oka­zję?

W nocy, kiedy Michelle zagi­nęła, byłem w Anglii z wizytą u ojca. Opu­ści­łem Stany i zadba­łem, by mogło to potwier­dzić mnó­stwo świad­ków; poza tym dys­po­no­wa­łem doku­men­tami podróży. Dosko­nałe alibi jed­nak nie wystar­czyło, by prze­ko­nać poli­cję, że nie macza­łem pal­ców w porwa­niu żony. Prze­szu­kali dom i samo­chody, spraw­dzili lap­top, iPhoneʼy i iPady, które chęt­nie im prze­ka­za­łem, lecz niczego nie zna­leźli. Ani jed­nej rysy w fasa­dzie naszego ide­al­nego mał­żeń­stwa. Nie zaan­ga­żo­wa­łem adwo­kata, bo nie było potrzeby. Wyglą­dał­bym jak czło­wiek mający coś na sumie­niu, a poza tym nie mia­łem ochoty napy­chać komuś kabzy pie­niędzmi Michelle.

Zapro­po­no­wa­łem, że pod­dam się bada­niu wario­gra­ficz­nemu, by skre­ślili mnie z listy podej­rza­nych i sku­pili uwagę na poszu­ki­wa­niu praw­dzi­wego sprawcy. Zda­łem test śpie­wa­jąco, akro­ba­tycz­nie balan­su­jąc na gra­nicy kłam­stwa i prawdy. Wario­grafy nie­trudno oszu­kać, pod warun­kiem że ktoś wie, co robi.

Moje zezna­nia i zacho­wa­nie świet­nie do sie­bie paso­wały; poświę­ci­łem wiele mie­sięcy na pla­no­wa­nie i ćwi­cze­nia. Nawet lata. Poli­cjanci szu­kają nie­ty­po­wych zacho­wań, odstępstw od normy, lecz w moim przy­padku niczego nie zna­leźli. Pro­wa­dzi­łem spo­kojne, ure­gu­lo­wane życie; wyda­wa­łem się wzo­rem przy­zwo­ito­ści. Mia­łem świetne rela­cje z Norą i wspie­ra­łem Tra­visa. Liczyły się rów­nież drobne szcze­góły i gesty, które sta­ran­nie pla­no­wa­łem w ciągu trzech i pół roku mał­żeń­stwa z Michelle. Krótko mówiąc, gli­nia­rze nie mieli do czego się przy­cze­pić.

Czy mnie podej­rze­wali? Gwa­ran­tuję w stu pro­cen­tach, że zna­la­złem się na pierw­szym miej­scu listy podej­rza­nych. Czy pozo­sta­łem nume­rem jeden? W żad­nym wypadku.

– Chodź – zwró­ci­łem się do Rogera i wsta­łem, doszedł­szy do wnio­sku, że tego wie­czoru nie muszę wię­cej odgry­wać spek­ta­klu dla ludzi, któ­rzy mogą mnie obser­wo­wać. – Mar­zną mi jaja. Wra­camy do domu.

Szczek­nął, co uzna­łem za zgodę. Idąc ulicą, rozej­rza­łem się, by spraw­dzić, czy Katie już sobie poszła. Była dobrą dziew­czyną, ale nie mia­łem zamiaru dać się spro­wo­ko­wać do kupie­nia kolej­nych sze­ściu opa­ko­wań cia­ste­czek marki Thin Mint i Lemon-Up. Szybko zja­dłem poprzed­nią par­tię i zmu­si­łem się do prze­bie­gnię­cia kilku dodat­ko­wych kilo­me­trów, by spa­lić nad­miar kalo­rii.

Po powro­cie, sto­jąc na progu domu, który wkrótce miał się stać moją wła­sno­ścią, pod­nio­słem plik papie­rów pozo­sta­wio­nych przez Katie. Michelle rzadko czy­tała gazetki rekla­mowe i ni­gdy nie brała do ręki ulo­tek. Nie inte­re­so­wały ją wyprze­daże. Jeśli pra­gnęła coś kupić, po pro­stu szła do sklepu; nie cze­kała tydzień dłu­żej, by zapła­cić znacz­nie niż­szą cenę. Kie­dyś powie­dzia­łem, że mogłaby ofia­ro­wać na cele cha­ry­ta­tywne pie­nią­dze zaosz­czę­dzone dzięki kupo­nom raba­to­wym. Ani przez chwilę nie przy­pusz­cza­łem, że się zgo­dzi. Spoj­rzała na mnie takim wzro­kiem, jak­bym zapro­po­no­wał, by nasma­ro­wała się mio­dem, a póź­niej prze­szła przez las, w któ­rym gra­sują niedź­wie­dzie. Zamru­gała i odpo­wie­działa ze śmie­chem:

– Mogę po pro­stu wypi­sać czek. Nie mam czasu ani ener­gii na uga­nia­nie się za oka­zjami. W życiu są waż­niej­sze rze­czy.

Gro­te­skowa roz­rzut­ność żony prze­stała już mieć zna­cze­nie, ale kiedy wsze­dłem do domu i powie­si­łem płaszcz w gar­de­ro­bie, znów poczu­łem iry­ta­cję z tego powodu. Przez wiele lat pra­co­wi­cie wyci­na­łem z gazet kupony raba­towe i zawsze szu­ka­łem oka­zji do tań­szych zaku­pów. Był to jedyny spo­sób, żeby­śmy mieli z ojcem dość jedze­nia i znowu nie wylą­do­wali na ulicy. Opa­no­wa­łem tę umie­jęt­ność już jako dziecko, podob­nie jak wśli­zgi­wa­nie się do barów dla doro­słych, gdy nie skoń­czy­łem jesz­cze osiem­na­stu lat, albo pod­kra­da­nie paczek papie­ro­sów dla ojca, choć zawsze i tak sam je wypa­la­łem.

Cią­gle przy­po­mi­na­łem sobie wietrzną Wigi­lię, kiedy mia­łem jede­na­ście lat i w końcu prze­pro­wa­dzi­li­śmy się do miesz­ka­nia komu­nal­nego na jed­nym z naj­bar­dziej szem­ra­nych osie­dli Man­che­steru. W domu czuć było zasta­rzały zapach sma­że­niny i psich szczyn. Sądząc po głę­bo­ko­ści zadra­pań na lami­no­wa­nej pod­ło­dze maleń­kiego, obskur­nego holu, poprzedni loka­to­rzy musieli hodo­wać lwa.

Pra­cow­nica socjalna wci­snęła ojcu do ręki klu­cze i szybko się ulot­niła, nie­wąt­pli­wie pra­gnąc spę­dzić święta z rodziną i opy­chać się indy­kiem, pie­czo­nymi ziem­nia­kami i wigi­lij­nym pud­din­giem. Pobie­głem do skle­piku na rogu po dwa opa­ko­wa­nia bły­ska­wicz­nego maka­ronu; zja­dłem go z ojcem, sie­dząc na pod­ło­dze nowej kuchni. Na ścia­nach wisiały roz­kle­ko­tane szafki z drzwicz­kami w czarno-białą sza­chow­nicę. Nie­które drzwiczki były prze­krzy­wione pod tak dziw­nymi kątami, że zasta­na­wia­łem się, czy nie spadną i nie zmiaż­dżą mi pal­ców u nóg; pod­wi­ną­łem stopy pod tyłek i zasta­na­wia­łem się, czy mamy śru­bo­kręt.

Reszta miesz­ka­nia była w podob­nym sta­nie. Ściany pokry­wał grzyb, któ­rego wykwity przy­po­mi­nały abs­trak­cyjną kom­po­zy­cję (ojciec oświad­czył, że grzyb można usu­nąć wybie­la­czem). Nie mogli­śmy otwo­rzyć okien, bo fra­mugi zama­lo­wano, ale czu­li­śmy się bez­piecz­nie i po raz pierw­szy od lat mia­łem wła­sny pokój. Każ­dego wie­czoru krzy­żo­wa­łem palce, by tak już zostało. Nie chcia­łem spać w samo­cho­dzie ojca albo na czy­jejś kana­pie, trzy­mać rze­czy w dwóch tor­bach z Tesco. Mia­łem nadzieję, że ni­gdy wię­cej nie usły­szę uwag kole­gów, któ­rzy zaty­kali nosy i skar­żyli się, że nie myłem się od tygo­dnia. Kiedy pierw­szej nocy leża­łem w nowym łóżku, nie marzy­łem o sto­sach pre­zen­tów, które dostanę naza­jutrz rano. Chcia­łem wresz­cie prze­stać się zakra­dać pod prysz­nice w szkole, a póź­niej kła­mać, że byłem na base­nie, na co ni­gdy nie było mnie stać.

Dzień po prze­pro­wadzce ukra­dłem małą pla­sti­kową cho­inkę sprzed drzwi jed­nego z sąsia­dów i okła­ma­łem ojca, że zna­la­złem ją w kon­te­ne­rze na śmieci. W cza­sie świąt nie zdą­ży­li­śmy porząd­nie posprzą­tać miesz­ka­nia; zro­bi­li­śmy to dopiero po następ­nej wie­czor­nej eska­pa­dzie ojca do pubu, gdy stra­cił kon­trolę nad pęche­rzem na dywa­niku w łazience. Wpa­dłem we wście­kłość, bo dywa­nik nada­wał się do wyrzu­ce­nia. Zaklą­łem, gdy jeden z tan­det­nych samo­przy­lep­nych kafel­ków, które kupi­łem, przy­kleił się do miski klo­ze­to­wej. Były to cięż­kie czasy, ale zahar­to­wały mnie jak stal. W tym okre­sie już nie kra­dłem w skle­pach, lecz zawsze wrzu­ca­łem kilka dola­rów do puszek na datki na dzieci, sto­ją­cych w skle­pach na rogach ulic. Chcia­łem odpo­ku­to­wać w ten spo­sób swoje dawne liczne prze­stęp­stwa. I nie­dawne brzyd­kie postępki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki