37,90 zł
Poznajcie historię, która kończy się tam, gdzie inne się zaczynają.
Prequel do wszystkich innych opowieści o Mount Evereście.
Zanim wspinacze podjęli pierwsze próby zdobycia najwyższej góry świata, przez wiele dziesięcioleci zastanawiano się, czy jest nią właśnie Mount Everest (znany początkowo jako szczyt XV), a potem – gdy już ją zmierzono w 1850 roku – jak do niej dotrzeć. Ani położenie geograficzne, ani sytuacja polityczna nie sprzyjały wytyczaniu drogi do podnóża Mount Everestu.
W tej napisanej barwnym i przystępnym językiem książce Craig Storti przenosi nas w pierwszą połowę XX wieku i snuje opowieść o tym, co wydarzyło się wcześniej, przed pamiętnym rokiem 1921.
"Craig Storti dał nam książkę, której potrzebowaliśmy. Nieosiągalny Everest to wartościowe i świetnie napisane historyczne preludium do wielkiej epoki wspinaczki himalajskiej".
-- Scott Ellsworth, autor książki Ponad światem
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 389
Dla Charlotte
„W pierwszej kolejności należało odszukać tę górę”.
George Mallory
„Nie mogłem tego dłużej znieść”
„Atmosfera stała się napięta. Wszyscy mieli zawzięte miny. Jeden z generałów wyszedł z pomieszczenia; na zewnątrz rozległy się trąby, a adiutanci odcięli nam drogę odwrotu”.
Francis Younghusband
Rankiem 13 stycznia 1904 roku, przebywając w osadzie Tuna na Wyżynie Tybetańskiej, pułkownik Francis Younghusband w akcie „zdumiewającej lekkomyślności” podjął największe ryzyko w swojej karierze, która – należy to zaznaczyć – i tak już obfitowała w ryzykowne decyzje1. Jak wspominał, niepokój towarzyszył mu 12 stycznia przez całą noc, poranek zaś opisywał następująco:
[…] w końcu nie mogłem tego dłużej znieść, wziąwszy więc ze sobą jedynie kapitana O’Connora i kapitana Sawyera, pojechałem bez eskorty i bez żadnego ostrzeżenia wprost do tybetańskiego obozu położonego w odległości około [dziesięciu] mil. W nocy obudziłem się z silnym przeświadczeniem, że właśnie tak powinienem postąpić, i […] zamierzałem wcielić to przeświadczenie w życie2.
W tybetańskim obozie, znajdującym się w miejscowości o nazwie Guru, przebywało ponad 1500 żołnierzy, kwiat armii Tybetu, zgromadzonych tam właśnie po to, aby zablokować pochód Younghusbanda do Gyangzê w drodze do Lhasy. Wkraczając tam bez broni, bez zapowiedzi i bez eskorty, Younghusband narażał na ogromne niebezpieczeństwo całą liczącą 1100 osób misję w Tybecie, którą dowodził, i poważnie ryzykował, że zostanie porwany, a przynajmniej zatrzymany. Za tę nieostrożność lord Curzon, wicekról Indii, udzielił mu później reprymendy.
Younghusband, generał Macdonald oraz ich żołnierze wchodzili w skład Tybetańskiej Komisji Granicznej, która powstała z upoważnienia rządu Jego Królewskiej Mości w odpowiedzi na wielokrotne naciski wicekróla, aby wkroczyć do Tybetu i rozstrzygnąć pewne niewyjaśnione kwestie handlowe i graniczne. Dla Curzona co najmniej absurdalny, a może wręcz niebezpieczny był fakt, że Wielka Brytania, a w szczególności władze brytyjskie w Indiach (znane jako radż) nie utrzymują żadnych stosunków z państwem, z którym dzielą granicę liczącą 1600 kilometrów. Ponadto Curzon uważał, że Tybetańczycy mają konszachty z Rosjanami, a co gorsza – był przekonany, iż Rosjanom zależy na osłabieniu brytyjskich wpływów w Azji Środkowej, a może nawet na zachwianiu brytyjskim panowaniem w Indiach.
Curzon dwukrotnie prosił dalajlamę o zgodę na wysłanie delegacji do Lhasy, aby nawiązać formalne relacje, oba listy wróciły jednak nieotwarte. Choć dla Tybetańczyków, którzy słynęli z ksenofobii, nie było to rzadkie zachowanie, dumny lord Curzon, nienawykły do bycia ignorowanym, poczuł się „ogromnie dotknięty zlekceważeniem jego imperialnego autorytetu przez taką polityczną miernotę”3. Postępowanie dalajlamy postanowił uznać za osobisty afront i latem 1903 roku wymógł na rządzie brytyjskim zgodę na wysłanie komisji do tybetańskiej wioski Kampa Dzong w celu zainicjowania negocjacji.
Younghusband, który przewodził także wcześniejszej, skromniejszej misji, na próżno czekał, aż tybetańscy oficjele przyjdą do stołu negocjacyjnego, i wreszcie pod koniec 1903 roku został wezwany z powrotem do Indii. Kiedy w styczniu kolejnego roku „nie mógł tego dłużej znieść” i zdecydował się na ów ryzykancki ruch, już od prawie pół roku usiłował znaleźć jakichkolwiek Tybetańczyków, którzy chcieliby z nim rozmawiać. Różnica polegała na tym, że w styczniu 1904 roku Younghusband wrócił do Tybetu na czele liczącej 1100 żołnierzy armii, której zadaniem było zmuszenie Tybetańczyków do negocjacji. W kwestii granicy ci ostatni od samego początku stali na stanowisku nacechowanym żelazną logiką: co dobrego może przyjść z negocjowania z komisją graniczną, która sama jawnie i rażąco naruszyła nasze granice?
Younghusbandowi z całą pewnością nieobce było ryzyko, w przeszłości jednak decydował się na nie wyłącznie wówczas, kiedy nie miał wyboru, a gdy miał taki wybór, tylko wtedy, gdy uważał, że korzyści są tego warte. W tym wypadku nic go do takiego ruchu nie zmusiło. Przede wszystkim spokojnie mógł się domagać spotkania, a nawet gdyby prośbę odrzucono, mógł przynajmniej ogłosić zamiar wyprawy do Guru. Z całą pewnością mógł też udać się tam z niewielką eskortą bez wzbudzania niepokoju, a jako pułkownik armii brytyjskiej nie miał powodu wyruszać bez broni. Co więcej, sam wiedział, że tak się nie robi: „Uważam, że brytyjski komisarz zwykle nie powinien podejmować osobistego ryzyka – napisał. – Naraża tym swoją misję i potęguje kłopoty swoich władz”. Rozumiał, że dla osoby na jego stanowisku właściwym postępowaniem byłoby „wysłanie kogoś ze swych podwładnych. Mój wyjazd tam był ostatecznością. Walka była już prawie nieunikniona. Pragnąłem podjąć ostatnią próbę osiągnięcia celu bez użycia siły”4.
Można to uznać za godne podziwu, ale mało przekonujące. Younghusband nie miał powodów, by przypuszczać, że efekty jego przedsięwzięcia są warte ryzyka, zwłaszcza tego, że może zostać co najmniej pojmany. Co więcej, Tybetańczycy wcale nie zabiegali o spotkanie – wręcz przeciwnie, wielokrotnie domagali się, by Brytyjczycy wrócili do Sikkimu – zatem Younghusband nie mógł wiedzieć, kogo zastanie w Guru. Zważywszy jednak na to, czego doświadczył ubiegłego lata w Kampa Dzong, najlepiej wiedział, że wszystkie ważne postanowienia zapadają w Lhasie, a ktokolwiek usiądzie z nim do rozmów w Guru, nie będzie władny do podejmowania istotnych decyzji. Mimo to pojechał: „Miałem szczerze dość tej szermierki na odległość”5.
We wczesnych godzinach rannych wezwał do siebie swojego tłumacza na tybetański, kapitana Fredericka O’Connora – który potem napisał do przyjaciela: „Byłem przerażony, kiedy [to] zasugerował” – oraz innego oficera znającego tybetański, porucznika Sawyera, i wszyscy trzej przygotowali się do wyprawy6. Na obronę Younghusbanda warto zaznaczyć, iż szczerze wierzył w to, że jeśli tylko usiądzie ze swoim tybetańskim odpowiednikiem, napiją się herbaty i kulturalnie porozmawiają o dzielących ich różnicach, da się uniknąć starcia wojsk i rozlewu krwi. „Chciałem wyczuć Tybetańczyków. […] Gdybym choć raz mógł się z nimi spotkać twarzą w twarz, zdołałbym ich ocenić, zrozumieć i zorientować się, jak należy się z nimi obchodzić”7.
Jazda do Guru trwała półtorej godziny. Przez całą drogę trzej mężczyźni napotykali Tybetańczyków zbierających łajno jaków, jedyne paliwo dostępne na Wyżynie Tybetańskiej. Jak zauważył O’Connor, nigdzie nie witały ich „chmurne spojrzenia, [Tybetańczycy] śmiali się do siebie, jakbyśmy byli dla nich źródłem wspaniałej rozrywki”8. Po wjeździe do wioski Anglicy zażądali spotkania z człowiekiem, którego nazywali Generałem z Lhasy. Skierowano ich do dużego dwukondygnacyjnego budynku z kamienia, gdzie na schodkach zostali powitani przez uśmiechniętego od ucha do ucha generała. W pomieszczeniu, do którego weszli, znajdowało się kilku innych generałów, całych w skowronkach, oraz trzech bardzo nadąsanych tybetańskich lamów. „[Lamowie] nie pofatygowali się, żeby wstać, i zdobyli się jedynie na minimum uprzejmości, pozdrawiając nas ze swych poduszek. Jeden cel wizyty już w ten sposób osiągnąłem: pojąłem, jak się sprawy mają i w czym upatrywać rzeczywistego źródła obstrukcji”9.
Przybyszy posadzono na owczych skórach, podano im herbatę, a Generał z Lhasy uprzejmie spytał Younghusbanda o zdrowie. Następnie wygłosił standardową uwagę, że Tybet jest zamknięty dla obcokrajowców – po to, by chronić i kultywować tybetańską religię – i uprzejmie poprosił, żeby misja wycofała się do Yadongu, gdzie mogłyby zostać wznowione niezbędne negocjacje. Younghusband udzielił standardowej odmowy, a następnie porzucił wszelkie pozory i beztrosko wdepnął w geopolityczne bagno, pytając Generała z Lhasy, dlaczego Tybetańczycy regularnie kontaktują się z Rosjanami, a listów od wicekróla nawet nie otwierają. Słysząc to, lamowie zerwali się na równe nogi i zaczęli głośno zaprzeczać. Zapewnili Younghusbanda, cokolwiek niedyplomatycznie, że Rosjan nienawidzą równie mocno jak Brytyjczyków.
Gdy emocje nieco opadły, Younghusband próbował przemówić Tybetańczykom do rozsądku. Spytał, czy kiedykolwiek słyszeli, by Brytyjczycy mieszali się do czyjejś religii, a oni musieli przyznać, że nie. Potem jednak dreptali w miejscu przez blisko dwie godziny, aż w końcu Younghusband wstał i powiedział, że musi już ruszać. Jak napisał później:
Mnisi, ponurzy jak sam diabeł, wykrzyknęli: „Nic z tych rzeczy, zostaniecie tutaj!”. Jeden z generałów dość uprzejmie oznajmił, że wkraczając do ich kraju, naruszyliśmy reguły, a ponieważ zajęliśmy fort w Phari, jesteśmy zwykłymi złodziejami i bandytami. Mnisi, przy użyciu form językowych, które według kapitana O’Connora stosuje się jedynie pod adresem osób stojących niżej w hierarchii, domagali się, abyśmy określili datę wycofania się z Tuny, inaczej nie zamierzali nas wypuścić. Atmosfera stała się napięta. Wszyscy mieli zawzięte miny. Jeden z generałów wyszedł z pomieszczenia; na zewnątrz rozległy się trąby, a adiutanci odcięli nam drogę odwrotu.
„Znaleźliśmy się w kryzysowej sytuacji – stwierdził Younghusband – w której każdy fałszywy ruch mógł się okazać zgubny”10.
Najwyższy punkt na Ziemi niegdyś znajdował się na dnie Morza Tetydy. Dzięki skamielinom bezkręgowców znalezionym w pobliżu wierzchołka Mount Everestu wiadomo, że góra jest zbudowana z osadu, który pierwotnie, ponad 450 milionów lat temu, leżał na dnie owego wielkiego oceanu. Później, około 120 milionów lat temu, fragment olbrzymiego superkontynentu Gondwana odłamał się i zaczął dryfować na północ. Jednocześnie pchał przed sobą fragment dna Tetydy, aż w końcu zderzył się z Azją, stając się dzisiejszym subkontynentem indyjskim, a dno morskie zaczęło być powoli wypychane ku górze, tworząc liczące 2500 kilometrów pasmo Himalajów i Karakorum – słynny dach świata. Należące do niego góry nadal rosną w tempie około sześciu centymetrów rocznie.
Himalaje składają się z 75 szczytów o wysokości przekraczającej 24 000 stóp (7300 metrów) oraz 18 o wysokości przekraczającej 26 000 stóp (7920 metrów), z których najwyższym jest Mount Everest, mierzący 8848 metrów*. To najwyższa góra świata, o ponad 200 metrów przerastająca swego najbliższego rywala, czyli K2 w Karakorum. Dla porównania Mont Blanc, najwyższy szczyt w Alpach, ma 4808 metrów11, czyli prawie dwa razy mniej niż Mount Everest, a w Himalajach jest ponad 130 szczytów wyższych od najwyższego szczytu na półkuli zachodniej, czyli Aconcagui, mierzącej 6960 metrów. Zanim Zachód poznał Himalaje, powszechnie uważano, że górna granica Ziemi sięga niespełna ośmiu tysięcy metrów, a jeszcze dużo później sądzono, że po przekroczeniu wysokości sześciu i pół tysiąca metrów człowiek straci przytomność i umrze.
Pierwszymi ludźmi z Zachodu, którzy dotarli do Himalajów, byli zapewne greccy żołnierze armii Aleksandra Wielkiego, która w 326 roku p.n.e. najechała na Indie. Uważa się, że Marco Polo minął Karakorum od strony północnej w drodze do Chin w 1272 roku, a począwszy od 1590 roku, hiszpańscy, portugalscy i włoscy jezuici kolejno odwiedzali Azję, w tym Tybet. Jednego z nich, Antonia de Monserrate, hiszpańskiego misjonarza na dworze cesarza Akbara z dynastii Wielkich Mogołów, uważa się za pierwszego przybysza z Zachodu, który na pewno widział Himalaje i przedstawił je na mapie. Penetrując ów „pozornie nieprzenikniony labirynt ośnieżonych szczytów”, tamci dawni misjonarze „byli wprost przerażeni wieczną zimą i straszliwym widokiem gór”12.
Jeśli chodzi o sam Mount Everest, przyjmuje się, że w historii ludzkości zaistniał około 925 roku, gdy wybudowano klasztor na końcu doliny Rongbuk, kilka kilometrów na północ od miejsca, do którego dociera lodowiec Rongbuk schodzący z północnego stoku Mount Everestu. Prawdopodobnie pierwszymi ludźmi z Zachodu, którzy ujrzeli Everest, byli austriacki jezuita Johann Grueber oraz jego belgijski towarzysz Albert d’Orville, podróżujący w 1661 roku z Pekinu do Agry przez Lhasę i Katmandu. Na mapie Mount Everest po raz pierwszy pojawił się w 1719 roku wskutek badań jezuickich misjonarzy z Pekinu prowadzonych na prośbę chińskiego cesarza Kangxi. Egzemplarz tej mapy, po raz pierwszy wydrukowanej w języku Hanów, wysłano królowi Francji Ludwikowi XV oraz francuskiemu kartografowi J.B.B. d’Anville’owi, który w 1733 roku wydał Carte Generale du Tibet ou Boutan. Na tej mapie w miejscu Everestu widnieje nazwa „Tchoumour Lancma” – francuski zapis Czomolungmy, tybetańskiego określenia tego szczytu, które stosuje się do dziś.
Począwszy od pierwszej dekady XVII wieku, historia Himalajów, a zwłaszcza ich eksploracji, z grubsza odpowiada historii obecności Brytyjczyków w Indiach. Kiedy potęga Wielkich Mogołów zaczynała słabnąć, w 1612 roku Brytyjska Kompania Wschodnioindyjska otworzyła działalność w Suracie, mieście położonym w górę rzeki Tapti od dzisiejszego Mumbaju. Siła polityczna i militarna Kompanii rosła proporcjonalnie do zasięgu jej przedsięwzięć handlowych. W 1757 roku Robert Clive, który dowodził siłami zbrojnymi Kompanii, pokonał armię indyjską w bitwie pod Palasi i od tamtej pory Kompania Wschodnioindyjska – a później same władze brytyjskie – zaczęła zagarniać nowe terytoria i mieć coraz większe wpływy, aż w końcu w 1857 roku Indie oficjalnie stały się kolonią brytyjską.
W miarę jak zasięg terytorialny radżu powoli się rozrastał – by ostatecznie objąć całą liczącą blisko 2500 kilometrów himalajską granicę między Indiami i dzisiejszym Pakistanem a Tybetem, Afganistanem i innymi terenami Azji Środkowej – poznanie niezbadanych dotąd Himalajów stawało się politycznym i wojskowym priorytetem. Luki w wiedzy były uzupełniane przez liczne zespoły mierniczych, których wysiłki w pierwszej dekadzie XIX wieku połączono w ramach Indyjskiej Służby Topograficznej (Survey of India). W końcu skierowała ona swoją uwagę – czy raczej swoje teodolity – na Himalaje i było tylko kwestią czasu, zanim mierniczy z Dardżylingu baczniej przyjrzą się smudze na horyzoncie odległej o jakieś 200 kilometrów na północny zachód i przeprowadzą staranne pomiary. Smuga okazała się najwyższą górą na Ziemi, a jej odkrycie w 1850 roku uruchomiło trwające 71 lat poszukiwania wierzchołka na szczycie świata.
Co prawda istnienie Mount Everestu potwierdzono w 1850 roku, ale do czasu inwazji na Tybet w 1904 roku żaden człowiek z Zachodu nie dotarł do niego bliżej niż na 150 kilometrów. Wtedy Everest był już jednym z trzech ostatnich wielkich niezdobytych celów współczesnej eksploracji. Dwa pozostałe, biegun północny i biegun południowy, uległy odpowiednio w 1909 i 1911 roku, tak więc pozostawał już tylko ten szczyt, który wkrótce zaczęto nazywać Trzecim Biegunem, niezdobytym i pozornie nieosiągalnym. Wznosił się dokładnie na granicy między Tybetem a Nepalem – dwoma państwami całkowicie zamkniętymi dla cudzoziemców od ponad 100 lat.
Zrządzeniem losu lata pięćdziesiąte XIX wieku były akurat okresem dojrzewania sportu wspinaczkowego w Europie. Apogeum stała się Złota Era Alpinizmu, rozpoczęta w 1854 roku, czyli wkrótce po odkryciu Mount Everestu, a zakończona pierwszym wejściem na Matterhorn w 1865 roku. W ciągu tych 11 lat odbyły się 43 pierwsze wejścia, w tym na prawie wszystkie najważniejsze góry w Alpach. Wraz z podbojem kolejnych szczytów uwaga alpinistów nieuchronnie skierowała się na wschód – najpierw ku Kaukazowi, czyli najwyższym górom w Europie, a wreszcie ku Himalajom i Everestowi.
Stało się więc tak, że w drugiej połowie XIX i w pierwszych latach XX wieku wśród przedstawicieli światowej społeczności wspinaczkowej – nie wspominając o geografach, kartografach i odkrywcach, zarówno tych kanapowych, jak i profesjonalnych – narastała obsesja na punkcie Mount Everestu. Mimo tego zainteresowania i fascynacji musiało minąć prawie trzy czwarte wieku od ogłoszenia odkrycia góry, zanim w 1921 roku u jej stóp stanęli dwaj Anglicy: George Mallory i Guy Bullock. Misja Francisa Younghusbanda do Tybetu w latach 1903–1904 okazała się kluczem, który otworzył drzwi do tego trudno dostępnego królestwa – i w rezultacie do najwyższej z gór. Oto historia poszukiwań Mount Everestu.
Jest to opowieść pełna dramaturgii, barwnych postaci – George’a Everesta, Francisa Younghusbanda, lordów Curzona i Kitchenera, George’a Mallory’ego – oraz cichych bohaterów, takich jak Radhanath Sikdar, Alexander Kellas, trzynasty dalajlama i sir Charles Bell. To historia o szpiegach, intrygach i dekapitacjach, o wojnie (a konkretnie dwóch) i masakrach, o niepojętym politycznym, dyplomatycznym i wojskowym partactwie, o brawurowych ucieczkach i prawdziwej odwadze. Znaczną rolę odgrywają w niej: wiatr, deszcz i błoto, a także rododendrony i orchidee, pijawki i motyle, komary, moskity i muchy. Występują w niej setki wołów, jaków i mułów, tysiące wielbłądów, liczne słonie oraz co najmniej dwie zebrule (nie okazały się sukcesem). Scenografię zaś stanowi jedno z najbardziej spektakularnych miejsc na Ziemi.
Przez 71 lat prawdziwa natura Everestu pozostawała wyjątkowo chwiejna i niewyjaśniona: góra była zarazem mitem i rzeczywistością, po części symbolem, a po części konkretem, przede wszystkim zaś metaforą, reprezentacją tego, co niezwykłe, lecz nieosiągalne. Oto opowieść o tym, jak metafora stała się górą.
Tymczasem w Guru gambit Younghusbanda, otoczonego przez półtora tysiąca krzyczących Tybetańczyków i znajdującego się w sytuacji, w której „każdy fałszywy ruch mógł się okazać zgubny”, zmierzał ku fatalnemu zakończeniu. Rozgniewani starsi lamowie domagali się, aby pułkownik określił termin, kiedy on i jego wojsko wycofają się z Tybetu, grożąc, że w przeciwnym razie nie zostanie wypuszczony z obozu. „Poleciłem kapitanowi O’Connorowi – choć doprawdy nie było konieczności ostrzegać o tym kogoś równie niewzruszonego jak on – żeby starannie dbał o spokojny ton głosu i uśmiechał się tyle, ile tylko mógł”13. Następnie Younghusband nieco rozładował sytuację, oświadczając, że wyznaczenie takiej daty nie zależy od niego, ale z chęcią poprosi o to wicekróla. Dodał, że jeśli ten nakaże mu powrót do Indii, będzie mu „nader wdzięczny, gdyż [Tybet] to zimna, jałowa i niegościnna kraina. W Dardżylingu – dodał – mam żonę i dziecko, które pragnąłem zobaczyć jak najprędzej”14.
O ile starszy rangą tybetański generał, który zdążył się stać ulubieńcem Younghusbanda i jego oficerów, uznał to rozwiązanie za rozsądne, o tyle bojowo nastawieni mnisi nie dali się udobruchać i domagali się daty od pułkownika. W końcu impas został przełamany, gdy generał zaproponował: „Do Tuny powinien wrócić ze mną posłaniec, aby tam odebrać wiadomość od wicekróla”. Wszyscy znowu byli uśmiechnięci – z wyjątkiem mnichów, którzy „wciąż siedzieli na swoich miejscach tak naburmuszeni i wrodzy, jak tylko mogą wyglądać ludzie”15.
Ostatecznie gambit pułkownika nie przyniósł żadnych rezultatów, nie licząc surowej reprymendy ze strony Curzona. Ponoć jego śmiały krok ogromnie zaimponował żołnierzom, co spotęgowało rosnącą legendę Younghusbanda. Opisując później to wydarzenie, tłumacz O’Connor (który posługiwał się imieniem Frank) stwierdził: „Było to dość interesujące i dostarczyło niemało wrażeń. Nie wymyśliłby tego i nie dokonał nikt inny niż [Younghusband]. […] Sytuację uratowały jego absolutne opanowanie i zimna krew, więc wyszliśmy z tego bez szwanku”16. Może i uratowali sytuację, ale opanowanie i zimna krew pułkownika nie zapobiegły nadciągającemu starciu z tybetańską armią – starciu, po którym inwazja na Tybet urosła do rangi jednego z najhaniebniejszych epizodów w historii imperium brytyjskiego.
I które wyważyło drzwi do Mount Everestu.
„Nareszcie dysponuję ostatnimi wartościami dotyczącymi szczytu oznaczonego na liście biura głównego geodety numerem XV. Już od kilku lat wiedzieliśmy, że jest on wyższy niż wszystkie zmierzone dotąd góry w Indiach i zapewne najwyższy na całym świecie”.
Andrew Waugh, główny geodetaIndyjskiej Służby Topograficznej
Przez kilka jasnych poranków między listopadem 1849 roku a styczniem 1850 roku James Nicholson na polecenie swego przełożonego Andrew Waugha prowadził zespół tragarzy na sześć różnych szczytów w pobliżu Dardżylingu, brytyjskiego górskiego miasta w Indiach. Kiedy rozpakowywał i rozstawiał sprzęt, w tym duży teodolit wymagający dwunastu tragarzy, tuż po jego prawej stronie, w odległości 56 kilometrów na północ, wznosiło się masywne cielsko Kanczendzongi. Była to najwyższa góra świata, licząca 8586 metrów. Dwa lata wcześniej odkrył ją właśnie Waugh, ale chociaż ustalił, że przerasta Nanda Devi, ówczesnego kandydata do miana najwyższego szczytu na świecie, o oszałamiające 770 metrów, miał opory przed ogłoszeniem wyniku swoich badań ze względu na podejrzenia, jakie on sam oraz inni powzięli wobec plamy na horyzoncie znajdującej się około 200 kilometrów na północny zachód od Dardżylingu, na granicy nepalsko-tybetańskiej.
To właśnie w kierunku owego odległego kształtu Nicholson i jego towarzysze skierowali teodolit z sześciu wzgórz otaczających Dardżyling, aby ustalić, czy jest to najwyższa góra na świecie. Wcześniej była ona nazywana Szczytem B, następnie Gammą, a teraz po prostu Szczytem XV, Waugh zaś już od roku bezskutecznie próbował ją zmierzyć. On i Nicholson mogli ufać w precyzję prowadzonych pomiarów wyłącznie dzięki osiągnięciom przedsięwzięcia, w którym obaj uczestniczyli: Wielkiego Pomiaru Trygonometrycznego Indii.
W piętnastym roku trwania tego projektu – kiedy to Nicholson wyruszył na wzgórza wokół Dardżylingu – pomiar dopiero niedawno dotarł w góry, co pozwoliło po raz pierwszy zmierzyć odległe himalajskie szczyty, nawet jeśli tylko metodą triangulacji, przez ustalenie bezcennej bazy odniesienia. Szczytów tych nie dało się zmierzyć z bliższej odległości, ponieważ znajdowały się na terenie Nepalu lub Tybetu, a oba te kraje nie wpuszczały cudzoziemców na swoje terytorium. Istnienie bazy odniesienia oznaczało jednak, że Nicholson i jego zespół ze sporą dokładnością znali wysokość każdego z sześciu wzgórz, z których prowadzili pomiary. Tylko znajomość tej liczby pozwalała (dzięki trygonometrii) określić wysokość odległego szczytu, na który badacz skierował swój teodolit. Co niezbyt zaskakujące, z każdego z punktów Nicholson uzyskał inny odczyt: od 8836 metrów w stacji obserwacyjnej Jirol do 9143 metrów w stacji Ladnia.
Zbytnio się tym jednak nie przejmował. Gromadził wyłącznie dane, a wszystkie pomiary przesyłano matematykom w centrali obliczeniowo-administracyjnej w Kalkucie. Z uwagi na swoje zdolności obliczeniowe byli oni znani jako kalkulatorzy, a ich szefem był niejaki Radhanath Sikdar, pierwszy Indus, który objął tak wysokie stanowisko w służbie topograficznej. To, co działo się w Kalkucie przez kolejne kilka miesięcy, kiedy Sikdar i jego zespół zapoznali się z danymi przesłanymi przez Nicholsona i innych, zapoczątkowało historię, która porwała cały świat.
*
William Lambton znalazł się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie – w Yorktown w amerykańskiej kolonii Wirginia w połowie października 1781 roku. Był brytyjskim żołnierzem 33 Pułku Piechoty, uczestniczącego w decydującej kampanii wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych, której kulminacją była porażka Brytyjczyków pod dowództwem lorda Cornwallisa pod Yorktown i kapitulacja 19 października 1781 roku. Lambton należał do blisko ośmiu tysięcy brytyjskich żołnierzy wziętych do niewoli, z których większość repatriowano. Wysłano go do brytyjskiego Nowego Brunszwiku w Kanadzie.
Przed wojną ten znakomity geodeta pracował w koloniach jako cywilny członek 33 Pułku Piechoty przy wymierzaniu parceli przyznawanych nowym osadnikom. Po wojnie należał do grupy mierniczych, którzy wytyczyli granicę między brytyjską Kanadą a Stanami Zjednoczonymi. W dziedzinie geodezji, czyli nauki o kształcie Ziemi, Lambton był samoukiem. W toku swej edukacji zetknął się ze słynnym sporem dotyczącym koncepcji jaja i koncepcji grejpfruta.
Badacze wiedzieli, że Ziemia jest sferoidą, ale czy bardziej okrągłą, czy owalną? Czy to grejpfrut, czy jajko? Zanim Lambton zaczął się uczyć geodezji, na to pytanie odpowiedzieli Francuzi. W latach trzydziestych XVIII wieku sfinansowali w tym celu dwie ekspedycje zmierzające do zbadania krzywizny Ziemi: jedną na równik, do dzisiejszego Ekwadoru (a ówczesnego Peru), drugą zaś do Laponii w Arktyce. Łuk, który w Ekwadorze zmierzyli Francuzi Charles Marie de La Condamine i Pierre Bouguer, miał długość 290 kilometrów. Początkowo Peruwiańczycy byli niezwykle podejrzliwi, przypuszczali bowiem, że cudzoziemcy szukają złota. „Któż przebyłby ocean i poszedł wspinać się w Andy tylko po to, żeby zmierzyć kształt Ziemi?” – pytał Bouguer, opisując, że wraz ze swym zespołem „napotkał niewyobrażalne trudności”1.
W swoich wspomnieniach z 1871 roku Clements Markham, angielski geograf i wieloletni prezes Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, ubolewa nad zawstydzającym brakiem udziału Brytyjczyków w owym szlachetnym przedsięwzięciu. W rzeczy samej, kiedy dwaj wspomniani Francuzi mierzyli krzywiznę, brytyjska marynarka była zajęta bombardowaniem portów i nękaniem obcych statków u wybrzeża Ameryki Południowej. „Jest godnym pożałowania – stwierdza Markham – że podczas gdy Francja i Hiszpania łączyły wysiłki w interesie nauki, Anglia angażowała się w dużo mniej szczytny proceder podpalania kościołów i odcinania dostaw do wybrzeża Peru”. Wkrótce potem Brytyjczycy zaczęli doganiać tamte państwa, gdy generał Watson zainicjował Pomiar Trygonometryczny Wielkiej Brytanii i – jak pisze dalej Markham – „wreszcie rodacy [sir Isaaca] Newtona podjęli przedsięwzięcie, w którym winni byli przodować”2.
Może i zaczęli powoli, ale w kolejnych latach w spektakularny sposób nadrobili straty, inaugurując w 1802 roku Wielki Pomiar Trygonometryczny Indii. To badanie, okrzyknięte „jednym z najbardziej zdumiewających przedsięwzięć w dziejach nauki”, zapoczątkował, a następnie kierował nim nie kto inny jak William Lambton, przeniesiony do Indii z Kanady po tym, jak oficerów wykonujących zadania cywilne (takie jak praca geodety) usunięto z pułków3. Lambton miał do wyboru przejście do służby cywilnej albo wstąpienie do regularnej armii. Wybrał to drugie i w 1796 roku wypłynął w rejs do Kalkuty.
Przybył w samą porę, by wziąć udział w czwartej wojnie majsurskiej – starciu rządzonego przez Brytyjczyków terytorium z sąsiednim królestwem Majsuru, władanym przez słynnego Tipu Sułtana. Zwano go Tygrysem Majsuru, głównie dlatego, że kazał wykonać działający model tygrysa pożerającego brytyjskiego żołnierza, włącznie z efektami dźwiękowymi ryku zwierzęcia i wrzasków nieszczęśnika. (Obecnie znajduje się on w Muzeum Wiktorii i Alberta w Londynie). W końcu jednak to Tipu dał się pożreć – zginął, gdy jego stolicę zaatakowały siły Kompanii Wschodnioindyjskiej.
Lambton odznaczył się w tej kampanii co najmniej dwukrotnie – po raz pierwszy, kiedy dzięki biegłości w zakresie astronawigacji oznajmił generałowi Bairdowi, że wcale nie prowadzi swoich żołnierzy na północ, w bezpieczne miejsce, ale na południe, prosto do obozu Tipu. Do drugiego wartego odnotowania wydarzenia doszło podczas szturmu na twierdzę Tipu w Srirangapatnie, punktu zwrotnego całej wojny, kiedy to po śmierci swoich zwierzchników Lambton przejął dowództwo nad atakiem. Jeden z komentatorów tej ofensywy stwierdził, że Lambton „w rzeczy samej dał lepszy przykład bohaterstwa” niż jego dowódca, co stanowiło nie lada pochwałę, ponieważ owym dowódcą był młody i ambitny Arthur Wellesley, przyszły książę Wellington i zwycięzca spod Waterloo4.
Podbój Majsuru oznaczał między innymi, że pod brytyjską „protekcję” trafił nowy duży obszar w południowej części Półwyspu Indyjskiego, rozciągający się od Wybrzeża Malabarskiego na południe, niemal do samego czubka Indii. Kiedy w toku kampanii pułk Lambtona oraz inne wojska maszerowały przez to terytorium i „tu utemperowały krnąbrnego watażkę, tam splądrowały jakąś fortecę”, Lambton, zawsze szczęśliwszy jako mierniczy niż jako żołnierz, uświadomił sobie, że ktoś będzie musiał sporządzić mapy tej rozległej nowej zdobyczy5. Ponieważ w sercu był wciąż geodetą, naturalnie rozumował na szeroką skalę, więc wizja dokonania pomiarów terytorium Majsuru szybko przerodziła się w propozycję złożoną władzom w Madrasie, żeby w imię nauki zmierzyć całą szerokość, a następnie długość subkontynentu indyjskiego. Tak oto narodziła się koncepcja Wielkiego Pomiaru Trygonometrycznego (Great Trigonometrical Survey; GTS).
Interesy sił rządzących, czyli Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, skłaniały się jednak bardziej ku handlowi i podbojom niż ku nauce, toteż w swej propozycji Lambton starannie zaznaczył, że efektem obmyślonych przez niego precyzyjnych pomiarów będzie opracowanie map znacznie dokładniejszych niż te prymitywne powstałe w wyniku pomiarów drogowych sporządzonych przez wojsko. Proponowane przedsięwzięcie – pisał – umożliwi „ustalenie prawidłowej pozycji najważniejszych punktów geograficznych (na terenie Majsuru) na podstawie prawidłowych zasad matematycznych”. Nie mógł jednak odmówić sobie dodania, że w grę wchodzi jeszcze jeden, „wznioślejszy dezyderat ustalenia poprzez praktyczne pomiary rozmiaru i kształtu Ziemi”6. Dzięki wsparciu Arthura Wellesleya oraz jego brata Richarda, gubernatora generalnego terytoriów brytyjskich na Wschodzie, Lambton zebrał fundusze i zaczął gromadzić materiały oraz personel.
W przypadku osoby o jego pozycji i wpływach – takiej, która przez 25 lat zarządzała przedsięwzięciem zatrudniającym tysiące ludzi – jest czymś niezwykłym, że tylko nieliczne wspomnienia na temat Lambtona zawierają cokolwiek innego niż pochwały i wyrazy podziwu. Nawet jego następca, George Everest – sam tak niepewny siebie, że już przeciętność, nie wspominając o prawdziwej wybitności, wywoływała w nim poczucie zagrożenia – nazwał Lambtona „wielkim i nadzwyczajnym człowiekiem”.
Nigdy nie zapomnę wrażenia […], jakie wywarł na mnie przy pierwszym spotkaniu ten weteran i osławiony geodeta. Wydał się osobą spokojną i nadzwyczaj pogodną, skorą do żartów, chętną do śpiewu na głosy lub w duecie, krótko mówiąc – odznaczającą się tym wszystkim, co niesie harmonię i sprawia, że życie mija przyjemnie; kiedy jednak pobudzał się do działania […], zdawał się być niczym Ulisses zrzucający łachmany; jego wrodzona energia przezwyciężała wszelką słabość, jego członki poruszały się z zapałem pełni męskości, a wysokie i wydatne czoło przydawało żywości i dostojeństwa jego obliczu promieniejącemu intelektem i pięknem7.
Pewien znaczący historyk dokumentujący prace służby topograficznej stwierdził, że „koledzy i podwładni [Lambtona] […] podziwiali go bez wyjątku”8.
Lambton był wysoki, miał ponad 180 centymetrów wzrostu, mocną posturę, niebieskie oczy, rude włosy, gładko ogoloną twarz i bladą cerę. Nie znamy dokładnej daty jego urodzin, ale przyszedł na świat pod koniec lat pięćdziesiątych XVIII wieku, czyli miał około 40 lat, kiedy po raz pierwszy wyruszył do Indii, a 45, gdy objął kierownictwo służby topograficznej. Nigdy się nie ożenił, doczekał się jednak trojga dzieci ze swoją indyjską kochanką Kummerboo oraz dwojga kolejnych z inną, znaną jako Frances. W 1815 roku jego syn i imiennik, William junior, został zatrudniony przy pomiarach jako „trzeci podasystent” w wieku 11 lat.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
„Przełęcz naszych pragnień”
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:The Hunt for Mount Everest
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik
Wydawczyni: Justyna Żebrowska
Redakcja: Ewa Kosiba
Konsultacja merytoryczna: Piotr Pustelnik
Korekta: Ida Świerkocka
Projekt okładki: Krzysztof Rychter
Zdjęcie na okładce: © Go Wild / Unsplash.com
Mapy: © Rodney Paull
Copyright © Craig Storti 2021
Copyright © 2021 for the Polish edition by Mova
an imprint of Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus
Copyright © for the Polish translation by Rafał Lisowski, 2021
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2021
ISBN 978-83-67069-51-9
Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:
www.facebook.com/wydawnictwo.mova
Wydawnictwo Kobiece
E-mail: [email protected]
Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie
www.wydawnictwokobiece.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com