53,90 zł
Depresja, choroba afektywna dwubiegunowa, alkoholizm, samobójstwo. To słowa zakazane u Kissingerów. Nie pasują do obrazu szczęśliwej katolickiej rodziny z przedmieść. Ale jak wytłumaczyć kolejne tragedie, które ich dotykają? I jak długo można milczeć?
Meg Kissinger opowiada historię chorób psychicznych wśród swoich najbliższych: matki, ojca i rodzeństwa. Ze strzępów wspomnień z dzieciństwa, podsłuchanych rozmów i podpatrzonych scen stopniowo wyłania się wstrząsający portret rodziny, w której wszyscy mierzą się ze swoimi demonami w samotności. Kissingerowie na różne sposoby zmagają się z tym samym: wstydem i brakiem języka do opisu własnego cierpienia.
Po latach Meg Kissinger, już jako ceniona amerykańska reporterka, wreszcie przerwała tę zmowę milczenia. Jej Nieobecni to rozpisana na dekady opowieść o zmianie, jaka dokonała się w diagnostyce i leczeniu osób chorujących psychicznie. Czy tragedie, które spotkały Kissingerów, byłyby dziś do uniknięcia? Ta historia pokazuje, do czego mogą prowadzić społeczne tabu i brak systemowej pomocy.
„Meg Kissinger to światowej klasy reporterka, która potrafi rewelacyjnie opowiadać. Kiedy przeczytacie o jej niezwykle dociekliwym, bezlitosnym, a zarazem pełnym miłości śledztwie poświęconym starym rodzinnym sekretom, będziecie wściekli na system opieki psychiatrycznej – ale będziecie też wdzięczni, że autorzy tacy, jak ona niestrudzenie dążą do ujawnienia prawdy.” Robert Kolker
„Pisanie prawdy to akt odwagi. Meg Kissinger wykazała się nią, pisząc kronikę rodzinną, historię o miłości, stracie, o wypełnianiu najważniejszych zobowiązań – i o tym, jak wszystko to zostaje rozszczepione przez pryzmat choroby psychicznej. Jej książka jest przejmująca i mocna, tak mocna, jak więzi łączące bohaterów. Podzieliła się z nami historią swojej rodziny, zarazem jednak ujawniła prawdę na temat nas wszystkich.” Jelani Cobb, dziekan Szkoły Dziennikarstwa Uniwersytetu Columbia
„Przez wiele lat Meg Kissinger była bodaj jedyną dziennikarką piszącą o sprawach dotyczących zdrowia psychicznego. Czytelnicy […] poznali dzięki niej nieprawdopodobne historie zwykłych ludzi borykających się z chorobami i uzależnieniami, dowiadywali się ponadto, jak fatalnie funkcjonują szpitale psychiatryczne i jak mało robią władze lokalne i stanowe, by pomóc chorym. Jej fascynująca i poruszająca książka zbiera to wszystko w całość. Udało jej się pokazać pełny obraz tragicznej porażki naszego kraju, niezdolnego stworzyć czegokolwiek, co przypominałoby system opieki psychiatrycznej, zarazem zaś powiązała to z historią własnej rodziny. Jeśli chcecie zrozumieć, jak wygląda ochrona zdrowia psychicznego w Ameryce, musicie przeczytać się książkę.” Rob Waters, założyciel MindSiteNews
„Szczera, dająca do myślenia, nieprawdopodobnie poruszająca książka, opowieść o jednej z tych amerykańskich tragedii, które z jednej strony wydają się wręcz niemożliwe, z drugiej zaś wydarzają się aż nazbyt często.” Rachel Aviv
„Trudno zliczyć artykuły, w których Meg Kissinger opisywała historie ludzi zmagających się z chorobami psychicznymi, by w ten sposób pokazać, jak fatalnie działa system opieki psychiatrycznej w Stanach Zjednoczonych. Jej najnowsza książka to bardzo osobista, bolesna opowieść o chorobach psychicznych, które dotknęły bliskich autorki. Kissinger cytuje w niej swojego zmarłego brata i przypomina nam, że można je pokonać „tylko dzięki miłości i zrozumieniu”. Jej wspaniała opowieść jest pełna jednego i drugiego.” dr Tom Insel, były kierownik Narodowego Instytutu Zdrowia Psychicznego
„Wspomnienia poświęcone hałaśliwej, kochającej, cierpiącej rodzinie. Meg Kissinger osiągnęła rzecz niemożliwą: opowiedziała niezwykle osobistą historię, osadzając ją w kontekście powszechnego kryzysu zdrowia psychicznego, z którym mamy do czynienia w Ameryce, co więcej zaś opisała zarówno swoje rodzeństwo, jak i obcych ludzi z ogromną wyrozumiałością, dochowując identycznych standardów dziennikarskiej rzetelności. To piękna i szczera książka.” Liz Scheier
„Mądry, wzruszający portret rodziny. Opowieść o samobójstwie, o próbie przetrwania, a także apel do dziennikarzy, aby poświęcali więcej uwagi tematowi zdrowia psychicznego i uzależnień.” Patrick J. Kennedy
„To coś więcej niż tylko przejmujące wspomnienia – to mądra, ważna książka, rzucająca światło na sprawy, które nadal otacza zbyt wiele wstydu i milczenia” Daphne Merkin
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 444
SERIA AMERYKAŃSKA
Nick Bilton Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę (wyd. 2)
Nicholas Griffin Miami 1980. Rok niebezpiecznych dni
Nicholas D. Kristof Sheryl WuDunn Biedni w bogatym kraju. Przebudzenie z amerykańskiego snu
Richard Grant Najgłębsze Południe. Opowieści z Natchez, Missisipi
Lawrence Wright Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary (wyd. 2)
Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA (wyd. 3)
Rosecrans Baldwin Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach
Alex Marzano-Lesnevich Pamięć ciała. Przemoc seksualna, morderstwo i kara
William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały (wyd. 2)
Robert Kolker W ciemnej dolinie. Rodzinna tragedia i tajemnica schizofrenii (wyd. 2)
Bob Drury Tom Clavin Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 3)
Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija (wyd. 2)
Olivia Laing Miasto zwane samotnością. O Nowym Jorku i artystach osobnych
Jenn Shapland Moja autobiografia Carson McCullers
Charlie LeDuff Praca i inne grzechy. Prawdziwe życie nowojorczyków (wyd. 2)
Patti Smith Pociąg linii M (wyd. 2)
Harry Crews O mułach i ludziach. Dzieciństwo w Georgii
Patti Smith Poniedziałkowe dzieci (wyd. 3)
John Bloom Jim Atkinson Bardzo spokojna okolica. Zbrodnia w Teksasie
Patrick Radden Keefe Imperium bólu. Baronowie przemysłu farmaceutycznego
Mary Karr Klub Łgarzy
Piotr Jagielski Grunge. Bękarty z Seattle
Hampton Sides Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu (wyd. 2)
Benjamin Gilmer Przypadek doktora Gilmera. Zbrodnia, medyczna zagadka i sprawiedliwość w Appalachach
Ewa Winnicka Miasteczko Panna Maria. Ślązacy na Dzikim Zachodzie
S.C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów (wyd. 3)
Will Sommer Uwierz w Plan. Skąd się wziął QAnon i jak namieszał w Ameryce
Matt Taibbi Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem (wyd. 2)
S.C. Gwynne Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej (wyd. 2)
Kathleen Hale Slenderman. Internetowy demon, choroba psychiczna i zbrodnia dwunastolatek
Amanda Montell Idź za mną. Język sekciarskiego fanatyzmu
Elizabeth Catte Czysta Ameryka. Przemilczana historia eugeniki
Ben Terris Waszyngtońska gorączka
Matthew Hongoltz-Hetling Inwazja uzdrawiaczy ciał. Na manowcach amerykańskiej medycyny
Piotr Jagielski Święta tradycja, własny głos. Opowieści o amerykańskim jazzie (wyd. 2)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego While You Were Out. An Intimate Family Portrait of Mental Illness in an Era of Silence
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografie na okładce i wewnątrz tomu, o ile nie zaznaczono inaczej, z archiwum Autorki
Copyright © 2023 by Meg Kissinger. All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025
Copyright © for the Polish translation by Jan Dzierzgowski, 2025
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Anna Niklewicz
Korekta Sandra Popławska / d2d.pl, Katarzyna Juszyńska / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-065-4
Danny’emu, bo chciał, żebyśmy zrozumieli
Aby żyć w tym świecie
musisz nauczyć się
trzech rzeczy:
kochać to, co śmiertelne
tulić to
do swoich kości, jak gdyby
twoje życie od tego zależało,
a gdy nadejdzie czas, by pozwolić odejść,
pozwolić odejść.
Mary Oliver, In Blackwater Woods
Kissingerowie. Przedni rząd od lewej: Patty, Billy, Molly na kolanach matki, Danny na kolanach Holmera. Tylny rząd: Meg, Nancy, Jake i Mary Kay
Opowiadam tu o wielu trudnych chwilach z życia mojej rodziny, domyślam się więc, że moi bracia i siostry nie są zbyt szczęśliwi, że postanowiłam napisać tę książkę. Zupełnie się im nie dziwię – gdyby któreś z nich odwaliło taki numer, pewnie pobiegłabym na policję. Mimo to byli niezwykle pomocni i dopingowali mnie przez wiele lat, kiedy gromadziłam materiały. Wielokrotnie rozmawiali ze mną i udzielali mi wywiadów, powracali do najbardziej traumatycznych i upokarzających zdarzeń, jakie ich spotkały. Potem czytali kolejne rozdziały, aby potwierdzić, czy to, co piszę, jest zgodne z prawdą.
Ich wspaniałomyślność zdumiewa mnie, lecz nie zaskakuje. Po rodzicach odziedziczyliśmy nie tylko krzywe małe palce u rąk i piegi, ale również dwie supermoce: przewrotne poczucie humoru, które pozwala nam radzić sobie w najróżniejszych sytuacjach, oraz pokorę, niełatwą odwagę, żeby publicznie przyznawać się do własnych wad.
Czy książka jest w stu procentach wierna prawdzie? Jako dziennikarka śledcza i wykładowczyni dziennikarstwa zawsze szukam najróżniejszych materiałów, które pozwolą mi zweryfikować absolutnie wszystkie informacje podawane czytelnikom. Tym razem okazało się to niemożliwe. Korzystałam z listów, pamiętników, e-maili, raportów policyjnych, raportów koronera, akt sądowych, protokołów z rozpraw, dokumentów z procedury upadłości konsumenckiej, dokumentów armii, ze spisów powszechnych, artykułów prasowych, z setek stron dokumentacji medycznej członków mojej rodziny. Starałam się przeprowadzić wywiad z każdym, kto dysponował wiedzą z pierwszej ręki na temat opisywanych tu wydarzeń: z lekarzami, pracownikami socjalnymi, przyjaciółmi rodziny, sąsiadami, krewnymi i prawnikami. Odszukałam nawet naszą nianię, która pracowała u nas w latach 1961–1963. Była wówczas studentką, obecnie mieszka na osiedlu dla emerytów na Florydzie.
Robiłam, co mogłam, ale przecież wspomnienia zawsze są nieco mgliste. Moja książka opowiada o ośmiorgu rodzeństwa (różnica wieku między najstarszym a najmłodszym z nas wynosiła dwanaście lat) i o rodzicach, którzy borykali się z ciężkimi chorobami psychicznymi, łykali garściami pigułki uspokajające, pili, aż tracili kontakt z rzeczywistością. Jak nietrudno się domyślić, nasze życie było mocno chaotyczne. Jestem dzieckiem numer cztery, co zapewnia mi całkiem niezłą perspektywę; mimo to zdaję sobie sprawę, że wielu rzeczy najzwyczajniej w świecie nie dostrzegałam.
Wiadomo też, że trauma potrafi namieszać człowiekowi w pamięci, usuwać jedne wspomnienia, a drugim nadawać szczególną, czasem zbyt dużą wagę[1]. Nie mogę zatem przysiąc, że wszystko wydarzyło się dokładnie w takiej kolejności, jak tu opisuję. Ilekroć nie byłam absolutnie pewna jakiejś informacji, starałam się to zaznaczyć.
Wiele cytatów pochodzi z dokumentów lub z nagranych przeze mnie wywiadów. Zostały one przepisane słowo w słowo. Zdarza się też, że sięgam do różnych zapamiętanych przeze mnie zdarzeń lub wielokrotnie opowiadanych historii rodzinnych. W takich sytuacjach cytaty zostały odtworzone z pamięci.
Mój brat Billy zażądał, żebym napisała, że w siódmej klasie wygrał konkurs rzutów wolnych w koszykówce oraz turniej koszykówki w formule jeden na jednego, rozgrywany w szkole Świętego Franciszka Ksawerego w Wilmette w Illinois w 1973 roku. Oprócz tego nikt z rodzeństwa nie próbował ingerować w treść książki.
Kiedy byłyśmy małe, moja siostra Patty i ja lubiłyśmy udawać, że między naszymi łóżkami czają się drapieżne tygrysy, gotowe w każdej chwili rozszarpać nas na kawałki. Obserwowały nas, szykowały się, by zaatakować pazurami ostrymi niczym brzytwy, powarkiwały, warczały, oblizywały się. Wystarczy, że zobaczą twój mały palec i chaps!, natychmiast go odgryzą. Dlatego wieczorami przeskakiwałyśmy z łóżka na łóżko, wydając z siebie piski pełne przerażenia.
– Ciszej tam albo przyjdę i stłukę was na kwaśne jabłko! – krzyczała matka ze swojej sypialni na końcu korytarza.
Niewidzialne tygrysy budziły nasz lęk, matka nie.
– Patrz – szeptałam do Patty, kładłam się na łóżku i pomału opuszczałam rękę, przebierając palcami.
Patty przechylała kędzierzawą głowę i gapiła się w wielką czarną dziurę między łóżkami, oddychając nerwowo i czekając, aż któryś z tygrysów rzuci się na przynętę. Zamykałam oczy, wyobrażałam sobie głodną bestię stąpającą pomału w naszym kierunku, czułam zapach jej futra, czułam, jak serce podchodzi mi do gardła, jak wali coraz mocniej i mocniej.
– Powiedziałam, że macie być cicho! – krzyczała matka, już nie tak donośnie jak przed chwilą.
Wiedziałyśmy, że nie ma siły, żeby spuścić nam lanie, a już na pewno, wbrew pogróżkom, nie spierze nas na kwaśne jabłko.
Moja matka Jean Kissinger, niegdyś młoda dama z dobrej rodziny, obdarzona nieprzeciętnie wysokim ilorazem inteligencji – przekraczała próg, powyżej którego można mówić o geniuszu – spędzała teraz całe dni na smarowaniu odparzonych pup kremem, wycieraniu nam nosów, przylizywaniu niesfornych kosmyków, zakraplaniu lekarstw do zaropiałych uszu, na robieniu i pakowaniu kanapek z masłem orzechowym i czipsami, pomaganiu z łacińskimi czasownikami, składaniu prania i jednoczesnym przepytywaniu nas z tabliczki mnożenia, przepisywaniu naszych wypracowań na maszynie, zakładaniu nam ubrań zimowych (kombinezon, śniegowce, rękawiczki, czapki, szaliki), na zdejmowaniu nam ubrań zimowych (czasami zaledwie dziesięć minut po tym, jak je przywdzialiśmy), na zaplataniu córkom warkoczyków, na poprawianiu synom krawatów. Nie miała sióstr, dawno już straciła matkę, musiała więc w pojedynkę zająć się ósemką swoich dzieci, zwłaszcza że nasz ojciec spędzał większość czasu w podróżach służbowych.
Nazywał się Bill Kissinger, ale mówiliśmy na niego Holmer. Zajmował się marketingiem środków uspokajających i innych „etycznych leków” przeznaczonych dla znękanych życiem matek z pokolenia baby boomu. Popyt na takie leki był duży, zwłaszcza w naszej okolicy, czyli w North Shore w Chicago. Od tutejszych kobiet, szczególnie irlandzkich katoliczek jak moja matka, oczekiwano, że urodzą całe mnóstwo dzieci – nieważne, czy mają dość siły, czy nie. Trzeba przecież produkować nowe pokolenia wiernych i zapełniać kościoły.
„Coś jest bardzo nie w porządku, jeśli przeciętna amerykańska para, zdolna przez ćwierć wieku płodzić potomstwo ku chwale Królestwa Bożego, dochowuje się najwyżej dwójki, może trójki dzieci” – nauczał ojciec John Knott[2].
Katolicki przewodnik małżeński, czytany z zapałem przez moją matkę i jej przyjaciółki, ostrzegał: „Gdy rodzice świadomie decydują się na małą rodzinę, deklarują tym samym, że wolą luksusy materialne aniżeli duchowe radości towarzyszące wychowywaniu dziecka. Nieprzypadkowo »zepsute bachory«, czyli samolubne potwory, o których często czytamy w popularnych książkach lub w gazetowych historyjkach obrazkowych, to zazwyczaj jedynacy”.
Mojej matce zapewne nie podobało się, że nieżonaty mężczyzna próbuje jej dyktować, ile powinna mieć dzieci i jak je wychowywać, mimo to zachowywała swój sprzeciw dla siebie. W latach 1952–1964 razem z Holmerem posłusznie sprowadzili na świat pięć zadziornych dziewczynek i trzech zadziornych chłopców, zawsze skorych do bójek, rozrabiania i ganiania się po domu. Najbardziej lubiliśmy się bawić w pluszowego misia. Sami to wymyśliliśmy. Zabawa zaczynała się od tego, że jedno z nas przygniatało drugie do podłogi. Pozostali zaraz dołączali i powstawał dziecięcy stosik, który rozpadał się, dopiero kiedy ktoś pierdnął albo zsiniał z braku tlenu. Oto cała drużyna:
1952 – Mary Kay. Najstarsza. Artystka, barwna postać, ekstrawagancka, z gęstymi ciemnobrązowymi włosami, które zakręcała co wieczór, wykorzystując puszki po soku pomarańczowym zamiast wałków. Spędziła wiele godzin, przerabiając pokój nad garażem w baśniową krainę: poprzyklejała gwiazdki do ścian, pod sufitem umieściła wieszaki, które następnie obłożyła wełną, żeby wyglądały jak chmury.
Słynęła z awangardowych własnoręcznie wykonanych ubrań. Na bal w ostatniej klasie liceum włożyła kolczyki zrobione z sześciennych szkiełek z lampy błyskowej aparatu fotograficznego oraz białą sukienkę z frędzlami przy rękawach. Rzemyki jej gladiatorek sięgały aż do kolan.
Gdy po raz pierwszy dostała szlaban, bo zbyt późno wróciła do domu, postanowiła ozdobić ścianę w sypialni setkami par oczu wyciętymi ze starych numerów czasopisma „Seventeen”. Było to coś w rodzaju instalacji artystycznej zainspirowanej Wielkim Gatsbym. Efekt wydał mi się tyleż niepokojący, co niesamowity. Odmawiała udziału w corocznych rodzinnych wypadach narciarskich: mówiła, że najlepsze wakacje to tydzień spędzony bez nas.
– Nigdy nie wyjdę za mąż i nigdy nie będę miała dzieci – powtarzała często i głośno, tak, żeby nasza matka na pewno usłyszała.
Liczyłam, że zarazi mnie zadziornością, więc czasami nocowałam na wolnym łóżku w jej pokoju. Po zgaszeniu światła wyciągała paczkę papierosów Kool, którą chowała w wielkiej zielonej popielniczce pod szafką. Patrzyłam, jak żarzący się na pomarańczowo czubek papierosa tańczy w ciemności, i czułam się cudownie niegrzeczna, bo Mary Kay robiła ze mnie swoją wspólniczkę.
1953 – Nancy. Hultajka. Również szykowna, ale nieco bardziej konwencjonalna. Elegancki styl maskował jej prawdziwą, łobuzerską naturę. Nosiła bluzki z naszytym monogramem, plisowane spódnice i mokasyny. W czasach licealnych była modelką, tak samo jak Mary Kay. Obydwie przykładały ogromną wagę do swojego wyglądu. Każdego ranka przed wyjściem do szkoły zamykały się w damskiej łazience w naszym domu, stroiły miny do lustra, rozczesywały włosy, przyklejały sobie sztuczne rzęsy, nakładały podkład i malowały usta błyszczykiem. Nie rozumiałam, dla kogo to robią – przecież nie dla żadnego chłopca, bo chodziły do katolickiej szkoły tylko dla dziewcząt.
– Wychodźcie! – jęczałam, przestępując z nogi na nogę i czekając, aż, do jasnej cholery, skończą się szykować, bo musiałam zrobić siusiu.
Nancy grała na fortepianie i na gitarze, marzyło jej się, że zostanie drugą Janis Joplin; wyśpiewywała rzewne ballady o utraconej miłości, o ukochanym, który zniknął gdzieś w drodze między krainą kopalń węgla w „Kin-tucky” a krainą kalifornijskiego słońca. Trudno było traktować ją poważnie. Fałszowała, nosiła wełniane szorty w kratkę i kołnierzyki typu Piotruś Pan z okrągłą złotą broszką, ani trochę nie przypominała hippisowskiej blueswoman wciągającej heroinę. Zakonnice powiedziały moim rodzicom, że Nancy jest zapewne geniuszem, ale trzeba na nią uważać. „To bardzo przebiegła dziewczynka”. Święte słowa. W ósmej klasie Nancy i jej przyjaciółka Ellen przygotowały prezentację poświęconą postrzeganiu pozazmysłowemu na szkolny konkurs naukowy i zdobyły główną nagrodę, co oznaczało, że mogły wziąć udział w zawodach stanowych w Springfield. Dzień przed zawodami Holmer przyłapał Nancy na przearanżowywaniu liter na planszy z tytułem. Zamiast Postrzeganie pozazmysłowe: prawda czy mit? wyszło Słowem: ostre pierdy i gazy.
W tym samym roku namówiła mnie do udziału w eksperymencie. Rozważała rozjaśnienie włosów i postanowiła przetestować na mnie farbę w kolorze „letni blond”. Użyła całego opakowania; w efekcie zrobiłam się ruda jak orangutan. Byłam wtedy w czwartej klasie. Kiedy włosy wreszcie zaczęły odrastać, Nancy nadała mi nowy, upokarzający przydomek: Odrostek. Szybko podchwyciły go inne dzieci w szkole. Czasami zakradałam się nocą do jej pokoju i kradłam swetry. Ilekroć mnie przyłapywała, rzucała się na mnie z pazurami albo ciągnęła mnie za włosy.
1954 – Jake. Obserwator i wynalazca. Miał obsesję na punkcie wydajności. Uważał, że używanie osobnej solniczki i pieprzniczki to okropna strata czasu: wymieszał obie przyprawy i wsypał do jednego pojemnika. Czasami jadał posiłek późno w nocy, żeby rano nie zaprzątać sobie głowy śniadaniem. Przypinał do lodówki karteczki z zaleceniami dla naszej matki. „Ser w plastrach smakuje równie dobrze i jest łatwiejszy w użytku, bo nie trzeba go kroić”. W upalne letnie dni wsypywał kostki lodu z zamrażarki do plastikowych torebek, które wieszał sobie na szyi, i ruszał rowerem nad jezioro Michigan, powtarzając swoje motto: „Do wody dla ochłody!”.
Zawsze nosił plecak wypełniony mapami, książkami i notatnikami. Wypowiadał uczone opinie na temat współczesnej kultury i społeczeństwa, typu: „Obecnie nikt już nie je w samochodzie”, albo: „Katolicy nie kupują dużych luster”. Brzmiało to bardzo autorytatywnie, ale jeśli człowiek zaczynał drążyć, jeśli pytał o źródła, okazywało się, że Jake polega głównie na danych anegdotycznych lub na badaniach o bardzo niewielkiej próbie.
Kiedy był w siódmej klasie, dzieciaki ze szkoły Świętego Franciszka Ksawerego zaczęły go bić; znęcały się nad nim tak okropnie, że rodzice postanowili przenieść go do innej placówki. Nigdy nie próbowałam powstrzymać agresorów. Udawałam, że niczego nie widzę. Raz nawet zaśmiałam się nerwowo i, niczym Piotr po zaparciu się Jezusa, natychmiast zrozumiałam, że zdradziłam jedynego człowieka, na którego miłość i współczucie zawsze mogłam liczyć. Moja słabość okrutnie mnie rozczarowała.
1957 – ja. Kiedy przyszłam na świat, wszystkie sypialnie w naszym domu były już pozajmowane, więc przez kilka pierwszych miesięcy spałam w łóżeczku przy drzwiach wejściowych. Rodzice najwyraźniej postanowili wykorzystać mnie jako żywy alarm przeciwwłamaniowy. W okresie niemowlęcym bardzo rzadko robiono mi zdjęcia. Wcale się temu nie dziwię. Miałam opuchniętą lewą połowę twarzy – pozostałość po kleszczach, których użyto podczas porodu – i wyglądałam, jakbym puszczała oko. Przypominałam boksera po dziesięciu rundach na ringu. Poza tym moje stopy były wykręcone do wewnątrz, więc włożono mi nogi w gips; użyto też szyn ortopedycznych.
Matka, której najmłodszy brat Johnny urodził się z zespołem Downa, bardzo się niepokoiła, bo w porównaniu z resztą rodzeństwa względnie późno zaczęłam chodzić i mówić. Zabrała mnie do pediatry.
– Masz rację, Jean – powiedział po dokładnym badaniu. – Jest trochę opóźniona, ale prawdopodobnie jakoś sobie poradzi.
1959 – Patty. Moja pomagierka, grzeczniutka dziewuszka, wzór cnót. Robiła wszystko, żeby mnie zadowolić. I żeby zadowolić wszystkich dookoła. Do tego stopnia, że moja przyjaciółka Mary Claire nadała jej przydomek „Yygor” (wymawiać „Igor”, nie „Ajgor”), porównując ją w ten sposób do asystenta doktora Frankensteina. Raz, na Dzień Ojca, zrobiła podobiznę Holmera z papier mâché, wykorzystując jedną z licznych butelek po piwie, które walały się w domu. Piekła mu też precle w zabawkowym piekarniku.
Miałam nieubłaganie proste włosy, więc, przyznaję, zazdrościłam Patty tego, że różne starsze panie zachwycały się jej uroczymi lokami. Aż w końcu powiedziałam jej, że jest adoptowana. Prawdziwymi rodzicami Patty mieli być Malcolm X oraz niejaka Kitty O’Shea (tę ostatnią zmyśliłam).
Patty chorowała na astmę. W bożonarodzeniowy poranek w 1961 roku usiadłam jej na klatce piersiowej, sama nie wiem dlaczego. Miałam cztery lata, ona dwa. Karetka odwiozła ją na sygnale do szpitala, a ja ukryłam się pod łóżkiem, przekonana, że przypadkiem zamordowałam siostrę.
Pomimo tego rodzaju krzywd, które ją spotykały, była wesoła i ufna. W pierwszej klasie została redaktorką gazetki szkolnej „The Happy Times”. Postanowiła, że nie będzie drukować niczego, co mogłoby wyrządzić komuś przykrość, więc szybko skończyły się jej tematy. Wkrótce porzuciła dziennikarstwo. Postanowiła, że zostanie pielęgniarką.
Patty i ja, jak zawsze w identycznych sukienkach, na uroczystym obiedzie z okazji chrzcin Danny’ego. New Canaan, Connecticut, 1963
1961 – Billy. Złoty chłopak: bystry, zabawny, przystojny, wysportowany. Do tego łobuz najczystszej próby. Miał lekko skrzeczący głos, który niesamowicie się wszystkim podobał. Holmer zapłacił mu kiedyś dolara za odśpiewanie alfabetu. Razem z Billym godzinami oglądaliśmy mecze drużyny Chicago Cubs, naśladowaliśmy miotaczy i pałkarzy. Jeśli mecz był wyrównany, stawaliśmy na jednej nodze, żeby naszym się poszczęściło.
Kiedy Billy był w drugiej klasie, zwędził matce papierosy. Ukrył je w kieszeni wiatrówki, bo chciał przemycić je do szkoły. W tym samym roku zakochał się w nauczycielce, więc zaczął używać płynu po goleniu English Leather, żeby zdobyć jej względy. Banda małych chuliganów, do której należał, podpaliła krzaki za domem naszych sąsiadów. Wszyscy się spodziewali, że Billy wyrośnie na narwańca, wzorem Holmera, po którym odziedziczył imię.
1963 – Danny. Najmłodszy z trzech chłopców, przyszedł na świat w drugie urodziny Billy’ego. Miał duże, głęboko osadzone piwne oczy, rudawe włosy i różowe policzki, wyglądał jak dzieciaczek z etykiet na produktach Gerbera. Raczkował po bawialni, lubił leżeć zwinięty w kulkę koło kaloryfera. Był tak uroczy, że kierownik lokalnego sklepu spożywczego mówił o nim: „Dobre, dobre dziecko”. Nazywaliśmy go Duper albo Dupe. Podczas gdy Billy biegał nago po okolicy z córeczką naszych sąsiadów, Dupe po cichu związał sznurkiem gromadkę plastikowych żołnierzyków – „moi chłopcy”, mówił – i wywiesił ich przez okno swojej sypialni na drugim piętrze.
Często starał się zrobić coś miłego dla innych. Wiedział, że matka uwielbia kanapki BLT, więc nauczył się je przyrządzać. Miał nieco krzywe usta i wyglądał, jakby zawsze się uśmiechał. Trochę się o niego martwiłam. Uważałam, że trzeba mieć go na oku, bo inaczej wpakuje się w kłopoty, które go przerosną.
Pewnego letniego dnia Danny, mniej więcej trzyletni, wyszedł niezauważony tylnymi drzwiami i zniknął. Patty i ja przeczesałyśmy całą okolicę – znalazłyśmy go w ogrodzie starszej pani kilka przecznic dalej. Siedział i jadł trawę. „Wypuść go!” – krzyczałyśmy, ale kobieta próbowała odpędzić nas miotłą. Byłyśmy przekonane, że to czarownica, która utuczy naszego braciszka, a potem wrzuci go do kotła, ugotuje i zje.
1964 – Molly. Najmłodsza. Po narodzinach musiała spędzić trochę czasu w szpitalu, bo matka nie chciała wracać do domu: była zmęczona całą tą gromadą dzieci, pragnęła nieco odpocząć. Zjawiły się w dniu moich siódmych urodzin, uznałam więc, że Molly to prezent dla mnie. Często wyjmowałam ją z kojca i brałam do swojego łóżka, do czasu, gdy zaczęła się turlać i pojawiło się ryzyko, że spadnie na podłogę. „Nie rośnij, pozostań dzieckiem” – szeptałam jej do ucha. Bałam się, że gdy zrobi się duża, pewnego dnia mnie porzuci. Po szkole razem z koleżankami biegłyśmy do jej pokoju i budziłyśmy ją, skandując głupi przydomek, który dla niej wymyśliliśmy: „Roeger Boohead Boohead Hogmeier, leży sobie, grubiutka, łysiutka!”. Molly gapiła się na nas przez pręty łóżeczka i wołała: „Dzie so, zam!”.W końcu rozszyfrowałyśmy ten komunikat. „Idźcie sobie. Zamknijcie się!”
Ze względu na zbyt dużą różnicę wieku Molly nie miała możliwości poznania tajników mody od najstarszych sióstr. W rezultacie potrafiła nosić te same poliestrowe spodnie (granatowe w małe księżyce) przez wiele dni z rzędu. Nie porzuciła ich nawet, gdy zrobiły się za ciasne. Holmer kilkakrotnie oskarżył Molly, że nasikała do basenu na podwórzu naszego domu. Nigdy nie potrafiła przekonująco odeprzeć zarzutów. Była za to nieprawdopodobnie dumna, ilekroć udawało się jej zaliczyć rzut wolny w koszykówce, odbić piłkę do siatkówki albo wykonać wzorowe zagranie golfowe.
– Molly potrafi nawet pierdzieć jak facet – stwierdził dumny Holmer, gdy pierwszy raz trafiła do dołka jednym uderzeniem.
Rodzice prawdopodobnie sprowadziliby na świat więcej potomstwa, ale nawet proboszcz uznał, że wystarczy. W 1964 roku matka miała zszargane nerwy i zszarganą macicę, zaczęła więc stosować pigułkę antykoncepcyjną. Dostawała recepty od swojego lekarza, gorliwego katolika, ojca dziesięciorga dzieci.
– Twoje ciało więcej nie wytrzyma, Jean – powiedział. Nie wspominając o umyśle.
Sporo ryzykowała. Według oficjalnej doktryny katolickiej wszystkie środki antykoncepcyjne – nawet kalendarzyk małżeński, kompletnie nieskuteczny – były wbrew porządkowi ustanowionemu przez Boga. Kobieta, która brała pigułkę, popełniała ciężki grzech. Gdyby księża dowiedzieli się, że matka stosuje środek zapobiegający ciąży, do końca życia nie mogłaby przystąpić do komunii świętej, potem zaś przez całą wieczność smażyłaby się w piekle. Na horyzoncie migotał jednak promyczek nadziei: w Watykanie trwał sobór, po długich naradach teolodzy doradzili papieżowi, aby zezwolił na stosowanie antykoncepcji hormonalnej. Pigułka nie niszczy istoty ludzkiej, powiedzieli. Po prostu zatrzymuje owulację.
Papież się namyślał, matka nerwowo czekała na jego decyzję. Każdego ranka w milczeniu łykała tabletkę. Któregoś razu robiła pranie w piwnicy – nie pierwsze i nie ostatnie tego dnia – gdy radio nadało wiadomość: ojciec święty Paweł VI orzekł, że antykoncepcja hormonalna jest „z natury zła” i nie może być wykorzystywana jako metoda planowania rodziny. Porządnym katoliczkom nie wolno jej stosować i już. Koniec dyskusji.
– Kurwa mać – mruknęła matka.
Wdrapała się na górę po schodach i znalazła biuletyn parafialny. Całe szczęście: w tym tygodniu spowiedzi wysłuchiwał młody ojciec Welsh, który od niedawna sprawował posługę w naszej parafii. Wreszcie jakaś dobra wiadomość. Matka poszła do niego w sobotę z samego rana.
– Ojcze, to ja, Jean Kissinger – szepnęła, uklęknąwszy w konfesjonale.
Zaczęła go przekonywać, że ma powody, by stosować pigułkę. Czyż nie urodziła już dostatecznie dużo dzieci, czyż nie zrobiła dostatecznie dużo dla przyszłości Kościoła? Młody ksiądz przez chwilę nie wiedział, co odpowiedzieć.
– Jean, dzieci są darem Bożym, są owocem miłości między mężczyzną a kobietą – oznajmił w końcu.
Matka ze smutkiem zwiesiła głowę. Najwyraźniej z młodym księdzem nie pójdzie jednak tak łatwo.
Była zdesperowana. Kiedy na świat przyszedł Jake, dopadła ją depresja poporodowa. Z każdym kolejnym dzieckiem było coraz gorzej; teraz męczył ją nieustanny, niemal paraliżujący smutek. Panicznie bała się kolejnych ciąż. Miała już czterdzieści dwa lata, była zatem w tym samym wieku, gdy jej własna matka urodziła Johnny’ego, tego z zespołem Downa.
– Ojcze, proszę – szepnęła błagalnie. – Nie mogę mieć już więcej dzieci.
Opowiedziała mu o mrocznych myślach, od których czasami nie umiała się uwolnić. Po długich wahaniach młody ksiądz przyznał jej rację.
– Okej, Jean – westchnął i udzielił jej dyspensy.
Tydzień później zadzwonił telefon. Odebrałam. Ojciec Welsh, zazwyczaj bardzo sympatyczny, tym razem nie krył irytacji. Powiedział matce, że kobiety walą drzwiami i oknami, żeby się u niego wyspowiadać. Najwyraźniej nie umiała trzymać buzi na kłódkę i rozpowiedziała, że udało się jej uzyskać pozwolenie na stosowanie pigułki.
– Słuchaj, Jean, tajemnica spowiedzi działa w dwie strony – pouczył ją niezadowolony ksiądz.
Mimo że matka żyła we mgle depresji i lęku, dokładała starań, aby nasz dom był szczęśliwym miejscem. Każdego ranka kręciła się po kuchni w puchatych niebieskich kapciach, z ust zwisał jej papieros, śpiewała Tippy’emu, naszemu tłustemu beagle’owi, i kanarkowi, któremu daliśmy na imię Flip. Brała wyciąg z konta bankowego i na odwrocie spisywała sobie listę rzeczy do załatwienia przez resztę dnia. (Pierwsza pozycja: „Sporządzić listę”). Nosiła kremoworóżowy szlafrok z przypinką z hasłem feministki Susan B. Anthony: „Wszyscy mężczyźni to zwierzęta”.
Późnym rankiem, po kąpieli, wybierała się czasami do szkoły Świętego Franciszka Ksawerego, gdzie pomagała pilnować dzieci na boisku. Przerywała bijatyki, przemywała skaleczenia, dbała, żeby żadne dziecko nie chodziło w rozpiętej kurtce, bo przecież od strony pobliskiego jeziora Michigan zawsze wiał silny wiatr. Po lekcjach woziła nas po North Shore swoim kombi z drewnianym nadwoziem, robiła zakupy albo spełniała różne dobre uczynki. Dostarczała mleko kobiece organizacji La Leche League, przygotowywała paczki z ubraniami, jedzeniem i zabawkami dla kościelnej misji sercanek. Jeśli którejś z jej przyjaciółek urodziło się dziecko lub umarł rodzic, wpadała w odwiedziny i przynosiła swoje słynne ciastka cytrynowe. Czekaliśmy w samochodzie przy włączonym silniku, podczas gdy matka truchtała do drzwi tego czy innego domu, żeby pośpiesznie wręczyć gospodarzom jakiś przysmak z lodówki w naszej piwnicy, który nie został dzień wcześniej pożarty podczas nalotu urządzonego przeze mnie lub przez moje rodzeństwo, niebaczące na przyczepiane przez matkę etykietki z napisem: „NIE RUSZAĆ ”.
Potem wiozła nas na mecze koszykówki, na treningi, na spotkania drużyny skautów, którym przewodziła. Robiliśmy nieudolne gwiazdy i salta, matka mówiła: „Dobra, może być”, po czym rozdawała nam odznaki potwierdzające, że zdobyliśmy kolejną sprawność. Następnie jechaliśmy do sklepu spożywczego Hi-Lo przy Green Bay Road, gdzie kupowała nam lody po pięć centów za sztukę, mimo że była już prawie pora kolacji.
Pierwsze martini przyrządzała sobie równo o siedemnastej, drugie pół godziny później. Czasami popijała drinkiem tabletki uspokajające. Kiedy naczynia były już pozmywane, bajki na dobranoc przeczytane, a najmłodsze dzieci zostały utulone do snu, wkładała koszulę nocną, myła zęby, klękała przy łóżku, brała głęboki oddech, pochylała głowę i robiła szybki znak krzyża. Następnie na dłuższą chwilę chowała twarz w dłoniach. Zawsze ciekawiło mnie, o co się modli z taką żarliwością. Chciała podziękować Bogu? Chciała poprosić Go o więcej siły, więcej energii? O to, żeby ją stąd zabrał? Po modlitwie wskakiwała pod kołdrę i z najpromienniejszym nieszczerym uśmiechem na świecie mówiła: „Jak dobrze jest być w łóżku”. Koło ósmej, najpóźniej dziewiątej, zaliczała zgon. Od tego momentu dom należał do nas. Mogliśmy robić, co nam się podoba.
Holmer też się starał. W piątkowe wieczory wracał do domu z Nowego Jorku, lekko wstawiony, bo wypijał parę drinków w samolocie, i urządzał obchód stołu w jadalni.
– Buzią do mnie – rozkazywał i całował każde ze swoich dzieci tak mocno, że bolały nas policzki.
Nazywał nas „małymi delikwentami” – poznał to słowo na studiach prawniczych, mieliśmy wrażenie, że to jakieś włoskie przekleństwo. Po drinku albo dwóch kładł się na podłodze i zabierał nas po kolei w podróż helikopterem, co polegało na tym, że przytrzymywał w górze nogami mnie lub któreś z rodzeństwa, aż piszczeliśmy z radości. Mówiliśmy na to „niebezpieczne zabawy”.
Wypełniał wszystkie obowiązki ojca tak licznej dzieciarni: wiosną trenował drużynę małej ligi bejsbolu, jesienią trenował drużynę piłkarską, był lektorem podczas niedzielnej mszy i zawsze mrugał do nas porozumiewawczo z ambony, ilekroć trafił mu się fragment o „lasce Mojżesza” lub „łonie Abrahama”. W późniejszych latach, kiedy trochę mniej podróżował, objął stanowisko przewodniczącego rady szkółki parafialnej. Przez pewien czas razem z matką prowadzili zajęcia z religii dla licealistów: powtarzali im, że należy naśladować Chrystusa i traktować bliźnich godnie i z szacunkiem.
W domu zawsze się wiercił i był ruchliwy. Pan Mrówki w Gaciach, pan Perpetuum Mobile. Nie umiał spokojnie usiedzieć na krześle: pstrykał palcami, wystukiwał rytm stopą, czasami, żeby czymś się zająć, szorował blat w kuchni. Przekręcał nasze imiona. Kiedy robił się szczególnie nerwowy, próbował wyrzucać je z siebie w rytmie karabinu maszynowego: na córki mówił „MaryNancyJeanMała”, na chłopców „Dilly” – połączenie Danny’ego i Billy’ego.
Denerwowaliśmy go. Nigdy się nie nauczył, jak obchodzić się z bandą rozwrzeszczanych dzieci. Kiedy był mały, matka go biła. Więc Holmer też nas bił. Nie mówimy tu o strategicznych klapsach, zalecanych w tamtej epoce przez uznanych pediatrów w rodzaju Benjamina Spocka – mówimy o spontanicznych napadach atawistycznego gniewu, o dźgnięciu w żebro, o walnięciu dziecka w głowę, o ciosie pięścią, o biciu pasem, jeśli któreś z nas coś przeskrobało, o biciu klamrą pasa, jeśli zrobiliśmy coś naprawdę złego.
– Co ty sobie myślałeś? Czy ty w ogóle myślisz? – darł się, kiedy przeprowadzał inspekcję po tym, jak zlecił któremuś z nas pozamiatanie w garażu albo zagrabienie trawnika. – Daj mi to!
Wyrywał dziecku miotłę albo grabie, kazał się odsunąć i sam brał się do roboty.
Od sobotniego popołudnia chodziliśmy na paluszkach, staraliśmy się trzymać z dala od ojca i czekaliśmy, aż w poniedziałek rano znowu wyjedzie do Nowego Jorku. Najgorsze były niedziele, zwłaszcza jeśli Holmer miał kaca i jeśli Chicago Bears przegrali kolejny mecz. Wystarczyło wówczas najmniejsze przewinienie – na przykład rozlanie odrobiny mleka przy śniadaniu – a od razu wpadał we wściekłość.
Uwielbiał tę cholerną drużynę futbolową. Czasami przemycał nas na mecze: chował któreś z mniejszych dzieci pod płaszczem albo odwracał uwagę biletera, udając, że nie może znaleźć wejściówki, podczas gdy my przekradaliśmy się na stadion za jego plecami. Chicago Bears byli dla ojca źródłem nieustannych rozczarowań. Zawsze kupował bilety na cały sezon, a potem odgrażał się, że pozwie Bearsów do sądu za oszustwo handlowe polegające na udawaniu profesjonalnej drużyny w celu wyłudzania pieniędzy od fanów.
Jeśli spieszyło mu się do wyjścia z domu, a któreś z nas stało mu na drodze, zaczynał wymachiwać rękami – nawet jeśli trzymał akurat kubek gorącej kawy – i wołał:
– Uwaga! Śmigłowiec!
Często po napadach gniewu wyglądał na zawstydzonego, choć nigdy by się do tego nie przyznał. Nie umiał spojrzeć nam w oczy. Było widać, że żałuje tego, co zrobił.
– Masz, spróbuj – mówił.
Wbijając wzrok w ziemię, podawał skrzyczanemu dziecku kawałek steka, który przyrządzał na grillu, ogórka kiszonego, rzodkiewkę z solą. Przyjmowałam tego rodzaju dary, wręczane na znak pokoju i zgody, nawet jeśli nie byłam głodna. Robiłam to, żeby ojciec poczuł się lepiej i żeby niezręczna chwila wreszcie minęła. Bałam się, kiedy tracił panowanie nad sobą. Dziesięć minut później odzyskiwał dobry humor. Tańczył, kołysał się, śpiewał głupią piosenkę.
„Co mogę podać szanownemu panu?”
Spytał kelner klienta, dłubiąc sobie w nosie.
Na co klient: „Dwa jajka na twardo poproszę,
Bo przynajmniej nie wsadzisz w nie palucha, draniu!”.
Wydaje mi się, że nie chciał nam zrobić krzywdy. Po prostu nie umiał inaczej.
Gwałtowne wahania nastroju ojca i wieczna melancholia matki sprawiały, że byliśmy bardzo nerwowi, spięci, niczym bezbronne sarny w lesie wyczulone na najmniejszy hałas. Baliśmy się, że w każdej chwili mogą nas zaatakować tygrysy. Może właśnie skradają się po cichu w naszą stronę, jak to tygrysy mają w zwyczaju.
Kiedy Patty i ja byłyśmy trochę starsze, zaczęłyśmy wymyślać sobie nowe wieczorne rytuały w nadziei, że pozwoli nam to przegnać lęki. Ponieważ żadne z rodziców nie przychodziło, żeby powiedzieć „karaluchy pod poduchy” i utulić nas do snu, po zgaszeniu świateł recytowałyśmy:
– Cisza na sali sądowej! Małpa idzie! Kto się teraz odezwie, będzie małpą przez następny tydzień!
Ta metoda działała dość rzadko. Patty potrafiła jako tako nad sobą panować, ja nie. Więc udawałam, że się krztuszę, że mam napad drgawkowy, robiłam najróżniejsze rzeczy, byle tylko siostra jako pierwsza przerwała ciszę.
– Wszystko okej? – pytała szeptem, szczerze zaniepokojona.
– Małpa, jesteś małpa! – wołałam.
Na co matka znowu zaczynała krzyczeć:
– Wy dwie! Cicho być!
Wtedy dostawałyśmy głupawki i po chwili znów zaczynałyśmy skakać z łóżka na łóżko, piszczeć, śmiać się, udawać, że gramy na flecie.
Starałyśmy się być grzeczne, naprawdę. Chciałyśmy być dzielne. Pewnego razu odważyłyśmy się zasnąć z rękami zwieszonymi nad legowiskiem tygrysów. Ocalałyśmy, mimo to nigdy nie przestałyśmy się ich bać. Było oczywiste, że pewnego dnia rzucą się na nas i rozerwą nas na strzępy. To tylko kwestia czasu.
I rzeczywiście, tak właśnie się stało.
Co prawda nie zaatakowały nas tygrysy, ale potwory, które od dawna na nas czyhały, okazały się równie straszliwe. Miały ostre zęby i pazury, gryzły, drapały, przerobiły nas wszystkich na mielone. Pożarły kilkoro z nas. Jedna z sióstr została połknięta w całości. Wiele lat później potwory dopadły naszego brata, i to na naszych oczach. Widzieliśmy, co się dzieje, ale nie mogliśmy go ocalić. A może po prostu byliśmy zbyt przerażeni, żeby przynajmniej spróbować.
Ci, którzy przetrwali, ukrywali się przed potworami. Na próżno. Nie odpuszczały. Gdy tylko wydawało się, że zdołaliśmy się od nich uwolnić, jeden z nich przypuszczał atak. A potem pojawiał się drugi i trzeci, i jeszcze następny. Wszyscy zostaliśmy mocno poranieni. Nikt nie uszedł bez szwanku.
Aż wreszcie zrozumieliśmy, że jeśli chcemy się uratować, nie możemy dłużej chować się pod kołdrą jak Patty i ja, kiedy byłyśmy małe. Każde z nas musiało znaleźć sposób, żeby stawić opór potworom. Żeby spuścić im wpierdol i raz na zawsze zmusić je do posłuszeństwa.
W przeciwnym razie na pewno spróbowałyby po nas wrócić.
Gdyby matka postawiła na swoim, ani ja, ani żadne z mojego rodzeństwa nie przyszlibyśmy na świat.
Okropnie bała się, co będzie, jeśli wyjdzie za Holmera, do tego stopnia, że kilka tygodni przed ślubem w sierpniu 1951 roku postanowiła zerwać zaręczyny. „Za późno” – oznajmił jej ojciec, czyli mój dziadek. Zaproszenia zostały już rozesłane. Poza tym dziadek zawsze dbał o dobre imię rodziny i nie zamierzał dopuścić do takiej kompromitacji.
– To nie moja wina – wzdychała matka, ilekroć Holmer wpadał w szał albo tańczył dookoła stołu w kapeluszu babci wysadzanym cekinami. – Próbowałam się wykręcić, póki jeszcze miałam szansę, naprawdę.
Mimo to wiedzieliśmy, że nie mówi poważnie. Przecież wiele razy słyszeliśmy, jak chichoczą w sypialni. Wiele razy widzieliśmy, jak Holmer gania matkę po kuchni, szczypie ją w pupę, całuje w policzki, chwyta w objęcia. Udawała, że niby tego nie lubi, odpychała go, przewracała oczami, ale żadne z nas nie kupowało tych jej przesadzonych min. Pewnego wieczoru weszłam do salonu i zobaczyłam, że tańczą. Z głośnika dobiegał niski głos Peggy Lee, która obiecywała, że najlepsze dopiero nadchodzi. Matka zarzuciła ojcu ramiona na szyję, wtuliła twarz w jego tors, jak gdyby pragnęła stopić się z nim w jedno ciało.
Uwielbiała się podkładać, żeby mógł rzucić jakimś dowcipem.
– Mam ochotę na parówkę – rzucała.
Na co Holmer unosił brwi, nachylał się do niej i mówił teatralnym szeptem:
– Może jednak chodźmy do sypialni, ludzie patrzą.
Zawsze sądziłam, że matka chciała zerwać zaręczyny, bo uważała Holmera za wariata. Wszyscy nazywali go Dzikim Billem. Od małego był hiperaktywny: jako dziecko zawsze wybiegał z domu na widok wozów strażackich jadących do pożaru – było to w latach trzydziestych, gdy w lasach północnego Wisconsin często szalał ogień, bo w całym kraju panowała susza – i próbował je dogonić. Jego matka bała się, że coś mu się stanie, więc ubierała go jak dziewczynkę: liczyła, że będzie się wstydził wychodzić na zewnątrz w falbaniastej sukience. Nie podziałało, więc zaczęła przywiązywać go do drzewa.
Pewnego razu jedna z zakonnic uczących w szkole Świętego Roberta w Shorewood w Wisconsin, wściekła z powodu wybryków Holmera, popchnęła go na ścianę tak mocno, że zegar wiszący pod sufitem stanął. Nigdy nie udało się go naprawić. Holmer z dumą powtarzał, że zakonnice przez wiele lat nie pozbyły się zepsutego zegara, chciały bowiem, aby stanowił ostrzeżenie dla innych dzieci i przypominał, co spotka tych, którzy są tak niegrzeczni i tak niepoprawni jak Bill Kissinger.
Ale awanturniczość Holmera nie była jedynym powodem, dla którego ślub rodziców stanął pod znakiem zapytania. Matka martwiła się również, co pomyśli Holmer, jeżeli pozna całą prawdę o niej i o jej rodzinie.
Poznali się wczesną wiosną 1950 roku na randce w ciemno, zaaranżowanej – o dziwo – przez moją babcię, matkę Holmera, studiującego wówczas prawo na Uniwersytecie Marquette dzięki Ustawie o pomocy dla weteranów. Matka pracowała jako przedszkolanka w placówce przy Brown Street, w najuboższej dzielnicy Milwaukee; zajmowała się dziećmi z niepełnosprawnościami. Spora część z jej podopiecznych pochodziła z imigranckich rodzin, nosiły więc dumne amerykańskie nazwiska typu George Washington albo Christopher Columbus.
Babcia uważała się za znakomitą swatkę. Moja matka wpadła jej w oko w kościele Świętej Moniki – wracała akurat na swoje miejsce po przyjęciu komunii. Maszyna poszła w ruch: na początek babcia zasięgnęła informacji u swojego zięcia Billa Dorwarda, którego rodzice grywali w brydża z rodzicami mojej matki. Wszystko brzmiało bardzo obiecująco. Z tej Jean Gutenkunst będzie świetna partia.
Matka i ojciec przed ruszeniem w miasto. Fox Point, Wisconsin, 1950
– Dobra rodzina – potwierdził Bill Dorward i potarł palcem wskazującym o kciuk. – Nadziani.
Faktycznie. Moja matka wychowywała się w Fox Point, a więc na bardzo ekskluzywnych przedmieściach Milwaukee. Dziadek, Charlie Gutenkunst, był miejscowym radnym. Jego ojciec, czyli mój pradziadek, zbudował w 1885 roku odlewnię, w której produkowano narzędzia rolnicze, a później śruby do torów, imadła, zaciski, klucze francuskie i korby. Wzmianki o Gutenkunstach często pojawiały się w rubrykach towarzyskich miejscowych gazet; zaliczano ich do najznakomitszych rodzin w mieście. Mieli dom letni nad jeziorem Pine i rolls-royce’a, ponadto nawet w najgorszych latach wielkiego kryzysu zatrudniali służącą na pełen etat. Moja matka, najstarsza z rodzeństwa, oraz jej dwaj bracia uczęszczali do elitarnych prywatnych szkół, uczyli się tańca towarzyskiego, tenisa, łucznictwa, jazdy konnej i gry w golfa. Charlie pełnił funkcję prezydenta Klubu Wisconsin, należał ponadto do dwóch innych country clubów.
Natomiast w domu Holmera nigdy się nie przelewało. Mój dziadek Matthew Kissinger miał siedmioro rodzeństwa. Ukończył tylko sześć klas szkoły, potem, żeby związać koniec z końcem, zaczął pracować. Brał różne fuchy: naprawiał samochody, sprzedawał witaminy. Uwielbiał czytać, harował jak wół, mimo to w latach wielkiego kryzysu źle mu się wiodło. Niekiedy rodzina musiała przyjmować w domu sublokatora, a wówczas Holmer, jego brat i siostra spali na rozkładanych łóżkach w korytarzu. W 1932 roku moja matka dostała na Gwiazdkę domek dla lalek z oświetleniem elektrycznym i bieżącą wodą, podczas gdy Holmer błagał rodziców, żeby kupili mu strój marynarza, który zobaczył w witrynie sklepu Schuster’s w centrum Milwaukee.
– Ojej, nie, nie stać nas na to – powiedziała babcia.
Kiedy jednak w świąteczny poranek Holmer zszedł na dół ze swojej sypialni, ujrzał wymarzony prezent pod choinką: granatowy strój marynarza, do tego czapka i wstążka z grogramu. Skakał z radości, przez resztę dnia dumnie maszerował po domu i walczył z nieistniejącymi piratami. Szczęście trwało krótko. Nazajutrz babcia kazała mu starannie złożyć strój i zapakować go do pudełka. Wsiedli do tramwaju, pojechali do sklepu, strój został oddany sprzedawcy, babcia otrzymała zwrot pieniędzy. Holmer pogrążył się w rozpaczy.
Gdy babcia przyglądała się mojej matce po komunii w kościele, od razu pomyślała, że ślub z panną Gutenkunst ustawi Holmera do końca życia, wykorzystała więc niewielką kwotę, którą jakiś czas wcześniej niespodziewanie otrzymała w spadku po sprzedaży rodzinnej farmy, żeby zastawić pułapkę. Zamiast zainwestować w spółki giełdowe albo wpłacić pieniądze na rachunek oszczędnościowy, kupiła synowi czerwony kabriolet, licząc, że samochód przyciągnie oko dziewczyny. Holmer, dwudziestotrzyletni, miał kruczoczarne włosy, brązowe oczy, przenikliwe spojrzenie i wydatną szczękę. Był niezwykle przystojny – dorabiał sobie jako model. Jeśli chodzi o życie miłosne, nie potrzebował pomocy babci, zresztą miał już dziewczynę imieniem Joan. Babcia nic sobie z tego nie robiła. Postanowiła zagrać o dużą stawkę. Upatrzyła pannę z bogatego domu i zamierzała wyswatać ją ze swoim synem.
W powszechnej opinii moja matka była nie lada łupem. Mówiła po francusku, zrobiła licencję pilota, pracowała jako wolontariuszka w organizacji Junior League, studiowała literaturę angielską w Carleton College (jej dwaj bracia ukończyli Princeton), miała duże, sarnie oczy, nogi, których pozazdrościłaby jej nawet Betty Grable, kręcone brązowe włosy i najrozkoszniejsze dołeczki w policzkach, jakie kiedykolwiek widział Bill Kissinger. Cicha, małomówna, wręcz nieśmiała – ale wystarczyło, że wlała w siebie kilka martini, i potrafiła donośnym głosem wyśpiewać lekko pikantną piosenkę Mimi the College Widow.
Po cichu martwiła się, że Holmer jest zbyt żywiołowy. Jak poradzić sobie z chłopakiem, który żłopie piwo litrami, a potem wskakuje na bar i zaczyna tańczyć? Kiedy przedstawiał ją przyjaciołom, przekręcał jej nazwisko, żeby wyszedł z tego bardzo brzydki wyraz.
– Nie, to się wymawia Guten-KUNST – poprawiała go i udawała irytację, żeby ukryć rozbawienie. – Kunst znaczy „sztuka”.
Nadał jej przydomek Maude na cześć megiery o niewyparzonym języku, która pracowała w administracji Sądu Hrabstwa Milwaukee, gdzie Holmer i inni studenci prawa spędzali długie godziny, zapoznając się z aktami najróżniejszych spraw. Holmer potrafił rozśmieszyć matkę. Bardzo tego potrzebowała: jej matka, czyli moja babcia Chloe, umierała na raka piersi, więc w domu panowała ponura atmosfera.
Matka miała dwadzieścia cztery lata, panicznie bała się utraty Chloe. Babcia była zawsze tak wesoła, tak beztroska. Gdy jej zabraknie, kto będzie powtarzał matce, że musi być dzielna, że ma wierzyć w siebie, że bez względu na to, co przyniesie życie, nie wolno tracić nadziei na lepszą przyszłość?
Chloe odeszła pod koniec listopada. Matka spędzała zimowe dni, porządkując jej szafy i pisząc liściki z podziękowaniem dla wszystkich, którzy przyszli na pogrzeb, dziadek tymczasem wychylał jedno martini za drugim, siedząc w milczeniu w kącie salonu; czasami nawet nie chciało mu się włączać świateł. Nic dziwnego, że matka marzyła o kolejnych przygodach w towarzystwie Holmera w jego lśniącym czerwonym kabriolecie.
Z pozoru tworzyli niedobraną parę, szybko jednak przekonali się, że wiele ich łączy. Holmer nie był bynajmniej beztroskim hulaką, matka nie była grzeczniutką dziedziczką rodzinnej fortuny szukającą zabawy, żeby zapomnieć o żałobie. Każde z nich chciało uciec od przeszłości, zacząć od nowa. Marzyli, że poznają kogoś, kto wie, jak to jest, gdy pewnego dnia nagle, bez ostrzeżenia, ziemia usuwa się człowiekowi spod nóg.
Nękały ich wstydliwe rodzinne tajemnice. Pili całe litry ginu, żeby o tym zapomnieć. W głębi ducha byli nerwowi, udręczeni kompleksami. Powtarzali sobie, że są gorsi: gorsi od innych dziewcząt z zamożnych domów, od innych studentów prawa. Nauczyli się jednak udawać, że wszystko jest w porządku. Urok osobisty stał się dla każdego z nich tarczą, maską.
Zarazem wiedzieli, że nie mogą narzekać. Tak naprawdę mieli szczęście, w przeciwieństwie choćby do swoich braci. Zrządzeniem losu obaj bracia nosili to samo imię: John. Pierwszy zginął w sierpniu 1943 roku, drugi urodził się dwa miesiące później.
John Matthew Kissinger zwany Jackiem, brat Holmera, zmarł w tragicznych okolicznościach 16 sierpnia 1943 roku, na długo przed moim przyjściem na świat, na długo przed przyjściem na świat mojego rodzeństwa. Dziadek i babcia prawie nigdy o nim nie wspominali, Holmer też nie. Wiedzieliśmy tylko, że wujek Jack zginął podczas drugiej wojny światowej. Holmer trzymał na nocnej szafce fotografię przedstawiającą jego i brata. Nadal ją pamiętam: Jack ma jakieś czternaście lat, siedzi na motorze ubrany w skórzaną kurtkę, na jego twarzy rysuje się diabelski uśmieszek. Dziesięcioletni Holmer stoi obok, ma na sobie krótkie spodenki i dwurzędowy wełniany płaszcz. On również się uśmiecha. Od razu widać, że to dwa dumne nicponie.
Ponieważ tak mało wiedziałam o wujku, wymyślałam sobie różne historie na jego temat. Pewnie źli naziści zestrzelili go gdzieś nad Europą. A może poległ na małej wyspie na Pacyfiku, walcząc z Japończykami? Holmer nie chciał opowiadać o bracie, przez co jego tragiczna śmierć stawała się trochę mroczna. Skąd te tajemnice?Ja i moje rodzeństwo myśleliśmy o tym każdego wieczoru, kiedy przed kolacją odmawialiśmy modlitwę zakończoną niepokojącymi słowami: „Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj mu świeci”.
Wiedzieliśmy tylko, że na wieść o śmierci Jacka dziadek dostał ataku serca i nie mógł wziąć udziału w pogrzebie. Całą prawdę poznałam dopiero siedemdziesiąt lat po tragedii. Historia Jacka okazała się bardziej skomplikowana, niż sądziłam – i nadzwyczaj smutna.
Jack, gadatliwy, zadziorny rudzielec, studiował historię w Koledżu św. Norberta, miał też fuchę jako prezenter radiowy w Green Bay w Wisconsin. W 1943 roku, na miesiąc przed swoimi dwudziestymi pierwszymi urodzinami, został powołany do wojska. Stacjonował w Stamford w Teksasie, gdzie szkolił się na pilota. Pewnego dnia doniesiono mu, że jego ojciec przeszedł rozległy zawał serca. Dziadka i Jacka łączyła niezwykle silna więź. Przy każdej okazji wybierali się razem na ryby i, co ważniejsze, tworzyli zwarty front przeciwko babci, która miała wybuchowy temperament, często krzyczała lub uciekała się do przemocy fizycznej i pod byle pretekstem chwytała drewnianą łyżkę, żeby wbić dzieciom – zwłaszcza Jackowi – nieco rozumu do łbów. Któregoś razu stłukła go tak dotkliwie, że dziadek, nie bacząc na wieczne problemy finansowe rodziny, wynajął mu na jakiś czas pokój w motelu. Babci nie podobało się, że dziadek i Jack są ze sobą tak blisko. Zazdrościła im, czuła się wykluczona i często dawała upust swojemu niezadowoleniu, choćby za pomocą tej nieszczęsnej ciężkiej drewnianej łyżki.
Mimo wojny Jack zdołał załatwić sobie krótką przepustkę, by pojechać do Milwaukee i pożegnać się z umierającym ojcem. Zanim dotarł na miejsce, stan dziadka się poprawił: ku powszechnemu zdziwieniu lekarze orzekli, że dojdzie do siebie. Jack z ulgą wrócił do Teksasu, chciał nadrobić stracone dni. Musiał jak najszybciej wylatać jeszcze piętnaście godzin, żeby zaliczyć kurs.
„No więc znowu zasuwam ile wlezie – napisał kilka dni później do ciotki. – Ćwiczyłem solowe lądowanie, poszło mi BEZNADZIEJNIE”.
Mniej więcej jedna piąta uczestników kursu oblała. „Chłopaki są strasznie przygnębione, aż przykro patrzeć” – pisał Jack.
Miał powody, żeby się niepokoić. Jeśli nie zaliczyłeś kursu, przenosili cię do piechoty, co oznaczało, że niemal na stówę trafisz na front i będziesz musiał walczyć z hitlerowcami w Europie albo przedzierać się przez afrykańskie pustynie lub dżungle na wyspach na Pacyfiku. W tamtym okresie każdego dnia ginęło przeciętnie dwustu dwudziestu amerykańskich żołnierzy i marynarzy. Jack uważał, że w siłach powietrznych będzie miał większą szansę na przeżycie, mimo że rozklekotane samoloty wykorzystywane podczas szkoleń były naprawdę niebezpieczne. Nazywano je latającymi trumnami.
Poza tym Jack kombinował, że jeśli się odpowiednio wyszkoli, po wojnie zostanie pilotem w jakichś liniach lotniczych. Miałby fantastyczne życie. A to wypad do Los Angeles, a to do Miami, może nawet do Paryża… Zgłosił się na ostatni wieczorny lot, tuż po siedemnastej.
Pani W.W. Young i jej synek Charles zbierali bawełnę na pobliskim polu, gdy ujrzeli spadający samolot. Maszyna pikowała, chwilę później uderzyła o ziemię. Czym prędzej ruszyli z pomocą. „Pilot znajdował się w kokpicie, głowa opadła mu na bok, prawe ramię miał przewieszone przez kadłub – opowiadała potem pani Young członkom komisji badającej katastrofę. – Zapytałam go: »Synu, czy mogę coś dla ciebie zrobić?«”.
Jack trzy razy próbował podnieść rękę i skinąć głową. Pani Young powiedziała Charlesowi, żeby pobiegł na najbliższą farmę i sprowadził pomoc. Słyszała, że Jack oddycha coraz ciężej, z coraz większym trudem. Zaczął kasłać. Ludzie z farmy dotarli na miejsce po jakichś dwudziestu minutach, ale było już za późno: Jack nie żył.
Dziadek dwa dni wcześniej wrócił do domu ze szpitala. Przyjmował akurat gości, gdy nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Na progu stali dwaj oficerowie; przynieśli telegram. Sąsiedzi opowiadali później, że płacz babci słychać było kilka przecznic dalej. Holmer, który niedawno ukończył pierwszy rok liceum, był na piwie z kumplami i zjawił się w domu dopiero późnym wieczorem. Wszystkie światła były pogaszone. Zdziwił się, a potem zobaczył telegram leżący na stole w kuchni.
Przyczyna wypadku: nieznana STOP. Obrażenia: zgon na miejscu STOP.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] K. W. Samuelson, Post-Traumatic Stress Disorder and Declarative Memory Functioning. A Review, „Dialogues in Clinical Neuroscience” 2011, t. 13, nr 3, s. 346–351, ncbi.nlm.nih.gov, tinyurl.com/42j5tsdd, dostęp: 29.11.2024.
[2] J. Blake, The Americanization of Catholic Reproductive Ideals, „Population Studies” 1966, t. 20, nr 1, s. 27–43, DOI:10.1080/00324728.1966.10406082.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2025
Wydanie I