Nie zadzieraj - Anna Banakiewicz - ebook
NOWOŚĆ

Nie zadzieraj ebook

Anna Banakiewicz

0,0

Opis

Gdy Pamięć płata figle, a trauma z dzieciństwa nie pozwala normalnie żyć, pozostaje przepracować przeszłość ze specjalistą, by mieć pewność, przy jest się zdolnym do morderstwa w akcie zemsty na sprawcy przemocy seksualnej. Czy Ewie uda sie jeszcze żyć normalnie, być szczęśliwą i pewną siebie po przeżytym w dzieciństwie koszmarze? Jak terapia zmieni jej przyszłość? 

"Nie zadzieraj" to powieść łącząca kryminał, triller i romans. 

Trzydziestoparoletnia Ewa, na co dzień wesoła i otoczona gronem przyjaciół, w zaciszu domowym walczy z depresją i lękiem spowodowanymi traumatycznymi przeżyciami w dzieciństwie. Ofiara molestowania oraz gwałtu przez mężczyzn z najbliższego otoczenia, zaszczuta zachowaniem społeczności jej małej miejscowości, z pokorą przyjęła narzucone obowiązki, wychodząc za mąż za oprawcę i wychowując dziecko, owoc gwałtu. Zniewolona i upokorzona, na skraju sił, dręczona koszmarami i poczuciem winy, odkryła w sobie drugą, ciemniejszą stronę charakteru. Granice poświęcenia i opanowania zostały przekroczone. Dotąd ciepła, dobra i ufna Ewa zapragnęła ukarać winnych. Koszmary nocne i dziwne migawki w pamięci sugerowały popełnienie morderstwa, ale...czy to możliwe? I... Gdzie jest granica każdego z nas? Może psychoterapia, której się podjęła, pomoże i odpowie na te pytania?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 192

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Anna Banakiewicz 2024

Realizacja projektu:

Agencja wydawnicza Od Słowa do Słowa, www.odslowado.pl

Projekt okładki:

Izabela Starosta

Redakcja:

Sylwia Chojecka

Korekta:

Patryk Białczak

Skład i łamanie:

Tomasz Chojecki

W projekcie okładki wykorzystano grafiki z freepik.com

ISBN ePub: 978-83-971918-3-9

ISBN Mobi: 978-83-971918-4-6

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, fonograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

ROZDZIAŁ 1

A jednak tu jestem… choć miałam pewność, że nie dam rady. Całe lata bezsenności, koszmarów nocnych i lęków na jawie… Chyba przerosło mnie to wszystko. Wspomnienia… trauma… poczucie winy… wyrzuty sumienia? Nie, raczej totalny dół, brak nadziei, a żyć muszę… jakoś… bo na odebranie sobie życia jestem za słaba. Drugi raz już nie mam na to odwagi i sił.

Pokój otulony lekkim półmrokiem sprawiał wrażenie przytulnego i bezpiecznego, ale też wyzwalał dziwny lęk przed tym, że kiedy wyrzucę z siebie to, co mam do powiedzenia, nic już nie będzie takie jak przedtem i ściany tego pomieszczenia będą znały całą prawdę o mnie.

W rogach stały lampy w kolorze dębu. Z pięknymi starodawnymi beżowymi abażurami dawały ciepłe i miłe światło. Rozejrzałam się dookoła siebie. Ściany od sufitu do podłogi zapełnione były regałami z książkami.

„Kto to wszystko przeczytał?” – przemknęło mi przez myśl. „A może to tylko tak dla szpanu? Że niby taka mądra i wszystkowiedząca?”

Na podłodze, równie pięknej i drewnianej, leżał dywan rodem z Indii albo innej Persji. Okej, powiedzmy, że w miarę gustowny, na środku stolik, także dębowy, a naprzeciwko siebie stały dwa fotele, jakby wykradzione z jakiegoś pałacu.

„Okej, kazali usiąść i zaczekać, więc tak też uczynię”.

Rozsiadłam się, a właściwie wpadłam w fotel, po czym po krótkiej szamotaninie z meblem udało mi się usadowić wygodnie.

*

„Co ja tu robię? Przecież, bądźmy szczerzy, i tak nie uwierzy, że jestem niewinna. Że po tym wszystkim, co przeżyłam, nie sposób nie popaść w obłęd i chęć wymordowania całego gatunku męskiego. Nikt nie uwierzy… Nikt… I właściwie od czego zacząć, jak zapyta, z czym przyszłam albo jak może mi pomóc. Przecież mnie nie można pomóc. Nie można cofnąć czasu ani zacząć wszystkiego od początku. Trzydziestu lat horroru nie da się wymazać ani naprawić. Właściwie po co przyszłam? To chyba ostatnia deska ratunku, by przepracować swoje życie i dalej wegetować, bo życiem bym tego nie nazwała. Męczę się od wielu lat i nie daję już zwyczajnie rady znosić każdego kolejnego dnia, bo wiem, że…”

*

– Dzień dobry, pani Ewo. Dziękuję, że zechciała pani chwilkę na mnie zaczekać. Przepraszam, zatrzymała mnie pilna sprawa.

Zerwałam się na równe nogi, wyrwana z natłoku myśli, i stanęłam przed szczupłą blondynką, być może nieco starszą ode mnie, a może nie. Zlustrowałam ją od stóp do głów, jakby chcąc się upewnić, że wydukam tej kobiecie choćby słowo o sobie, nie wspomnę o całej reszcie. Z ulgą przyznałam w myślach, że jej wygląd wzbudza moje zaufanie. Pierwszy krok za mną. Głos też miała miły i ciepły, a okulary delikatnie uwydatniające bardzo ciemne, jakby południowe oczy dodawały jej uroku i mądrości

– Dzień dobry. Ewa… Miło mi. – Podałam dłoń w geście przywitania. Nazwisko nie przeszło mi przez gardło. Jeszcze jej nie ufałam, nie wiem, czy mogłam.

– Magdalena Stecka, miło mi również. Proszę usiąść sobie wygodnie. Zdaje się, że wystraszyłam panią, wchodząc do gabinetu dość nagle. Przepraszam, nie chciałam.

Usiadłam. Od nowa musiałam chwilę powalczyć z fotelem, ale teraz poszło mi to znacznie sprawniej. Stecka też usiadła, zupełnie swobodnie i pewnie, ale ona miała tę czynność wypracowaną zapewne przez lata.

„Że też nie można było postawić zwykłych krzeseł albo jakiejś kanapy, która nie pożerałaby w czeluści swej ofiary, ktokolwiek tu bywa”.

– Cieszę się, pani Ewo, że wreszcie udało się pani tutaj dotrzeć. – Uśmiechnęła się. – Parę razy rezygnowała pani z wizyt, przekładała terminy. No ale wreszcie się udało. Jak mogę pani pomóc?

„No… i masz, zaczęło się. Co mam powiedzieć? Jak zacząć?”

Spuściłam głowę. Ręce zaplecione na brzuchu zaczęły zataczać koła i trząść się bezwiednie. Parę razy nabrałam powietrza, wierząc, że już wydam z siebie pierwsze zdanie, ale wszystkie słowa przychodzące do głowy grzęzły w wysuszonym gardle.

Trwało to dłuższą chwilę. Miałam wrażenie, że wieczność. Zerknęłam na Stecką, pewnie zniecierpliwioną, ale ona ze stoickim spokojem, obracając w palcach pióro Parkera, czekała, aż będę gotowa. Spojrzałam przez okno zajmujące niemalże całą ścianę za jej fotelem. Zrobiło mi się trochę lżej. Myśli teleportowały się do momentu, od którego wszystko się zaczęło.

– Ja… nie jestem… morderczynią. Nie jestem! Ale nie umiem już dłużej tak żyć… Nie umiem!

Teraz już trzęsłam się calutka jak osika. Do oczu napłynęły łzy. Czułam, jak ciśnienie w mojej głowie sięga zenitu. Zaraz wybuchnie. „Padnę tu i koniec. Boże… jak bym tego chciała! Zdechnąć i nie męczyć się dłużej!”

Spojrzałam na Stecką. Zamarła. Patrzyła na mnie jak posąg. Trudno się dziwić. Pewnie też bym tak zareagowała. Po jakichś trzydziestu sekundach zrobiła skonsternowaną minę połączoną z wyrazem paniki i wydusiła:

– Słu… słucham? Przepraszam, pani Ewo, ale chyba nie dosłyszałam. Albo źle usłyszałam. Czy może pani powtórzyć? – Mina przeistoczyła się w mocno wymuszony uśmiech z gatunku przepraszających.

Znów cisza i jedno spojrzenie w oczy. Odetchnęłam ciężko.

– Chyba kogoś zabiłam, pani Magdo. I to dwa razy. Chyba dwa, bo nie pamiętam. Znaczy… dwie osoby, niech pani nie myśli, że aż tak źle ze mną, że uważam, że można jedną osobę zabić dwa razy. – Krzywo uśmiechnęłam się jak idiotka. – Nie daję już rady z tym żyć. Nie mam też odwagi skończyć ze sobą. Raz chciałam. Nawet prawie to zrobiłam. Ale uratowali mnie. Tego też nie potrafię dobrze. Jak większości rzeczy w moim życiu. To kara. Klątwa rzucona na mnie. Tylko nie wiem przez kogo ani za co. Pani nie ma pojęcia, jak się męczę, żyjąc. To moje życie to najwyższa kara, jaką mogłam dostać od Boga. Bo tak sobie wymyśliłam… że to Bóg mnie pokarał, albo Los… zależy od tego, w którym momencie o tym myślę. Kiedy wydaje mi się, że wierzę, sądzę, że to Bóg. A kiedy jest już tak źle, że nie mam poczucia istnienia kogokolwiek poza ludźmi na ziemi, zostaje tylko Los. Bezosobowy ateista z chorym poczuciem humoru, skoro śmieje się ze mnie i rzuca pod nogi kłodę za kłodą. Teraz znów jestem na tym etapie. Czuję, jakbym wpadła do studni, z której nie ma wyjścia, a z góry patrzy na mnie Los i śmieje się do rozpuku, że wierzyłam, iż kiedykolwiek stamtąd wyjdę i zacznę normalnie żyć.

Przerwałam. I tak te parę zdań wydało mi się lawiną słów. Musiałam wreszcie wyrzucić z siebie ten cały ciężar przeżyć, jaki nosiłam od trzydziestu lat, bo każdy kolejny rok był kolejnym worem cierpienia i udręki. Dusiłam się. Brakowało mi sił. Chęci już też. Wiele dni spędziłam, marząc, by ktoś wreszcie mnie dobił, zakończył cierpienie. Ale tak jak każde z moich marzeń również to pozostało niezrealizowane. Więc… nie mając wyjścia, podnosiłam się z łóżka i ciągnąc nogę za nogą, wegetowałam przez każdy kolejny dzień. Dziś, mając trzydzieści sześć lat, już nie miałam skąd brać sił. Wiedziałam, że jeśli nikt mi nie pomoże, nie zdejmie ze mnie tej tony cierpienia i bólu, umrę. Po prostu. Jak wszystko, co się kiedyś kończy, przestaje działać i istnieć.

Spojrzałam w stronę okna i znów się zamyśliłam. Trwałam tak w bezruchu dłuższą chwilę, a Stecka obserwowała mnie zza okularów z miną wydającą się okazywać współczucie.

– Pani Ewo – rzekła po chwili, nie wytrzymując już chyba napięcia. – Dziękuję, że przyszła pani z tym do mnie i tym samym obdarzyła mnie zaufaniem. Pomogę się pani uporać ze wszystkim, z czym tak ciężko jest pani żyć. Powoli… mamy czas. Tyle, ile pani potrzebuje… Spokojnie.

– Nawet nie wiem, od czego zacząć… Mam w głowie chaos. Niektóre sytuacje wydarzyły się bardzo dawno temu, nie pamiętam ich dokładnie. Albo nie chciałam pamiętać, a teraz już nie umiem do nich wrócić. Próbowałam przez te wszystkie lata zapomnieć, żyć na nowo, bez wspomnień, traumy… ale ONI wracali do mnie w snach… I wciąż wracają… Od nowa i od nowa! Budzę się cała zlana potem, z paniką, że to się dzieje naprawdę. Mam zaciśnięte pięści i całe ciało, a serce próbuje wyskoczyć gardłem. I tak co jakiś czas. Raz częściej, raz rzadziej, ale wraca… wszystko. Ich twarze, dotyk, słowa… te uśmiechy… pełne politowania, które kiedyś wydawały mi się miłosne, dobre… Przecież dzieci są ufne, prawda? Chyba że ja od zawsze byłam wyjątkowo głupia i naiwna? Dużo o tym myślałam, ale nie znalazłam odpowiedzi.

W czasie gdy to mówiłam, za oknem jakby pociemniało i gabinet nabrał mrocznej atmosfery. Półmrok i światło dobiegające jedynie ze stojących lamp dały mi poczucie, być może złudne, że moja wizyta się przeciągnęła, a Stecka w swej wspaniałomyślności nie chciała mi przerywać, kiedy już udało mi się wydobyć z gardła parę zdań. No ale przecież wizyta powinna trwać godzinę, mimo wszystko. Poczułam wyrzuty sumienia, że zabrałam jej tyle czasu.

„Jak zwykle, wyrzuty sumienia! O wszystko, o wszystkich i z każdego powodu! Ciągle, ale to ciągle, całe życie czuję się winna. Teraz już wiem, że to kwestia wychowania przez rodziców na grzeczną dziewczynkę, żeby tak się zachowywać, aby nikomu nie było przykro, żeby ten ktoś był zadowolony. Żeby się nie obraził, gdy nie podzielę jego zdania. No i żeby nie przyjmować pomocy. Trzeba radzić sobie samemu, bo w przeciwnym razie trzeba się będzie odwdzięczyć (przecież nikt oprócz mnie nie robi nic bezinteresownie)”.

Wstałam, a raczej zerwałam się z fotela jak oparzona.

– Przepraszam panią bardzo, zasiedziałam się. Mój czas dawno minął, a ja tu… Już wychodzę. Jeszcze raz przepraszam. – Ruszyłam szybkim krokiem w stronę drzwi, nie czekając na odpowiedź.

– Pani Ewo! Chwileczkę! Proszę zaczekać! – Usłyszałam, chwytając już za klamkę.

Odwróciłam się niepewnie. Byłam przerażona. Tym, co już powiedziałam, i tym, co powinnam powiedzieć, ale sił brak i odwagi również. Bałam się, że popłyną pytania, na które należałoby odpowiedzieć, skoro zdecydowałam się na spotkanie… leczenie, terapię… Te słowa nie przechodziły mi przez gardło. Chyba byłam bardzo blada albo wyglądałam dziwnie, bo Stecka podbiegła do mnie i chwyciła pod ramię, jakbym zaraz miała osunąć się na podłogę.

– Pani Ewo, spokojnie. Proszę usiąść, przyniosę pani szklankę wody. Widzę, że nie czuje się pani najlepiej.

– Ale… pacjenci…

– Zaczekają, proszę się tym nie przejmować. Proszę zostać jeszcze chwilkę. Uspokoić się, dojść do siebie. Zaraz wracam. – Wyszła, usadziwszy mnie wcześniej w fotelu.

Ponownie zapadłam się w jego toń i nie miałam już tym razem siły się wydostać. Dosłownie po sekundzie była z powrotem ze szklanką wody. Podała mi ją, a ja upiłam parę łyków i odetchnęłam.

– Jeszcze raz bardzo przepraszam. Strasznie trudno mi wracać pamięcią do tego… a co dopiero mówić…

– Tak, wiem, wyobrażam sobie. Ale mamy czas, pani Ewo. Tyle, ile jest w stanie mi pani opowiedzieć, będzie dobrze. Powoli będziemy wracać do trudnych chwil. Razem damy radę. Pomogę pani.

Nastała krótka cisza. Jak błogosławieństwo. Poczułam ogromną ulgę. „Nie muszę, nic nie muszę. Mogę powiedzieć, ile chcę, ile dam radę. To dobrze. Może dam radę jeszcze trochę? Spróbuję”.

– Więc… to było bardzo dawno temu. Nawet nie pamiętam dokładnie, kiedy się zaczęło i jak. Byłam pogodną i rezolutną dziewczynką z czarnymi lokami i szczerym, serdecznym uśmiechem. Często słyszałam, że mam czarne oczy, takie były ciemne i wszyscy się nimi zachwycali. – Uśmiechnęłam się do wspomnień. – Jak przez mgłę pamiętam, że lubiłam się bawić z dzieciakami z podwórka. Spędzałam z nimi każdą wolną chwilę. Często zbyt późno wracałam do domu i dostawałam burę od mamy. Ileż to zabaw i gier wymyśliliśmy wtedy. To był piękny czas. Miałam może siedem lat? Jakoś tak… bo kojarzę, że byłam na wczesnoszkolnym etapie edukacji. Tak… A jego mama była nauczycielką. Gdyby ona wiedziała, co robi jej syn… Mnie… i wielu innym dziewczynkom… – Zamknęłam oczy i spuściłam głowę. Słowa uwięzły mi w gardle, a do oczu napłynęły łzy. – Boże… gdyby ona wiedziała… – Zamilkłam, a cisza aż huczała w uszach… Nie wiem, jak długo to trwało. Mam wrażenie, że wieczność. Ale Stecka cierpliwie czekała. – To była mała wioska, wszyscy się ­znali… Moja mama uczyła w tej samej szkole, znała więc wszystkich, a wszyscy znali nas. Jak miałam powiedzieć? I kto by mi uwierzył? Zwłaszcza że uznawano mnie za dziecko z wybujałą wyobraźnią… Zresztą czułam, że to wszystko moja wina. Moja… Że to ja go w jakiś sposób prowokowałam. A poza tym… byłam pogrążona w chaosie. Nie wiedziałam, czy to coś normalnego, czy nie. Czy to dobre, czy złe.

W tym momencie zamilkłam. Powstała czarna dziura w pamięci. Nic. Nic dalej. Magdalena Stecka wstała, kucnęła przy moim fotelu.

– Widzi pani, pani Ewo? Udało się. To duży krok, najważniejszy. Pierwszy jest zawsze najtrudniejszy. Dziękuję, że zechciała pani spróbować. Dzięki temu się udało i jest to początek drogi ku lepszemu. Damy radę. Widzę, jak się pani męczy. Z tego, co już usłyszałam, domyślam się, jak bardzo trudne miała pani dzieciństwo. I przypuszczam, jakie ma to konsekwencje teraz.

– Ale… ja miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo! Chyba… Tak przynajmniej mi się wydawało! Tylko to…

– Gdyby było szczęśliwe, nie było by tu pani teraz, pani Ewo. Myślę, że na dziś wystarczy. Wrócimy do tego następnym razem.

– Dobrze. – Wstałam i podeszłam do drzwi. – Do widzenia. Dziękuję.

– Do zobaczenia.

Wyszłam z budynku. Wiatr walnął mnie prosto w twarz świeżym powietrzem. Zachwiałam się, więc dla pewności usiadłam na krawężniku. Ten obuch w głowę uwolnił wszystkie emocje, które skrywałam, gdy uzewnętrzniałam się Steckiej. Wybuchłam płaczem, właściwie rykiem, i ukryłam twarz w dłoniach. Rzucało mną całą jak w torsjach. Chciało mi się krzyczeć, ale głos ugrzązł w gardle i nie mogłam go wydobyć. Po dłuższej chwili, już jakby spokojniej, z ulgą wstałam i otrzepałam się cała.

– Ty chuju! Ty sukinsynu. Jak mogłeś tak spieprzyć mi życie. Gnij, skurwielu. Mam nadzieję, że cierpiałeś choć w jednym procencie tak jak ja. Ciebie, drugi gnoju, też mi nie żal. Żadnego z was mi nie żal. Żeby wasze szczątki psy ciągały po polach. Zasłużyliście na to jak nikt inny! – krzyknęłam, po czym ubrałam się w piękny uśmiech pod tytułem „mam cudowny dzień” i skierowałam się w stronę domu.

Po drodze wstąpiłam do paru butików. Dawno nie kupiłam sobie nic nowego, a nic tak nie poprawia humoru kobiecie jak zakup czegoś niepotrzebnego. Niestety, ilekroć próbowałam po prostu wydać pieniądze, w ostatniej chwili powstrzymywała mnie myśl, że to przecież nie ja. Mimo że dziś nie brakowało mi na nic i mogłabym sobie na wszystko pozwolić, wciąż pozostała naleciałość z przeszłości. Oszczędność, przede wszystkim osz-częd-ność. Bo kiedyś los może się odwrócić, może zabraknąć. I co wtedy? Dopadłyby mnie wyrzuty sumienia. Jak zwykle… całe życie. Tak więc z każdego butiku wychodziłam z głupawym uśmiechem i tekstem: „Jeszcze się zastanowię”.

Dotarłam do domu. Natychmiast zrzuciłam buty i padłam na kanapę. Torebka wylądowała gdzieś nieopodal. „Boże… jak dobrze, że jestem już u siebie, w moim gniazdku, azylu. Małe, ciasne, ale własne. To był taki ciężki dzień. Taki ciężki…” Powieki równie ciężko opadły i odpłynęłam.

Łomotanie do drzwi spowodowało, że zerwałam się na równe nogi. No tak, przecież Adam miał wpaść po południu.

„O Boże! Która to godzina?!” Jak oparzona i lekko oślepiona dopadłam do zegarka stojącego na komodzie. Z niedowierzaniem przetarłam oczy. „Matko kochana! Spałam trzy godziny? Już siedemnasta!” Dobijanie się do drzwi nie ustawało, więc podbiegłam do nich.

– Ja pierdolę! Ewka! Żyjesz??!! Pukałem, stukałem chyba z pół godziny! W końcu bez opamiętania zacząłem walić, bo się wystraszyłem, że leżysz tu martwa! Dziewczyno! Zawału przez ciebie kiedyś dostanę! – wrzeszczał tak chwilę, a kiedy dotarło do niego, że tylko słucham i nie zamierzam się kłócić ani nawet odzywać, złapał parę głębszych oddechów, na chwilkę zamilkł, przytulił mnie i powiedział: – Ufff… kamień z serca. Dzień dobry, moja kosmitko. Może jeszcze tym razem przeżyję. I co? Byłaś?

– Tak. Byłam! Dlatego padłam jak nieżywa po powrocie. Byłam wykończona jak nie pamiętam kiedy. Nie chcę tam wracać. Nigdy więcej. To jest za trudne. Nie dam rady.

– Dasz! Musisz! Inaczej zwariujesz, a ja z tobą! Nie mam siły już cię dalej przekonywać, że to nie była twoja wina i czas zacząć wreszcie żyć przyszłością, a nie w kółko przeszłością. Wspieram cię, jak mogę, ale nie jestem specjalistą, na Boga!

Zawsze kiedy był tak blisko, stawałam się bezsilna. Jego jedno spojrzenie, zwłaszcza z tej odległości, i nogi mi się uginały. Patrzyłam wtedy tymi moimi czarnymi ślipiami, jakby od tego, co teraz powie czy zrobi, zależało całe moje życie. On dokładnie o tym wiedział i jestem pewna, że czuł to samo. Oboje też wiedzieliśmy, jak to się kończy za każdym razem. Gdy dzieliła nas niebezpiecznie mała odległość, czyli poniżej metra, wszystko inne przestawało istnieć. Wyłączało się myślenie, mózg przestawał funkcjonować, za to ciśnienie krwi wzrastało pewnie do 220/180 albo i bardziej. Nasze oddechy stawały się coraz szybsze i płytsze. To trwało chwilę, bo po paru sekundach, gdy gapiliśmy się sobie w oczy jak wygłodniałe lwy, instynkt brał górę. Już nie było rozumu, nie było świata.

Dopadliśmy sobie do warg. Jedno zachłannie całowało drugie, przygryzało szaleńczo, spijało każdą kroplę z ust drugiego. Chłonęliśmy zapach… smak… jakby za chwilę miało tego zabraknąć na zawsze. Chwyciłam obiema dłońmi jego twarz, przycisnęłam do siebie najmocniej, jak potrafiłam. Zatopiłam je w jego lekko posrebrzanych włosach i już to doprowadziło mnie do szaleństwa. Z każdą sekundą czułam coraz większy głód. Głód jego pocałunków, dotyku, pieszczot. Aż wszystko bolało nie do zniesienia. Chciałam więcej! Chwyciłam go za pośladki, wbiłam paznokcie i najwyraźniej mój uścisk był dotkliwy, bo mimo jeansowych spodni Adam syknął i zaraz potem jęknął. Pożądał mnie tak samo jak ja jego. Czułam to, przesuwając rękę na przód spodni. Słyszałam cichy i krótki jęk rozkoszy.

W jednej chwili chwycił mój T-shirt i zdarł go ze mnie. Ja zrobiłam to samo. Uwielbiłam, kiedy to robił. Odwrócił mnie tyłem do siebie, za to przodem do lustra. Sprawnym ruchem zdjął mi biustonosz i zobaczyłam w odbiciu jego pełen satysfakcji uśmiech. Lubił na mnie patrzeć, kiedy dłońmi pieścił moje piersi, całował i przygryzał kark i szyję, starając się przedrzeć ustami przez burzę rudych loków. Miałam wrażenie, że nasze ciśnienie sięgało już w tej chwili 500/500. Adam szarpał się z moimi spodniami, przeklinając pod nosem, że mogłabym wreszcie zacząć nosić spódniczki jak kobieta, a nie te „antygwałty”. Mało mnie przy tym nie przewrócił, ale w końcu spodnie i majtki wylądowały gdzieś daleko.

– Oprzyj się o szafkę – szepnął do ucha, a ja posłusznie wykonałam polecenie. Wiedziałam, co za chwilę zrobi, i na samą myśl bezwiednie wydałam z siebie jęk. – Ćśśśśśś… cicho! Sąsiadki usłyszą i będą zazdrościć! – śmiał się zawadiacko.

Ja też mimowolnie się uśmiechnęłam, wyobrażając je sobie podsłuchujące i wzdychające pod drzwiami. Usiłowałam zacisnąć usta. Miał rację, w końcu byliśmy w przedpokoju, praktycznie przy samych drzwiach. Nie przestając mnie pieścić, jedną ręką uwolnił swoją męskość i wszedł we mnie mocno i zdecydowanie. Moje cichutkie jęknięcie wzmogło chyba jeszcze bardziej żądzę Adama, bo zawtórował mi natychmiast, przyspieszył i przywarł do mnie mocniej. Lewą dłonią zasłonił mi usta, bo wiedział, że nie dałabym rady zapanować nad okazywaniem rozkoszy głośnym jękiem czy nawet krzykiem. Prawą chwycił za włosy i oddał się rytmicznemu szaleństwu naszych ciał. To był moment, kiedy oboje zgodnie odlecieliśmy w kosmos.

– Wariatka. – Uśmiechnął się do mojego ucha, wtulony i połączony ze mną spoconym ciałem.

– Normalny się znalazł! – odpowiedziałam jak zawsze, szczęśliwa, kochana, zaspokojona.

– Chodź do łóżka. Poleżymy i pogadamy jak ludzie. Mam jeszcze chwilkę. Niestety nie za długą.

– Czar prysł, mina mi zrzedła. Moje szczęście zawsze trwa tylko chwilę. Było tak całe dorosłe życie i jest do teraz. Posmutniałam i w milczeniu położyłam się na łóżku. Adam okrył mnie kocem i położył się obok.

– Kosmitko moja… – Przywarł do mnie całym ciałem na łyżeczkę. – Przecież wiesz, jak jest. Wiesz, że chciałbym zostać dłużej. Może nawet na zawsze, ale pewnie po tygodniu byś mnie pogoniła – zaśmiał się smutno, próbując mnie rozweselić. – Wiedzieliśmy, na co się piszemy. Od początku. Nie jestem wolny i nie byłem, kiedy… – Zamilkł, bo na jego dłoń spadła moja łza. – Przepraszam. W takich chwilach czuję się jak ostatni sukinsyn.

– Przestań, nie przepraszaj. Przecież oboje mieliśmy świadomość, co robimy. To nie twoja wina, że nie radzę sobie z uczuciami. Zakochałam się, ale to już mój problem. Nie gadajmy już o tym.

Obojgu nie było nam łatwo. Ani teraz, ani wcześniej. Toczyliśmy wojnę z własnymi uczuciami. Bo trzeba być dorosłym i odpowiedzialnym. I jeszcze przy tym starać się nikogo nie krzywdzić. Tylko jak? Nie znaleźliśmy jak dotąd odpowiedzi… od niespełna dwóch lat.

– Opowiesz mi, jak było u psychiatry?

– Chujowo.

– Ha,ha! No to wiem już wszystko – zaśmiał się. Wiedział, że czasem przeklinam, choć nie jestem z natury wulgarna. Wiedział, że kiedy emocje sięgają zenitu, po prostu muszę bluzgać. – Może jednak jakieś szczegóły? Jestem pewien, że to była dobra decyzja i powoli wyzwolisz się z tego koszmaru. Tak będzie. Tylko postaraj się szczerze pracować z tą psychiatrą. Słyszałem, że jest dobrą specjalistką. To jak? Dowiem się czegoś więcej?

– Stecka jest w porządku. Chyba umiem jej zaufać. Nawet zaczęłam coś tam z siebie wyrzucać, ale to było cholernie trudne. A po wyjściu mało się nie porzygałam, żołądek z nerwów wywrócił się do góry nogami.

– Domyślam się. Ale i tak jesteś dzielna, Ewuś. Jestem z ciebie dumny, moja śliczna. – Przytulił mnie mocno i pocałował w ucho. – Jesteś za dobra, za śliczna i za młoda, żeby tak cierpieć. – Kolejny całus, tym razem w nos.

– No dobra, dobra, nie podlizuj się. Kawy chcesz pewnie, co? I że niby u mnie jest najlepsza?! Ściemniaczu ty! – Odwróciłam się i skradłam mu całusa.

Kiedy się uśmiechał, robiły mu się piękne zmarszczki wokół oczu. Na bank dlatego, że często się śmiał. Zwłaszcza kiedy robiłam z siebie idiotkę tylko po to, żeby to zobaczyć. Taką teorię sobie wymyśliłam. Nie tylko zresztą tę. Od dwóch lat żyłam wymyślonymi przez siebie teoriami na nasz temat.

Na początku, kiedy los postawił nas sobie na drodze, teoria mówiła, że odnalazłam wreszcie swoją drugą połówkę. Wszystko się zgadzało. Oprócz tego, że był żonaty. Wiedziałam o tym od początku, ale też nie sądziłam wtedy, że zakocham się jak nastolatka. Szczerze i całym sercem. Znam go od zawsze. Od szkoły podstawowej, od kiedy pamiętam. Przyglądałam mu się, starszemu o kilka lat koledze. Przykuwał moją uwagę swoimi cudnymi oczami, wyglądem, sposobem zachowania. Imponował mi pewnością siebie. Później zniknął na dwadzieścia lat. Ożenił się, miał dzieci, wyjechał na drugi koniec kraju. Jednak ciekawe, że kiedy pojawiał się na chwilę u rodziców w naszej miejscowości, a do moich uszu docierały różne informacje, robiło mi się ciepło na sercu. Dotarła też swego czasu wiadomość, że się rozwiódł i mieszka znów niedaleko. Któregoś dnia zobaczyłam na portalu społecznościowym zdjęcie. Para młoda. Adam bokiem, w jasnym garniturze, panna młoda w białej sukni, zbierająca grosiki rzucone na szczęście. Ukłucie w klatce piersiowej i myśl: „Szkoda…”, ale zaraz potem druga: „Oby teraz był wreszcie szczęśliwy”. I znów zniknął. Na kilka lat.

– O czym tak myślisz? Zdradź tajemnicę. – Adam chwycił mnie wpół i posadził sobie na kolanach. – I nie mów, że o niczym, bo za dobrze cię znam! – Znów ten jego uśmiech, przy którym stawałam się bezbronna.

– Zastanawiam się, czy kawa ci smakuje – powiedziałam i spojrzałam na niego, po czym oboje parsknęliśmy śmiechem, bo żadne z nas w to nie wierzyło.

– Taaaa… dobrze wiesz, że zawsze twoja kawa smakuje mi najlepiej. Więc nie mydl mi oczu! Znów pewnie myślisz o nas, co? Co tym razem? – Patrzył badawczo, a mnie trudno było opanować łzy.

– Ech, wspomnienia po prostu, nic nowego. – Uciekłam do kuchni pod jakimś błahym pretekstem.

– Muszę zmykać, Ewciu. Już późno. Zanim wrócę do d… – Urwał w pół zdania, bo wiedział, że rani mnie każde słowo. – Będzie już późno, jak dojadę, a nie chciałbym się tłumaczyć… Zrozum.

– Rozumiem. Leć. Kiedy się znowu zobaczymy?

– Nie wiem. Czas pokaże. Wiesz, że z naszych planów nigdy nic nie wychodzi. Los zawsze płata nam figla. Jesteśmy w kontakcie Ewuś, tak? – Zdążył już w tym czasie nałożyć buty, kurtkę, jakby uciekał przed pożarem. Szybko przywarł do moich ust i pocałował mnie, jakby to był ostatni raz… jak zawsze.

– Tak… jesteśmy. Jedź ostrożnie i zamelduj się, jak dojedziesz.

– Dobrze. 

Unikając mojego wzroku, zniknął za drzwiami, a ja osunęłam się przy nich i znów zaczęłam płakać z bezsilności.

ROZDZIAŁ 2

Jeszcze dwa przystanki i będę musiała wysiąść. Najchętniej wsiadłabym teraz w autobus w przeciwną stronę i wróciła do domu. Ale nie mogłam. Obiecałam. Nie tylko sobie, ale też Adamowi, i to najbardziej trzymało mnie na miejscu. Jeszcze chwila i znów zmierzę się z koszmarem przeszłości. Przynajmniej ten jeden przepracuję i dowiem się wreszcie, czy możliwe jest jeszcze normalne życie po czymś takim. Jeśli tak, to może i z resztą mi się uda?

– Dzień dobry, pani Ewo, dobrze panią widzieć. – Magdalena Stecka otworzyła mi drzwi i wskazała miejsce w znanym mi już fotelu. Kiedyś pewnie będzie mi się śnił po nocach jako koszmar, w którym tonę.

– Dzień dobry, dziękuję, panią również. 

„Wymuszony uśmiech i grzeczności mamy za sobą” – pomyślałam. „Teraz czas na wojnę. Ze sobą. Znów zaschło mi w gardle”.

Rozsiadłam się najwygodniej, jak to było możliwe. Westchnęłam. „I pomyśleć, że dzień do teraz był całkiem, całkiem. Rano wstałam, gdy tylko się obudziłam, czyli koło ósmej”. Od kiedy zaczęłam wyjeżdżać do pracy do Niemiec, nie musiałam się zrywać skoro świt. Dwa miesiące wstawałam tam około szóstej i pracowałam praktycznie do dwudziestej trzeciej, opiekując się starszym panem. Ale kiedy przyjeżdżałam do domu na kolejne dwa miesiące, mogłam sobie pozwolić na odrobinę lenistwa.

– Jak się pani dziś miewa, pani Ewo? Jak mija dzień? Pracuje pani? – Stecka chyba zauważyła moje zamyślenie i podjęła próbę nawiązania ze mną kontaktu.

– Dziękuję. Jakoś daję dziś radę. Muszę przyznać, że nie było mi łatwo zmobilizować się do przyjścia tutaj.

– Domyślam się. To może najpierw opowie mi pani, jak minął dzień?

– Cóż. Wstałam rano, zjadłam śniadanie w towarzystwie telewizji śniadaniowej, bo nie znoszę ciszy o poranku. Mieszkam sama. Od dwóch lat. Wcześniej mieszkała ze mną jeszcze córka, ale wyprowadziła się czterysta kilometrów stąd. Za miłością. – Uśmiechnęłam się sama do siebie z widocznym politowaniem. –­Tak że… mieszkam sama. I bardzo mi dobrze, naprawdę! – ożywiłam się, chyba zbytnio, bo psychiatra tylko uśmiechnęła się pod nosem i wywróciła lekko oczami.

– Nie musi mnie pani przekonywać, pani Ewo, na pewno tak jest. – Uśmiechnęła się, tym razem patrząc mi w oczy. – Mieszkanie w pojedynkę nie musi przecież oznaczać bycia samotną i nieszczęśliwą. Jest pani bardzo młodą i atrakcyjną kobietą. Nie mam wątpliwości, że żyje pani tak, jak chce, a nie musi. – Powiedziała to w taki sposób, że zrobiło mi się głupio.

„No tak, kogo ja oszukuję?! Sobie mogę wmawiać. Ale psychiatrze? Śmiechu warte”.

– Zatem jak wygląda pani zwykły dzień, taki jak dziś? – Wyczuła, że znów chcę zamknąć się w sobie, tym razem ze wstydu, że gadam głupoty.

– Przeważnie wstaję koło ósmej i tak jak mówiłam, ogarniam się i jem śniadanie przed telewizorem. Zawsze też piję kawę. Parzoną. Z dwóch łyżeczek. Bez cukru. Kiedyś z cukrem, ale od zawsze chcę schudnąć, więc kiedy usłyszałam od znajomej, że jeśli odrzucę cukier, to dwa kilo schudnę na bank od razu po miesiącu, to tak zrobiłam. Nie pamiętam, żebym schudła, ale słodzone napoje przestały mi smakować. Tak że… bez cukru. Potem dzień układa się różnie. Zawsze coś robię, nigdy się nie nudzę. No chyba że mam doła, to leżę i gapię się w sufit, marząc, żebym w końcu zdechła i nie męczyła się już na tym padole. – Zamyśliłam się. – Tak mam od pięciu lat. Dlatego wyjechałam do Niemiec pracować, bo tutaj nabawiłam się depresji i musiałam zmienić zupełnie wszystko w swoim życiu. A może to życie zmieniło we mnie wszystko? Pewnie zadziałało w obie strony.

Znów zatonęłam w myślach. „Po co ja gadam to wszystko? Przecież nie po to tu przyszłam! Mam opowiadać o przeszłości! O tym, co spowodowało te wszystkie zmiany. W życiu, ale chyba przede wszystkim w moim charakterze. O tym, co mnie pchnęło do tego… czynu…”

– A kiedy tak pani leży i gapi się w sufit, jak to pani nazwała, o czym pani myśli? Co powoduje, że chciałaby pani odejść z tego świata?

– Czuję się winna.

– Z jakiego powodu?

– Myślę, że gdybym była inna, inaczej się zachowywała, nie była taka ufna, może nawet naiwna, to nie wywoływałabym w nich takich reakcji, nie robiliby tego, a potem ja nie zrobiłabym TEGO, co zmieniło moje życie w piekło. Może ja ich wszystkich prowokowałam? Nie chciałam, nie miałam pojęcia…

– Powoli, pani Ewo, idźmy małymi kroczkami. Czy to, co powiedziała mi pani ostatnio, jest początkiem historii? Od tego się wszystko zaczęło?

– Tak. Od tego się zaczęło… wszystko. Moje życie, które nazywam od dawna piekłem. – Wpadłam głębiej w fotel, chyba podświadomie wiedząc, że prędko stąd nie wyjdę. – On… On miał na imię… – Zamilkłam. – Do dziś śni mi się po nocach. Nigdy nie zapomnę, jak wyglądał i jaki miał wyraz twarzy… Nie zapomnę tego ironicznego uśmiechu.

– A jak się śni? Pamięta pani któryś ze snów?

– W zasadzie zawsze śni mi się podobnie. Wracają sceny z dzieciństwa. Mój rodzinny dom, podwórko, ulubiona jego część, w której chyba wszyscy najchętniej spędzaliśmy czas. Róg podwórka, dość zaniedbany, krzaki na tyle gęste, by można było się schować, urządzaliśmy tam swoje „domy”, mogliśmy siedzieć tam całymi dniami. Pamiętam, że były bzy… i ogromna wierzba. Często na nią właziliśmy. – Uśmiechnęłam się do swoich wspomnień. – Żaden dorosły tam nie zaglądał i to było najfajniejsze. Bawiliśmy się w parę osób, nie pamiętam imion ani twarzy. Nagle znikąd pojawiał się ON. Wszyscy go lubili, nawet zabiegali o jego sympatię. Nie wiem dlaczego. Umiał wzbudzać szacunek i potrzebę bycia w jego towarzystwie. Z reguły to ON dyktował warunki zabawy, a wszyscy zgodnie przytakiwali. Ja byłam zawsze najmłodsza. I w gronie kuzynów, i na podwórku. Musiałam walczyć o przyłączenie do grupy. Nie było łatwo. No więc z tego, co pamiętam, przyglądałam się tej hierarchii podwórkowej i temu, że jak ON kogoś „lubi”, to ten ktoś ma łatwiej. Czasem widziałam, jak jakaś dziewczyna płacze, wychodząc z kryjówki, w której była razem z… NIM, jednak nie wiedziałam dlaczego i o co chodzi. Ale że za jakiś czas znów śmiali się razem i bawili, nie czułam niepokoju. I on w tym śnie się pojawia, wzbudza znów zamieszanie, podchodzi do mnie… bardzo blisko… czuję wręcz jego oddech i zapach. Uśmiecha się tak, że czuję się dziwnie. Bierze mnie za rękę, dokądś prowadzi, po czym całuje w usta, pieści moje ciało. Ja czuję się wyróżniona, kochana, najważniejsza na świecie. I ­nagle mnie odpycha i się szyderczo śmieje. Odchodzi ze śmiechem na ustach, a ja stoję, oniemiała, zszokowana, bezsilna i zraniona. Nie rozumiem, dlaczego to robi. Cierpię i wtedy przeważnie się budzę. Zlana potem, z zaciśniętymi pięściami i cała spięta. Ten sen powtarza się od wielu, wielu lat. Nie mam pojęcia dlaczego, skoro w ciągu dnia nie myślę i nie analizuję tego, co było w czasach dzieciństwa.

Zamilkłam. To wspomnienie zawsze było dla mnie ciężkie, bo sen był tak realny, że za każdym razem cały dzień o nim myślałam. Stecka również milczała. Patrzyła na mnie, chyba czekając na ciąg dalszy. Zerknęłam raz w jej oczy, ale szybko spuściłam wzrok. Wiem, jak zabrzmiało to, co powiedziałam. Ona pewnie słyszała wiele takich historii w trakcie swojej kariery, może nawet gorszych, straszniejszych. Ale dla mnie moja historia była najgorszą z możliwych. Wstydziłam się opowiadać o tym wszystkim. Miałam poczucie winy. A to dopiero początek…

Moje przemyślenia przerwało kolejne pytanie terapeutki:

– Czy te sny są odzwierciedleniem tego, co faktycznie zaszło między panią a NIM?

– Nie, takiej sytuacji nigdy nie było. – Zamilkłam na chwilę. – Chyba. Przynajmniej nie pamiętam. Ale wielokrotnie prowokował w zabawie takie momenty, żebyśmy zostawali sami. W namiocie, krzakach, szałasie, było mnóstwo takich miejsc. Wtedy, kiedy już zostawaliśmy sami, zbliżał się do mnie, mówił, jak bardzo mu się podobam, jak bardzo mnie lubi i że jestem wyjątkowa. Potem zaczynał całować moje usta, kładł mnie na to, co było wtedy uznane za łóżko, i… dotykał. Piersi, czasem zjeżdżał ręką w dół, pieścił przez spodnie między nogami, a czasem wkładał rękę… w majtki. Brał też moją rękę i kładł na swój rozporek. Czułam, jak jego męskość twardniała. Na tym kończył. Wtedy, bo później już nie.

– Dlaczego nie wymawia pani jego imienia?

– Nie przechodzi mi przez gardło.

– W porządku. Może za jakiś czas będzie łatwiej. Nie będziemy niczego przyspieszać na siłę. A czy rozmawiała pani o tym z kimś wtedy? Z rodzicami, siostrą, przyjaciółką?

– Nie! Po pierwsze, on mi zakazał. Mówił też, że i tak nikt mi nie uwierzy i że jak powiem, to na pewno dostanę lanie od rodziców. Pod koniec podstawówki wyszło tak jakoś z rozmowy z moją przyjaciółką Zuzą, że robił to z wieloma dziewczynami. Wymieniła mi je z imienia i już wiedziałam, że to te same, które przez niego płakały.

– Czyli działo się to latami?

– Tak. W moim przypadku do końca szkoły podstawowej. Pamiętam sytuacje zarówno w klasie chyba trzeciej, jak i później. W klasie trzeciej pamiętam, bo nauczycielka wysłała mnie po coś do ich domu w trakcie lekcji. Powiedziała, że… ON… jest w domu, więc mi to da. Nie chciałam iść, lecz nie mogłam przecież powiedzieć prawdy.

Przerwałam opowieść. Moje myśli wróciły do tamtego miejsca i dnia.

Szłam z bijącym sercem i nadzieją, że nikogo w domu nie będzie lub będzie jego ojciec albo przynajmniej będą obaj. Drżącą dłonią zapukałam do drzwi. Niestety otworzył mi ON.

Powiedziałam, po co przysłała mnie jego mama, a on zaprosił mnie do środka. Kiedy zamknął za mną drzwi, uśmiechnął się i przycisnął mnie do nich, zbliżył swoją twarz do mojej i powiedział, że da mi to, po co przyszłam, jeśli będę dla niego miła i grzeczna. Chciałam się wyrwać, ale jego uścisk był silny. Chwycił moje ręce za nadgarstki jedną dłonią i je uniósł. Zaczął całować moje usta, wdarł się w nie językiem, a jego oddech stawał się coraz szybszy i płytszy. Drugą ręką ugniatał moje piersi przez bluzkę. To było takie dziwne uczucie… szum w głowie… Odwzajemniłam ten pocałunek, to był chyba odruch, nie wiem.

Potem rozpiął mój rozporek spodni i włożył tam rękę. Wtedy ­stałam się totalnie bezsilna. Mięśnie całego ciała zwiotczały i nogi prawie się ugięły. Swoimi nogami wymusił na moich rozstawienie szerzej, po czym, już z większą swobodą, dalej mnie pieścił. No i znów położył moją rękę na jego kroku i zademonstrował, jak mam nią poruszać. Po krótkiej chwili znieruchomiał i się uspokoił.

Wypuścił mnie z uścisku, a ja nie wiedziałam, gdzie jestem i co się dzieje. Odsunął się, uśmiechnął i powiedział, że teraz może mi dać to, po co przyszłam. Oczywiście przypomniał, że to, co robimy, to tajemnica i że wiem, co będzie, jak komuś powiem. Nie mogłam do siebie dojść przez resztę dnia. Biłam się z myślami, co to było, czy to było dobre, czy zrobiłam coś złego, czy zachowałam się tak, jak powinnam, czy nie.

– Nie pamiętam dokładnie, ile było takich sytuacji. Chyba wyparłam to z pamięci, bo kojarzę jedynie, że były, ale szczegółów już nie. Dopiero gdzieś na przełomie szóstej i siódmej klasy jego zainteresowanie mną znów się nasiliło. Często czekał na mnie wieczorem pod szkołą, kiedy wracałam od koleżanek. Byłam już wtedy dojrzałą dziewczyną. Znaczy… no wie pani, o czym mówię. Jedno zdarzenie pozostało w mojej pamięci z tamtego czasu. – Chciałam się podnieść, bo zrobiło mi się gorąco, ale zamiast tego osunęłam się na fotel i pociemniało mi przed oczami.

Psychiatra podbiegła do mnie i z troską zaczęła mnie cucić. Odzyskałam przytomność, a ona natychmiast podała mi wodę.

– Pani Ewo! Już lepiej? Jak się pani czuje? Proszę głęboko oddychać. Kończymy na dzisiaj. Opowie mi pani o tym następnym razem.

– Chyba już lepiej… ale… dobrze. Kończmy na dziś.

– Przepiszę pani tabletki. Zoloft proszę brać raz dziennie, jedną tabletkę po śniadaniu. Nie od razu, ale po jakichś dwóch tygodniach powinna pani poczuć lepszy nastrój. Natomiast Tritico pół tabletki na noc. Przyspieszy zasypianie i pozwoli spać spokojniej niż dotychczas. Proszę dać znać, gdyby działo się po nich cokolwiek niepokojącego. Do następnej wizyty będzie wiadomo, czy dawka jest wystarczająca.

*

Wróciłam do domu okropnie wycieńczona. Pomyślałam, że te sesje mnie wykończą zamiast uleczyć! Moje obecne życie było wystarczająco stresujące, a zajmowałam się przeszłością. Że też dałam się Adamowi namówić! Ech… relacja z nim też nie należała do łatwych. Ja to jednak miałam wybitny talent do komplikowania sobie życia. Zwłaszcza jeśli chodziło o facetów. Ale umówmy się, sporo doświadczeń ukształtowało mnie taką, jaka jestem teraz. Z grzecznej, radosnej dziewczynki stworzono… No właśnie. Potwora? Czy ofiarę? Wciąż szukałam odpowiedzi.

Z rozmyślań wyrwał mnie sygnał telefonu. Zerknęłam na ekran… Grzegorz. „Grzegorz od motoru? Czego on znowu chce?!” Ten przydomek nadałam mu już po zakończeniu naszej znajomości. Od tamtej pory nadawałam przydomki każdemu z moich „ukochanych”.

Dlaczego? Sama nie wiem, może żeby łatwiej było się w nich połapać moim przyjaciółkom? Chyba tak.

– Halo, cześć, Grzesiek.

– Cześć, mała! Kopę lat! Stęskniłaś się za mną? – zaśmiał się.

Zaniemówiłam. Zaskoczył mnie. Nie odzywał się całe lata.

– Nie. Już właściwie zapomniałam, że istniejesz. Co się stało, że dzwonisz? Czyżbyś znów sobie o mnie przypomniał, bo WSZYSTKIE ci odmówiły?

Znów usłyszałam śmiech po drugiej stronie słuchawki.

– Oj, maleństwo ty moje! Uwielbiam, jak się złościsz! Ale może ulejesz sobie jadu przy wspólnym piwku dziś wieczorem, powiedzmy na starówce?

– Nie.

– Ale jak to nie?! Co taki zły humorek dzisiaj mamy? Pocieszę cię, przytulę, wysłucham… jak zawsze. To o której?

– Powiedziałam: NIE! Nie rozumiesz? Mam już dość tego twojego pojawiania się i znikania, kiedy TY uznasz za stosowne! Zresztą… mam kogoś.

– Oooooo! To pięknie! Na pewno jest lepszy ode mnie. Nie zwiewa co chwila i nie zostawia cię zrozpaczonej jak ja. Zasługujesz na kogoś dobrego, takiego faceta, co doceni twoje serducho. Bo wiesz, maleńka, jak to ze mną jest… Mówiłem ci wiele razy.

– Tak, wiem. Bywałam naiwna. Kiedyś. – Śmiech. Przecież nadal jestem. Sama siebie chciałam przekonać?

– No to o której? – Zawsze był uparty.

– Powiedziałam: NIE! Cześć! – Rozłączyłam się. On nie znosił odmowy, zawsze tak było, a że ja też, nie mogło z tego wyjść nic dobrego.

Resztę popołudnia spędziłam na przygotowaniach do spotkania z Adamem. Nie widzieliśmy się już parę tygodni. Los nam nie sprzyjał. Wiele razy byliśmy umówieni, ja stęskniona do granic możliwości, każdy milimetr ciała obolały z pragnienia jego dotyku, pocałunków, pieszczot, zapachu… I nagle telefon bądź esemes, że musi zostać w domu, żona chora, wyjazd służbowy odwołany i tak dalej. Był czas, że płakałam, żal zwalał mnie z nóg. Gniew rozdzierał na strzępy. Nieraz dawałam upust tym emocjom, pisząc do niego obraźliwe wiadomości, wylewając żal i ból, zrywając znajomość, bo przecież to nie miało sensu. Bo nie miało. Ale uczucie było silniejsze niż rozsądek. Nigdy nikogo tak nie kochałam. Czasem myślałam, że zakrawało to na opętanie lub uzależnienie. Chyba wiedziałam, co czują alkoholicy, narkomani, hazardziści. Zrobią wszystko, by choć na chwilę mieć to, czego tak potrzebują jak tlenu do życia. Ja robiłam to samo. Niby wiedziałam, że kiedy nawiązałam z nim tę relację, był już żonaty. Nie chciałam go uwieść ani nie planowałam uczucia. Dopadło mnie nawet nie wiem kiedy. A właściwie wiem. Już w szkole podstawowej, wtedy się poznaliśmy. Bardzo mi się podobał. Obserwowałam go jako sporo starszego kolegę. Po trzydziestu latach wystarczyło parę wieczornych rozmów na Facebooku i pokochałam go całym sercem, całą sobą. Jak uderzenie pioruna. Gdyby napisał wówczas, że jest szczęśliwym mężem i wszystko u niego dobrze, pewnie nie pozwoliłabym sobie na nadzieję albo zdusiłabym ją w zarodku. Jednak nigdy nie zapomnę słów, które zapoczątkowały związek trwający już dwa lata.

Cześć, Adam :) A co ty tutaj robisz w piątkowy wieczór, zamiast spędzać czas z żoną w zdecydowanie ciekawszy sposób?

Ano widzisz, jestem tutaj. Co u ciebie?

Jestem w Niemczech, pracuję. Mój podopieczny właśnie położył się spać, a ja mam czas dla siebie i na to, by tutaj zajrzeć. Czyżby żony nie było w domu? No bo chyba nie chcesz mi powiedzieć, że coś jest nie tak w waszym małżeństwie?!

Sam nie wiem. Niby wszystko jest dobrze. Ale chyba masz rację. Gdyby tak było, nie byłoby mnie tutaj.

I tak się zaczęły nocne rozmowy, całodniowe esemesy o sprawach ważnych i nieważnych. O tym, co robimy w danym momencie i o czym marzymy. Pisał mi wiersze, snuł fantazje, a ja dałam się temu ponieść i uwierzyłam, że to jest TEN, na którego czekałam całe życie. Pewnego wieczoru zapytał, czy to prawda, że go kocham (chyba coś takiego musiało mi się wyrwać w którejś wiadomości). Potwierdziłam, ale nie przeczytałam w odpowiedzi takiego samego wyznania.

Zamiast niego było coś w rodzaju tłumaczenia, że to trudna sytuacja, bo to jego drugie małżeństwo. Rodzina, dzieci, nasi znajomi – „wszyscy zjedliby nas żywcem”. No tak, racja. Nie byliśmy dwudziestolatkami, wolnymi i niezależnymi. Każde z nas miało swój bagaż doświadczeń, nieudane małżeństwo, dzieci… ale też rodziców, którzy – gdyby się dowiedzieli, co wyprawiamy – „zeszliby na zawał” albo w najlepszym wypadku wyrzekliby się nas na zawsze. Ja co prawda byłam wolna, ale Adam ponownie się ożenił, więc to byłby cios dla wielu osób.

Przemyślałam, przetrawiłam i… nie umiałam niestety przestać go kochać. Rozum swoje, serce swoje. Na nic skrupuły, wyrzuty sumienia, ryzyko wykluczenia z rodziny i grona znajomych. Byłam gotowa podjąć każde ryzyko. Byleby być z nim. Do końca świata.

Wiem, wiem, brzmi jak wariactwo nastolatki, a ja byłam trzydziestoletnią dwukrotną rozwódką. No cóż… a kto powiedział, że prawdziwa, bezwarunkowa miłość może nas dopaść jedynie w przedziale wiekowym piętnaście–trzydzieści lat? Ta myśl towarzyszyła mi przez cały ten czas i mimo wszystkich przeciwności dawała wiarę, że Adam odejdzie od żony i spędzimy resztę życia razem. Niczego w życiu nie pragnęłam bardziej.

Z rozmyślań i marzeń wyrwał mnie dźwięk telefonu. Spojrzałam na ekran. Adam. Pewnie chciał się zapowiedzieć i za chwilkę zjawić się u mnie.

– Halo, halo! – Uśmiechnęłam się sama do siebie. Zawsze tak miałam, kiedy ON dzwonił. – Za ile będziesz?

– Yyyyy… No właśnie dzwonię, żeby ci powiedzieć, że… niestety nie mogę przyjechać.

– Jak to? Dlaczego??? Ja tu na ciebie czekam! Adam! Co znowu?!

– Przepraszam. Naprawdę przepraszam. Nie mam na to wpływu. Nie mogę wyjść z domu. Nie miałbym jak tego usprawiedliwić. Mam nadzieję, że to rozumiesz, prawda?

– Nie, nie rozumiem! Tak rzadko się widujemy! Tak czekałam! Proszę cię, nie żartuj! Staram się zrozumieć wszystko, przynajmniej tak mi się wydaje. Ale kiedy już się umawiamy, mógłbyś się postarać, żeby dotrzymać słowa! Nie chce mi się z tobą już gadać! Wiecznie coś albo ktoś jest ważniejszy! Gdzie ja w tym jestem? Na końcu kolejki do ciebie?! – Łzy zaczęły mi stawać w gardle. – W dupie to mam! Już nie mam siły ani ochoty! Cześć!

Rozłączyłam się. Nie dałam mu dojść do słowa. Co jeszcze mógł mi powiedzieć?! Że nadrobimy ten czas kiedy indziej? Ciągle to słyszę! Dość! Chwyciłam za telefon i wybrałam numer Grześka.

– Ooooo! A jednak! Zmieniłaś zdanie? – Jego jak zwykle rozbawiony głos wkurzał mnie jak żaden inny.

– Tak! Zmieniłam! Gdzie i o której się spotykamy?

– Hmm… może zaczniemy od starówki? Zrobimy sobie pielgrzymkę od lokalu do lokalu, a potem zobaczymy? Dziewiętnasta?

– Okej. Będę. Do zobaczenia.

– Do zobaczenia, maleńka! Cieszę się na to spotkanie!

– Ja też. – Rozłączyłam się.

– Wcale się nie cieszę. Wręcz przeciwnie, ale jestem tak wściekła na Adama, że nie zamierzam zostać w domu i kolejny raz ryczeć w poduszkę. Dość tej żałosnej zabawy. Koniec. Moja naiwność sięgnęła dna. Dziś będę się dobrze bawić, jak za dawnych czasów”.

Zanurkowałam w szafie i po dłuższej chwili zamknęłam ją z kompletem na dzisiejszy wieczór na rękach. Rzuciłam wszystko na łóżko i rozpoczęłam oględziny. Najpierw bielizna. Wybór między kompletem czerwonej a czarnej – również koronkowym body. „Hmm… do małej czarnej będzie pasować i to, i to, ale wygodniej mi będzie w body. Jeszcze tylko pończoszki samonośne i gotowe”. Włosy umyłam wcześniej, strojąc się na spotkanie z Adamem, więc pozostało mi ujarzmienie niesfornych rudych loków. Z natury są ciemnobrązowe, ale ostatnio poddałam je metamorfozie. Spojrzałam w lustro. Jest okej. Gdyby nie wisielczy humor, byłabym jeszcze bardziej zadowolona.

Pod Wysoką Bramą byłam punktualnie o dziewiętnastej. Taka moja zaleta lub wada, jak kto woli. Wiele razy słyszałam, że „kobiety mają spóźnianie się w swojej naturze, facet musi zaczekać”. Ja jednak zawsze i u wszystkich ceniłam sobie punktualność, więc starałam się odwdzięczać tym samym. Z daleka już zauważyłam postać Grzegorza. Klasycznie kurtka i skórzane spodnie, jak przystało na motocyklistę, bandanka pod szyją (chyba w trupie czaszki). Włosy zaczesane do tyłu, jeszcze czarne (pewnie niedługo, bo kiedy ostatnio go widziałam, zauważyłam już parę srebrnych nitek). Uśmiech od ucha do ucha. Cały ON.

– Cześć, maleńka! Jak dobrze cię widzieć! – Rozczapierzył te swoje ramiona jak wujek z Ameryki i zaczął ku mnie kroczyć.

Tym mnie rozbawił. Zeszło gdzieś powietrze pełne bólu, żalu i rozpaczy. Pojawił się uśmiech również u mnie i odwzajemniłam uścisk. Poznaliśmy się na portalu randkowym… chyba cztery lata temu i od początku nie mogliśmy się ze sobą nagadać. Długie wieczory przy piwie spędzane na dyskusjach o wszystkim, a potem cudowny seks, pełen czułości. Co prawda Grzesiek od początku powtarzał, że nie nadaje się do związku ani go nie chce, jednak miałam nadzieję, że zmieni zdanie, kiedy lepiej się poznamy.

Podobał mi się. Był połączeniem cech, które bardzo cenię u mężczyzn. Wrażliwość, stanowczość i urok. Ciemne oczy, czarne, kręcone krótko przystrzyżone włosy, nieco ciemniejsza karnacja. Co tu dużo mówić, takiego faceta szukałam. Po paru miesiącach spotykania usłyszałam parę razy znany tekst: „Ewuś, jesteś cudowną kobietą, ale ja na ciebie nie zasługuję. Ciągle gdzieś gnam, szukam sensu życia, nie nadaję się do związku. Nie chcę cię ranić, a ty na pewno spotkasz kogoś, kto cię doceni. Życzę ci tego z całego serca. A my możemy zostać tylko przyjaciółmi. Jeśli oczywiście zechcesz”. Nie chciałam, ale kiedy już udało mi się dojść do siebie i trochę zapomnieć, zjawiał się nie wiadomo skąd, zawadiacko czarujący, i rozdrapywał na nowo ledwo zabliźnione rany.

Walczyłam z nim wiele miesięcy. Był bardzo uparty i konsekwentny w dążeniu do celu. Zawsze ostatecznie potrafił mnie urobić i spędzałam z nim trochę czasu. Jeździliśmy jego motocyklem w cudne miejsca naszej Warmii, wygłupialiśmy się, a potem zazwyczaj lądowaliśmy w łóżku. Mamił mnie słówkami, kwiatami i urokiem osobistym. Wierzyłam, że jestem najcudowniejsza i że z nikim nie jest mu tak dobrze w łóżku jak ze mną. Mniej więcej po roku przestałam wierzyć i odbierać od niego telefony czy odpisywać na esemesy. Właśnie mijały trzy lata, od kiedy pomyślałam, że już jestem wyleczona z naiwności. Dlatego odebrałam. I gdyby nie telefon Adama, tak by zapewne pozostało. Przez chwilę pomyślałam o Adamie. Nie chciałam spędzać tego wieczoru z nikim innym, tylko z nim. Jednak on postanowił inaczej i był teraz z żoną. Zatem ja również zdecydowałam, że nie będę dziś samotna.

Poczułam żądzę zemsty. Nie wiem, czy na nim, czy na sobie za naiwność. Natychmiast postanowiłam dobrze się bawić i już nie analizować. Przybrałam postawę szczęśliwej i ruszyłam z Grzegorzem na podbój olsztyńskich pubów. Tak jak mówił, zrobiliśmy pielgrzymkę po tutejszych barach i w każdym piliśmy to, co podobało nam się w karcie. Mieszanka wyszła z tego iście wybuchowa. Śmialiśmy się i wspominaliśmy dawne czasy. Trochę tego było, bo zeszło nam prawie do drugiej w nocy. W końcu poprosiłam, aby podprowadził mnie na postój taksówek. Uśmiechnął się tylko rozbrajająco i grzecznie spełnił moją prośbę. Niestety mój stan się pogarszał i zanim dotarliśmy do postoju, musiałam się mocno wesprzeć na ramieniu Grzegorza. On też to zauważył i zanim się zorientowałam, siedział obok mnie w taksówce i jechaliśmy do mojego mieszkania. Na nic zdały się protesty i próby przekonywania, że dam radę. Pomógł mi wysiąść i po dżentelmeńsku zaprowadził do domu.

Przez ten czas trochę doszłam do siebie i z wdzięczności zaproponowałam mu elektrolity do wypicia, żeby rano obudzić się bez kaca. Grzesiek spojrzał z politowaniem. Wiedział już chyba, że u mnie daremny trud ratowania przed porannym kacem, ale przytaknął i wypił. Teraz już można się było pożegnać. Otworzyłam drzwi i cmoknęłam go na pożegnanie. Natychmiast przesunął twarz, przyciągnął mnie do siebie jednym ruchem i pocałował w usta. Matko, jak on całował! Nogi mi się ugięły, ale po sekundzie postanowiłam się opanować, żeby rano nie żałować poddania się żądzy zemsty.

– Nie, nie, nie, Grzesiek! Idź już sobie. Dziękuję ci za odprowadzenie, ale już czas na ciebie.

– Mała… Maleńka… no nie bądź taka! Przecież wiesz, że kosmicznie nam w łóżku! Chodź… położę cię do łóżeczka, rozbiorę, bo będzie ci nie wygodnie! – roześmiał się. – Tak miły wieczór nie może się skończyć w ten sposób! Chodź, nie opieraj się, przecież tego chcesz tak samo jak ja. Widzę, że dziś bardziej niż kiedykolwiek potrzebujesz rozluźnienia i relaksu. Obiecuję, że odlecisz w kosmos i znikną wszystkie twoje problemy. Zresztą znasz mnie już troszkę, wiesz, że potrafię. – Znów się zaśmiał.

Tak, znałam i wiedziałam. Bywało nam naprawdę cudownie. „Grzegorz od motoru” potrafił pocałować każdy milimetr mojego ciała, muskać je, podgryzać, aż dostawałam zawrotów głowy. Pieścił, głaskał i dotykał dotąd, dopóki zaczęłam błagać, by wszedł we mnie i wypełnił całym sobą. Uśmiechał się wtedy zawadiacko i drażnił się ze mną: „Jeszcze nie, maleńka, jeszcze nie. Uwielbiam cię tak dręczyć”. Ja też to uwielbiałam, muszę przyznać. Dziś, kiedy Adam tak mnie zranił po raz kolejny, pomyślałam, że zrobię sobie znów tę przyjemność.

Zmierzyłam Grześka od stóp do głów, potem spojrzałam mu głęboko w oczy. Objęłam obiema dłońmi jego twarz i powoli zbliżyłam usta do jego ust. Delikatnie zaczęłam obdarowywać je pocałunkami, błądząc po chwili po całej twarzy i szyi. Zamknął oczy, znieruchomiał i zaczął wydawać z siebie cichutkie jęki rozkoszy.

Przerwałam na sekundę.

– No dobrze… przekonałeś mnie. Idziemy do sypialni. Ale nie otwieraj oczu – szepnęłam mu do ucha, a kątem oka zobaczyłam lekki uśmiech zadowolenia na jego twarzy.

– Wiedziałem, że mi ulegniesz – również szepnął, ale posłusznie nie otwierał oczu.

– Nie schlebiaj sobie. Dziś to ja zerżnę ciebie, a ty masz być posłuszny.

– Wiedziałem, że to przez jakiegoś faceta masz dziś tak podły nastrój. Cóż… skoro masz wyżyć się na mnie za złość na niego, to chętnie pocierpię. – Cały on, znów ten szelmowski uśmiech.

Chwyciłam jego rękę i dość stanowczo zaciągnęłam go do sypialni. Co on sobie o mnie pomyśli? Że tak bardzo go pragnę i mimo upływu czasu nic się nie zmieniło między nami? Czy że jestem zdesperowana i korzystam z pierwszej nadarzającej się okazji? Nieważne! Delikatnie pchnęłam na łóżko jego jak zawsze cudownie pachnące ciało i nachylając się do ucha, szepnęłam:

– Leż. Nie ruszaj się i nie otwieraj oczu. Zaraz wracam.

W pokoju panowała ciemność, nie licząc delikatnego światła docierającego zza okna. Jednak dla pewności, że nie będzie podglądał, założyłam mu opaskę na oczy. Trzymałam ją zawsze w pogotowiu w szufladzie komody, razem z bielizną na specjalne okazje. Próbował się bronić, ale perspektywa erotycznej niespodzianki skutecznie przekonała go do kapitulacji. Zniknęłam z pokoju na chwilkę, by powrócić ubrana jedynie w czarny bodystocking i koronkową maskę wenecką tego samego koloru na oczach. Alkohol jeszcze lekko szumiał mi w głowie, co dodało mi tylko odwagi, by puścić wodze fantazji.

– Już jestem, ale nadal nie wolno ci się ruszać ani podglądać! – szepnęłam do ucha.

– Mmmm… pięknie pachniesz. Zgadzam się. Jestem twój. – Uśmiechnął się znów tak szelmowsko, że sutki natychmiast stanęły mi na baczność.

Zagryzłam wargę na myśl o tym, że mogę w tej chwili zrobić wszystko, na co mam ochotę. Siedziałam już na nim okrakiem, ale szybko zsunęłam się niżej i usiadłam poniżej kolan. Chwyciłam obiema rękami za pasek spodni i szybko go rozpięłam, potem guziki. Ostrym szarpnięciem rozsunęłam rozporek i najpierw lekko, delikatnie zaczęłam przez bieliznę przygryzać „juniora”, jak zwykł mawiać o swoim penisie. Jęk i szybki oddech mówiły mi, że tak jak kiedyś doprowadzam go do szaleństwa. Zsunęłam mu bokserki, by móc jak dawniej zasmakować ustami jego męskości. Moje ślinianki zaczęły nadmiernie pracować na wspomnienie tamtych cudownych chwil. Z każdym dotknięciem językiem czubka męskości słyszałam jęk rozkoszy i mruczenie. Zachowywał się jak kocur wieczorową porą, wijący się u boku pani i błagający o pieszczoty. W końcu, widząc, że za chwilę eksploduje, zwolniłam i zdjęłam mu opaskę. Patrzył na mnie wzrokiem pełnym obłędu.

– Witaj, piękna nieznajoma… Takiej cię jeszcze nie widziałem i nie znałem, ale bardzo mi się podoba twoja nowa odsłona.

Uciszyłam go gorącym pocałunkiem i w międzyczasie dosiadłam. Powoli i delikatnie. A za chwilę coraz szybciej i mocniej. Wyprostowałam się i patrzyłam w jego piękne, niemal czarne oczy.

Poruszałam się coraz szybciej i mocniej, dając mu do zrozumienia, że dziś to ja tu rządzę. Chyba niezbyt podobała mu się ta rola, bo chwilę potem szybkim ruchem odwrócił sytuację i mnie. Już nie rządziłam i nie panowałam nad sytuacją. Leżałam bezbronna na plecach z unieruchomionymi rękami i nogami rozpartymi przez jego biodra. Wszedł we mnie jak oszalały i nie przestawał aż do chwili, kiedy oboje odlecieliśmy w otchłań rozkoszy. Opadliśmy na łóżko i zasnęliśmy. Rano obudziły mnie promienie słońca wpadające przez okno do sypialni, ale Grzegorza już nie było. Zawsze to samo. Znikał tak niepostrzeżenie, że musiałam się dobrze zastanowić, czy był realnie, czy tylko mi się śniło. Kac nieco dokuczał, więc wstałam po szklankę wody. Gdy już byłam w kuchni, usłyszałam dźwięk telefonu. „Ech… co znowu?! Jeśli to ty, Adam, goń się!”

Spojrzałam na wyświetlacz. Numer nieznany. „Hmm, może to coś ważnego?”

– Halo, słucham. – Wydobyłam z siebie głos, nieco zachrypnięty od krzyków zeszłej nocy.

– Dzień dobry, Komenda Wojewódzka Policji w Olsztynie, Wydział Zabójstw. Komisarz Marek Jankowski. Czy rozmawiam z panią Ewą Kowalską?

– Tak, przy telefonie. Coś się stało?

– Zapraszam panią do nas na komendę. Musimy porozmawiać.

– Ale o co chodzi? Niech pan mi powie, co się stało!

– Znaleźliśmy zwłoki mężczyzny. Musimy ustalić, czy jest to poszukiwany od dziesięciu lat pani były mąż. Reszty dowie się pani na miejscu.

– Ale dlaczego pan dzwoni do mnie? On ma, znaczy miał, żonę! Co ja mam do tego?! – Niemalże wybuchłam. Ciśnienie skoczyło mi pewnie do granic możliwości.

– Pani Kornatowska również została powiadomiona i przybędzie lada chwila. Ale pani obecność jest konieczna. Czy to jakiś problem?

– Nie, nie! O… o… oczywiście przyjadę – wydukałam. – Kiedy mam się stawić?

– Dziś koło południa, jeśli to możliwe.

– Dobrze, będę. – Zaległa cisza, więc szybko się rozłączyłam.

„O Boże! Stało się. Już po wszystkim. Znaleźli go. Ale jak?! To niemożliwe! Przecież… Nie! To niemożliwe! Nie mogli go znaleźć. Nie mogli. A jeśli? Co teraz? Co będzie ze mną?!”

Ja pierdzielę, nie dość, że kac fizyczny i moralny, to jeszcze to. Po co w ogóle spotkałam się wczoraj z Grześkiem? Miałam poczuć się lepiej, a jest odwrotnie. Teraz, zamiast czuć satysfakcję, że utarłam nosa Adamowi, czułam zażenowanie i wyrzuty sumienia. Było mi cholernie źle! I jeszcze komisarz. Blefował? Czy naprawdę znaleźli Remka?! Przecież minęło tyle lat. Chyba dziesięć, tak jak mówił. To jak chcieli go zidentyfikować? Ja mam to zrobić? Chyba powariowali, sądząc, że spojrzę na szczątki trupa sprzed dekady. Nie ma takiej opcji. A jeśli to faktycznie on?

Może to i lepiej. Niech to wszystko się wreszcie skończy. Już nie będę się zastanawiać, czy to ja go zabiłam, czy zrządzenie losu, czy też on sam. Lata niepewności, lęku i koszmarów dobiegły końca. Wreszcie miałam ponieść karę za swoją zemstę albo zacząć normalnie żyć. Bo poczucia winy… nie miałam.

ROZDZIAŁ 3

– Dzień dobry, pani Ewo. Miło znów panią widzieć. – Magdalena Stecka powitała mnie w gabinecie promiennym uśmiechem.

– Dzień dobry, pani Magdo. Mnie również, choć mam dziś wyjątkowo ciężki dzień.

– Proszę mi zatem opowiedzieć. Zapraszam. – Wskazała ręką na ten sam co zwykle fotel, wyglądający ciężko i przytłaczająco jak moje życie.

– Byłam dziś na komisariacie. Rano zadzwonił jakiś komisarz i powiedział, że znaleźli zwłoki, które mogą okazać się moim byłym mężem. Tym pierwszym. Ojcem mojej córki. Po prostu ścięło mnie z nóg. Kazał mi przyjść na komisariat. No więc poszłam. Strasznie się bałam. W sumie nawet nie potrafię powiedzieć, czego konkretnie. Bałam się ogólnie. Że to on i że to nie on. Sama nie wiem, która opcja była gorsza. Bałam się też, że każą mi spojrzeć na tego nieboszczyka. Bałam się widoku. Miałam serce w gardle i nogi jak z waty, kiedy tam wchodziłam. Poza tym przecież nie miałam pewności, że stamtąd wyjdę.

– Dlaczego bała się pani, że stamtąd nie wyjdzie?

– Bo… mówiłam już pani na początku… że… nie wiem, czy go zabiłam, czy coś innego się z nim stało, bo od dziesięciu lat go szukają. Nie było człowieka ani ciała. Niektórzy uważali, że zwiał za granicę przed odpowiedzialnością i więzieniem za niepłacone alimenty, inni twierdzili, że nie żyje. Wyszłam, bo jeszcze nic nie wiadomo, ale mam pozostać w miejscu zamieszkania. Z rzeczy, które przy tym człowieku znaleziono, nie można wywnioskować jednoznacznie, bo wszystko, włącznie z ciałem, jest bardzo zniszczone. Pokazali mi parę przedmiotów znalezionych przy ciele. Jednak nie potrafiłam niczego rozpoznać. Podobno jeszcze dziś ma przyjechać jego żona, znaczy ta, z którą się ożenił po naszym rozwodzie. To ona oskarża mnie o zrobienie mu krzywdy. Ja jemu. Śmieszne. Po tym wszystkim, co mi zrobił. Co robił mnie i naszej córce. Należy mu się piekło. Ale nie wiem, czy się do tego przyczyniłam.

– Jest pani gotowa, żeby opowiedzieć mi tę historię od początku? Byłoby mi łatwiej się odnieść, może pomóc pani przepracować ten ciężki, jak mniemam, czas w pani życiu.

– Mam nadzieję, że dam radę. Ale chyba powinnam opowiedzieć, jak to się stało, że wplątałam się w związek z tym człowiekiem. I tu musiałabym wrócić do ostatniego naszego spotkania, kiedy opowiadałam o swoim dzieciństwie i o… – Głos uwięzł w gardle.

– Oczywiście, słucham, pani Ewo.

– Z tego, co pamiętam, skończyłam na tym, że próbowałam wyrzucić z siebie przebieg zdarzenia, które zapadło mi w pamięć, ale nie dałam rady. Zawsze kiedy wracam myślami do tamtych wydarzeń, tamtego czasu, dostaję ataku nerwicy. Wszystko dusiłam w sobie, z nikim nie mogłam o tym porozmawiać. Nawet nie wiedziałabym wówczas, jak to zrobić, wstydziłam się i myślałam, że to moja wina, że tak się dzieje. Zresztą kto by mi uwierzył? – Zamilkłam. Wszystko w środku mnie zaczęło dygotać. Serce jak zwykle biło jak szalone i zabrakło mi powietrza. Potrzebowałam chwili, by wrócić do siebie i móc mówić dalej.

Stecka również milczała. Bacznie obserwowała, czy nie trzeba znów mnie cucić, ale tym razem wystarczyła szklanka wody. Wstałam i podeszłam do okna. Patrzyłam na piękne, błękitne niebo rozświetlone promieniami słońca, ludzi kolorowo ubranych, kroczących raźno chodnikami.

Patrzyłam, ale widziałam zupełnie co innego. Niebo i ludzie wcale nie byli kolorowi ani piękni. Wszystko było szare, ponure i nie miało sensu. Tak jak moje życie. Oni pewnie maieli swoje cele, marzenia, piękne wspomnienia, może nawet szczęśliwe rodziny, pracę i wczasy w Grecji. Moje życie było pustką. Miałam już za sobą wychowanie dziecka i próby stworzenia choćby namiastki szczęśliwej rodziny. Dziecko dorosło i poszło swoją drogą, a ja zostałam z traumą przeszłości i totalnym brakiem celu, o chęci do życia nie wspomnę. Bo co mnie czekało? Na co ja miałam czekać?

Miałam dość nieudanych związków i zdeptanej nadziei. Dzieci już też mieć nie będę. Nie w tym wieku. Zostałam sama w pustym mieszkaniu, z kredytem hipotecznym. Ot, i takie życie. Nie chcę takiego. Chciałabym już zdechnąć i mieć święty spokój.

Odwróciłam się, ocknięta z rozmyślań nad swoim marnym losem. Stecka wciąż siedziała w swoim fotelu i patrzyła na mnie w milczeniu. Dobrze, że trafiłam właśnie na nią. Nie popędzała, nie zmuszała do zwierzeń, mogłam mówić, ile chciałam i co chciałam. W mojej sytuacji to najważniejsze.

– Przepraszam bardzo, zamyśliłam się. – Z lekkim uśmiechem spróbowałam wynagrodzić jej cierpliwość.

– Nic nie szkodzi, lepiej się już pani czuje?

– Tak, dziękuję. – Wróciłam na swoje miejsce. Potrzebowałam jeszcze paru głębszych oddechów, by kontynuować opowieść. – Pewnego wieczoru wracałam do domu od koleżanki. Z Zuzą przyjaźniłam się od pierwszej klasy podstawówki. Praktycznie nie rozstawałyśmy się na dłużej niż noc. Po lekcjach albo ona zostawała u mnie, albo ja szłam do niej. Tego dnia też tak było, a że jesień zawitała na dobre, powrót po godzinie szesnastej był już wieczornym. Nasza wieś nie była wtedy zbytnio oświetlona. Kto by tam za czasów komuny zwracał na to uwagę. Ciemno było więc jak w… No, wie pani… Zawsze trochę się bałam, idąc w niemalże totalnym mroku, ale nie było ani innej drogi, ani innego wyjścia. Byłam już praktycznie pod domem, kiedy nagle usłyszałam ten głos… dobiegający zza moich pleców.

„Cześć, mała”.

Odwróciłam się, ale nikogo nie było. Nagle gałęzie topoli tuż za mną poruszyły się i postać zeskoczyła na ziemię. To znowu ON.

„Cześć” – odpowiedziałam krótko i odwróciwszy się na pięcie, przyspieszyłam kroku w stronę domu.

Od czasu, kiedy upokorzył mnie przed wszystkimi rówieśnikami na podwórku, wyśmiewając mnie, nie miałam ochoty go spotykać. Nie pamiętałam już, o co dokładnie chodziło, ale doskonale pamiętałam, jak bardzo mnie to zabolało. Lubiłam go wtedy, mimo wszystkiego, co mi robił. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Do niedawna zastanawiałam się, czy byłam jakaś zboczona, czy co, że mi się podobał i darzyłam go sympatią, mimo że czułam, że robi mi krzywdę. Ale zależało mi na jego akceptacji i uwadze. Sama tego do dziś nie rozumiałam. A on wtedy mnie wyśmiał i odtrącił. Wbił mi nóż prosto w serce. Dlatego teraz nie chciałam z nim zamienić nawet jednego słowa. Już myślałam, że mam go z głowy, gdy podbiegł i stanął przede mną.

„Nie uciekaj, mała. Pogadamy?”

„Nie”. – Wyminęłam go i ruszyłam szybkim krokiem w stronę drzwi.

Złapał mnie wpół, przyciągnął do siebie i pocałował, wdzierając się z jęzorem w moje gardło.

Kompletnie nie mogłam się wyzwolić z jego rąk ani ust. Kiedy próbowałam się wyrywać, on trzymał mnie i przyciskał jeszcze bardziej. Zrezygnowałam po kilku próbach, wtedy mnie puścił, ale wciąż był tak blisko, że dotykał mnie całym sobą.

„Puść mnie!” – syknęłam, odpychając go z całych sił.

Niestety, zamiast to zrobić, roześmiał się tylko szelmowsko, złapał mnie ponownie i przyparł do ściany.

„Przestań się szarpać i bądź grzeczna. Wiesz, że ja nie ustąpię. Stęskniłem się za tobą”. – Ten jego śmiech, pewny siebie i zarozumiały, słyszę w snach do dziś. – Jestem pewien, że ty też za mną tęskniłaś. Tylko nie chcesz przyznać. Wiesz, że cię lubię. Ty mnie też. Podobasz mi się. No, pocałuj mnie.

„Nie! Puść mnie! Przestań!”

Nie zdążyłam już nic więcej powiedzieć ani zrobić, bo pocałował mnie natarczywie. Znów chwycił moje obie ręce, uniósł nad głowę i zablokował jedną ręką, a drugą złapał za pierś i masował, sapiąc coraz szybciej i głośniej. Stałam się kompletnie bezbronna. Kręciło mi się w głowie. To było takie… dziwne. Z jednej strony czułam, że robi to wbrew mojej woli, i chciałam się wyrwać, z drugiej, coś mnie do niego ciągnęło i pragnęłam jego bliskości. Porąbane to wszystko.

Kiedy zapewne zauważył, że przestałam walczyć, sam też się uspokoił, a jego dotyk stał się delikatniejszy. Wciąż pieścił moje piersi, a po chwili rozpiął mi spodnie i tam przeniósł pieszczoty. Ustami i językiem lizał i przygryzał brodawki piersi, które chwilę przedtem prawie wyszarpał ze stanika. Od tego momentu nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Czułam, jakbym straciła przytomność. Nie wiem, ile to trwało. Ocknęłam się, kiedy się ubierał.

– Wykorzystał panią?

– Czy wykorzystał? Zależy, co ma pani na myśli. Nie odbył ze mną stosunku, ale uważam, że mnie wykorzystał. Przywarł do mnie całym ciałem tak, że nie mogłam się poruszyć. Jedną ręką pieścił moją łechtaczkę, a drugą swojego penisa, aż doszedł.

– Co było potem? Co pani zrobiła?

– Szybko się ogarnęłam, poprawiłam ubranie, choć jeszcze byłam w szoku, bo szumiało mi w głowie. Powiedziałam tylko tyle, żeby nigdy więcej nie ważył się do mnie zbliżać. Zaśmiał się i zapytał, co takiego mu zrobię, jeśli mnie nie posłucha. Nie odpowiedziałam, ale pomyślałam, że walnę go w łeb czymś ciężkim, co znajdę pod ręką, i pobiegnę do domu.

– Posłuchał pani?

– Nie. – Zamilkłam ponownie. – Niestety. Nie pamiętam, ile czasu minęło od tamtego zdarzenia. Wydaje mi się, że to było już w ósmej klasie, bo to zaważyło na mojej dalszej przyszłości i życiu. Któregoś wieczoru po szkolnej dyskotece natknęłam się na niego pod budynkiem. Chyba znów czekał gdzieś na mnie w ukryciu, bo wyrósł jak spod ziemi. Znów próbował być zabawny. Jego to chyba nawet naprawdę bawiło. Mnie nie. Zaczął powoli zbliżać się na niebezpieczną odległość. Cofałam się, myśląc, w którą stronę uciekać, ale niestety nie było dokąd.

„Cześć, mała, to znowu ja”.

Przez sekundę nawet chciałam wierzyć, że chce tylko pogadać, może mnie nastraszyć.

„Cześć. Nie mam czasu, puść mnie”.

Stanowczo za mało asertywnie mnie wychowano. Zawsze wpajano mi, że mam być miła dla wszystkich, żeby się nie pogniewali. Kompletnie nie umiałam walczyć o swoje i co gorsze, wolałam znieść upokorzenie niż w razie potrzeby być agresywną, żeby się obronić. Jednym słowem grzeczna, dobrze wychowana dziewczynka. Podszedł już tak blisko, wiedziałam, że nie ma żartów i coś muszę zrobić. Mętlik w głowie, serce biło jak szalone, nogi stały się jak z waty. Co robić? Co robić? W końcu wezbrała we mnie siła i złość.

„Nie podchodź!”

„Bo co?” – Jak zwykle się zaśmiał.

„Bo nie ręczę za siebie!”

„Ooo! Jaka groźna! Ale się wystraszyłem!” – Teraz śmiał się już jak z najlepszego dowcipu. Znów zrobił parę kroków w moim kierunku.

„Odczep się wreszcie ode mnie! Bo zobaczysz!”

„Ciekawy jestem, co takiego zobaczę, mała. Będę robił, co i kiedy będę chciał, a ty nie powiesz nikomu, bo i tak nikt ci nie uwierzy”.

W tej sekundzie wpadło mi do głowy, że jak rzucę się na niego z pięściami i pazurami, będę miała dowód na to, że walczyłam, a on poniesie karę i się wreszcie odczepi. Był już tak blisko, że wystarczyło zamachnąć się i bić na oślep. Zamknęłam oczy i ruszyłam z całej siły przed siebie.

Niestety nigdy wcześniej tego nie robiłam, więc zapewne była to nieudolna próba i zanim zdążyłam zadać pierwszy cios, złapał mnie za nadgarstki i ścisnął tak mocno, że uklękłam.

„Oj, mała! Nie rób tego nigdy więcej, bo ci oddam. Wariatka”.

Puścił moje ręce, spojrzał z mieszaniną politowania i wściekłości, po czym odszedł.

Siedziałam tak jeszcze chwilę na ziemi, zanim krew na nowo zaczęła płynąć w żyłach, i ryczałam. Z bezsilności, bezradności, żalu, porażki i szczęścia, że tym razem sobie poszedł. Wróciłam do domu i nie dałam niczego po sobie poznać. Poszłam prosto do swojego pokoju i zaczęłam obmyślać plan uwolnienia się raz na zawsze od tego potwora.

Zamilkłam i odpłynęłam do wspomnienia tamtego okresu w moim życiu.

– I co, pani Ewo, udało się pani coś wymyślić? – Stecka zapytała delikatnym, cichym głosem, jakby nie chcąc wyrwać mnie z transu.

– Tak – westchnęłam. – Udało. Uwolniłam się, wpadając w jeszcze gorsze gówno.

*