Niedziela, która zdarzyła się w środę - Mariusz Szczygieł - ebook + audiobook + książka

Niedziela, która zdarzyła się w środę ebook

Mariusz Szczygieł

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

10 osób interesuje się tą książką

Opis

"Szczygieł łapie czas jak nikt inny nasycając swoje teksty choćby marzeniem bohaterki, by za odprawę z pracy kupić synowi 'kurtkę z koca'. Słucha wszystkich, jeżeli kogoś zawstydza, to tylko czytelnika, bo każe myśleć i mieć oczy szerzej otwarte. Jeżeli w przyszłości historycy będą chcieli się dowiedzieć czegoś o Polsce lat dziewięćdziesiątych, współczesna literatura piękna nie da im za dużo, książka Szczygła – bardzo wiele".

Paweł Dunin-Wąsowicz, "Machina" (1997)

Przyszłość już nadeszła, owe kilka lat minęło dawno. (Niedziela, która zdarzyła się w środę wyszła pod koniec 1996 roku). Uznaliśmy, że dziś jest to już książka historyczna.

"Miałem szczęście być świadkiem, kiedy pewnym ludziom w środę przydarzyła się niedziela. To moja pierwsza reporterska książka. Z czasów, kiedy uwielbiałem pisać o Polsce, kiedy nie prowadziłem jeszcze talk-show w telewizji i kiedy nie miałem pojęcia, że pojadę w jakimkolwiek celu do Czech. Są to reportaże o przeciętności, bo sam pochodzę z przeciętnego miasteczka i, jak mówi mój tata Jerzy Szczygieł, to piękne być przeciętnym. Nowa Polska po upadku komuny postawiła przed przeciętnymi nieprzeciętne zadanie. Dlatego proszę potraktować tę książkę jako relację z zawodów w utrzymywaniu się na powierzchni".

Mariusz Szczygieł (2011)

Tekstom reportera towarzyszą zdjęcia Witolda Krassowskiego, który w tym samym czasie co Mariusz Szczygieł, między rokiem 1989 a 1997, rejestrował życie nowej Polski. Były to lata bardzo fotogeniczne, bo ludzkie twarze zmieniały się jak nigdy dotąd. Do tego Witold Krassowski zarejestrował je na prawdziwych negatywach, bo była to epoka sprzed fotografii cyfrowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 209

Oceny
4,5 (1237 ocen)
733
388
109
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
torrevieja

Dobrze spędzony czas

Swietnie przeczytane! Polecam.
10
Hochwander

Nie oderwiesz się od lektury

sluchalem tego 2 raz, smiech na calego.
10
pawelssss

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawy zbiór tekstów dotyczący pierwszej połowy lat 90-tych. W dodatku w audiobooku przeczytany przez samego autora, który - jak się okazuje - umie nie tylko pisać, ale też ciekawie czytać ;)
10
aniamzzj

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonały obraz mego dzieciństwa. Mnogość tematów, sposób ich ujęcia, język, poczucie humoru, dystans… Zachwycające!
10
miss_esz

Nie oderwiesz się od lektury

Autor udowodnił kolejny raz erudycję, stworzył komizm sytuacyjny, słowny i postaci po mistrzowsku, oddał ducha lat 90. z niezwykłą spostrzegawczością i sednem podsumowań. Nie zabrakło wysublimowanego sarkazmu i dystansu do samego siebie. Z żalem zakończyłam słuchanie!
10

Popularność




Ma­riusz Szczy­gieł

Nie­dzie­la, któ­ra zda­rzy­ła się w śro­dę

Pro­jekt okład­ki AGNIESZ­KA PA­SIER­SKA /PRA­COW­NIA PA­PIE­RÓW­KA

Fo­to­gra­fie na okład­ce i w środ­ku tomu © by WI­TOLD KRAS­SOW­SKI

Co­py­ri­ght © by MA­RIUSZ SZCZY­GIEŁ

Co­py­ri­ght © for Usta są za­wsze go­rą­ce by MA­RIUSZ SZCZY­GIEŁ i WOJ­CIECH STA­SZEW­SKI

Re­dak­cja JU­STY­NA WO­DZI­SŁAW­SKA

Ko­rek­ta ZU­ZAN­NA SZA­TA­NIK i MAŁ­GO­RZA­TA PO­ŹDZIK / D2D.PL

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny, re­dak­cja tech­nicz­na i skład RO­BERT OLEŚ / D2D.PL

ISBN 978-83-7536-305-0

Cud w Prusz­ko­wie

1994: Niedziela, która zdarzyła się w środę

– Za każ­dym ra­zem za­czy­na się na­gle. Wkła­dam na sie­bie to, co mam naj­gor­sze­go, za­my­kam miesz­ka­nie, idę na róg No­wo­wiej­skiej i Jed­no­ści. Cze­kam na ósem­kę. Nad­jeż­dża, wcho­dzę i sta­ję na środ­ku wa­go­nu. Na szyi mam kart­kę, taką ja­kie za­kła­da­ją hi­fow­cy. Ale sama za­cho­wu­ję się in­a­czej. Nie pod­cho­dzę, tak jak oni, do każ­de­go pa­sa­że­ra, nie trzę­sę się nad nim i nie pro­szę o dwa ty­sią­ce. Mam ja­kiś inny styl. Sta­ję więc so­bie na tym środ­ku i ogła­szam, jak­bym prze­ma­wia­ła: „Pro­szę pań­stwa, moja tra­ge­dia roz­po­czę­ła się 31 grud­nia 1993 roku”. Lu­dzie pod­no­szą gło­wy, to­też jesz­cze gło­śniej mó­wię: „Tra­ge­dia ta trwa od chwi­li, gdy do­sta­łam z mo­jej fa­bry­ki Elw­ro 41 mi­lio­nów”. I wy­cią­gam te mi­lio­ny z siat­ki. Lu­dzie za­czy­na­ją się śmiać. Tak gło­śno, że za pierw­szym ra­zem tram­waj przy­sta­nął. A ja pła­czę: „Od­dam wam wszyst­ko” – i rzu­cam pie­nią­dze. „Bierz­cie mi­lio­ny, ale daj­cie wró­cić do fa­bry­ki”.

Jed­ne­go nie mogę zro­zu­mieć. Tych naj­gor­szych rze­czy, któ­re wkła­dam na sie­bie, gdy idę do ósem­ki – w ogó­le nie mam w domu. Może je skądś wy­po­ży­czam? W każ­dym ra­zie śni­ło mi się, mniej wię­cej to wszyst­ko, już trzy razy.

Gra­ży­na Ozi­mek w li­kwi­da­cji

Dwie in­for­ma­cje ze snu pra­cow­ni­cy fi­zycz­nej Gra­ży­ny Ozi­mek wy­ma­ga­ją wy­ja­śnie­nia: Elw­ro – to za­kła­dy sprzę­tu kom­pu­te­ro­we­go we Wro­cła­wiu; 41 mi­lio­nów zło­tych to 25 pen­sji, któ­re do­sta­ła do ręki za to, że ze­chcia­ła zwol­nić się z Elw­ro na wła­sną proś­bę.

Elw­ro za­opa­try­wa­ło w kom­pu­te­ry cały obóz so­cja­li­stycz­ny, rok 1992 za­koń­czy­ło stra­tą po­nad 180 mi­liar­dów zło­tych. We wrze­śniu ubie­głe­go roku upa­dły za­kład ku­pił nie­miec­ki kon­cern Sie­mens, je­den z naj­więk­szych pro­du­cen­tów sys­te­mów te­le­ko­mu­ni­ka­cyj­nych na świe­cie. Niem­cy przy­ję­li wa­ru­nek Po­la­ków: z po­nad ty­sią­ca pra­cow­ni­ków zwol­nią mak­si­mum trzy­sta, a sie­dem­set zo­sta­wią w za­kła­dzie na pół­to­ra roku. Dwa mie­sią­ce póź­niej stwier­dzi­li jed­nak, że wy­star­czy im tyl­ko 200 osób. Ogło­si­li więc: w za­mian za na­pi­sa­nie po­da­nia o „zwol­nie­nie na wła­sną proś­bę” każ­dy, kto ze­chce odejść, do­sta­nie od Sie­men­sa 25 mie­sięcz­nych pen­sji.

Na­tych­miast zwol­ni­ło się pra­wie 500 osób, pie­nią­dze otrzy­ma­li na Syl­we­stra: od 40 do 100 mi­lio­nów zło­tych.

Mu­sia­ła odejść.

– To była pre­sja nie do wy­trzy­ma­nia – opo­wia­da. – Kie­row­ni­cy nas stra­szy­li: nie odej­dzie­cie na wła­sną proś­bę, to was Nie­miec za­gna do naj­gor­szej ro­bo­ty, in­ży­nier bę­dzie tra­wę gra­bił. Jak się nie zwol­ni­cie, to za trzy, czte­ry mie­sią­ce Nie­miec nie bę­dzie pa­trzył na żad­ne po­ro­zu­mie­nia z pań­stwem pol­skim, tyl­ko wszyst­kich wy­rzu­ci, żad­nych 25 pen­sji nie da. Ko­rzy­staj­cie te­raz z oka­zji, Nie­miec do wszyst­kie­go zdol­ny, nie moż­na mu wie­rzyć. I w ten spo­sób do­bro­wol­nie na­pi­sa­łam po­da­nie – zwie­rza się Gra­ży­na Ozi­mek.

Mi­nę­ły dwa mie­sią­ce. Gra­ży­na Ozi­mek za­re­je­stro­wa­ła się jako bez­ro­bot­na. Już w przed­po­ko­ju przed­sta­wia się: – Je­stem czło­wie­kiem w li­kwi­da­cji.

Jej ży­cie przez ostat­nie 19 lat: dom – przy­sta­nek – Elw­ro – dom – przy­sta­nek – Elw­ro… Ma pięć lat do eme­ry­tu­ry, szu­ka pra­cy, ale mówi, że w no­wej rze­czy­wi­sto­ści nie wie na­wet, jak ma ję­zyk otwo­rzyć.

Je­śli pra­cy nie znaj­dzie – 41 mi­lio­nów musi star­czyć Gra­ży­nie Ozi­mek do koń­ca ży­cia.

– Dla­te­go – po­ka­zu­je na męża ren­ci­stę i na po­kój osiem­na­sto­let­nie­go syna – my je­ste­śmy prze­zna­cze­ni do li­kwi­da­cji.

Ali­na Ma­ciąg może ude­rzyć

Jest oso­ba, któ­rą Ali­na Ma­ciąg (tak­że pra­cow­ni­ca fi­zycz­na) ude­rzy­ła­by w mor­dę. – Nie prze­sły­szał się pan, w mor­dę.

Mąż Ali­ny Ja­cek ma w port­fe­lu wy­ci­nek z „Ga­ze­ty Wy­bor­czej”. Z ga­ze­ty wy­ni­ka, że Ali­na Ma­ciąg za­cho­wa­ła się nie­mo­ral­nie. Wy­ci­nek – to głos czy­tel­ni­ka w Te­le­fo­nicz­nej Opi­nii Pu­blicz­nej:

„Pi­sa­li­ście, że pra­cow­ni­cy Elw­ro SA, któ­rzy zgo­dzą się do­bro­wol­nie odejść, do­sta­ną 25 pen­sji. Ci lu­dzie ogła­sza­ją, że pój­dą na za­si­łek dla bez­ro­bot­nych. To nie­mo­ral­ne, żeby ktoś, kto otrzy­ma dwu­let­nie po­bo­ry, miał ko­rzy­stać z tak mi­zer­ne­go prze­cież fun­du­szu na za­sił­ki”.

Pen­sja Ali­ny Ma­ciąg – pół­to­ra mi­lio­na, dwu­dzie­sto­pię­cio­krot­na od­pra­wa – to 37 mi­lio­nów 500 ty­się­cy zło­tych. Z tego od­cią­gnię­to po­da­tek, zo­sta­ło: 30 mi­lio­nów. Co z nimi zro­bić?

Ma­cią­go­wie (on jest cho­ry i bez­ro­bot­ny od roku) naj­pierw wy­zna­czy­li so­bie czte­ry cele; Jo­asia, ich dzie­się­cio­let­nia cór­ka wy­pi­sa­ła nie­bie­skim fla­ma­strem na kart­ce:

„CELE OBO­WIĄ­ZU­JĄ­CE:

1. Za­le­gły czynsz – 9 800 000 zło­tych.

2. Czynsz na na­stęp­ny rok z góry – 14 200 000 zło­tych.

3. Buty dla wszyst­kich: 2 400 000 zło­tych.

4. Kurt­ka z koca dla Tom­ka – 1 100 000 zło­tych.

Ra­zem: 27 500 000 zło­tych”.

– To był ob­lig – mówi Ali­na Ma­ciąg. Nie są­dzi, żeby w cią­gu roku oby­dwo­je zna­leź­li do­brą pra­cę, dla­te­go opła­ci­li z góry czynsz, czy­ta­li już w ga­ze­cie o eks­mi­sjach. – A kurt­ka z koca to było naj­więk­sze ma­rze­nie na­sze­go Tom­ka – do­da­je Ja­cek. – I ko­niecz­ność: kurt­kę zi­mo­wą miał już za małą, wy­świech­ta­ną, a te z koca to te­raz naj­now­szy krzyk. Przy­najm­niej raz jest oka­zja, żeby chło­pak nie czuł się upo­śle­dzo­ny.

Zo­sta­ło im: 2 mi­lio­ny 500 ty­się­cy zło­tych.

– I ta oso­ba z „Ga­ze­ty” śmie twier­dzić, że my, z dwoj­giem dzie­ci, nie mamy mo­ral­ne­go pra­wa po­bie­rać za­sił­ku dla bez­ro­bot­nych? – de­ner­wu­je się Ali­na. – A z cze­go żyć? Niech ona, ta oso­ba, po­pró­bu­je po­żyć za 30 mi­lio­nów przez dwa lata. Jak mąż przy­niósł tę opi­nię do domu, od ko­le­gi so­bie wy­ciął, i jak to prze­czy­ta­łam, by­łam tak zdru­zgo­ta­na, że nie wie­dzia­łam, do kogo dzwo­nić, gdzie się udać. Gdy­bym mo­gła, to­bym pierw­szy raz w ży­ciu ude­rzy­ła tego ko­goś – Ali­na wy­cie­ra oczy.

Więc zo­sta­ło im dwa pięć­set.

Obok CE­LÓW ZO­BO­WIĄ­ZU­JĄ­CYCH Jo­asia wy­pi­sa­ła CELE PRZY­JEM­NO­ŚCIO­WE.

– Niech pan wej­dzie w na­szą skó­rę – mówi Ali­na. – Czło­wiek po la­tach pra­cy oka­zał się ni­kim. Trud­no so­bie wy­obra­zić, że już do koń­ca ży­cia żad­nej ra­do­ści się nie za­zna.

– Cho­dzi­ło też o dzie­ci – do­da­je ci­cho Ja­cek, jak­by wstyd mu było, że ro­dzi­na od­da­ła się przy­jem­no­ściom. – Sy­no­wi cza­sem trze­ba czymś za­im­po­no­wać. Po­ka­zać, że nie jest się ostat­nim pa­ta­ła­chem. Dla­te­go zde­cy­do­wa­li­śmy się na trzy rze­czy przy­jem­no­ścio­we.

„CELE PRZY­JEM­NO­ŚCIO­WE:

1. McDo­nald.

2. Praw­dzi­wa piz­ze­ria.

3. Re­stau­ra­cja chiń­ska”.

W pierw­szą nie­dzie­lę lu­te­go od­wie­dzi­li bar McDo­nal­da i wy­nie­śli spo­ro re­flek­sji: – Za­sko­czo­ny by­łem – opo­wia­da Ja­cek. – Ta­kie tłu­my! Wszyst­ko mło­dzi lu­dzie. Na tych tac­kach mie­li je­dze­nia za 80, 90 ty­się­cy. To zna­czy, że wie­lu lu­dzi stać na taki bar, ale nie są­dzi­łem, że aż tylu. Czy to tyl­ko my je­ste­śmy tacy ułom­ni, że pie­nię­dzy nie po­tra­fi­my za­ro­bić?

Ali­na z roz­ma­rzo­nym wzro­kiem: – I każ­dy sie­dzi w tym Do­nal­dzie dłu­go, jak naj­dłu­żej. Ja­koś tak, żeby chwi­lę przy­jem­ną na dłu­żej przy­trzy­mać.

Ja­cek z uśmie­chem: – Ale dzie­cia­ki były z nas dum­ne!

Pierw­szy fast food na Świę­to­krzy­skiej w War­sza­wie

Na­gle Ma­cią­go­wie wpa­da­ją na po­mysł.

Sko­ro przy­je­chał re­por­ter, „to wła­ści­wie jest dość świą­tecz­nie”, więc wie­czo­rem pój­dzie­my wszy­scy do „praw­dzi­wej piz­ze­rii”. Za­miast w pla­no­wa­ną pierw­szą nie­dzie­lę mar­ca, w śro­dę – bę­dzie­my jeść piz­zę.

Ry­szar­da Ka­ro­lak czu­wa w zglisz­czach

Mi­nę­ły dwa mie­sią­ce, od kie­dy lu­dzie zwol­ni­li się „na wła­sną proś­bę”, a pani Ry­sia Ka­ro­lak (53 mi­lio­ny zło­tych) nadal przy­cho­dzi do Elw­ro, do swe­go po­ko­ju, w któ­rym nie zo­sta­ło pra­wie nic. Wszy­scy ode­szli, me­ble wy­nie­sio­no, a pani Ry­sia wra­ca.

– Niech mnie pan od­wie­dzi tam na zglisz­czach mego daw­ne­go biu­ra, opo­wiem, co zro­bi­łam z pie­niędz­mi – kusi. Oto pu­sty rząd po­koi; na pa­ra­pe­cie ka­ru­zel­ka z bez­war­to­ścio­wy­mi pie­cząt­ka­mi, któ­re kie­dyś przy­bi­ja­ła; ster­ty se­gre­ga­to­rów, bro­szu­rek, pa­pie­ru, zszy­wa­czy. A na tym śmiet­ni­sku ruda pani Ry­sia (30 lat pra­cy) za­le­wa kawę.

– Coś panu po­ka­żę – pro­po­nu­je. – Jest! – wska­zu­je na brud­ną wy­kła­dzi­nę dy­wa­no­wą. – Tu jest ślad po moim biur­ku. O, nogi się od­bi­ły. A tam na ścia­nie mia­łam Ju­lio Igle­sia­sa i ka­wa­łek Vio­let­ty Vil­las.

Ry­szar­da Ka­ro­lak szu­ka chu­s­tecz­ki.

– Trze­ba so­bie uzmy­sło­wić – do­da­je – że to je­dy­ny ślad po mo­ich trzy­dzie­stu la­tach pra­cy. Prze­cież po mnie nic nie zo­sta­ło. Kom­pu­te­ry, co je Elw­ro pro­du­ko­wa­ło już w osiem­dzie­sią­tym roku, nada­wa­ły się tyl­ko do mu­zeum tech­ni­ki. Więc ta na­sza ro­bo­ta nie ma dzi­siaj żad­ne­go zna­cze­nia. Całe lata by­łam gwiaz­dą w za­kła­dzie. „Pani Ry­sia Ka­ro­lak”, „O, pani Ry­sia”, wszy­scy po­wta­rza­li, „Od pani Rysi tyle za­le­ży…”, a tu tyl­ko te czte­ry od­ci­ski na wy­kła­dzi­nie.

Idzie­my na wy­ciecz­kę. Z róż­nych okien biu­row­ca oglą­da­my Elw­ro. – Niem­cy tu bu­rzą i tam bu­rzą – po­ka­zu­je. – Bu­rzą wszyst­ko. Im po Elw­ro po­trzeb­ne są tyl­ko trzy bu­dyn­ki, a z dzie­sięć chcą zmieść z po­wierzch­ni. Wie pan, ile ksią­żek wy­nio­słam z za­kła­do­wej bi­blio­te­ki? O Jezu… A tam, pro­szę spoj­rzeć, to zbu­rzy­li wszyst­ko tak, że cmen­tarz Gra­bi­szyń­ski wi­dać. Ja­nek Wal­czak, elw­row­ski kie­row­ca, przy­jął się do no­wej fir­my, raz miał kurs koło za­kła­du. Jak zo­ba­czył, że Niem­cy taką za­gła­dę zro­bi­li, to od tego cza­su ma kło­po­ty z ci­śnie­niem. Mó­wi­ła mi jego żona, że jak tyl­ko ma tra­sę koło Elw­ro, to nad­ra­bia dro­gi, musi inną uli­cą je­chać, bo nie może na pust­kę pa­trzeć.

Co pani Ry­sia zro­bi­ła z 25 pen­sja­mi, może spra­wi­ła so­bie pre­zent?

– Wi­dzia­łam taki ża­kiet ba­jecz­ny: ja­śniut­ki, biel ze sta­lą. O ta­kim ma­rzy­łam! Mi­lion pięć­set sześć­dzie­siąt. Ale nie ku­pi­łam. Za dro­gi jest. Sta­now­czo za dro­gi – mówi pani Ry­sia, po­sia­dacz­ka 53 mi­lio­nów zło­tych.

– Część wło­ży­łam do ban­ku na pro­cent, część prze­zna­czę na kur­sy. Ja uwa­żam, że jesz­cze znaj­dę po­sa­dę. Mam jako taki zmysł, było się gwiaz­dą w za­kła­dzie.

Pani Ry­sia ukrad­kiem zer­ka na pu­sty ko­ry­tarz (nie­po­trzeb­nie, bo tego pię­tra od ty­go­dni nikt, poza Ry­sią, nie od­wie­dza). – My­śli pan, że ja przy­cho­dzę tu tyl­ko śla­dy po biur­ku opła­ki­wać? – ści­sza głos. – Ja je­stem przed­się­bior­cza – kiwa ręką, żeby za nią iść. – Wszyst­ko wy­nie­śli, za to w jed­nym po­ko­ju w tych śmie­ciach aż trzy te­le­fo­ny zo­sta­wi­li. Za­po­mnie­li o nich, to przy­cho­dzę so­bie dzwo­nić. Por­tier mnie nie za­trzy­mu­je, jak­by śmiał, wi­dzi prze­cież: pani Ry­sia Ka­ro­lak idzie. I tak go­dzi­na­mi dzwo­nię po świe­cie za wszyst­kie cza­sy. Elw­ro nas, wier­ne psy, tak wy­dmu­cha­ło, niech Elw­ro pła­ci.

Inni do ban­ku i pa­pie­ża

O dal­szych lo­sach swo­jej go­tów­ki zgo­dzi­li się opo­wie­dzieć: księ­go­wa, kie­row­ca, pani z dzia­łu za­opa­trze­nia, me­cha­nik i ma­ga­zy­nier­ka. Za­nim zwie­rzy­li się z lo­ka­ty ka­pi­ta­łu, kur­wo­wa­li i oskar­ża­li dy­rek­cję Elw­ro: „Niem­co­wi od­da­li nas jak dziw­ki” i tym po­dob­nie.

KSIĘ­GO­WA: 69 mi­lio­nów; ma pra­cę w wiel­kiej spół­ce. Pie­nią­dze ulo­ko­wa­ła w „Pio­nie­rze” i w ban­ku. Pięt­na­sto­let­niej cór­ce speł­ni­ła naj­więk­sze ma­rze­nie, ku­pi­ła jej al­bu­my: Zam­ki pol­skie i Góry świa­ta.

KIE­ROW­CA: 50 mi­lio­nów; bez­ro­bot­ny. Za pięć od­ku­pił z Elw­ro po­lo­ne­za, rocz­nik osiem­dzie­sią­ty; mówi, że sam był w ko­mi­sji wy­ce­nia­ją­cej i z po­czu­cia przy­zwo­ito­ści wy­sta­wił so­bie taką cenę, inni bra­li sa­mo­cho­dy za dwa mi­lio­ny. Na po­cząt­ku pla­no­wał, że kupi budę na ba­za­rze, zna­lazł ta­nią – za nie­wie­le po­nad czter­dzie­ści, ale fa­cet się wy­co­fał, po­wie­dział, że kon­ku­ren­cja mu nie po­zwa­la sprze­dać budy ob­ce­mu, musi ją prze­jąć ktoś z ba­za­ru, te­raz na tar­go­wi­skach jest wal­ka na śmierć i ży­cie; dys­po­zy­tor po­my­ślał: ku­pię, jesz­cze mi ją pod­pa­lą, za sta­ry je­stem na to. Sie­dzi więc na bez­ro­bo­ciu, oglą­da głów­nie ka­na­ły nie­miec­kie, cho­ciaż nie zna ję­zy­ka. – I to jest do­bre – pod­su­mo­wu­je – bo dzię­ki temu mogę pa­trzeć na ekran, a sku­piać się na my­śle­niu.

PANI Z DZIA­ŁU ZA­OPA­TRZE­NIA: sumę trzy­ma w ta­jem­ni­cy; jest bez­ro­bot­na, lecz na­praw­dę pra­cu­je w fir­mie męża na czar­no. Po­je­cha­ła z cór­ką na ty­dzień do Rzy­mu i na kar­na­wał do We­ne­cji, koszt: 6 mi­lio­nów zło­tych, resz­tę od­da­li do ban­ku. W Rzy­mie sfo­to­gra­fo­wa­ła pa­pie­ża z od­le­gło­ści czte­rech me­trów. – To było dla mnie wiel­kie szczę­ście i ta fo­to­gra­fia to je­dy­na wspa­nia­ła spra­wa, któ­ra wy­ni­kła z do­bro­wol­ne­go wy­rzu­ce­nia mnie z Elw­ro – mówi i po­ka­zu­je pa­pie­ża. – A może to nie były czte­ry me­try, tyl­ko trzy?

ME­CHA­NIK: 40 mi­lio­nów; bez­ro­bot­ny. Jego mał­żeń­stwo prze­ży­wa dra­mat, dla­te­go pie­nią­dze trzy­ma­ją przy so­bie. Nic nie ku­pi­li. Miesz­ka­ją w za­kła­do­wym ho­te­lu, mają po­ko­ik na że­nu­ją­cym po­zio­mie, to­a­le­ta dla ca­łe­go pię­tra. Gdy za­trud­niał się w Elw­ro, obie­cy­wa­no mu miesz­ka­nie, na ra­zie ho­tel, więc po­przed­nie ich miesz­kan­ko po ma­mie od­da­li jego sio­strze. Te­raz za po­kój Sie­mens za­żą­dał dwóch i pół mi­lio­na mie­sięcz­nie. Sio­stry me­cha­ni­ka z dzieć­mi, mę­żem i te­ścio­wą nie ma do­kąd prze­nieść; naj­tań­sza ka­wa­ler­ka kosz­tu­je sto kil­ka­dzie­siąt mi­lio­nów; może wy­naj­mą ja­kiś kąt, ale co da­lej? Ona ma trzy lata do czter­dziest­ki (– Po­win­nam na­tych­miast uro­dzić dziec­ko, a to głu­pie Elw­ro mnie wstrzy­my­wa­ło. Chcia­łam uro­dzić we wła­snym miesz­ka­niu… – pła­cze). – Ale co da­lej? – po­wta­rza­ją trzy razy. Pod­su­wam me­cha­ni­ko­wi po­mysł. Niech da ogło­sze­nie: „W uczci­wy i pew­ny in­te­res wło­żę 20 mi­lio­nów zło­tych. Zy­sków ocze­ku­ję za czte­ry, pięć mie­się­cy”. – Może war­to za­ek­spe­ry­men­to­wać – prze­ko­nu­ję. Są prze­ko­na­ni, że się z nich na­bi­jam.

MA­GA­ZY­NIER­KA: 45 mi­lio­nów; wy­gra­ła los na lo­te­rii: ma taką samą pra­cę jak w Elw­ro, z ogło­sze­nia w ga­ze­cie, „ale my­śla­mi cią­gle je­stem w tam­tych po­miesz­cze­niach”. So­bie spra­wi fu­ter­ko – „żeby mieć po Elw­ro pa­miąt­kę”; sy­no­wi – an­te­nę sa­te­li­tar­ną, resz­tę – do ban­ku. Z ma­ga­zy­nier­ką idzie­my do ka­wiar­ni, z cze­go się cie­szy, bo w ogó­le nie ma ta­kich oka­zji. – Czło­wiek – mówi – na­wet z chę­cią do kina by po­szedł, ale te­raz to szko­da tych pie­nię­dzy.

Ma­cią­go­wie pod To­mem Cru­isem

A z Ma­cią­ga­mi speł­nia­my dru­gi cel „przy­jem­no­ścio­wy” – wy­ru­sza­my do praw­dzi­wej piz­ze­rii. („Praw­dzi­wej”, bo raz, w osiem­dzie­sią­tym szó­stym je­dli w piz­ze­rii i była to piz­za na go­frze, bar­dzo się za­wie­dli).

Bę­dzie­my jeść w Pan Smak przy Pił­sud­skie­go, piz­za tu jest ame­ry­kań­ska.

Sia­da­my pod por­tre­ta­mi: Ali­na Ma­ciąg – pod To­mem Cru­isem, Ja­cek Ma­ciąg – pod ak­to­rem, któ­ry umarł w strasz­nych mę­czar­niach na AIDS, ale nie mo­że­my so­bie przy­po­mnieć na­zwi­ska. Wszy­scy za­ma­wia­my piz­zę Tina, bo jest z wę­dzo­nym kur­cza­kiem, orze­cha­mi ziem­ny­mi i sło­necz­ni­kiem ka­li­for­nij­skim. Tyl­ko Ja­cek, gło­wa ro­dzi­ny, za­ma­wia naj­droż­szą za 136 ty­się­cy, z szyn­ką i kre­wet­ka­mi – Roc­ke­fel­ler.

Gdy krąż­ki tra­fia­ją na stół, za­pach pod­pie­czo­ne­go wę­dzo­ne­go kur­cza­ka jest tak upa­ja­ją­cy, że przy­my­ka­my oczy i chwi­lę wdy­cha­my woń.

Ja­cek (zie­lo­ny pu­lo­wer w se­rek, spod ser­ka – śnież­no­bia­ła wy­kroch­ma­lo­na ko­szu­la) zer­ka na dzie­ci i śmie­je się: – Moż­na by na­wet na­pi­sać tak:

„Ro­dzi­na Ma­cią­gów zor­ga­ni­zo­wa­ła so­bie nie­dzie­lę – w śro­dę wie­czo­rem, 2 mar­ca 1994 roku”.

Wał­ku­je­my kwe­stie Elw­ro i piz­zy Tiny.

Ali­na Ma­ciąg: – Wy­stą­pi­łam dość szyb­ko, żeby mnie do­bro­wol­nie zwol­ni­li. Ko­le­żan­ki tro­chę zwle­ka­ły, że jak do koń­ca bę­dzie­my twar­dzi, to mu­szą nas po­zo­sta­wić.

Ja­cek Ma­ciąg: – Mia­ły Ali­nie za złe tę de­cy­zję, pręd­ko at­mos­fe­ra zro­bi­ła się nie do wy­trzy­ma­nia i po­tem to już wszy­scy wpa­dli w taką psy­cho­zę, że hej. Na­wet związ­ki nie bro­ni­ły lu­dzi, tyl­ko po­pie­ra­ły po­mysł Niem­ców. Każ­dy chciał szyb­kich mi­lio­nów.

Jo­asia Ma­ciąg: – Oszu­kań­stwo, w mo­jej Ti­nie sło­necz­nik jest zwy­kły, jak u bab­ci w ogród­ku. My­śla­łam, że ka­li­for­nij­ski to bę­dzie gi­gan­tycz­ny.

To­mek Ma­ciąg: – Ta­to­oo, a może by jesz­cze jed­ną kolę, cho­ciaż na spółę?

Ali­na Ma­ciąg: – Ład­na ta kur­tecz­ka z koca.

I tak nam mi­nę­ła nie­dzie­la w praw­dzi­wej piz­ze­rii. Prze­sie­dzie­li­śmy dwie go­dzi­ny. Idzie­my na przy­sta­nek. Jest śro­da.

Imio­na i na­zwi­ska nie­któ­rych bo­ha­te­rów zo­sta­ły zmie­nio­ne

Współ­pra­ca Ra­fał Jur­kow­la­niec

1993: Polska w ogłoszeniach

Za­rób mi­lion w mi­nu­tę, Star­gard, skr. poczt.

Radę, jak za­ro­bić mi­lion zło­tych w mi­nu­tę, od­bie­ram na po­czcie, za­pa­ko­wa­ną w sza­rą ko­per­tę. Za­nim jed­nak do­sta­nie się ją do ręki, trze­ba za­pła­cić, a pocz­ta wy­śle sumę do nadaw­cy.

Rada: „Mu­sisz mieć – czy­tam – od­po­wied­nią sumę pie­nię­dzy, któ­rą zło­żysz w ban­ku na taki pro­cent, aby co mi­nu­tę pro­cen­to­wa­ła Ci o mi­lion. Jaka to ma być suma? To już mu­sisz ob­li­czyć sam. Lu­cy­na ze Star­gar­du”.

Za radę pła­ci­my Lu­cy­nie 42 ty­sią­ce zło­tych, za za­li­cze­niem pocz­to­wym.

Sa­mot­na mat­ka w trud­nej sy­tu­acji fi­nan­so­wej pro­si o po­moc. Ola, Dro­hi­czyn

Ma 28 lat i dwa anioł­ki: Mać­ka i El­wi­rę; mąż zmarł dwa lata temu, bar­dzo pił. Za­si­łek plus ro­dzin­ne wy­no­szą mi­lion z ha­kiem. Do­sta­ła trzy li­sty: płat­ny – „mi­lion w mi­nu­tę” i dwa bez­płat­ne, od ko­biet. Na­pi­sa­ły, żeby się nie łu­dzi­ła, że lu­dzie jej po­mo­gą. One były w po­dob­nej sy­tu­acji i nikt im nie po­dał ręki.

„Pani też nikt nie poda” – po­cie­szy­ła ją pierw­sza.

Czy w związ­ku z tym ogło­sze­niem spo­tka­ło Olę coś przy­jem­ne­go?

– Tak – mówi – prze­cież te dwie ko­bie­ty nie po­zo­sta­ły obo­jęt­ne na mój los.

Mło­dy, atrak­cyj­ny przyj­mie pra­cę to­ka­rza lub jako pan do to­wa­rzy­stwa

„Na­zy­wam się Krzysz­tof Ło­kie­tek, mam 22 lata i pro­fil to­kar­ski. Po woj­sku sta­ną­łem po za­si­łek, bo tu, w Miń­sku Ma­zo­wiec­kim, urząd pra­cy nie dał mi ani jed­nej ofer­ty. Za­mie­ści­łem ogło­sze­nie i przy­nio­sło ono pań­ski list, w któ­rym ujaw­nia się tyl­ko dzien­ni­kar­ska cie­ka­wość. W pana ży­ciu ten in­cy­dent to ko­lej­ne do­świad­cze­nie, dla mnie list, któ­ry nie od­mie­ni mego losu. Ogło­sze­nie nie przy­nio­sło mi nic nie­sa­mo­wi­te­go z wy­jąt­kiem tego, że stra­ci­łem na­dzie­ję, a z nią chęć do dal­sze­go ży­cia”.

Atrak­cyj­na bez­ro­bot­na, lat 25, szu­ka pra­cy

„Atrak­cyj­na” jest wy­so­ka, nosi szpa­ko­wa­te wło­sy i wą­sik. Jest męż­czy­zną, miesz­ka w Kę­dzie­rzy­nie-Koź­lu. Da­wał kil­ka ogło­szeń typu: „Trzy­dzie­sto­pię­cio­let­ni, so­lid­ny, z pra­wem jaz­dy…”, ale nie otrzy­mał żad­nej cie­ka­wej pra­cy. Chciał spraw­dzić, co tra­ci, nie bę­dąc atrak­cyj­ną dziew­czy­ną. Tra­ci więc:

a) „Na­gie po­zo­wa­nie w Niem­czech”, od 350 do 700 ma­rek za se­sję. Pro­po­zy­cja na­de­szła od męż­czy­zny z gmi­ny Kwilcz w Po­znań­skiem, któ­ry ocze­ku­je na 24 zdję­cia na­giej syl­wet­ki; b) „Wol­ne od tro­ski ży­cie w luk­su­sie” – ślub z bo­ga­tym Niem­cem; c) Za­ję­cie bar­man­ki w Bel­gii, „ale – za­strze­ga się ofe­rent z Lu­bli­na – nikt ni­ko­go do ni­cze­go nie zmu­sza i każ­da bar­man­ka robi wszyst­ko z wła­snej woli”; d) Po­sa­dę ma­sa­żyst­ki w Po­zna­niu – „ty­po­wy ma­saż ca­łe­go cia­ła z ak­cen­ta­mi na pew­ne miej­sca aż do fi­na­łu, 12 go­dzin co trze­ci dzień”; e) Pra­cę w agen­cji to­wa­rzy­skiej w Ho­lan­dii: „Już w pierw­szym mie­sią­cu pra­cy – 24 mi­lio­ny zło­tych, a gdy dziew­czy­na się przy­zwy­czai, za­ra­bia dwa razy tyle. W tej chwi­li pra­cu­je u nas kil­ka Po­lek i Wę­gie­rek, ale brak nam dziew­cząt. Dzia­ła ogra­ni­cze­nie: kan­dy­dat­ka po­win­na mieć 18-25 lat. Po prze­kro­cze­niu dwu­dzie­ste­go szó­ste­go roku ży­cia oso­ba ta nie jest już tak bar­dzo po­żą­da­na. Jest to cał­ko­wi­cie le­gal­na i da­ją­ca ko­bie­cie za­do­wo­le­nie pra­ca”.

Han­del w przej­ściu pod­ziem­nym Mar­szał­kow­ska – Ale­je Je­ro­zo­lim­skie, War­sza­wa

Je­stem po kra­chu fi­nan­so­wym, dla pie­nię­dzy zro­bię wszyst­ko

Czło­wiek po kra­chu jest przy­stoj­ny i wy­spor­to­wa­ny, ma ja­sne wło­sy, 25 lat i dwa osią­gnię­cia: raz uciekł z wię­zie­nia w Ra­ci­bo­rzu, raz nie­le­gal­nie prze­kro­czył gra­ni­cę. Ma sie­dem wy­ro­ków za sobą. Je­sie­nią 1992 roku wy­szedł na wol­ność, ale ro­dzi­na ka­za­ła mu szu­kać in­ne­go miej­sca do ży­cia; urząd pra­cy nie dał mu szans, a opie­ka spo­łecz­na – 500 ty­się­cy zło­tych. Wie­dział, że trze­ba my­śleć no­wo­cze­śnie, i dał to ogło­sze­nie.

„Nic z nie­go nie wy­szło – na­pi­sał – je­stem re­cy­dy­wi­stą-sprin­te­rem i nie mo­głem zo­stać ani akwi­zy­to­rem, ani ochro­nia­rzem. Pro­szę mi uwie­rzyć, dla mnie nie prze­wi­dzia­no żad­nej przy­szło­ści.

Nie szko­dzi jed­nak, że nic nie wy­szło. Naj­pięk­niej­sze w tym ogła­sza­niu było ocze­ki­wa­nie na to, że zno­wu sta­nę się nor­mal­nym czło­wie­kiem. W dniu, w któ­rym pi­sał pan do mnie list, o go­dzi­nie 17.40 w Kar­pa­czu znów zo­sta­łem aresz­to­wa­ny za kra­dzież zło­te­go pier­ścion­ka”.

Sprze­da­jąc ka­mie­nie żół­cio­we, za­ro­bisz for­tu­nę

Adam P. z Pru­sic zdo­był list od Pe­te­ra Zuz­ka z Win­dha­gen w RFN. Pe­ter Zu­zek sku­pu­je su­che ka­mie­nie żół­cio­we. Ko­lo­ru brą­zo­we­go, bo rdza­wy far­bu­je. Za i gram ca­łych pła­ci 8 do­la­rów. Nie ku­pu­je ka­mie­ni po­kry­tych bia­łą ple­śnią ani ru­rek z prze­wo­dów żół­cio­wych. Oso­bi­ste do­sta­wy tyl­ko po usta­le­niu ter­mi­nu. Win­dha­gen leży 30 ki­lo­me­trów od Bonn, wy­jazd z au­to­stra­dy na Bad Hon­nef w pra­wo, po 100 me­trach jesz­cze raz w pra­wo, ki­lo­metr pro­sto, oko­ło 300 me­trów za ban­kiem – żół­ty dom nu­mer 65. Pe­ter Z. ro­zu­mie po pol­sku.

Rzecz ja­sna, nie cho­dzi o ka­mie­nie ludz­kie, tyl­ko by­dlę­ce.

Adam P. z Pru­sic udo­stęp­nia kse­ro li­stu Pe­te­ra Z. za 59 ty­się­cy zło­tych, płat­ne za za­li­cze­niem pocz­to­wym. „Pro­szę nie mieć do mnie żalu, tyl­ko za­cząć dzia­łać” – do­pi­su­je od sie­bie na nie­miec­kim li­ście.

Pie­nią­dze leżą koło cie­bie. Pod­po­wiem, jak je zna­leźć

Pod­po­wia­da bi­blio­te­kar­ka Cen­tral­nej Bi­blio­te­ki Rol­ni­czej.

Wy­sy­ła in­struk­cje: (1) „Tech­nicz­no-eko­no­micz­ne za­ło­że­nia pro­duk­cji cha­łup­ni­czej kom­ple­tu na ławę: bież­nik plus osiem ser­we­tek” (naj­le­piej sprze­da­ją­ce się ko­lo­ry na pro­win­cji to nie­bie­ski i zie­lo­ny, beż jest zgra­ny); (2) „Zrób w pro­sty spo­sób aba­żur i sprze­daj”; (3) „Jak za­ra­biać, czy­ta­jąc ogło­sze­nia pra­so­we”.

Bi­blio­te­kar­ka in­ka­su­je za rady 45 ty­się­cy zło­tych za za­li­cze­niem. (– Pro­szę zgad­nąć, jak wy­so­ka może być pen­sja bi­blio­te­kar­ki? – żali się).

Rady bi­blio­te­kar­ki są nie­ludz­kie. Aby pod­nieść pie­nią­dze, któ­re niby obok nas leżą, mu­sie­li­by­śmy na przy­kład – przed pro­duk­cją bież­ni­ka na ławę – na­uczyć się bu­do­wa­nia ramy tkac­kiej, po­słu­gi­wa­nia oli­wiar­ką, od­po­wied­nie­go roz­cień­cza­nia la­kie­ru, aby nie skle­jał ni­tek i tym po­dob­nych. Ona sama ukoń­czy­ła wy­dział geo­gra­fii, lubi po­dró­żo­wać. Na jed­no ogło­sze­nie do­sta­je oko­ło 20 od­po­wie­dzi. Głów­nie pi­szą bez­ro­bot­ni, któ­rzy nie mają już żad­ne­go po­my­słu na ży­cie. – Wiem, że są u kre­su – mówi.

Nie, bi­blio­te­kar­ka nie uwa­ża, że wy­sy­ła­jąc tak nie­sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ce rady, oszu­ku­je tych bied­nych lu­dzi. – Ja im po­ma­gam. W moim ży­ciu – pod­kre­śla – za­zna­łam od lu­dzi wie­le do­bra i te­raz im wła­śnie do­brem od­pła­cam.

Przed ki­nem Atlan­tic, War­sza­wa

Po­wiem, jak w uczci­wy spo­sób po­pra­wić swo­ją sy­tu­ację ma­te­rial­ną. K. A., So­ko­łów Pod­la­ski

„Cze­kam z nie­cier­pli­wo­ścią na tę nie­zwy­kłą radę” – na­pi­sa­łem.

„Sza­now­ny Pa­nie – od­pi­sał K. A. – pro­szę po­dać, ja­kiej rady Pan ode mnie ocze­ku­je. Daję bar­dzo dużo ogło­szeń o róż­nej tre­ści i nie mogę się zo­rien­to­wać, o co cho­dzi”.

Sprze­dam więk­szą ilość zu­ży­tych ko­pert. Szy­mon Sto­sik, Żnin

„Pro­szę zdra­dzić – na­pi­sa­łem – po co komu zu­ży­te ko­per­ty?”

„Zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie do­szu­ku­je się Pan sen­sa­cji” – od­pi­sał Szy­mon Sto­sik. Swe­go cza­su pro­wa­dził ob­szer­ną ko­re­spon­den­cję, po któ­rej zo­sta­ło mu 5 ty­się­cy ko­pert. W pro­gra­mie te­le­wi­zyj­nym o Ame­ry­ce po­wie­dzia­no, że tam lu­dzie usi­łu­ją sprze­dać wszyst­ko, na­wet śmie­ci. Dał ogło­sze­nie, od­zew był duży. Sprze­dał już dwa i pół ty­sią­ca po 150-200 zło­tych za sztu­kę. Co się z nimi dzie­je? Szy­mon Sto­sik ma dwie hi­po­te­zy: a) ko­lek­cjo­ne­rzy z Izra­ela sku­pu­ją sta­ran­nie roz­cię­te ko­per­ty, pła­cąc w do­la­rach; b) po­noć moż­na ku­pić w Niem­czech sku­tecz­ny płyn do zmy­wa­nia pie­czą­tek ze znacz­ków.

Wła­sny zbiór dow­ci­pów, cena 10 ty­się­cy zło­tych

„W tram­wa­ju:

– Prze­pra­szam, pani wy­cho­dzi?

– Nie, a panu?”

230 dow­ci­pów sta­ran­nie prze­pi­sa­no na ma­szy­nie. – Za­ro­bek ża­den – skar­ży się eme­ryt L.S. z War­sza­wy. – Z dzie­się­ciu ty­się­cy zło­tych, ja­kie otrzy­mu­ję, czte­ry ty­sią­ce zaj­mu­je opła­ta pocz­to­wa. Je­śli do­li­czyć do­jazd i po­wrót z pocz­ty, ko­per­tę i ma­ni­pu­la­cje, moż­na się znie­chę­cić.

Masz spra­wę we Wro­cła­wiu? Nie przy­jeż­dżaj, za­ła­twię ją za Cie­bie. Le­szek R.

„Może od­dam Panu swo­ją wro­cław­ską spra­wę, lecz mu­szę wie­dzieć, czy zna Pan nie­miec­ki i czy po­tra­fi Pan uśmie­chać się na za­wo­ła­nie?” – na­pi­sa­łem pod przy­bra­nym na­zwi­skiem do Lesz­ka R.

„Nie­ste­ty, nie­miec­kie­go nie znam, ale spra­wa jest do za­ła­twie­nia – od­pi­sał. – Są­dzę tak­że, że po­tra­fię się uśmie­chać na za­wo­ła­nie, jak też i nie”.

Na­pi­sa­łem dru­gi raz do Lesz­ka R. z proś­bą o zwie­rze­nia do re­por­ta­żu. Ma 29 lat, jego fir­ma zban­kru­to­wa­ła. Po­wo­dy: nie miał prze­bi­cia, zna­jo­mo­ści, pie­nię­dzy, nie do­stał ulg skar­bo­wych. Spró­bo­wał z czymś in­nym: na pró­bę, bez re­je­stro­wa­nia fir­my, za­mie­ścił ogło­sze­nie.

Mi­nął mie­siąc, do­stał je­den list, ktoś go py­tał o nie­miec­ki i uśmie­chy. Wy­słał więc in­for­ma­cję, w czym może po­móc jego biu­ro usłu­go­we. Klient wię­cej się nie ode­zwał. Le­szek R. są­dzi, że źle się sprze­dał. Trze­ba było na­pi­sać zde­cy­do­wa­nie: „Tak, znam obce ję­zy­ki” i: „Oczy­wi­ście, że pięk­nie się uśmie­cham”, a nie pi­sać męt­nie w sty­lu: „Spra­wa jest do za­ła­twie­nia”. „Ale uświa­do­mi­łem to so­bie do­pie­ro po­tem” – ża­łu­je.

„Mi­nął mi za­pał do pra­cy na wła­sny ra­chu­nek – koń­czy swój list Le­szek R. – Zna­la­złem etat, będę na zwy­kłej pen­sji i, jak Boga ko­cham, nikt w tym kra­ju nie na­mó­wi mnie do wzię­cia spra­wy w swo­je ręce”.

Przyj­mę re­kla­mę na an­te­nę sa­te­li­tar­ną. Mam bal­kon w cen­trum Ba­bi­mo­stu

Brak re­ak­cji.

Obo­zo­wi­sko Ru­mu­nów w po­cze­kal­ni dwor­ca War­sza­wa Wschod­nia

Ero­tic club szu­ka chłop­ców mó­wią­cych po nie­miec­ku, Su­lę­cin, skryt­ka…

Z Su­lę­ci­na na­de­szły nie­mal nie­czy­tel­ne ba­zgro­ły:

„Klub mie­ści się w Niem­czech, a w czym ja po­ma­gam, to moż­na się do­my­ślić. Prze­pra­szam za cha­rak­ter pi­sma, lecz mam cho­ler­ne­go kaca i spie­szę się na piw­ko, zaś pierw­szą set­kę strze­lę za Pana zdrów­ko i uda­ny re­por­taż. Może ma Pan jesz­cze ja­kieś py­ta­nia na te­mat, pro­szę pi­sać, tyl­ko przed wy­pła­tą, bo po wy­pła­cie trud­no od­czy­tać moje pi­smo”.

Pod­pis nie­czy­tel­ny.

Opie­ka nad gro­ba­mi. Mogę prze­słać zdję­cie. C. Na­wroc­ki

Nie są­dzi­łem, że C. Na­wroc­ki jest aż tak przed­się­bior­czy: „Od­po­wiem na re­por­ter­skie py­ta­nia – od­pi­sał – lecz za wy­na­gro­dze­nie rów­ne ce­nie ogło­sze­nia w »Ga­ze­cie Wy­bor­czej«”.

C. Na­wroc­kie­mu wy­sła­łem sto ty­się­cy zło­tych.

„Dzia­łam trzy lata – wy­znał. – Opie­ka po­le­ga na tym, że lo­ka­li­zu­ję grób, do­ko­nu­ję grun­tow­nych po­rząd­ków, sa­dzę kwia­ty, re­mon­tu­ję czę­ści me­ta­lo­we i tak da­lej. Cena za jed­no­ra­zo­wą usłu­gę waha się od 500 ty­się­cy do 5 mi­lio­nów zło­tych. Zle­ce­nio­daw­ca­mi są oso­by le­piej sy­tu­owa­ne i za­awan­so­wa­ne wie­ko­wo. W dwóch przy­pad­kach szu­ka­ne­go gro­bu nie było. Klien­ci wy­ma­ga­ją cza­sem po­twier­dze­nia wy­ko­na­nia okre­ślo­nych prac przez ko­ściel­nych czy księ­ży. Nie mam żad­nych po­moc­ni­ków, sa­me­mu wy­god­niej jeź­dzić po kra­ju. Pod­ją­łem się tego typu usług, bo brak in­nej pra­cy.

Je­śli w przy­szło­ści będą wy­ciecz­ki na Mar­sa, nie­wy­klu­czo­ne, że zor­ga­ni­zu­ję je wła­śnie ja”.

WY­DAW­NIC­TWO CZAR­NE S.C.

www.czar­ne.com.pl

SE­KRE­TA­RIAT: ul. Koł­łą­ta­ja 14, III p.

38-300 Gor­li­ce, tel./fax +48 18 353 58 93

e-mail: ar­ka­diusz@czar­ne.com.pl, ma­te­usz@czar­ne.com.pl, to­masz@czar­ne.com.pl

RE­DAK­CJA: Wo­ło­wiec 11, 38-307 Sę­ko­wa tel./fax +48 18 351 02 78, tel. +48 18 351 00 70

e-mail: re­dak­cja@czar­ne.com.pl

SE­KRE­TARZ RE­DAK­CJI: zo­fia@czar­ne.com.pl

DZIAŁ PRO­MO­CJI: ul. An­der­sa 21/56, 00-159 War­sza­wa tel./fax +48 22 621 10 48

e-mail: anna@czar­ne.com.pl, agniesz­ka@czar­ne.com.pl, do­ro­ta@czar­ne.com.pl

DZIAŁ SPRZE­DA­ŻY: Be­ata Mo­tyl, mtm Fir­ma ul. Zwrot­ni­cza 6, 01-219 War­sza­wa, tel./fax +48 22 632 83 74

e-mail: mtm-mo­[email protected]

SKŁAD: D2D.PL ul. Morsz­ty­now­ska 4/7, 31-029 Kra­ków, tel. +48 12 432 08 52

e-mail: [email protected]

Wo­ło­wiec 2011

Wy­da­nie II zmie­nio­ne