Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
"Te stare krowy jeszcze przed nami wyczuły nadchodzące kłopoty..." Tak zaczyna się biograficzna powieść o Lily Casey Smith, przedsiębiorczej, dzielnej i niezwykłej kobiecie, żyjącej na początku XX wieku w Stanach.
Lily w wieku sześciu lat pomagała ojcu ujeżdżać konie, kiedy miała lat piętnaście, opuściła dom, by uczyć się w miasteczku na prerii - by do niego dotrzeć, przejechała samotnie pięćset mil na kucyku. Nauczyła się prowadzić samochód (Kochałam jazdę autem bardziej niż jazdę konną. Samochodów nie trzeba było karmić, jeśli nie pracowały, i nie trzeba było sprzątać po nich łajna.) oraz pilotować samolot. Z mężem Jimem prowadziła ogromne ranczo w Arizonie. Wychowała dzieci - jednym z nich była matka autorki - Rosemary Smith Walls, pięknie sportretowana w powieści Szklany zamek.
[Opis wydawnictwa]
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna w Ciechanowie
Gminny Ośrodek Kultury w Domaniewicach
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży (3)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (3)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Biblioteka Publiczna i Dom Kultury Gminy Zduny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 321
Rok wydania: 2012
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jeannette Walls jest autorką dwóch znakomitych powieści biograficznych. W Nieokiełznanych opisuje życie swoje babki Lily, natomiast Szklany zamek zapisem jej burzliwego dzieciństwa i trudnych relacji z rodzicami.
„Te stare krowy jeszcze przed nami wyczuły nadchodzące kłopoty...” Tak zaczyna się biograficzna powieść o Lily Casey Smith, przedsiębiorczej, dzielnej i niezwykłej kobiecie, żyjącej na początku XX wieku w Stanach.
Lily w wieku sześciu lat pomagała ojcu ujeżdżać konie, kiedy miała lat piętnaście, opuściła dom, by uczyć w miasteczku na prerii - żeby do niego dotrzeć, przejechała samotnie pięćset mil na kucyku. Nauczyła się prowadzić samochód („Kochałam jazdę autem bardziej niż jazdę konną. Samochodów nie trzeba było karmić, jeśli nie pracowały, i nie trzeba było sprzątać po nich łajna”) oraz pilotować samolot. Z mężem Jimem prowadziła ogromne ranczo w Arizonie. Wychowała dzieci - jednym z nich była matka autorki - Rose Mary Smith Wall pięknie sportretowana w powieści Szklany zamek.
jeannette walls
NIEOKIEŁZNANE
- opowieść prawdziwa
Z angielskiego przełożyła
Dobromiła Jankowska
Tytuł oryginału: Half Broke Horses
Copyright © Jeannette Walls 2009 Ali rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Remi Katarzyna Portnicka-Krakowska 2012 Polish translation copyright © Dobromiła Jankowska 2012 Redakcja: Beata Słama Zdjęcie na okładce: Library of Congress Control Number: 2009018781 Projekt graficzny okładki: Katarzyna Portnicka-Krakowska, Wojciech Portnicki Skład: Michał Nakonieczny ISBN 978-83-63142-69-8
Wyłączny dystrybutor
Firma Księgarska Olesiejuk spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 00, fax 22 721 30 01 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]
Sprzedaż wysyłkowa www.olesiejuk.plwww.empik.comwww.merlin.plwww.fabryka.pl
Wydawnictwo REMI Katarzyna Portnicka-Krakowska ul. Łukowska 8/98 04-113 Warszawa
www.wydawnictworemi.pl
2012. Wydanie I, op. miękka
Druk: BM Abedik, Poznań
Dedykuję tę książkę wszystkim nauczycielom, w szczególności zaś Rose Mary Walls, Phyllis Owens i Esther Fuchs
Pamięci Jeannette Bivens i Lily Casey Smith
Wikingów stworzył północny wiatr.
powiedzenie norweskie
Lily Casey Smith, Ashfork, Arizona, 1934
Ta książka miała pierwotnie opowiadać o dzieciństwie mojej matki, która dorastała na ranczu w Arizonie. Ale kiedy rozmawiałam z mamą o tamtych latach, wciąż powtarzała, że to jej matka miała naprawdę ciekawe życie, i moja książka powinna opowiadać o Lily.
Moja babka była - i mówię to z szacunkiem - niezwykłą osobą. Jednak na początku nie chciałam o niej pisać. Choć jako dziecko byłam z nią blisko, zmarła, gdy miałam osiem lat i większość faktów znam tylko z opowieści.
Ale też przez całe życie wciąż słuchałam opowieści o Lily Casey Smith - historie, które wciąż opowiadała mojej mamie, a ona opowiadała je mnie. Lily była kobietą pełną pasji, nauczycielką z powołania i gadułą - ze szczegółami pamiętała, co jej się przydarzyło, dlaczego, co zrobiła i czego się dowiedziała - a to głównie po to, by i moja mama czegoś się dzięki temu nauczyła. Moja mama zaś - która z trudem zapamiętuje numer mojego telefonu - również ma doskonałą pamięć do szczegółów dotyczących jej rodziców, dziadków, a także ogromną wiedzę na temat historii i geologii Arizony. Nigdy nie powiedziała mi niczego - czy to o plemieniu Havasupai, wyżynie Mogollon, oprawianiu krów czy ujeżdżaniu koni - czego nie mogłabym potwierdzić.
Podczas rozmów z mamą i innymi członkami rodziny natknęłam się na dwie książki o jej dziadku ze strony ojca oraz pradziadku ze strony matki, a w nich znalazłam potwierdzenie niektórych rodzinnych historii: Major Lot Smith, dowódca mormonów Ivana Barretta oraz Robert Casey i ranczo nad Rio Hondo Jamesa Shinklea.
Choć w książkach pojawiały się konkretne wydarzenia, na przykład zamordowanie Roberta Caseya i spór jego dzieci o stado, inne jawiły się zupełnie inaczej. Shinkle zauważył, że w trakcie zbierania materiałów napotkał sprzeczne wersje i często nie był w stanie dociec prawdy. Opowiadając o życiu mojej babki, nie aspirowałam do stworzenia źródła historycznego. Moja książka miała być bardziej opowieścią, spisaniem historii przekazywanych w mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie, stworzoną przy zachowaniu swobody ustnej narracji.
Napisałam tę historię w pierwszej osobie, chcąc zachować charakterystyczny głos Lily, który dobrze pamiętam. W czasie pisania nie myślałam o tej książce jako fikcji literackiej. Lily Casey Smith była bardzo szczerą kobietą i jeśli powiem, że wymyśliłam ją lub wydarzenia z jej życia, przydam sobie więcej zasług, niż powinnam. Jednak ponieważ nie znam prawdziwych słów Lily i używałam wyobraźni, by dopisać szczegóły niejasne lub brakujące - zmieniłam też kilka imion, by chronić prywatność niektórych osób - jedyne, co mogę zrobić, to nazwać tę książkę powieścią.
Ranczo KC nad Rio Hondo
Te stare krowy jeszcze przed nami wyczuły nadchodzące kłopoty.
Było późne sierpniowe popołudnie, gorące i wilgotne, jak zawsze w porze deszczowej. Już wcześniej widzieliśmy błyskawice rozświetlające niebo niedaleko wzgórz Burnt Spring, ale wyglądało na to, że przesunęły się dalej na północ. Już prawie skończyłam codzienne obowiązki i razem z bratem Busterem i siostrą Helen szliśmy na dół, na pastwisko, skąd mieliśmy przyprowadzić krowy na dojenie. Jednak kiedy dotarliśmy na miejsce, zwierzęta wydawały się bardzo zaniepokojone. Zamiast tłoczyć się przy bramie - jak zawsze w porze dojenia - stały nieruchomo, z wyprostowanymi ogonami, rozglądając się i nasłuchując.
Buster i Helen spojrzeli na mnie, a ja bez słowa przyklękłam i przyłożyłam ucho do twardej ziemi. Usłyszałam dudnienie tak słabe i ciche, że raczej je wyczułam. I wiedziałam już, co przeczuwały krowy: zbliżała się powódź.
Kiedy wstałam, zwierzęta zerwały się do ucieczki, ruszając w kierunku południowej strony płotu. Dotarłszy do ogrodzenia z drutu kolczastego, przeskoczyły je - nigdy nie widziałam, by krowy skakały tak lekko i tak wysoko - a potem popędziły w kierunku wzniesienia.
Doszłam do wniosku, że my również powinniśmy wiać, złapałam więc Helen i Bustera za ręce. Pod stopami czułam, że ziemia drży. Zobaczyłam, jak pierwsze, fala rozlewa się po najniższej części pastwiska i wiedziałam, że nie zdążymy uciec na wyżynę. Na środku pola rosła rozłożysta stara topola z powyginanymi gałęziami, ruszyliśmy więc w jej stronę.
Helen się potknęła, Buster złapał ją za drugą rękę i razem podnieśliśmy małą, niosąc między sobą i biegnąc. Kiedy dotarliśmy do topoli, wepchnęłam Bustera na najniższą gałąź, a on wciągnął Helen. Ja też się wdrapałam i objęłam siostrę w chwili, gdy ściana wody wysokości jakichś sześciu stóp, pchająca przed sobą kamienie i gałęzie, z całą siłą uderzyła w topolę, otaczając naszą trójkę. Drzewo zatrzęsło się i wygięło tak bardzo, że usłyszeliśmy trzask, a najniższe gałęzie odpadły od pnia. Bałam się, że woda podmyje korzenie, ale topola przetrwała, a więc my także. Obejmując się mocno, przeżyliśmy uderzenie brunatnej fali niosącej połamane drzewa, gryzonie i splątane węże i rozlewającej się po nizinie.
Przez jakąś godzinę siedzieliśmy na drzewie i patrzyliśmy. Słońce zaczęło zachodzić nad wzgórzami Burnt Spring, zabarwiając wysoko wiszące chmury na kolor szkarłatu i rzucając na wschód długie purpurowe cienie. Pod nami wciąż płynęła woda. Helen zaczęła narzekać, że bolą ją ręce. Miała tylko siedem lat, bała się, że straci siły i nie utrzyma się dłużej.
Dziewięcioletni Buster siedział w sporym rozgałęzieniu, a ja, dziesięcioletnia i najstarsza, przejęłam kontrolę. Kazałam Busterowi zamienić się z Helen, by mogła usiąść prosto i nie musiała tak mocno się trzymać. Wkrótce zapadł zmrok, ale na niebie pokazał się jasny księżyc, więc wszystko dobrze widzieliśmy. Od czasu do czasu zamienialiśmy się miejscami, by chwilę odpocząć. Kora drzewa drapała mnie i Helen w uda, a kiedy zachciało nam się siku, musiałyśmy zrobić je w majtki. Mniej więcej w połowie nocy Helen zaczęła słabnąć.
By Helen i Buster nie zasnęli i nie spadli z drzewa, zaczęłam przepytywać ich z tabliczki mnożenia. Kiedy zabrakło działań, przeszłam do prezydentów, stolic stanów, a następnie do definicji słów, literowania i wszystkiego, co przyszło mi do głowy. Krzyczałam, kiedy mówili coraz ciszej, i w ten sposób przez całą noc nie pozwoliłam im zasnąć.
Kiedy zaczęło świtać, woda wciąż przykrywała ziemię pod nami. W normalnym miejscu po kilku godzinach fala powodziowa by opadła, ale pastwisko znajdowało się w zagłębieniu niedaleko rzeki i woda stała tu czasem wiele dni. Przestała jednak płynąć i powoli wsiąkała w ziemię.
Byłam przekonana, że damy radę przejść, brodząc w wodzie, więc jakoś zeszliśmy z drzewa. Mieliśmy tak zesztywniałe kończyny, że z trudem się zginały i prostowały, na dodatek nasze buty zasysało błoto, ale doszliśmy do suchej ziemi, kiedy właśnie wzeszło słońce, a potem wspięliśmy się na wzgórze, do domu, tak jak widziałam to w głowie.
Tata był na ganku, nerwowo przechadzał się w tę i z powrotem, kulejąc. Kiedy nas zobaczył, krzyknął radośnie, i kuśtykając, zbiegł do nas po schodach. Mama wypadła z domu. Uklękła, złożyła dłonie i zaczęła się modlić, dziękując Bogu za ocalenie dzieci z powodzi.
Powiedziała później, że to ona nas ocaliła, bo przez całą noc nie spała, tylko się modliła.
Helen i Buster zrobili, co kazała, i dołączyli do modlitwy, aleja stałam, patrząc na nich w milczeniu. Moim zdaniem to ja ocaliłam naszą trójkę, a nie mama czy jakiś anioł stróż. Na tamtej topoli nie było nikogo innego - tylko my. Sami. Podszedł do mnie tata i położył ręce na moich ramionach.
Tata ścisnął moje ramię.
Nasza posiadłość stała nad rzeką Salt Draw, dopływem Pecos, na pofałdowanej piaszczystej prerii zachodniego Teksasu. Niebo było tu wysokie i blade, ziemia płaska i wymyta, szara, w różnych kolorach piasku. Czasem przez wiele dni wiał wiatr, ale czasem robiło się tak cicho, że słychać było szczekanie psów na ranczu Dinglerów dwie mile w górę rzeki. A kiedy drogą przejeżdżał wóz, kurz spod jego kół jeszcze długo wisiał w powietrzu, zanim opadł na ziemię.
Jeśli spojrzeć w dal, właściwie wszystko, co się widziało - horyzont, rzeka, ogrodzenia, wąwozy, powyginane drzewa - wydawały się rozłożyste i płaskie, a ludzie, bydło, konie, jaszczurki i woda poruszali się powoli, jakby nie chcieli się przemęczać.
To było trudne miejsce do życia. Ziemia twarda jak skała - chyba że powódź akurat zmieniała ją w błoto - zwierzęta kościste i żylaste, nawet rośliny okazywały się kłujące i rosły rzadko, choć od czasu do czasu dzięki burzom gdzieniegdzie budziły się do życia kępy dzikich kwiatów. Tata mówił, że High Lonesome1, jak nazywano tę okolicę, to nie miejsce dla ludzi miękkich i słabych, dlatego właśnie on i ja dobrze tu sobie radziliśmy - bo byliśmy twardzi.
Dom z przyległościami zajmował tylko sto sześćdziesiąt akrów, co w Teksasie oznaczało raczej niewiele - w tym suchym stanie trzeba było mieć przynajmniej pięć akrów, by hodować jedną sztukę bydła. Jednak nasz teren graniczył z ciekiem wodnym, dzięki czemu ziemia warta była dziesięć razy więcej, a my mogliśmy hodować konie trenowane przez tatę, krowy mleczne, kurczaki, kilka świń i pawie.
Pawie to jeden z genialnych pomysłów taty na zarobienie wielkich pieniędzy, który niestety nie wypalił. Tata dużo zapłacił za sprowadzenie hodowlanych ptaków z jakiejś farmy na wschodzie. Był przekonany, że pawie to symbol elegancji i stylu, więc klienci, którzy przyjadą kupować konie zaprzęgowe, będą gotowi wyłożyć pięćdziesiąt dolców za jednego z tych pięknych ptaków. Miał zamiar sprzedawać tylko samce, żebyśmy byli jedynymi hodowcami pawi po tej stronie Pecos.
Niestety tata przecenił zapotrzebowanie na ozdobne ptactwo w zachodnim Teksasie - nawet wśród bogaczy - i po kilku latach nasze ranczo pełne było pawi. Ptaszyska łaziły wszędzie, skrzecząc i wrzeszcząc, dziobiąc nas po kolanach, strasząc konie, zabijając kurczaki i atakując świnie, choć przyznaję, że kiedy od czasu do czasu przerywały działalność terrorystyczną i rozkładały ogony, był to piękny widok.
Pawie jednak stanowiły tylko dodatek. Najważniejszym zajęciem taty były hodowla i tresura koni zaprzęgowych. Kochał te zwierzęta mimo wypadku, jaki mu się przydarzył w dzieciństwie. Gdy miał zaledwie trzy latka i biegł przez stajnię, koń kopnął go w głowę, prawie robiąc mu dziurę w czaszce. Tata przez wiele dni był w śpiączce i nikt nie wierzył, że przeżyje. W końcu mu się udało, ale prawa strona jego ciała zrobiła się słabsza. Kulał, ciągnąc za sobą prawą nogę, i podkurczał prawą rękę, co wyglądało, jakby miał zamiast niej kurze skrzydełko. W dodatku w młodości wiele godzin spędził na pracy w głośnym młynie na rodzinnym ranczu, przez co gorzej słyszał. Mówił trochę zabawnie i jeśli rzadko się z nim przebywało, trudno go było zrozumieć.
Tata nigdy nie winił tamtego konia. Jak mawiał, zwierzę wiedziało przecież tylko, że jakieś stworzenie wielkości pumy przemknęło koło niego. Konie nigdy się nie mylą. Wszystko, co robią, ma uzasadnienie, a człowiek musi je dobrze poznać. I chociaż koń okaleczył tatę na zawsze, on i tak kochał te zwierzęta, które w przeciwieństwie do ludzi rozumiały go i nigdy się nad nim nie użalały. Dlatego mimo iż tata nie mógł po wypadku dosiadać konia, został fachowcem w trenowaniu koni do zaprzęgów. Skoro nie mógł na nich jeździć, mógł chociaż nimi powozić.
Urodziłam się w ziemiance na brzegu rzeki Salt Draw w roku 1901, rok po tym, jak tata wyszedł z więzienia, w którym siedział z powodu fałszywego oskarżenia o morderstwo.
Tata wychowywał się na ranczu w dolinie Hondo w Nowym Meksyku. Jego ojciec był jednym z pierwszych angielskich osadników w dolinie - przyjechał w 1868 roku - ale kiedy tata dorastał, osiedliło się tam więcej ludzi, niż rzeka mogła wyżywić. Bezustannie kłócono się o granice posiadłości, a przede wszystkim o prawo do wody - jedni twierdzili, że sąsiedzi mieszkający w górnym biegu rzeki zużywają jej więcej niż ci z dołu, i odwrotnie. Dyskusje te prowadziły często do awantur, pozwów sądowych i strzelanin. Mój dziadek, Robert Casey, został zamordowany podczas jednej z takich kłótni, kiedy tata miał czternaście lat. Tata próbował prowadzić ranczo ze swoją mamą, jednak spory wybuchały wciąż na nowo i dwadzieścia lat później, kiedy w kolejnym zginął jakiś osadnik, tatę skazano za jego zabicie.
Tata twierdził, że go wrobiono, pisał długie zażalenia do sądów i gazet, twierdząc, że jest niewinny, aż w końcu, po odsiedzeniu trzech lat, został wypuszczony. Wkrótce spotkał moją mamę i się z nią ożenił. Prokurator próbował znów go osądzić i tata uznał, że będzie to trudniejsze, jeśli zniknie, więc razem z mamą wyjechali z doliny Hondo i osiedlili się w High Lonesome, gdzie zajęli ziemię wzdłuż rzeki Salt Draw.
Wielu osadników z tej okolicy żyło wtedy w ziemiankach, bo w naszej części Teksasu trudno było o drewno. Tata zbudował dom, wykopując coś w rodzaju wielkiej dziury na brzegu rzeki. Z gałęzi cyprysa zrobił krokwie i okrył je darnią. Ziemianka miała jedno pomieszczenie, klepisko zamiast podłogi, drewniane drzwi, okno z pergaminu i żelazny piecyk, z którego dym ulatywał przez darniowy dach.
W takim mieszkaniu najlepsze było to, że w lecie panował tam chłód, a w zimie nie robiło się bardzo zimno. Wadą zaś - skorpiony, jaszczurki, węże, świstaki, stonogi i krety, które od czasu do czasu wpadały przez ściany i sufity. Pewnego razu podczas wielkanocnego obiadu na stół spadł grzechotnik. Tata, który właśnie kroił szynkę, wbił nóż prosto w jego głowę.
W czasie deszczu ściany ziemianki zamieniały się w błoto. Czasem jego grudki spadały z sufitu i trzeba je było wklepać z powrotem. Zdarzało się także, że pasące się na dachu kozy wsadzały nam w sufit kopyta i trzeba je było wyciągać.
Życie w ziemiance wiązało się z jeszcze jednym problemem: komarami. Było ich tyle, że czasem wydawało mi się, że w nich pływam. Mama szczególnie mocno odczuwała ugryzienia - niekiedy opuchlizna nie schodziła jej przez wiele dni - ale to akurat ja zachorowałam na żółtą febrę.
Miałam wtedy siedem lat i już pierwszego dnia wiłam się na łóżku w gorączce i wymiotowałam. Mama przestraszyła się, że wszyscy zachorują, więc mimo zapewnień taty, że febrę przenoszą komary, zmusiła go, by zrobił z kołdry parawan i oddzielił miejsce, gdzie stało moje łóżko, od reszty pomieszczenia. Tylko tata mógł za niego wchodzić, spędził więc ze mną wiele dni, myjąc mnie i próbując zbić gorączkę. Kiedy majaczyłam, we śnie odwiedzałam jasne, białe miejsce w innym świecie i widziałam zielone i fioletowe potwory, które rosły albo kurczyły się z każdym uderzeniem mojego serca.
Kiedy gorączka wreszcie spadła, ważyłam dziesięć kilogramów mniej i miałam żółtą skórę. Tata żartował, że moje czoło było tak gorące, iż prawie oparzył sobie dłoń, gdy go dotykał. Mama wsadziła głowę za parawan, by na mnie spojrzeć.
- Tak wysoka gorączka może zagotować ci mózg i wywołać trwałe uszkodzenia - powiedziała - więc nigdy nikomu nie mów, że przechodziłaś febrę, bo możesz mieć problem ze znalezieniem męża.
Mama martwiłasię między innymi o to, czyjej córki znajdą odpowiedniego męża. Głównym problemem okazała się kwestia, czy ów mąż będzie miał tak zwane „własności”. Sama umeblowała naszą ziemiankę pięknymi przedmiotami: orientalny dywan, szezlong zdobiony koronką, aksamitne zasłony, które wieszaliśmy na ścianach, udając, że mamy więcej okien, srebrna zastawa i rzeźbione w orzechu wezgłowie łóżka, które dziadkowie przywieźli ze wschodu, kiedy przeprowadzali się do Kalifornii. Mama traktowała je jak skarb i twierdziła, że to jedyna rzecz, która pozwala jej w nocy zasnąć, bo przypomina o cywilizowanym świecie.
Ojciec mamy był górnikiem, który trafił na żyłę złota gdzieś na północ od San Francisco i nieźle się na niej dorobił. A choć rodzina mieszkała w kolejnych górniczych miasteczkach, mama - z domu Daisy Mae Peacock - wychowywała się pod kloszem. Miała delikatną białą skórę, podatną na oparzenia słoneczne i siniaki. Kiedy była dzieckiem i chciała wyjść na słońce, matka kazała jej zakładać lnianą maseczkę, przywiązywaną do jasnych loków po obu stronach twarzy. W zachodnim Teksasie mama zawsze nosiła kapelusz i rękawiczki, gdy tylko wychodziła na dwór, co zresztą robiła bardzo rzadko.
Mama godziła się na życie w ziemiance, ale odmawiała wypełniania domowych obowiązków, takich jak przynoszenie wody czy drewna. „Twoja matka to dama”, mawiał tata, tłumacząc mi jej niechęć do pracy fizycznej. On sam większość robót wykonywał z pomocą naszego służącego, Apacza. Apacz tak naprawdę nie był Indianinem, ale został przez nich porwany w wieku sześciu lat. Przetrzymywano go prawie do dorosłości, kiedy to amerykańska kawaleria (w której dziadek był zwiadowcą) najechała na obóz. Apacz wybiegł stamtąd, wrzeszcząc: Soy blanco! Soy blanco! - „Jestem biały! „.
Apacz wrócił z dziadkiem do domu i od tamtej pory mieszkał z rodziną. Teraz był już staruszkiem z siwą brodą tak długą, że musiał wkładać ją za pasek od spodni. Lubił samotność i czasem spędzał całe godziny, wpatrując się w horyzont lub ścianę stodoły, znikał też gdzieś na wiele dni, ale zawsze wracał. Ludzie uważali go za dziwaka, lecz to samo myśleli o moim tacie, a tych dwóch dobrze się dogadywało.
Do pomocy w gotowaniu i praniu mama miała Lupe - służącą, która zmuszona była opuścić swoją rodzinną wioskę niedaleko Juarez, gdy zaszła w ciążę i urodziła nieślubne dziecko, czym przyniosła hańbę rodzinie i nikt nie chciał się z nią ożenić. Lupe wyglądała jak beczułka, była niska i okazała się jeszcze bardziej gorliwą katoliczką niż mama. Buster nazywał ją Loopy - wariatką - ale ja ją lubiłam. Mimo że rodzice zabrali jej niemowlę, a ona sama musiała spać na kocu na ziemi, nigdy się nie żaliła, a to zawsze podziwiałam w ludziach najbardziej.
Mama jednak - mimo pomocy Lupe - nie dbała o dom nad Salt Draw. Niespecjalnie się starała. Uważała, że dobrze wyszła za mąż, kiedy wzięła ślub z Adamem Caseyem, mimo że kulał i niewyraźnie mówił. Ojciec taty przyjechał do Ameryki z Irlandii w czasie wielkiego głodu i wstąpił do 2. Pułku Kawalerii - jednego z pierwszych takich oddziałów w armii Stanów Zjednoczonych - gdzie służył pod pułkownikiem Robertem E. Lee, a stacjonował na granicy Teksasu, walcząc z Komańczami, Apaczami i Kiowa. Po odejściu z wojska został ranczerem - najpierw w Teksasie, potem w dolinie Hondo, a w chwili śmierci miał jedno z największych stad bydła w okolicy.
Roberta Caseya zastrzelono, gdy szedł główną ulicą Lincoln w Nowym Meksyku. Według jednej z wersji on i człowiek, który go zabił, posprzeczali się o dług - osiem dolarów. O egzekucji zabójcy mówiono potem w dolinie jeszcze przez wiele lat, bo podobno gdy go powieszono, stwierdzono zgon, odcięto i włożono do trumny, ludzie wciąż słyszeli, że się w niej porusza, dlatego wyjęli go i powiesili jeszcze raz.
Po śmierci Roberta Caseya jego dzieci zaczęły kłócić się, jak podzielić stado, co zepsuło stosunki między nimi i sytuacja nie zmieniła się aż do końca życia mojego taty. On odziedziczył ranczo w dolinie Hondo, ale uznał, że starszy brat, który zabrał stado do Teksasu, oszukał go i dostał za dużo, dlatego ciągle pisał pozwy i odwołania. Kontynuował swoją kampanię nawet po przeprowadzce do zachodniego Teksasu, walczył także z innymi ranczerami w dolinie Hondo, wciąż wracając do Nowego Meksyku, by załatwiać niekończący się strumień pozwów i kontrpozwów.
O tacie z pewnością można było powiedzieć jedno: łatwo wpadał w złość i zwykle wracał z tych wyjazdów, gotując się ze złości. Po części była to wina jego irlandzkiej krwi, a po części tego, że irytował się, gdy ludzie nie rozumieli, co do nich mówił. Uważał, że traktują go jak półgłówka i wiecznie próbują oszukać - jego bracia i ich prawnicy, handlarze czy szemrani sprzedawcy koni. Zaczynał jąkać się i przeklinać, a czasami złościł się tak bardzo, że wyjmował pistolet i strzelał do przedmiotów, omijając ludzi - zwykle się udawało.
Kiedyś wdał się w kłótnię z druciarzem, który policzył za dużo za naprawę czajnika. Gdy mężczyzna zaczął naśmiewać się z jąkania mojego taty, ten pobiegł do domu po broń. Na szczęście Lupe zorientowała się, co się święci, i schowała pistolet pod kocem. Tata wpadł w jeszcze większą furię, ale ja byłam pewna, że Lupe uratowała druciarzowi życie. A może i tacie, bo gdyby zabił tamtego, skończyłby zapewne na szubienicy, tak jak morderca jego ojca.
Tata ciągle powtarzał, że życie byłoby łatwiejsze, gdybyśmy dostali, co nasze. Ale musieliśmy o to walczyć. On był pochłonięty swoimi pozwami, a my musieliśmy toczyć nad Salt Draw inną walkę - z żywiołami. Powódź, która zmusiła mnie, Bustera i Helen do spędzenia nocy na drzewie, nie była jednorazowym wypadkiem. Błyskawiczne powodzie w tej części Teksasu zdarzały się dość często - regularnie co kilka lat - a kiedy miałam osiem lat, także przeżyłam jedną. Tata akurat był w Austin, gdzie składał kolejny pozew w sprawie spadku, kiedy pewnej nocy Salt Drew wylała i zalała naszą ziemiankę. Obudził mnie grzmot, a kiedy się zerwałam, wpadłam po kostki w błotnistą wodę. Mama zabrała Helen i Bustera na wyżej położony teren, by tam się modlić, ale ja zostałam z Apaczem i Lupe. Zabarykadowaliśmy drzwi dywanem i zaczęliśmy wylewać wodę przez okno. Mama wróciła i błagała, byśmy poszli modlić się z nią na wzgórzu.
- Do diabła z modlitwą! - wrzasnęłam. - Wylewaj, do cholery, wylewaj!
Mama wyglądała na przerażoną. Myślała najpewniej, że swoim przekleństwem skazałam nas wszystkich na ogień piekielny, sama zresztą zdziwiłam się własną śmiałością, ale woda wlewała się tak szybko, że sytuacja zrobiła się krytyczna. Zapaliliśmy lampę naftową i zobaczyliśmy, że ściany ziemianki zaczynają zapadać się do wewnątrz. Gdyby mama nam pomogła, może udałoby się ocalić nasz dom - szanse były niewielkie, ale były. Apacz, Lupe i ja nie radziliśmy sobie, a kiedy nagle zapadł się sufit, złapaliśmy tylko orzechowe wezgłowie łoża dziadków i wyciągnęliśmy je przez drzwi w chwili, gdy ziemianka się zawaliła, grzebiąc nasz dobytek.
Byłam naprawdę zła na mamę, jednak ona powtarzała tylko, że powódź to wola Boża i musieliśmy się jej poddać. Tyle że ja inaczej postrzegałam te sprawy. „Poddanie się” rozumiałam dosłownie. A skoro Bóg dał nam siłę, by wylewać wodę - szansę na ocalenie - to czy przypadkiem nie chciał, by nam się udało?
Jednak powódź okazała się błogosławieństwem. Nie przetrzymał jej nowicjusz w tych stronach, pan McClurg, mieszkający na wzgórzu w dwuizbowym drewnianym domu, który zbudował z drewna przywiezionego z Nowego Meksyku. Powódź podmyła jego fundamenty i ściany się rozpadły. Pan McClurg oznajmił, że ma dość tego zapomnianego przez Boga miejsca i postanowił wrócić do Cleveland. Gdy tylko tata przyjechał z Austin, wszyscy wsiedliśmy na wóz i szybko, zanim ktokolwiek inny w High Lonesome zdążył wpaść na ten pomysł, pojechaliśmy zabrać drewno z domu pana McClurga. Wzięliśmy wszystko: zewnętrzną okładzinę, krokwie, belki, ramy drzwi, podłogi. Przed końcem lata zbudowaliśmy z nich nowy drewniany domek, który po bieleniu wcale nie wyglądał na zrobiony z używanego drewna.
W dniu, kiedy skończyliśmy budowę i podziwialiśmy nasze dzieło, mama zwróciła się do mnie ze słowami:
- Czyż to nie była wola Boska?
Nie odpowiedziałam. Te słowa padły już po kryzysowej sytuacji, a mnie wydawało się, że kiedy jest się w środku czegoś, bardzo trudno stwierdzić, co w danej chwili jest wolą Boską, a co nie.
Spytałam tatę, czy wierzy, iż wszystko, co się wydarzyło, to wola Boska.
- Tak i nie - odparł. - Bóg rozdaje nam różne karty. Od nas zależy, jak je rozegramy.
Zastanawiałam się, czy tata sądzi, iż Bóg dał mu złą kartę, ale uznałam, że nie powinnam o to pytać. Od czasu do czasu tata wspominał o wypadku z dzieciństwa, jednak nigdy nie rozmawialiśmy o tym, że kuleje, czy problemach z mówieniem.
Przez te trudności z mówieniem wydawało się, że głos taty wydobywa się jakby spod wody. Gdy mówił: „Zaprzęgnij powóz”, dla obcego brzmiało to jak „Spsznij pzz”, a „Mama musi odpocząć”, jak „Mma si cząć”.
Najbliższe miasteczko, Toyah, było oddalone o cztery mile, a kiedy czasem tam jeździliśmy, dzieciaki kpiły sobie z taty, chodząc za nim i go przedrzeźniając. Miałam ochotę je zwyzywać. Często jednak, szczególnie gdy byli z nami mama, Buster i Helen, mogłam tylko gapić się na nie ze złością. Tata zwykle zachowywał się tak, jakby te dzieciaki w ogóle nie istniały - nie mógł ich przecież straszyć strzelbą jak tamtego druciarza - ale pewnego razu w stajni w Toyah, kiedy te potwory szczególnie natarczywie go przedrzeźniały, podchwyciłam jego spojrzenie. Był zraniony. Gdy razem z Busterem ładowali wóz, wróciłam do stajni i próbowałam wyjaśnić tym dzieciom, że ranią ludzkie uczucia, ale one tylko się śmiały, popchnęłam więc kilkoro na kupę gnoju i uciekłam. Nigdy żaden zły postępek nie dał mi tyle satysfakcji. Żałowałam tylko, że nie mogłam powiedzieć o tym tacie.
Tamte dzieciaki nie rozumiały najważniejszego: że choć tata mówił niewyraźnie, był mądry. Uczyła go guwernantka, dzięki czemu przeczytał wiele książek o filozofii i pisał długie listy do polityków, na przykład do Williama Tafta, Williama Jenningsa Bryana i Fredericka Williama Sewarda, sekretarza stanu w biurze Abrahama Lincolna. Seward nawet odpisał i listy od niego tata trzymał w zamkniętym pudełku niczym skarby.
Jeśli chodziło o słowo pisane, nikt nie umiał zgrabniej niż tata układać zdań. Miał eleganckie pismo, z zakrętasami, układał długie, ekstrawaganckie zdania, pełne słów takich jak „kłamliwy” lub „czmychać”, do których zrozumienia większość ludzi w Toyah potrzebowałaby słownika. Dwa największe zmartwienia taty wyrażane w jego listach to industrializacja i mechanizacja, które - jak twierdził - niszczą ludzką duszę. Miał też obsesję na punkcie prohibicji i fonetycznego literowania - obie te rzeczy uważał za lekarstwo na ludzką tendencję do irracjonalnych zachowań.
Za młodu tata widział zbyt wielu pijanych ludzi wpadających w szał. Jego ojciec sprzedawał alkohol w sklepie, który prowadził na ranczu w Rio Hondo, ale musiał kiedyś zastrzelić pewnego pijaka, który chciał zastrzelić jego. Tata mówił, że alkohol doprowadza Indian i Irlandczyków do szaleństwa. Po śmierci swojego ojca tata porąbał stojące w sklepie beczki na alkohol i ku rozpaczy Apacza, nie pozwalał pić na ranczu niczego mocniejszego niż herbata.
Niejednorodna angielska ortografia również doprowadzała tatę do szału. Dwuznaki takie jak „sh” i „ph” go złościły, a nieme głoski dobijały. Gdyby słowa pisało się tak, jak się je wymawia, tłumaczył, wszyscy znający alfabet nauczyliby się czytać, a to zapobiegłoby analfabetyzmowi.
W Toyah była jednoklasowa szkoła, jednak tata uznał, że jej poziom jest za niski i lepiej będzie, jeśli sam zacznie mnie uczyć. Codziennie po lunchu, gdy na dworze było zbyt gorąco, by pracować, mieliśmy lekcje - gramatyki, historii, arytmetyki, nauk ścisłych i obowiązków obywatelskich. Potem ja uczyłam Bustera i Helen. Ulubionym przedmiotem taty była historia, lecz uczył jej wyłącznie z punktu widzenia mieszkańca zachodniej strony Pecos. Jako dumny syn Irlandczyka nienawidził angielskich Ojców Pielgrzymów, o których wyrażał się z pogardą, jak również większości Ojców Założycieli. Banda świętoszkowatych hipokrytów, mówił, którzy twierdzili, że wszyscy ludzie są równi, jednocześnie utrzymując niewolnictwo i masakrując pokojowo nastawionych Indian. W wojnie meksykańsko-amerykańskiej stał po stronie Meksykanów i twierdził, że Stany Zjednoczone ukradły całą ziemię na północ od Rio Grandę, a południowe stany powinny mieć większe prawo do wyjścia z unii, kiedy kolonie zaczęły oddzielać się od Imperium Brytyjskiego. „Jedyna różnica między zdrajcą i patriotą leży w perspektywie”, dodawał.
Uwielbiałam te lekcje, szczególnie nauki ścisłe i geometrię. Lubiłam uczyć się o niewidzialnych zasadach tłumaczących świat, w którym żyjemy. Mimo iż czułam się bardzo mądra, mama i tata powtarzali, że choć w domu zapewnią mi lepszą edukację, niż mają dzieciaki z Toyah, gdy skończę trzynaście lat, muszę pójść do normalnej szkoły, by zdać egzaminy i dostać dyplom. Na tym świecie bowiem, mówił tata, nie wystarczy być dobrze wykształconym. Trzeba jeszcze mieć na to papier.
Mama bardzo starała się wychować nas na dystyngowane dzieci. Kiedy uczyłam młodsze rodzeństwo, ona czesała moje włosy - sto razy, delikatnie odsuwając je od skóry głowy, i wcierając w nie lanolinę i papkę z dyni, by stały się puszyste i błyszczące. W nocy nawijała je na pierścionki z kawałkami papieru, które nazywała papilotami. „Włosy damy są jak jej korona”, mówiła i powtarzała, że moją największą zaletą jest ułożenie włosów nad czołem, ale gdy spoglądałam w lustro, ta mała literka V przy linii włosów jakoś nie wydawała mi się wcale wyjątkowa.
Mimo że mieszkaliśmy cztery mile od Toyah i zazwyczaj spędzaliśmy całe dnie, nie widząc nikogo poza członkami rodziny, mama robiła wszystko, by pozostać damą. Była zgrabna, niewysoka i miała tak małe stopy, że nosiła zapinane buciki dla dziewcząt. Dbała o dłonie, by pozostały białe, wcierała w nie pastę z miodu, soku cytrynowego i boraksu. Nosiła ciasne gorsety, by być węższą w talii - pomagałam je sznurować - ale z tego powodu często mdlała. Mówiła, że to „wapory”, oznaka delikatnej natury i dobrego pochodzenia. Według mnie to była tylko oznaka, że gorset jest za ciasny. Kiedy mama mdlała, podawałam jej sole trzeźwiące, które trzymała w szklanej buteleczce przewiązanej różową wstążeczką.
Mama była najbardziej związana z Helen, która odziedziczyła jej drobne dłonie, stopy i kruchą figurkę. Czasem czytały na głos wiersze, a w upalne duszne popołudnia leżały we dwie na szezlongu mamy. Ale choć były ze sobą blisko, mama i tak najbardziej szalała za Busterem, swoim jedynym synem, którego uważała za przyszłość rodziny. Buster był nieśmiałym chłopcem, miał jednak czarujący uśmiech, a w dodatku - jakby rekompensując problemy taty z mówieniem - okazał się jednym z najszybszych i najlepszych mówców w okolicy. Mama często mówiła, że Buster potrafiłby przekonać krowę, by kupiła mleko. I powtarzała synowi, że nie ma żadnych ograniczeń, może zostać, kim tylko chce: magnatem kolejowym, królem bydła, a nawet gubernatorem Teksasu.
Mama jednak nie bardzo wiedziała, co będzie ze mną. Bała się, że nie znajdę męża, bo daleko mi było do damy. Po pierwsze, miałam pałąkowate nogi - podobno dlatego, że za dużo jeździłam konno. Moje przednie zęby były krzywe, mama kupiła mi więc czerwony jedwabny wachlarz, bym zakrywała usta. Jeśli śmiałam się lub zbyt szeroko uśmiechałam, mówiła: „Lily, kochanie, wachlarz”.
Jako że mama nie była zbyt przydatna w gospodarstwie, już w dzieciństwie nauczyłam się wielu praktycznych rzeczy - to wywołało jednocześnie jej zadziwienie i troskę. Uważała moje zachowanie za niegodne damy, choć bardzo na mnie liczyła. „Nie wiedziałam, że dziewczynka może być taka sprytna, mówiła. Ale nie jestem pewna, czy to dobrze”.
Według mamy kobiety powinny pozwalać mężczyznom wykonywać prace fizyczne, bo dzięki temu czują się oni bardziej męscy. To jednak miało sens tylko wtedy, jeśli kobieta miała obok siebie silnego mężczyznę, który gotów był wkroczyć i wszystko załatwić, a z powodu kalectwa taty, wymyślnych wymówek Bustera i wiecznego znikania Apacza, często to ja musiałam ratować dom przed zawaleniem. Zresztą nawet jeśli wszyscy pracowaliśmy, i tak zawsze było coś do zrobienia. Kochałam nasze ranczo, choć czasami wydawało mi się, że to nie my jesteśmy jego właścicielami, lecz ono wzięło we władanie nas.
Słyszeliśmy, że w niektórych wielkich miastach na wschodzie jest elektryczność i nawet po zachodzie słońca świeci się tam tyle żarówek, że jest jasno jak w dzień. Jednak kable jeszcze nie dotarły do zachodniego Teksasu, więc wszystko trzeba było robić samemu: podgrzewać żelazko w piecu, by prasować bluzki mamy, gotować w kotle ług i potaż na mydło, pompować wodę i przynosić czystą do mycia naczyń, a potem wylewać brudną, służącą do podlewania ogrodu warzywnego.
Słyszeliśmy też o tym, że w eleganckich domach na wschodzie instaluje się kanalizację, ale w zachodnim Teksasie nikt jej nie miał i większość ludzi, łącznie z moimi rodzicami, uważała, że sam pomysł łazienki wewnątrz domu jest obrzydliwy. „Na Boga, kto chciałby mieć w domu kibelek?” - pytał tata.
Jako że wychowywałam się, słuchając taty, zawsze doskonale go rozumiałam, a kiedy skończyłam pięć lat, zaczęłam pomagać mu w tresurze koni. Odpowiednie wyszkolenie pary koni zaprzęgowych zajmowało tacie sześć lat, jednocześnie więc trenował sześć takich par i sprzedawał jedną rocznie, co wystarczało nam na przeżycie. Para musiała być idealnie dopasowana pod względem rozmiaru i koloru - żadnych odstępstw od normy - więc jeśli jeden koń miał białe skarpetki, drugi także musiał je mieć.
Z sześciu par koni, które hodowaliśmy, tata puszczał wolno na pastwisku roczniaki i dwulatki. „Pierwsza rzecz, której musi nauczyć się koń, to jak być koniem”, powtarzał. Ja pracowałam z trzylatkami, ucząc ich pracy i przyzwyczajając do wędzidła, a następnie pomagałam tacie zaprzęgać i rozprzęgać trzy pary starszych koni. Przejeżdżałam z każdą parą po okręgu, a on stał w środku i ćwiczył je batem, by wysoko podnosiły kopyta, jednocześnie zmieniały krok i odpowiednio wyginały szyje.
Tata lubił mawiać, że każdy, kto spędza czas z końmi, musi nauczyć się myśleć jak one. Kluczem do tego, tłumaczył, jest zrozumienie, że konie zawsze się boją. Jedynym sposobem, by nie zaatakowały ich pumy czy wilki, było kopnąć i uciec, biegły więc jak wiatr, ścigając się z innymi, bo najwolniejszy koń w stadzie padał ofiarą drapieżnika. Dlatego konie bezustannie szukały obrońcy i jeśli udało ci się przekonać któregoś, że będziesz go chronił, wiadomo było, że zrobi dla ciebie wszystko.
Tata miał całą gamę mruknięć, chrumknięć, cmoknięć, gwizdów i zawołań, by rozmawiać z końmi. To był ich własny, prywatny język. Nigdy nie bił ich batem, a używał go tylko, by wydobywać z niego cichy dźwięk obok końskich uszu, dając sygnały bez straszenia i zadawania bólu.
Tata sam robił cały osprzęt dla swoich koni i był najszczęśliwszy, siedząc w samotności, nucąc przy maszynie do szycia i naciskając na pedał, otoczony kawałkami skór, nożycami, puszkami oleju kostnego, szpulami nici i wielkimi igłami do siodeł. Wtedy nikt mu nie przeszkadzał, nikt go nie żałował, nikt nie drapał się po głowie, próbując zrozumieć, co mówi.
Moim zadaniem było tak zwane łamanie, czyli kiełznanie koni, ale nie tak, jak ujeżdża się dzikie mustangi, bo nasze zwierzęta żyły z ludźmi od źrebaka. Najczęściej po prostu wsiadałam na nie na oklep - jeśli koń był za chudy, czasem miałam odparzoną pupę - łapałam za grzywę, uderzałam piętami i jechaliśmy: najpierw nierówno, podskakując, często zbaczając z drogi, a koń zastanawiał się, co ta dziewczyna robi na jego grzbiecie? Jednak zazwyczaj dość szybko akceptował swój los i pozwalał się równo prowadzić. Było tylko kwestią czasu, by go osiodłać i dobrać odpowiednie wędzidło. Następnie rozpoczynała się tresura.
Nigdy nie wiadomo, czego spodziewać się po zwierzęciu, szczególnie jeśli chodzi o niedoświadczone konie. Często wiec spadałam, co przerażało mamę, ale tata tylko machał ręką i pomagał mi wsiąść z powrotem.
- Najważniejsze w życiu, to nauczyć się, jak upadać - mówił.
Czasem spada się jak w zwolnionym tempie. Koń gwałtownie staje albo się płoszy, siła odśrodkowa wyrzuca cię do przodu i lądujesz na końskiej szyi, czując, jak stopy więzną w strzemionach. Jeśli nie możesz się wyprostować, najlepiej puścić i przeturlać się na bok, a potem upaść na ziemię. Najgorsze upadki to te, które dzieją się szybko i nie ma czasu, by zareagować.
Tata kupił kiedyś okazyjnie wielkiego szarego wałacha. Zwierzak służył przedtem w kawalerii i w związku z tym „rządowym” pochodzeniem dostał na imię Roosevelt. Może dlatego, że zjadł w życiu zbyt dużo ziarna, a może dlatego, że słyszał zbyt wiele armatnich wystrzałów i wojskowych hejnałów, okazał się bardzo płochliwym koniem. Roosevelt był piękny, miał nakrapiany zad i ciemne nogi, jednak nieoczekiwane dźwięki i ruch powodowały, że podskakiwał ze strachu jak królik.
Wkrótce po tym, jak do nas przybył, wracałam na nim do stajni. Nagle zakołował przed nami jastrząb. Roosevelt się odwrócił, a ja wystrzeliłam z siodła jak z procy. Próbowałam zamortyzować upadek, padając na ręce, co skończyło się złamanym przedramieniem. Pod skórą pokazały się zaostrzone kawałki kości. Tata zawsze powtarzał, że jestem twarda, ale patrząc na swoją zwisającą bezwładnie rękę, za diabła nie mogłam się powstrzymać i wrzeszczałam jak dziecko.
Tata zaniósł mnie do kuchni, a gdy zobaczyła mnie mama, od razu się zdenerwowała i zaczęła nerwowo sapać, a kiedy wreszcie wydobyła głos, powiedziała tacie, że taka mała dziewczynka jak ja nie powinna zajmować się ujeżdżaniem. On odpowiedział, żeby lepiej wyszła i się uspokoiła, poszła więc do sypialni i zamknęła za sobą drzwi. Tata nastawił mi rękę, a Lupe przygotowała kawałki materiału, podczas gdy on robił masę z kredy, gumy, jajek i mąki. Owinął lniane paski wokół mojej ręki i całe je zasmarował.
Potem wziął mnie na ręce i usiedliśmy na ganku, patrząc na góry w oddali. Po chwili przestałam płakać, bo skończyły mi się łzy. Siedziałam, opierając głowę na ramieniu taty jak ptaszek ze złamanym skrzydłem.
Tata twierdził, że wsiądę na konia za cztery tygodnie, i tak się stało.
W międzyczasie tata zapisał Roosevelta do tak zwanej Szkoły dla Krnąbrnych Koni imienia Adama Caseya. Przywiązał głowę konia do ogona i zostawił go tak w boksie, aż zwierzę nauczyło się cierpliwości. Napełnił puste puszki kamykami, a potem przymocował je do grzywy oraz ogona Roosevelta, by przyzwyczaił się do hałasu.
Kiedy Roosevelt był mniej więcej opanowany, tata sprzedał go z niezłym zyskiem jakimś białym jadącym do Kalifornii. Bo choć tata o nic koni nie winił, nie był też w stosunku do nich sentymentalny. Jeśli nie możesz zatrzymać konia, sprzedaj go, mówił. A jeśli nie możesz go sprzedać, zastrzel.
Innym moim zajęciem było karmienie kur i zbieranie jajek. Mieliśmy jakieś dwa tuziny kur i kilka kogutów. Z samego rana rzucałam im garść kukurydzy, resztki ze stołu i dodawałam do wody limonki, by skorupki jajek były twardsze. Wiosną, kiedy kury najlepiej niosły, udawało mi się zebrać nawet sto jajek tygodniowo. Odkładaliśmy dwadzieścia pięć, trzydzieści dla siebie, a raz w tygodniu jeździłam powozem do Toyah, by sprzedać pozostałe w sklepie pana Clutterbucka, chudego mężczyzny, który nosił podwiązki na rękawach i dodawał ceny na brązowym papierze, w który potem pakował towar. Płacił pensa za jajko, a potem sprzedawał po dwa centy, co uważałam za niesprawiedliwe, bo to przecież ja wykonywałam całą robotę: hodowałam kurczaki, zbierałam jajka i przywoziłam je do miasta. Ale pan Clutterbuck mówił tylko:
Przywoziłam też pawie jaja, by te stare strojnisie w końcu jakoś na siebie zarobiły. Najpierw myślałam, że sprzedam je za dwa razy większą cenę niż kurze - przecież były dwa razy większe - ale pan Clutterbuck i tak płacił tylko pensa za sztukę.
Wiedziałam, że ten cholerny handlarz mnie oszukuje, bo jestem dziewczynką, ale nic nie mogłam z tym zrobić. Taki już był ten świat.
Tata sądził, że przyda mi się jeżdżenie do miasta i targowanie się z panem Clutterbuckiem o cenę jajek. Ćwiczyłam matematykę, a jednocześnie sztukę negocjacji, co miało pomóc mi osiągnąć Życiowy Cel. Tata był filozofem i stworzył coś, co nazwał Teorią Celu. Głosiła ona, że wszystko w życiu ma swój cel i dopóki człowiek go nie osiągnie, zajmuje tylko miejsce na ziemi i marnuje czas innych.
Dlatego nigdy nie kupował nam zabawek. Zabawa to strata czasu, twierdził. Zamiast bawić się w dom albo lalkami, dziewczynki powinny sprzątać prawdziwy dom albo zajmować się prawdziwym dzieckiem, jeśli ich Życiowym Celem jest być matką.
Ale tak naprawdę nie zabraniał nam się bawić, więc czasem razem z Busterem i Helen jeździliśmy na ranczo Dinglerów, by pograć w bejsbol z ich dziećmi. Ponieważ na dwie pełne drużyny było za mało zawodników, wymyślaliśmy własne zasady, na przykład taką, że można wyautować biegnącego, rzucając w niego piłką. Kiedyś, gdy miałam dziesięć lat i próbowałam zdobyć bazę, jeden z chłopców Dinglerów rzucił piłką tak mocno, że trafił mnie w brzuch. Przewróciłam się, a kiedy ból nie mijał, tata zawiózł mnie do Toyah, gdzie golibroda - który czasem zszywał ludzi - oznajmił, że mój wyrostek jest uszkodzony i muszę jechać do szpitala do Santa Fe. Złapaliśmy pierwszy dyliżans, ale zanim dotarliśmy na miejsce, miałam już omamy. Następne, co pamiętam, to jak obudziłam się w szpitalu ze szwami na brzuchu. Tata siedział obok.
- Nic się nie martw, aniołku - powiedział. Wyjaśnił mi, że wyrostek jest zbędnym organem, co oznaczało, że nie ma swojego Celu. Jeśli miałam stracić jakiś organ, wybrałam właściwie. Ale - ciągnął - o mało nie straciłam życia. I dlaczego? Przecież tylko grałam w bejsbol. Skoro chciałam ryzykować życiem, powinnam robić to dla jakiegoś Celu. Uznałam, że tata ma rację i próbowałam wykoncypować, jaki jest ten mój Cel.
Jeśli chcesz przypomnieć sobie o Bożej miłości, mówiła mama, wystarczy, że obejrzysz wschód słońca.
A jeśli chcesz pamiętać o Bożym gniewie, dodawał tata, spójrz na tornado.
Nad Salt Draw przeżyliśmy wiele tornad i baliśmy się ich bardziej niż nagłych powodzi. Najczęściej trąby wyglądały jak rożki szarego dymu, ale czasami - kiedy było wyjątkowo sucho - robiły się prawie przezroczyste i na ich dnie widzieliśmy wirujące połamane drzewa, krzaki i kamienie. Z oddali wydawało się, że poruszają się w zwolnionym tempie, jakby pod wodą, kręcą i kołyszą wręcz w elegancki sposób.
Najczęściej tornada okazywały się niegroźne, „jakby diabeł się zezłościł”. Zrywały pranie ze sznurków i niepokoiły kury. Ale kiedyś, gdy miałam jedenaście lat, ranczo zaatakował prawdziwy potwór.
Razem z tatą pracowaliśmy przy koniach, gdy niebo dziwnie szybko zrobiło się ciemne, a powietrze ciężkie. Łatwo było wyczuć, co zmierza w naszą stronę. Tata pierwszy zobaczył nadchodzące ze wschodu tornado: szeroki lejek sięgający od ziemi do chmur.