Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
FATALNE zauroczenie…
Rachel Reeves ma wszystko, czego można sobie zamarzyć. Idealną rodzinę, bogatego męża i wspaniały dom. Ale kiedy jej ukochane i jedyne dziecko opuszcza gniazdo, Rachel również czuje potrzebę zmiany. I ulega oszałamiającej przygodzie na jedną noc.
ŚMIERTELNY zwrot akcji…
Rachel natychmiast żałuje tej chwili słabości i zrywa kontakt z Chrisem. Rzuca się w wir pracy i wymazuje kochanka ze swojego życia. Do czasu wiadomości z nieznanego numeru, która zmienia wszystko.
NIEZAPOMNIANY finał
Ktoś zna jej tajemnicę i nie cofnie się przed niczym, by w zemście zniszczyć wszystko, co jest dla niej najdroższe. Jeśli Rachel nie odkryje kto to, może nawet stracić życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 484
Kartka została wypisana, a prezent – dobrze przemyślany. Po raz ostatni dotykam pudełka, owijając je w brązowy papier. Szeleści, jest anonimowy. Zwilżam gąbeczką kilka znaczków – tak na wszelki wypadek, w razie gdyby sprawy się skomplikowały – i mocno dociskam. Tak mocno, by wydusić całe powietrze.
Znajdę na uboczu skrzynkę na listy i wrzucę do niej przesyłkę ze starannie wydrukowanym adresem, wepchnę ją do wygłodniałych, szkarłatnych ust.
Wiem, gdzie mieszkasz, Rachel. Jakże mogłoby być inaczej. Wiem o tobie wszystko. Wiem, jakich perfum używasz, gdzie kupujesz tę skąpą bieliznę, o kim myślisz, gdy ją wkładasz…
I stąd też prezent dla ciebie. Taki stosowny. Przyda ci się. Wyobrażam sobie, jak będzie wyglądała twoja urocza twarz, kiedy będziesz go odbierać, nie mogąc się doczekać, aż zobaczysz, co jest w środku. Dotkniesz go tymi długimi, smukłymi palcami, zastanawiając się, czy to kolejna niepotrzebna rzecz zamówiona przez ciebie online, kolejna torebka lub ubranie, którego i tak potem nie będziesz nosić. Mam rację?
Ale nie.
Zobaczysz mój prezent, twoje duże oczy zapłoną, a różowe usta wykrzywią się w grymasie. Może nawet krzykniesz, odepchniesz przesyłkę od siebie. „Co to ma być? Kto zrobiłby coś takiego?”.
Ja. Ja, ja, ja.
To zawsze jestem ja, Rachel. Zawsze tylko ja.
Myślę, że w głębi duszy o tym wiesz. Tak samo jak wiesz, że ten prezent jest idealny. W końcu najlepsze prezenty dają osoby, które nas rozumieją, prawda? Osoby, które wiedzą, co jest dla nas najlepsze.
Bo czujesz w sercu, że zbłądziłaś. Tam w środku wciąż jesteś dobrą dziewczynką, Rachel. Nie wiem, z jakiego powodu o tym zapomniałaś. Nie mam pojęcia, dlaczego dałaś się zaplątać w te wszystkie kłamstwa.
Ciekawe, czy żałujesz tego wszystkiego, co zrobiłaś. Czy już mnie nienawidzisz? To ostatnia rzecz, jakiej pragnę. Ale czy na pewno?
Oboje wiemy, że to nie jest takie proste. Moje uczucia są skomplikowane. Są jak głaz leżący mi na klatce piersiowej. Nieczuły, twardy, lodowaty zimą i rozpalony w słońcu.
Dosyć tego gadania. Muszę zacząć działać. Trzeba znaleźć skrzynkę, żeby prezent dla ciebie dotarł przed weekendem.
I wiesz co? Kiedy już dojdzie…
Uważam, że nikomu o nim nie powiesz.
Właściwie jestem gotowy.
Założyć.
Się.
O.
Twoje.
Życie.
Mój zegarek się spieszył. Postukałam paznokciem w szkło, ale to nic nie dało. Druga wskazówka wybiegała do przodu, na pewno, jakby nadgorliwa, nadpobudliwa. Pauza, drgnięcie. Pauza, drgnięcie, jak krok defiladowy, zbyt daleko wysuwające się nogi, zmieniające się zbyt szybko.
Ogarnęłam wzrokiem uczelniany parking, przyjrzałam się wszystkim tym samochodom z otwartymi bagażnikami, z których wypakowywano właśnie walizki, pudełka pełne patelni i garnków oraz innych przyborów zapakowanych przez zrozpaczonych rodziców, którzy posyłają swoje pociechy w świat. Zastanawiałam się, czy oni wszyscy czują ten sam ból co ja. Czy mają to samo poczucie, że wszystko zmierza ku końcowi i zniknie wraz z ostatnim ruchem wskazówki.
Czy moja córka Dylan też to czuła? Pewnie nie. Moje jedyne dziecko przystanęło przy krawężniku i spod lekko przymkniętych powiek przyglądało się swojej poobijanej wypchanej walizce, z puchatym pomponem z różowej wełny przywiązanym do rączki – pamiątką po naszej rodzinnej wycieczce na Ibizę, na którą wybraliśmy się kilka tygodni wcześniej.
Stałam dziesięć kroków dalej i niemal widziałam jej myśli: „Dlaczego moja walizka jest taka zniszczona? Dlaczego mama nie kupiła mi nowej na tak ważny dzień?”. Zerkałam na mojego męża Roberta, który krążył niedaleko i mamrotał coś do telefonu: „Dlaczego moi rodzice są tacy żenujący?”.
– Powinniśmy byli wynająć vana – powiedział Robert, chowając telefon do kieszeni, a potem wyciągnął z bagażnika kolejną torbę i rzucił ją na asfalt. Dylan skrzywiła się; na tę torbę trzeba było uważać. W środku znajdowały się jej laptop i całe gniazdo poplątanych ładowarek oraz kluczy sprzętowych. Cała magia dwudziestego pierwszego wieku. O, i pisany ręcznie pamiętnik, o którym – jak jej się wydawało – nie miałam pojęcia.
– Tato, ostrożniej – odezwała się Dylan. Miało to zabrzmieć jak typowe narzekanie nastolatki, bo tak zawsze w tym wieku wyraża się niezadowolenie „obciachowymi starymi”. Ale tym razem wydawało się łagodniejsze, jakby z uczuciem. Lekkie przewrócenie oczami, udawana irytacja. Może nawet Dylan, uzbrojona w hormony, wciąż odczuwała istnienie między nami tej więzi napiętej jak struna.
– Dalej – powiedział Robert z szorstką dobrodusznością – wniesiemy twoje rzeczy do środka. Chyba będzie padać.
Wszyscy spojrzeliśmy w niebo i skuliliśmy ramiona na myśl o pogodzie, która miała nadejść.
Dylan uśmiechnęła się, ale słyszałam jej urywany oddech, kiedy mój mąż zamykał samochód. Dziwnie było oglądać swoją córkę w ostatnich chwilach naszego wspólnego rodzinnego życia. Ludzie na ogół wspominają czas spędzony na uniwersytecie jako okres zabawy, beztroski, hedonizmu, krótki okres przejścia pomiędzy dzieciństwem a nadchodzącymi obowiązkami dorosłości, kredytami hipotecznymi i zmarszczkami. Lecz dzisiaj, u progu tego wyidealizowanego dorosłego życia, nikt nie sprawiał wrażenia, jakby dobrze się bawił. Świeżo upieczeni studenci snujący się po korytarzach wydawali się zagubieni, zestresowani, rozdarci między ochotą odcięcia się od rodziców – żeby móc dalej być dorosłymi – a niechęcią do tego rozstania, które wiązało się z samodzielnością. Już za chwilę miała się za nimi zatrzasnąć złota krata.
Pokój mojej córki znajdował się na drugim piętrze. Był mały, ale przynajmniej nie musiała go z nikim dzielić, a okno wychodziło na jezioro, będące chlubą kampusu. Pomogłam Dylan rozpakować zawartość toreb i walizek, które zabrała ze sobą z domu.
– Na pewno wiesz, jak z tego korzystać? – zapytałam, wyciągając z kartonu nową parownicę.
– Mamo, używałam już wcześniej urządzeń elektrycznych – westchnęła. – Poza tym nie sądzę, że będę dużo prasować.
– Racja, w końcu czeka cię tyle imprezowania – wtrącił Robert i szturchnął ją. Jak zawsze odgrywał rolę dobrego gliniarza.
– Tak. Teraz jestem studentką – odparła z szerokim uśmiechem.
– A więc na to pójdzie trzydzieści tysięcy funtów czesnego – podsumowałam, siląc się na żartobliwy ton, chociaż bałam się, że zabrzmiało to jak uszczypliwość.
– Gdzie mam rozwiesić plakaty? – zapytał Robert, klepiąc kartonową tubę.
– Daj spokój, tato. Później się tym zajmę.
Chciałam, żeby rozmowy i przekomarzanki trwały bez końca, ale pukanie do drzwi je ucięło.
Do środka zajrzała lekko zaróżowiona twarz okolona burzą loków.
– Dzień dobry – przywitała się dziewczyna. – Mam na imię Amy. Właśnie wprowadziłam się do pokoju obok.
Amy pochodziła z Shrewsbury i studiowała „in.mech”, cokolwiek to oznaczało. Oznajmiła, że „ich” grupa wybiera się do baru, a potem przepraszająco wzruszyła ramionami, bo chyba dotarło do niej, że rodzice sąsiadki mogą nie być tym zachwyceni. Amy była wesołą, rozsądną osobą – każdy chciałby, żeby jego córka miała za ścianą właśnie kogoś takiego – mimo to obudziła się we mnie lekka niechęć, bo dziewczyna przeszkodziła w naszym trzyosobowym przyjęciu pożegnalnym. Gdy drzwi się za nią zamknęły, Dylan uśmiechnęła się do nas niepewnie.
– Chyba powinnam tam pójść i się rozejrzeć, zanim wszyscy zdążą podobierać się w grupki na całe życie, a ja zostanę sama jak palec.
Spojrzałam Robertowi w oczy, a on pospiesznie pokiwał głową. A więc to już. Koniec. Chwila, której obawiałam się od roku.
– Nie chcemy, żebyś została wykluczona – powiedział Robert, łapiąc mnie za rękę. Żeby mnie pocieszyć albo powstrzymać.
W moich oczach zebrały się łzy, ale miałam wrażenie, że nie znikną, jak zacznę uporczywie mrugać. Podeszłam więc do córki i przytuliłam ją, a Robert, wciąż uczepiony mojej ręki, dołączył do rodzinnego uścisku.
– Ej… – mruknęła Dylan, wiercąc się niespokojnie. – Przecież to Birmingham. Nie przeprowadzam się na księżyc. Będę u was w większość weekendów.
Po raz kolejny pochwyciłam spojrzenie męża. Oboje wiedzieliśmy, że to nieprawda. Jako rodzina byliśmy ze sobą blisko, ale Dylan zawsze wykazywała ogromną niezależność. Już w wieku siedmiu lat pytała, ile musi mieć lat, żeby w końcu zamieszkać we własnym mieszkaniu.
Zadzwonił telefon.
Robert zaklął, pospiesznie wyciągając z kieszeni komórkę.
– Przepraszam, ale muszę odebrać – powiedział, unosząc palec. – Zaraz wrócę.
Cieszyłam się, że mam okazję zostać z córką sam na sam. Wzięłam ją w ramiona, wciągnęłam nosem powietrze i wstrzymałam oddech. Zapach mojej córki znałam na pamięć: lekka woń płynu do zmiękczania tkanin, którego używałam do prania, i jej ulubiony gruszkowy szampon. Teraz jednak nie wydawał mi się taki znajomy. Moja córka pachniała inaczej, jakby nagle zrzuciła starą skórę. Chciałam nauczyć się tego zapachu, zaciągnąć się nim, nigdy jej nie puszczać. Tuliłam moją małą córeczkę jeszcze przez chwilę, jeszcze przez jedno drgnięcie wskazówki.
– Będziemy za tobą tęsknić – zapewniłam. – Bardzo, ale to bardzo mocno.
Spędziłam wczoraj pół nocy, szlochając cicho w poduszkę, ale teraz nie chciałam pokazać córce, jak bardzo cierpiałam.
Dylan odsunęła się, przybierając tę niby-dorosłą, karcącą minę.
– Zawsze możesz dzwonić do mnie na Skypie i WhatsAppie.
– Nie znoszę WhatsAppa.
– Ale z ciebie dinozaur.
Próbowałam się uśmiechnąć.
– Może, za to pamiętam czasy studenckie. Bywa ciężko.
Oczywiście mówiłam o sobie. Dla mnie studia w ogóle nie były łatwe. Byłam poważna, uczuciowa, uważałam się za poetyczną. A tak naprawdę, z perspektywy czasu, byłam wkurzająca i samotna. Nauka również okazała się trudna, ledwie zdawałam, a egzaminy końcowe zaliczyłam z bardzo niską średnią i poczuciem niższości.
Dylan zupełnie mnie nie przypominała. Była nad wyraz inteligentna i pomimo problemów zdrowotnych dostawała same najwyższe stopnie.
– Wiem, że sobie poradzisz, ale jeśli cokolwiek się stanie, po prostu do nas zadzwoń, dobrze?
– Bardziej martwię się o ciebie – stwierdziła Dylan, patrząc mi w oczy.
Odpowiedziałam jej zaskoczoną miną.
– O mnie?
– Wiesz, że w życiu chodzi o coś więcej niż treningi zumby i czytanie na Facebooku o dzieciach innych ludzi, prawda?
Roześmiałam się słabo.
– Oczywiście, że wiem.
– Po prostu dbaj o to, żeby mieć zajęcie, okej?
– A czy to nie ja powinnam udzielać ci rad?
Robert wrócił do pokoju i położył mi dłoń na ramieniu.
– Hałas z baru słychać na korytarzu. Chyba powinniśmy się zbierać.
Przeniosłam wzrok na córkę.
– Na pewno nie chcesz, żebyśmy zabrali cię na kolację?
– Mamo…
Wzrokiem poszukała wsparcia u ojca.
– Już sobie idziemy – zapewnił ją z uśmiechem. – Napisz do nas później i daj znać, czy wszystko w porządku.
– Jasne. I nie martwcie się, dam sobie radę.
I dopiero w tym momencie dotarło do mnie, że właśnie tego obawiałam się najbardziej.
Droga przed nami, czarna, mokra i lśniąca od wieczornego deszczu, odbijała oblicze księżyca. Siedzieliśmy w milczeniu, nie mijały nas żadne samochody. Tylko my i śliska szosa.
– Dlaczego nie umówiliśmy się, że zostaniemy na noc? – zapytałam, w końcu zerkając na Roberta, kiedy wjechaliśmy na M6. – Przecież w Birmingham jest mnóstwo pięknych hoteli butikowych. Mogliśmy tam przenocować.
Mój głos brzmiał piskliwie, jakby ktoś za bardzo podkręcił wysokie tony.
– Chcesz powiedzieć, że powinniśmy byli zatrzymać się w okolicy, w razie gdyby Dylan nas potrzebowała – powiedział Robert, uśmiechając się nieco kpiąco.
– Sugerujesz, że nie powinniśmy szpiegować własnego dziecka.
Robert się roześmiał.
– Już pomijam fakt, że to brzmi niepokojąco, ale niby jak chciałabyś to robić?
– A nie możemy śledzić jej telefonu czy coś?
– Biorąc pod uwagę, że Dylan jest jakieś sto razy bardziej ogarnięta technologicznie od nas, to raczej nic by nie dało. Wystarczy, że znalazłaby się piętnaście metrów od klubu, a ty już byś panikowała, że bierze narkotyki.
Parsknęłam cichym śmiechem. Po dwudziestu latach małżeństwa znał mnie jak własną kieszeń.
– Ona musi stanąć na własnych nogach, Rachel – odezwał się Robert łagodniej. – Jeśli cokolwiek się stanie, wie, gdzie nas znaleźć, a teraz pewnie grupa nowych znajomych spija słowa z jej ust. Pewnie już o nas zapomniała. Dilly nigdy nie miała problemu z tym, żeby odnaleźć się w towarzystwie. Pamiętasz jej pierwszy dzień w żłobku?
Pamiętałam. Dylan miała wówczas cztery lata, a ja zostawiłam ją na pół godziny – dwadzieścia dziewięć minut dłużej niż kiedykolwiek wcześniej. Poszłam do szkolnej stołówki na zapoznawczą kawę wraz z innymi rodzicami, ale przed powrotem do domu wróciłam pod salę dla maluchów i przycisnęłam twarz do szyby. Spodziewałam się, że moja córka będzie błąkać się bez celu z kąta w kąt, a ona siedziała w drewnianym domku na plastikowym krzesełku, a przed nią ciągnęła się kolejka malutkich dzieci. Kiedy później ją o to zapytałam, powiedziała, że czekały na „spotkanie z królową”.
Pokiwałam głową, znowu czując nadchodzący płacz. Dla całego świata Dylan była przywódczynią, duszą towarzystwa. Aż trudno było uwierzyć, że kilka lat temu nasze życie się zatrzęsło.
Anoreksja. Nawet teraz nie byłam w stanie wypowiedzieć tego słowa, a tym bardziej przyznać, że kiedyś całkowicie nas pochłonęło. Zawsze myślałam, że Dylan przestała jeść ze stresu związanego z egzaminami. Nie miałam pojęcia, że straciła miesiączkę i ponad sześć kilogramów ze swojej i tak niewielkiej masy ciała. Wciąż budziłam się w nocy i zadawałam sobie pytanie, jak to możliwe, że nigdy wcześniej tego nie zauważyłam: workowatych swetrów latem, przydługiego przeżuwania jedzenia, tych bzdur o tym, że „napchała się na lunchu”, znaczenia jej codziennego długiego biegania.
I chociaż mogło być gorzej – oficjalnie zdiagnozowano u niej „inne zaburzenia odżywiania”, a nie anoreksję w zaawansowanym stadium – i tak miałam problem z tym, żeby pozwolić jej na samodzielność, żeby spuścić ją z oczu.
Robert uścisnął moją dłoń. Wiedział, o czym myślę; jak mógłby nie wiedzieć?
– Rach, nic jej nie jest.
– Skąd ta pewność?
– Już czuje się lepiej. Wygląda świetnie, je więcej niż my, jest szczęśliwa…
– Ale skąd możesz wiedzieć, tak naprawdę?
Przeniósł wzrok na drogę. Nie miał na to odpowiedzi.
– A więc zostaliśmy sami, tak?
Rozmawialiśmy o tym od lat, o tym mitycznym punkcie zwrotnym, gdy „Dylan opuści dom”. Zastanawialiśmy się nad tym, co zrobimy, jakie miejsca odwiedzimy: lato w Afryce, długi urlop w Rzymie. Chcieliśmy podróżować, nauczyć się nowych rzeczy: rzeźbiarstwa, mandaryńskiego, tai-chi. Ale kiedy już nadeszła wyczekana wolność, zapragnęłam wrócić do naszej starej rutyny.
– Jeszcze nie jest za późno, wiesz? – zagaił.
– Na co? – Mój głos skoczył o oktawę. Czy mój mąż naprawdę proponował, żebyśmy postarali się o kolejne dziecko? Ostatnio często o tym myślałam. Miałam czterdzieści siedem lat, teoretycznie nie byłam za stara. Okno do ponownego zostania matką było ciągle jeszcze lekko uchylone, tylko odrobinę, wystarczająco, żeby wiatr wzbił kurz. Mimo to przeszył mnie dreszcz paniki.
– Na znalezienie hotelu, pójście na kolację…
Zmęczyłam się na samą myśl o spontanicznym wypadzie i wszystkim, co się z nim wiązało: jedzeniu, winie i monotonnym seksie, którego żadne z nas właściwie nie chciało. Chciałam po prostu wrócić do domu, nawet jeśli był to pusty dom pełen duchów.
– Więc to oznacza nie? – zapytał rozczarowany. Chyba jednak pomyliłam się co do tego seksu.
– Powinniśmy już wrócić – odparłam, na pocieszenie łapiąc go za kolano.
Zapadła między nami cisza. Obserwowaliśmy mijane światła autostrady. Jasno, potem ciemno. Jasno, potem ciemno. Ciężar w mojej piersi nie ustępował, kiedy zalały mnie przypadkowe wspomnienia o Dylan, niczym skrót najlepszych momentów wyświetlany, kiedy odpada jeden z uczestników reality show. Widziałam dziewczynkę, która przeczesywała każdą plażę w poszukiwaniu małży, bo chciała znaleźć perłę, która w naszym ogrodzie sama zbudowała kryjówkę do pisania, gdzie znikała na wiele godzin z notesami i zapasami słodyczy, maskotek oraz latarek. Odwróciłam się w stronę okna, żeby ukryć przed Robertem mokre oczy.
Uliczne światła już zniknęły, światła naszego samochodu przecinały mrok, a ja doszłam do wniosku, że to już czas. Pora na rozmowę, do której przygotowywałam się tygodniami.
– Wiesz, tak sobie myślałam – zaczęłam, siląc się na swobodny ton głosu. Wzrok skupiłam na szkarłatnych tylnych światłach jadącego przed nami samochodu. – Że może by wrócić do pracy.
– Do pracy? – zapytał, włączając muzykę.
– Wiesz, że zawiesiłam swoją karierę, kiedy pojawiła się Dylan – powiedziałam, próbując nie wybiegać do przodu ze scenariuszem. – Ale przecież to nigdy nie miało być na stałe, prawda? Miałam zostać w domu do czasu, aż Dilly pójdzie do szkoły. Ale tak nie wyszło.
Nawet teraz trudno było mi uwierzyć, kiedy to zleciało. Kiedy Dylan poszła do szkoły, uzgodniliśmy, że powinnam być na miejscu jeszcze przez kilka lat, aby chodzić na wywiadówki, pilnować zadań domowych oraz zawozić ją na kółka zainteresowań i spotkania z przyjaciółmi. Ale potem musiałam mieć na nią oko przy egzaminach do szkoły średniej, a potem – w szkole średniej…
Zatrzymałam się, nieco zawstydzona bezbarwnym, nijakim opisem mojego życia. Czy to już wszystko? Ślub, dziecko, a potem spotkania przy porannej kawie i robienie za taksówkę? Czy moja egzystencja na planecie była mierzona kawiarenkami charytatywnymi? Nawet nie byłam pewna, czy kiedykolwiek rzeczywiście „uzgodniliśmy”, że zostanę w domu z Dylan, ale tak się stało. Osiemnaście lat minęło jak z bata strzelił.
– A teraz, cóż… ona już mnie nie potrzebuje. Jestem wolna, mogę zająć się innymi rzeczami – stwierdziłam lekko łamiącym się głosem.
– A co z Billem i Iris? – zapytał, zerkając na mnie z ukosa.
Odpowiedziałam zagubionym wzrokiem. Nie byłam pewna, czy dobrze usłyszałam. Bill i Iris? Nie spodziewałam się, że Robert zareaguje na mój pomysł powrotu do pracy entuzjazmem. Mój mąż wyglądał dobrze jak na swój wiek, jego garderoba odzwierciedlała ważne stanowisko prezesa firmy deweloperskiej w stolicy. Ale w głębi duszy Robert Reeves wciąż był konserwatystą hołdującym tradycjom. Wiedziałam, że podoba mu się status quo – on jako głowa rodziny, pozyskujący zasoby, ja jako opiekunka ogniska domowego, zamiatająca jaskinię. Nie, to nie było fair. Ale też nigdy nawet nie zasugerował, bym wróciła do pracy. A poza tym – co mieli z tym wspólnego nasi starsi sąsiedzi?
Osiem lat temu, kiedy wprowadziliśmy się do wymarzonego domu Roberta w Highgate, wiedzieliśmy, że nasze życie „dopiero się zaczęło”. Firma mojego męża odnosiła same sukcesy, rynek kwitł, a Highgate Village wydawało się przeskokiem na nowy poziom po naszym starym domu w Crouch End. Dom, który zaprojektowaliśmy i zbudowaliśmy, był piękny: modernistyczny, o otwartym rozkładzie, ze stali i szkła. Fantazjowaliśmy sobie, że nasi sąsiedzi będą pretensjonalnymi pisarzami albo awangardowymi architektami i pół żartem, pół serio mówiliśmy, że wessie nas świat wykwintnych przyjęć, gdzie gospodarze noszą koszulki polo i okulary w grubych oprawkach. Tak się jednak nie stało. Zamiast tego trafiliśmy na Billa i Iris.
Bill miał dziewięćdziesiąt lat – a raczej: tyle miał teraz. A wtedy wydawał się starszy. Niedosłyszał, niedowidział, ale pierwszego dnia podszedł do płotu, żeby ponarzekać głośno na samochód przeprowadzkowy zastawiający jego podjazd. Mogłam to zrozumieć. Sama budowa domu przed wprowadzeniem się zajęła nam dwa lata, co prawdopodobnie nie zrobiło na sąsiadach dobrego wrażenia. Iris była dwa lata starsza od swojego męża i cierpiała na późne stadium alzheimera. W młodości musiała być kobietą o silnym charakterze. Teraz z pewnością miała swoje zdanie.
– Bill i Iris? – powtórzyłam. – O ile się nie mylę, przez ostatnie cztery lata powtarzałeś mi ciągle, że marnuję na nich czas.
– Nic takiego nie powiedziałem. Wiem, jak bardzo są od ciebie zależni.
To akurat była prawda. Mniej więcej trzy lata temu popełniłam błąd i postanowiłam im pomóc. Nazywam to błędem, ale zrobiłam to chętnie – zamówiłam dla nich zakupy, zawoziłam ich na coraz to dziwniejsze wizyty w szpitalu. Z początku miło było się kimś zaopiekować, ale potem powoli próśb było coraz więcej i niezamierzenie wzięłam na siebie rolę ich córki.
– Powinnam przeciąć tę pępowinę, Robert – powiedziałam tak stanowczo, jak tylko się dało.
– Przeciąć pępowinę?
– Przecież ja praktycznie jestem ich opiekunką na pełen etat.
– Myślę, że trochę przesadzasz.
– Skąd wiesz? – Moja frustracja się nasiliła. – Przez większość dnia nie ma cię w domu. Nie masz pojęcia, jak wiele robię i jak dużo ode mnie oczekują.
– Nie przesadzaj, Rach, przecież to mili ludzie.
– Nie w tym rzecz – warknęłam.
Pozwolił, by moje słowa zawisły w powietrzu, jakby się zamyślił.
– Może powinnaś odezwać się do tego… jak mu tam było? Ich bratanka Johna? I mogłabyś zasugerować, żeby ci zapłacili?
– Nie możemy prosić ich o pieniądze.
– Niby dlaczego nie? Dosłownie oszczędzają dzięki tobie tysiące, a może nawet setki tysięcy funtów, bo dzięki tobie nie trafili jeszcze do domu starości. Jeden z kolegów z pracy powiedział mi, że według jego obliczeń byłoby taniej, gdyby jego matka mieszkała w Claridge’s niż w swoim obecnym domu opieki.
– Nie mogę tego zrobić – odparłam, nie chcąc ustąpić. – W każdym razie: wracając do pracy, upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu. Znowu będę mogła zacząć używać mózgu, a poza tym odetnę się od Billa i Iris. W przeciwnym razie zrobiłoby się niezręcznie.
– Ale co chcesz robić? – zapytał Robert.
Jego pytanie mnie zirytowało, ale miałam cień nadziei, że może on właśnie daje się przekonać.
– To, co wcześniej. Wrócę do pracy w wydawnictwie.
Spojrzał na mnie lekceważąco.
– Wydaje mi się, że od twojego odejścia sporo się zmieniło.
Nie był dla mnie specjalnie niemiły, ale i tak się zagotowałam.
– Co to ma znaczyć?
– Świat się zmienił, Rach. Dwadzieścia lat temu ludzie kupowali książki papierowe. Nikt nawet nie słyszał wtedy o e-bookach. A teraz wszystko jest w wersji cyfrowej lub audio. A te twoje wszystkie kampanie reklamowe w supermarketach? Czy w ogóle ktokolwiek jeszcze chadza do supermarketów?
– Ludzie dalej chcą świetnych historii, dobrze opowiedzianych, a ja zawsze umiałam je znaleźć.
Nie podobał mi się ton mojego głosu, jego błagalne zabarwienie. Ani to, że potrzebowałam przyzwolenia męża na coś, czego tak bardzo pragnęłam.
– Porozmawiamy o tym później – oznajmił.
– Później? A może jednak teraz? – Nie ustępowałam.
– Jestem zmęczony. To był długi dzień, a my i tak jesteśmy już rozemocjonowani.
– Robert…
– Nie, Rach. Proszę cię, nie teraz.
Posłał mi spojrzenie, które już znałam. Koniec tematu, on podjął decyzję. Ugryzłam się w język i odwróciłam w stronę okna, postanowiwszy przeczekać. Świat się zmienił; co do tego miał rację. Ale ja też musiałam się zmienić.
W domu było cicho. Tak cicho, że słyszałam trzeszczenie wychładzających się rur i napór wiatru na okna panoramiczne. Znałam dokładny rozkład przelatujących nad nami samolotów – co dziewięćdziesiąt minut – a na dźwięk podjeżdżającego samochodu od razu podchodziłam do okna. W pierwszym tygodniu umiałam dokładnie powiedzieć, do którego z sąsiadów przyjeżdża dostawca i kto korzysta z Ubera. Gdy Dylan z nami mieszkała, nie było tak, bo ciągle puszczała muzykę, oglądała filmiki z dźwiękiem na ful i opowiadała mi o tym, co jej akurat przyszło do głowy. Nawet kiedy wychodziła – a od szesnastego roku życia prawie ciągle była poza domem – wnętrze wydawało się jakieś inne. Jakby ktoś rzeczywiście tu mieszkał. A teraz jej nieobecność zdawała się wysysać z naszego domu całe ciepło – było tak, jakby wrócić z ferii zimowych do domu, w którym zapomniało się nastawić ogrzewania, w środku panuje więc przenikliwy ziąb. Ja sama tak się teraz czułam. Pusta, porzucona, sama.
Jeśli mam być zupełnie szczera, to uczucie zaczęło się na długo przed tym, jak zapakowaliśmy walizki i roślinki naszej córki do samochodu i wyruszyliśmy w drogę.
Robert spędzał mnóstwo czasu poza domem. Co tydzień wylatywał do Singapuru, Nowego Jorku czy Dubaju – światowych ośrodków biznesowych, gdzie mógł zarobić lub zdobyć nowych klientów. Z początku ja też byłam bardzo zajęta – od narodzin Dylan otaczałam się mnóstwem ludzi. Zajęcia muzyczne dla dzieci, spotkania ze znajomymi fankami NCT, lekcje pływania, kult macierzyństwa, które wówczas było dla mnie nowością, nowe koleżanki, z którymi połączyły mnie dziecięcy refluks i mokre chusteczki. Kiedy moja córka podrosła, plotkowałyśmy z kobietami o miejscach spotkań i placach zabaw. A gdy Dilly poszła do szkoły, do żeńskiej placówki znajdującej się tuż przy głównej ulicy – Robert uparł się, że nasza córka musi chodzić do szkoły prywatnej – spotykałam się z ludźmi na wywiadówkach, zgłaszałam się na ochotnika do pomocy na letnie festyny, należałam do rady rodziców i kibicowałam córce z trybun na meczach hokeja i lacrosse. Co tydzień spotykałam się w kawiarni lub w domu jednej z mam, która chciała się pochwalić niedawnym remontem. To była prawdziwa społeczność i chociaż z natury nie byłam osobą głośną czy towarzyską, znalazłam się w samym centrum takiej grupy.
Ale w którymś momencie to się skończyło. Być może kiedy Dylan poszła do szkoły średniej i rodzice, o dziwo, nie zgrali się ze sobą albo już nie potrzebowali wsparcia grupy. Nie było codziennych pogawędek przy bramie, bo dziewczynki chodziły do szkoły pieszo albo jeździły autobusem. A może wtedy wszyscy mieli już wystarczająco przyjaciół. Czy przyjaźń jest jak twardy dysk w komputerze? W pewnym momencie pokazuje się, że jest „pełny”.
Z początku mnie to nie uwierało. Miałam starych znajomych, z którymi mogłam pobiegać, iść na zajęcia ze spinningu albo umówić się na lunch. Jednak powoli ta grupa również zaczęła się kurczyć. Trudy i Jake przeprowadzili się jako pierwsi. Konkurencja o miejsca w liceach była zacięta i musieli przenieść się na drugi koniec Londynu, żeby ich córka Tilly dostała się do wymarzonej placówki. Inni zmęczyli się już Londynem albo dotarło do nich, że za cenę ich szeregowca z łóżkami dla trzech osób mogliby żyć jak królowie na obrzeżach miasta – położone w Archway domy bez ogrodów mogli zamienić na małe rezydencje w Kent lub posiadłości nad morzem, i to bez kredytu. My za nic nie mogliśmy wziąć udziału w tym exodusie – firma Roberta dobrze sobie radziła, a on musiał mieć blisko do centrum miasta. Poza tym podobało nam się w Highgate i kochaliśmy nasz dom. A raczej Robert kochał.
Rozejrzałam się i westchnęłam. Czasami miałam wrażenie, że kochał ten dom bardziej niż mnie.
Wybudowanie domu było marzeniem Roberta.
Po trzech latach poszukiwań i czekania nadarzyła się idealna okazja i udało nam się znaleźć dom w cichej części Village. Zburzyliśmy dom z lat dwudziestych i w jego miejsce wybudowaliśmy modernistyczną bryłę, która tak bardzo podobała się mojemu mężowi. Na przestrzeń składały się gładkie granity, beton i drzewo cedrowe. Z dwóch górnych pięter rozciągał się widok na cmentarz, a każdy pokój urządzono w naturalnych odcieniach pasujących do chłodnego, szarego nieba rozciągającego się nad Anglią. W każdym pomieszczeniu unosiły się zapachy Jo Malone, a stopy pieściło ogrzewanie podłogowe. W piwnicy urządziliśmy salę kinową, natomiast sufit naszej sypialni był częściowo przeszklony. Mały bliźniak, w którym dorastałam w Belfaście, nawet nie umywał się do tej posiadłości. Było tu wszystko, czego tylko mogliśmy potrzebować, ale nic, czego bym chciała.
Owinęłam się ciaśniej swetrem i podniosłam telefon leżący na kuchennym blacie. Włączyłam Instagram, zignorowałam powiadomienia i przeszłam prosto na profil Dylan. Serce mi się ścisnęło na widok głupiego, uśmiechniętego zdjęcia profilowego mojej córki i relacji z jej nowego życia. Selfie zrobione przy jeziorze położonym na terenie kampusu, grupka dziewczyn stojących w wieży zegarowej uczelni, rząd pustych kufli stojących na barze. Nie dodała niczego nowego, odkąd sprawdzałam jej profil dwie godziny temu, mimo to zrobiło mi się przykro. Te zdjęcia były kołem ratunkowym zarzuconym w życie mojej córki, ale również przypomnieniem, że już nie należałam do jej świata.
Emocje cisnęły mnie w klatce piersiowej. Kazałam sobie wziąć się w garść.
To była moja córka. Zależało mi na tym, żeby studiowała, dobrze się bawiła, poznawała nowych znajomych. I chociaż tęskniłam za uczestniczeniem w jej życiu – a moje ciało zdawało się puste jak skorupa, jak jeden z projektów budowlanych Roberta – nie mogłabym jej ograniczać przez własną zachłanność.
Wyłączyłam Instagram, ale nie odłożyłam telefonu. Przescrollowałam do wiadomości, przez wszystkie osoby, z którymi już nie rozmawiałam ani się nie widywałam.
Numer Sereny był jednym z niewielu, które znałam na pamięć.
Dzisiaj aktualne?
Odłożyłam komórkę na blat i patrzyłam na nią, czekając na powiadomienie. Zaczynałam już panikować, zastanawiałam się, czym się dzisiaj zajmę, jeśli moja przyjaciółka postanowi wystawić mnie w ostatniej chwili.
W końcu Serena odpowiedziała.
Do zobaczenia o trzynastej. Tam gdzie zawsze.
Uśmiechnęłam się z ulgą i zaczęłam szykować.
Joules było oblegane nawet w środku tygodnia, ale na szczęście udało mi się dostać stolik przy oknie z widokiem na ulicę. Usiadłam na krześle i spróbowałam zastosować jedno z ćwiczeń oddechowych, żeby zapanować nad stresem. Ale na próżno. Godzina udręki z wybieraniem garderoby i makijażu – tak, aby nie było zbyt oficjalnie, ale jednocześnie nie zbyt casualowo – pół godziny przebijania się przez miasto, a potem piętnastominutowy spacer do metra. Jak to możliwe, że kiedyś robiłam to codziennie?
Bo to było osiemnaście lat temu – przypomniałam sobie, rozglądając się wokół po błyskotliwych dwudziestokilkulatkach. A dokładniej – osiemnaście lat i sześć miesięcy, bo wtedy właśnie opuściłam biuro ze względu na zaawansowaną ciążę. Mężczyźni i kobiety śmiejący się i rozmawiający w Joules wyglądali mniej więcej tak samo: byli oczywiście młodsi, wszyscy odznaczali się pewnością siebie charakterystyczną dla osób działających w branży medialnej. Czasami miałam wrażenie, że jeszcze wczoraj znajdowałam się w ich szeregach, jadałam lunche z agentami i przedstawicielami handlowymi, ale na ogół czułam się tak, jakby to był sen.
Do knajpki wszedł przystojny dwudziestokilkulatek i pomachał w moją stronę. Zastanawiałam się, czy go kojarzę, ale nie wyglądał znajomo. Jak na mojego dawnego znajomego był zbyt młody, a jak na jednego z kolegów Dylan – zbyt stary. Posłałam mu blady półuśmiech, bo nie chciałam wyjść na nieuprzejmą, ale kiedy jego wzrok utkwił gdzieś za mną, a zaraz potem rozległ się dźwięk krzesła szurającego o podłogę, dotarło do mnie, że nie w moim kierunku się uśmiechał.
Przed zapadnięciem się pod ziemię uratował mnie dźwięk nadchodzącej wiadomości:
Będę za 15. S :*
Zamówiłam srebrną chai latte, bo teraz, według „Vouge’a” – a może to był „Tatler”? – panowała na nią moda, a ja chciałam się dopasować, stać się częścią tego stylu życia, tego miejsca. Joules była tętniącą życiem knajpą położoną w dzielnicy Soho i uchodziła za miejsce spotkań ludzi z branży medialnej, odkąd w trakcie boomu w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych Berwick Street i Golden Street stały się kreatywnym centrum Londynu. Miałam okazję doświadczyć tylko końcówki tego okresu, ale byłam jego częścią – cichego szmeru plotek w porze lunchu, narzekania na firmową politykę, rozmów na temat weekendów w Cotswolds lub Paryżu, planów pójścia po pracy na drinki do baru Atlantic czy organizowanych w nowej, popularnej siłowni zajęć jogi, która wydawała się wtedy czymś tak bardzo nowoczesnym.
Nie chciałam więcej być niewidzialna. Chciałam poczuć się żywa. Chciałam przynależeć do jakiegoś miejsca, być znowu częścią tej sceny – do tego stopnia, że czułam w piersi ucisk tęsknoty.
– Kochana, jak się masz? – zapytała Serena, podbiegając do mnie, żeby wycałować mi policzki na odległość. – Długo czekałaś? Utknęłam przy jakichś marketingowych bzdurach. – Przewróciła oczami, jakby chciała powiedzieć: Wiesz, jak jest. Wiedziałam. A raczej: wciąż pamiętałam te jasno oświetlone sale konferencyjne, szklane stoły i krzesła na metalowych nogach, śnieżnobiałe koszule, kawę na wynos, długopisy marki Mont Blanc, trzymane w gładkich palcach wysmarowanych kremem do rąk. Wtedy te spotkania wydawały mi się męczące, ale teraz? Na samo wspomnienie serce biło mi żywiej.
– To co tam słychać w pracy? – zapytałam. – Jesteś zawalona robotą?
– Och, no wiesz. Tak sobie. Branża nieuchronnie zmierza do swojego końca. – Nachyliła się i wyszeptała: – Ale tak między nami to sprzedaż w naszym dziale z roku na rok wzrosła o dwanaście procent, jestem więc bezpieczna przez kilka następnych miesięcy.
Uśmiechnęłam się. Typowa Serena: niedyskretna i zapatrzona w siebie.
Mimo to była jedną z moich najbliższych przyjaciółek. Zaczęłyśmy pracę w Edelmanie, jednym z najmniejszych, ale najbardziej prestiżowych wydawnictw Bloomsbury. Było to jeszcze w tych wspaniałych latach dziewięćdziesiątych, kiedy cały Londyn opanowały firmy z branży medialnej. Serena dostała pracę dzięki swojemu ojcu chrzestnemu, który miał znajomości, a ja zobaczyłam ogłoszenie o posadzie asystentki redaktora w poniedziałkowym wydaniu gazety „Guardian” i na rozmowie kwalifikacyjnej cudem powiedziałam same właściwe rzeczy. Ponad dwadzieścia lat później nasza mała firemka została wcielona do BCC, globalnego koncernu medialnego, a Serena była teraz główną redaktorką w ich największym imprincie, wiecznie w rozjazdach między Londynem, Nowym Jorkiem a Frankfurtem. I wydawała już nie takich pisarzy, których cenili krytycy, ale którzy słabo się sprzedawali, tylko same znane nazwiska mające na koncie bestsellery z gatunku thrillerów i romansów.
– To jaką znaną książkę powinnam teraz przeczytać?
Serena machnęła lekceważąco ręką.
– To nie mnie powinnaś o to pytać. Ja prawie nie czytam.
– Prawie nie czytasz? – Roześmiałam się.
– Kiedy zależy to ode mnie, to nie.
– Ale przecież zajmujesz się książkami? – drążyłam z uśmiechem.
Zerknęła na mnie znad karty dań.
– Rach, doba ma za mało godzin, żebym czytała te wszystkie propozycje, które dostaję, a co dopiero te, którym faktycznie udaje się trafić do druku. – Zniżyła głos. – Poza tym wszystkim zależy teraz wyłącznie na pomysłach. Już nikt nie zawraca sobie głowy słowami. Liczy się pomysł, soczysty koncept, który uda nam się sprzedać Netfliksowi.
Serena zawsze miała skłonność do wygłaszania takich kontrowersyjnych oświadczeń okraszonych szczyptą insiderskiej wiedzy. Zazwyczaj nie zawracałam sobie tym głowy, ale dzisiaj zamieniłam się w słuch. Już miałam zapytać ją o więcej szczegółów, ale Serena nachyliła się i złapała mnie za rękę.
– A ty jak się trzymasz? – zapytała, współczująco przekrzywiając głowę. – Skoro Dylan wyjechała na studia i tak dalej.
– Nie mogę uwierzyć, że już z nami nie mieszka – westchnęłam. – Brakuje mi tego wszystkiego, na co kiedyś narzekałam – przyznałam i wyjrzałam przez okno, pogrążając się na chwilę w myślach. – Fochów, złośliwości, prób zwrócenia na siebie uwagi. Mamo, możesz przepytać mnie z biologii?, mamo, możesz podwieźć mnie do Hampstead? – zajęczałam, trafnie naśladując głos córki. Serena roześmiała się.
– Tęsknisz za byciem szoferem?
Nie chciałam przyznać, jaka zdołowana czułam się od tygodnia. Codziennie po południu, mniej więcej w godzinach, w których Dylan kiedyś przychodziła ze szkoły, zbierało mi się na płacz. Wypowiadałam czasami jej imię na głos i udawałam, że Dylan leży w swoim pokoju, poza zasięgiem mojego wzroku. Rozkładałam się na jej łóżku niczym kot w słońcu i wspominałam najlepsze rodzinne chwile, a zaraz potem zwijałam się w kłębek i szlochałam, przygnieciona myślą, że te dni już nie wrócą.
– Tęsknię za wszystkim – przyznałam zwięźle.
Pokiwała głową, ale chyba nie rozumiała. Serena jeszcze nie doświadczyła bólu pustego gniazda, chociaż jej bliźniacy, Max i Christian, uczęszczali do prywatnej szkoły z internatem, miała więc jakieś pojęcie.
– Kochana, zaraz będą święta – przypomniała, przywołując kelnera. – Ledwo chłopcy wyjeżdżają, a już za chwilę są z powrotem. Szczerze mówiąc, uważam, że mam macierzyństwo w najlepszej wersji.
Ugryzłam się w język. Wiedziałam, że Max i Chris wciąż przyjeżdżają do domu na większość weekendów i święta – mieli już zaplanowane wszystkie zimowe wyjazdy na narty i w egzotyczne miejsca. Natomiast podczas naszych ostatnich rodzinnych wakacji towarzyszyło mi uczucie niepokoju. Dylan wybrała się z nami na Ibizę, gdzie wynajęliśmy willę na zachodnim wybrzeżu. Rezydencja była bez zarzutu – rozciągał się z niej widok na Es Vedra – a jednak Dylan wydawała się niespokojna i każdy powód był dla niej dobry, żeby iść się poopalać albo do baru.
Kilka tygodni wcześniej wspomniałam coś o wspólnej babskiej wycieczce do Nowego Jorku na zakupy i Dylan wydawała się zainteresowana, ale chyba na nic więcej nie mogłam liczyć. Po osiemnastym roku życia dzieci po prostu znikają. Miałam pewność, że wyjazd na Ibizę to były nasze ostatnie rodzinne wakacje.
– A co u Roberta?
Z całej siły starałam się skupić na Serenie.
– Haruje jak wół. – Wzruszyłam ramionami. – Tak szczerze to od świąt prawie go nie widziałam.
– Ale popatrz tylko, jak dobrze sobie radzi.
Powiedziała to jakby powściągliwym tonem.
Rodzina Sereny była bogata od zawsze. Serena zawsze szanowała pieniądze, uważała, że są przydatnym zasobem pozwalającym opłacić prywatne szkoły, imprezy i utrzymanie domku na wsi. Tacy ludzie jak jej rodzice – rodowici mieszkańcy Cotswolds – kręcili nosem na europejskich i arabskich miliarderów, którzy ładowali zaskórniaki w projekty Roberta, i w związku z tym nasz sukces nie był do końca „czysty”.
– Ale dobrze jest czasami wyjść z domu – odezwałam się, zmuszając się do pozytywnego myślenia. – Wiesz, zastanawiam się – zaczęłam, myśląc na głos – skoro Dylan już się wyprowadziła, może powinniśmy przenieść się bliżej centrum miasta.
Serena posłała mi sceptyczne spojrzenie.
– A Robert byłby gotów sprzedać dom w Highgate?
Wiedziała, ile nasz dom znaczy dla mojego męża. Powstał pod wpływem wielkiego amerykańskiego architekta Franka Lloyda Wrighta. Na etapie projektowania Robert miesiącami przesiadywał na spotkaniach z architektem i nawet wybrał się na tygodniową wycieczkę do Illinois, żeby zobaczyć dzieła mistrza na własne oczy. Byłam pewna, że pod tym względem wyprowadzka naszej córki była dla niego korzystna – teraz jego dom mógł być jak wymarzony dom z katalogu. W końcu nastoletni huragan już się wyniósł.
– Może by się przeprowadził – odparłam – gdyby wiązało się to z kolejnym projektem.
– Może powinnaś mu to zasugerować. Na pewno znajdzie odpowiednią posiadłość.
To akurat była prawda. Robert poświęcił całe życie na szukanie i remontowanie nieruchomości, głównie w centrum Londynu, dla superbogatych klientów o bardzo konkretnych i kosztownych potrzebach. Jeśli ktokolwiek potrafił znaleźć odpowiedni dom w Chelsea czy Marylebone, to na pewno był to Robert. Może dzięki temu skupiłby się ponownie na rodzinie. Na mnie.
Serena spojrzała na mnie współczująco.
– Nie wydajesz się przekonana – stwierdziła.
– To raczej nie przejdzie. Robert wolałby raczej zbudować coś poza miastem, a nie w centrum. Może jakiś domek na wsi na weekend.
– Przyjedźcie do Cotswolds – zaproponowała z szerokim uśmiechem.
– Na pewno jest tam cudownie, ale chciałabym być bliżej ludzi, a nie się od nich izolować.
Kelner przyjął nasze zamówienia. Dwie sałatki z kurczakiem. Dwie cole bez cukru. Żadnego wina, chociaż miałam na nie wielką ochotę. Ale nie przy Serenie. Zależało mi na zachowaniu powagi.
Wzięłam głęboki oddech.
– Tak naprawdę chciałabym wrócić do pracy.
Serena uniosła brew, tak jak się tego spodziewałam. Przypomniałam sobie reakcję Roberta: świat się zmienił, Rach. Chciał przez to powiedzieć: zmienił się do tego stopnia, że nie posiadasz już odpowiednich umiejętności, żeby sobie z nim poradzić. Wiedziałam jednak, że dałabym radę.
– Posłuchaj, wiem, że wypadłam z branży na wiele lat, ale wciąż znam się na książkach, jestem zorganizowana i dobrze sobie radzę z ludźmi. Oczywiście mam zaległości w technologii, ale szybko się uczę i mogę…
Serena uniosła ręce, a na jej ustach zagrał lekki uśmiech.
– Już dobra, dobra – powiedziała. – Nie musisz mnie przekonywać.
Wypuściłam wstrzymywany oddech. Poświęciłam wiele tygodni – nie, miesięcy – na przygotowanie tej przemowy i spodziewałam się, że będę musiała się postarać, żeby przekonać Serenę.
– Dziękuję – powiedziałam cichszym i łagodniejszym głosem. – Potrzebuję tego. Wyprowadzka Dylan… mocno mnie sponiewierała. Dopiero wyjechała, a ja już czuję się zagubiona. Robert jest tak pochłonięty pracą, że wydaje się zupełnie nieprzejęty jej wyjazdem, i przez to jest mi z tym jeszcze ciężej.
Głośno przełknęłam ślinę, zaskoczona własną szczerością. Przyjaźniłam się z Sereną od wielu lat, ale ona sama rzadko okazywała słabość i jako jej przyjaciółka robiłam to samo.
– Kiedy możesz zacząć?
Jej rzeczowość dodała mi pewności siebie.
– Jak tylko się coś pojawi.
Zamyśliła się.
– Może coś będzie w Edelmanie. Ginny Lane, redaktorka działu prozy, jest w ciąży. A tak właściwie urodziła kilka dni temu. Dziecko ma tylko dwadzieścia osiem tygodni, dasz wiarę? Jest zdrowe, ale zespół znalazł się w trudnej sytuacji.
– A bez niej sobie nie poradzą?
Nawet kiedy pracowałam w tej branży jeszcze w złotych latach dziewięćdziesiątych, gdy redaktorka wybierała się na urlop macierzyński i zostawiała natłok pracy, jej pisarze trafiali pod opiekę innych członków zespołu – aż do jej powrotu. Chyba że, tak jak w moim przypadku, redaktorka już nie wracała.
Serena pokręciła głową.
– Nie, muszą mieć kogoś nad sobą. Właśnie otworzyliśmy nowy imprint o nazwie Emerald, do którego przeszło trzech redaktorów z Edelmana. Przez to jest zbyt duże zamieszanie.
– Brzmi jak coś dla mnie – stwierdziłam, pozwalając sobie na ekscytację. W Edelmanie zaczynałam, tam właśnie spędziłam większość swojego życia zawodowego. Kiedy stamtąd odchodziłam, byłam szanowaną redaktorką, o której wszyscy mówili. Byłam kimś, a nie nikim.
– Oczywiście to nie jest mój dział – wtrąciła. – Musiałabyś przekonać Iana.
– Iana?
– Iana Sinclaira. Dyrektora zarządzającego. Chyba odeszłaś z firmy przed tym, jak on się w niej zjawił. Bywa nieprzyjemnym snobem, ale jeśli go do siebie przekonasz… – Serena rzuciła mi przebiegły uśmiech. – Masz plany na środę wieczór?
Pokręciłam głową. Bałam się nawet oddychać.
– A co powiesz na pójście na przyjęcie?
Kiedy zeszłam na dół, bagaż Roberta już tam czekał. Srebrna walizka marki Rinowa, w rozmiarze idealnie pasującym do kabiny samolotowej, prezent świąteczny sprzed trzech lat, była częstym widokiem w naszym przedpokoju, tak jak kiedyś trampki Dylan. Znałam go już tak długo i zawsze był w rozjazdach, ale jego ostatni projekt – przekształcenie rezydencji blisko Regent’s Park w dwadzieścia cztery luksusowe apartamenty – pochłaniał mu mnóstwo czasu. Tylko w tym miesiącu wyjechał już w delegację na cały tydzień do Moskwy i na trzy dni do Abu Zabi. Gdy mój mąż wyjeżdżał jeszcze przed wyprowadzką Dylan, zazwyczaj nie przejmowałam się tym za bardzo, bo prawda była taka, że ten stan rzeczy mi się podobał. Lubiłam gotować na kolację ulubione potrawy Dilly, podczas gdy ona siedziała ze mną w kuchni i odrabiała lekcje. Lubiłam piec – torty czekoladowe i tarty limonkowe – nie czując przy tym presji, że wszystko ma być idealnie wysprzątane przed powrotem męża pedanta. Lubiłam zwijać się na kanapie z córką i oglądać powtórki Przyjaciół, jeden odcinek za drugim, po raz kolejny zachwycając się ulubionym serialem i ciesząc się w duchu, że Dylan podobał się on tak samo jak mnie. Nawet śmiałam się, że kiedy siedzimy w swoich rozkładanych fotelach, jesteśmy jak Joey i Chandler – szczególnie po tym, jak Robert kupił te kosztowne, obite aksamitem.
Ale teraz nie podobało mi się, że miał wyjechać. Dom wydawał się większy i mroczniejszy, kiedy tkwiłam w nim sama. Nie znosiłam zamykać wszystkich drzwi i okien na noc, wyłączać telewizora, a potem sama wchodzić do naszego wielkiego łoża. Nie podobało mi się to, że normalne odgłosy wybrzmiewające w naszym domu teraz wydawały się głośniejsze i bardziej niepokojące – bez towarzystwa Roberta i Dylan odległy lisi szczek na cmentarzu kojarzył mi się z wilkiem. Nawet cichy bulgot bojlera brzmiał jak nie z tego świata. I chociaż powtarzałam sobie, że nasz dom jest bezpieczny, że mamy najlepszy możliwy system alarmowy, moja wyobraźnia wymykała się spod kontroli. Wybuch gazu, uzbrojeni włamywacze, inwazja duchów – zastanawiałam się, jak poradziłabym sobie z tym sama. Ale przede wszystkim pustka przypominała mi, że Dylan już tu nie było i nie mogła dotrzymywać mi towarzystwa. W ostatnich latach zaczęłam się zastanawiać, czy to ja opiekowałam się nią, czy ona – mną.
Kiedy weszłam do kuchni, Robert przeglądał coś w telefonie, oparty łokciami o granitowy blat.
Miał na sobie swój ulubiony garnitur szyty na miarę – pierwszy garnitur wykonany na zamówienie, kilka lat temu, po podpisaniu ważnego kontraktu, oraz błękitną koszulę, w której nawet zimą wyglądał na opalonego. Mój mąż był przystojnym mężczyzną o symetrycznych rysach twarzy i oczach ciemnych jak węgle. Nie był przystojny jak model, ale był modelowym przykładem sukcesu – takim z reklam zegarków, gdzie odkłada się swoje inwestycje na kolejne pokolenie.
– Zaparzyłem ci kawę – powiedział, unosząc wzrok. – To nowa mieszanka. Edycja limitowana. Jest pyszna.
– Nawet z daleka czuję nuty wiśniowe – odparłam, patrząc na filiżankę z uśmiechem. To był nasz wspólny żart, bo Robert potrafił wyczuć w kawie najdelikatniejsze subtelności, a dla mnie każda smakowała tak samo. Osobiście wolałabym duży kubek herbaty z mlekiem, ale Robert był taki dumny z naszego supernowoczesnego ekspresu do kawy, że próbowałam mu towarzyszyć, żeby było mu miło.
– Dokąd dzisiaj lecisz? – zapytałam, biorąc łyk.
– Do Paryża.
– Nie nadążam za tym – powiedziałam i usiadłam na stołku obok niego.
– Ja też.
Próbowałam wyszperać w głowie jakiś temat. Ostatnio często mi się to zdarzało, szczególnie przy mężu. Po prostu nie miałam tematów do rozmowy.
– A czym się teraz zajmujesz? – zapytałam w końcu. – W tym Paryżu.
Wzruszył ramionami.
– Przez całe popołudnie czekają mnie spotkania, jakaś ważna kolacja z burmistrzem dzisiaj wieczorem, a jutro lunch z interesującym Kuwejtczykiem.
– Chciałeś powiedzieć: bogatym.
– Z potencjalnym inwestorem.
Uśmiechnął się, nawet nie próbując ukryć podekscytowania. Właśnie to kręciło mojego męża – kontrakty. Uwielbiał poznawać ludzi i wyszukiwać okazje. Negocjacje sprawiały mu frajdę, a pokonanie innych stanowiło nagrodę. Widziałam go kiedyś kilka minut po ubiciu złotego interesu i był roześmiany jak na haju. Nie miałam pojęcia, czy próbował podnieść sobie samoocenę sukcesem zawodowym – Robert nie był po studiach i nie trzeba było być geniuszem, żeby zauważyć, że nie czuł się z tym zbyt pewnie – czy po prostu uwielbiał zajmować się interesami, mniej więcej tak, jak aktorzy muszą grać, a artyści czują się zagubieni bez pędzla w ręce.
– Jest szansa, że przywieziesz eklery z Fauchon?
To był ulubiony deser Dylan i, chociaż próbowałam ograniczyć jedzenie słodyczy, uwielbiałam, kiedy Robert przywoził ze sobą pudełko łakoci. Dzięki nim fakt, że on miał interesujące życie pełne wyzwań, podczas gdy ja tkwiłam w domu, bolał trochę mniej.
– Postaram się.
Jego telefon zapiszczał. Robert wstał i włożył marynarkę, a ja poczułam przypływ paniki na myśl, że znowu zostanę sama.
– Samochód już tu jest – wymamrotał.
Podszedł do mnie i pocałował w policzek.
– Jakie masz plany?
Nawet nie zauważył, że wczoraj obcięłam włosy i je pofarbowałam, a nawet jeśli, to nic nie powiedział.
Przez cały tydzień chciałam opowiedzieć mu o swoim lunchu z Sereną, ale jakoś żadna chwila nie wydała mi się odpowiednia. Tak czy inaczej nie wspomniałam o przyjęciu.
– Widzę się później z Sereną. Wybieramy się na otwarcie nowego imprintu thrillerów powstałego z ramienia BCC – oznajmiłam tak swobodnie, jak się dało.
Jeszcze nie byłam gotowa opowiedzieć mu o potencjalnej pracy. W końcu może nic z tego nie wyjdzie.
– A więc czeka cię wielkie wyjście?
– To za dużo powiedziane. Wiesz, jak wyglądają takie wydarzenia w branży wydawniczej. Pół godziny rozmów przy przekąskach, przemowa wydawcy, oklaski, a potem do domu.
– Brzmi o wiele ciekawiej niż kolacja, na którą muszę dzisiaj iść do Hôtel De Ville – przyznał z uśmiechem.
– Szkoda, że musisz jechać – odezwałam się szczerze.
Poprawił mankiety koszuli pod marynarką.
– To tylko na jedną noc.
Zaczęłam skubać skórkę wokół paznokcia. Zabolało, kiedy ją oderwałam.
– Tak sobie myślałam… – zawahałam się. – Może powinniśmy kupić sobie kota.
– Kota?
Wbiłam w niego spojrzenie.
– No wiesz, te urocze, puchate zwierzątka. Potrafią być samolubne, lubią się wałęsać i są niezwykle niezależne.
– Już mamy jedną nastolatkę – zażartował.
– No weź, co o tym myślisz?
– Rach, na samą myśl o tym dostaję wysypki.
– Od kiedy masz alergię na koty?
– Pamiętasz, jak to się skończyło, kiedy odwiedziłem Fisherów. Ich pers Sooky niemal mnie wykończył.
– Miał na imię Sooty i to była kotka rasy burmskiej, a ciebie swędziały oczy z powodu kataru siennego.
Zamilkłam, bo dotarło do mnie, że tak naprawdę wcale nie chciałam zwierzątka. To był tylko pomysł, który ktoś podrzucił w sieci, gdy zadałam na forum pytanie dotyczące pustego gniazda i samotności. Uznałam, że warto to chociaż przedyskutować.
Przez twarz Roberta przetoczył się wyraz współczucia.
– Nie będzie tak już zawsze.
– Wiem.
Ale jakoś nie byłam przekonana. Mój mąż zdawał się pracować coraz ciężej, wręcz dodawał gazu, zamiast zdejmować nogę z pedału. W sumie dlaczego miałby to robić? Nie miał nawet pięćdziesięciu lat, a zgodnie z ostatnim wydaniem „Property Gazette” – Robert znalazł się na okładce, która wisiała teraz, oprawiona, w naszej łazience dla gości – jego ostatnia inwestycja, Regent Place, miała przerzucić go do pierwszego rzędu deweloperów. Dlaczego miałby rezygnować, skoro dopiero się rozkręcał?
Zrobił krok w moim kierunku.
– Może następnym razem mogłabyś pojechać ze mną? Za dwa tygodnie muszę lecieć do Mediolanu na jedną noc. Jeśli masz ochotę, mogę poprosić Petrę, aby zorganizowała nam jakieś atrakcje. Operę, balet, co tylko zechcesz. Może uda nam się nawet dostać do La Scali.
Wiedziałam, że wolałby pójść z klientem obejrzeć AC Milan, ale doceniałam propozycję.
Kiedyś był taki czas, wiele lat wcześniej, tuż po ślubie, kiedy chętnie dołączałam do delegacji Roberta. Wtedy jeszcze nie wybierał się do Moskwy czy Dubaju, ale do Manchesteru, Newcastle, Glasgow. Wtedy ja również robiłam karierę, ale piątki to był u mnie dzień lunchów z agentami i pisarzami i po tych spotkaniach wychodziłam czasem wcześniej, jechałam pociągiem tam, gdzie Robert akurat miał spotkanie, a potem wybieraliśmy się do najlepszych restauracji w mieście. Patrzyliśmy na ceny napojów, ale jednak chcieliśmy zrobić sobie przyjemność. Potem szliśmy do jakiegoś za drogiego hotelu, uprawialiśmy seks w pokoju, pod prysznicem, raz pokusiliśmy się nawet o łazienkę koło baru na parterze. Spaliśmy do późna, zamawialiśmy śniadanie do łóżka, znowu się kochaliśmy i wracaliśmy do Londynu szczęśliwi, usatysfakcjonowani i zakochani.
Ale ostatnio, na wycieczce do Nowego Jorku, przez trzy godziny kręciłam się sama po Bloomingdale, czekając, aż Robert wyjdzie z jednego z tych niekończących się spotkań, i jednocześnie martwiłam się tym, że jestem tak daleko od domu, od Dylan – mimo że ona była akurat na wycieczce szkolnej we Florencji.
Ale może następnym razem będziemy mieć więcej szczęścia.
– Muszę już lecieć. Samochód czeka. Pozdrów ode mnie Serenę – powiedział, przerywając moje myśli. – Można by się niedługo spotkać.
Już chciałam odpowiedzieć, ale Robert poczłapał do holu, żeby znaleźć buty.
– Wrócę jutro wieczorem – powiedział. Usłyszałam dźwięk otwierania drzwi.
Bez pożegnania. Pobiegłam do holu, gdy tylko drzwi się zamknęły. Stałam tam w miejscu, słuchając dźwięku silnika. Pomruk oddalał się, aż w końcu zapadła cisza.
Kiedy popchnęłam szklane drzwi hotelu Ham Yard w Soho, poczułam, że w brzuchu trzepoczą mi motylki. Przyjęcie odbywało się w piwnicy, modnej otwartej przestrzeni. Była tam wyciskarka do soku pomarańczowego, która sięgała sufitu, bar rozciągający się od jednej ściany do drugiej i aneks kinowy, gdzie zamierzano wyświetlić prezentację nowego imprintu.
Zatrzymałam się u szczytu schodów i spojrzałam w dół, starając się zlokalizować Serenę, ale nawet z lotu ptaka nigdzie jej nie widziałam. Zacisnęłam dłoń na pasku torebki, wbijając paznokcie w dłonie, i zaczerpnęłam oddechu. Dam sobie radę.
W końcu kiedyś tak właśnie wyglądało moje życie. Przyjęcia książkowe takie jak to, gdzie tłum nowych twarzy poruszał się niczym fala, a wino lało się strumieniami. Wtedy jednak ucisk w mojej klatce piersiowej to była ekscytacja wywołana przeświadczeniem, że wszystko może się wydarzyć. Zawsze miałam przeczucie, że swojego przyszłego męża poznam na premierze jakiejś książki; wydawało mi się to szalenie romantyczne. Roberta poznałam w Po Na Na’s, marokańskim klubie przy Kings Road, ale wciąż czułam skurcz w dole brzucha na widok tłumu.
– Znalazłam cię!
Podskoczyłam ze strachu, gdy ktoś złapał mnie za ramię. Odwróciłam się i zobaczyłam uśmiechającą się do mnie Serenę.
– Co tak się czaisz?
– Szukałam cię – odparłam.
Podążyłam w gąszcz imprezy za przyjaciółką, a ona opowiadała mi o nowym imprincie, który założono po to, by skapitalizować zainteresowanie thrillerami historycznymi.
Tytuł najnowszej książki brzmiał: Najmroczniejsza noc. Cykl o Clincie Porterze. Tytułowy bohater powieści w klimacie hollywoodzkiego noir był podobno jedną z najpopularniejszych postaci w świecie kryminałów – do tego stopnia, że autor, nieśmiały były policjant Liam Grey, ledwie został wspomniany na okładce.
– Ludzie kochają Clinta – wyszeptała Serena, sącząc drinka czerwonego jak krew, pasującego odcieniem do szkarłatnej okładki. – To żywa legenda. Dasz wiarę, że udało nam się go przejąć od Transworldu? To dwunasta książka w serii, każda była bestsellerem, wszystkie niemal identyczne, ale właśnie na tym ludziom zależy w tych czasach. Na niezawodności. Jeśli mają wydać na książkę dziesięć funtów, to chcą chociaż wiedzieć, za co płacą.
Pokiwałam głową z uśmiechem. Nie minęło nawet pół godziny, a już był to mój najlepszy wieczór od lat. Podobało mi się widowisko: na ekranie wyświetlono klimatyczny francuski film noir – którego Clint Porter jako postać był fanem – wokół kręcili się boscy kelnerzy ubrani w koszule do kręgli – znak rozpoznawczy Portera – a co najlepsze, wokół wszędzie widziałam wystrojone szychy ze świata książek, zajęte rozmowami. Chciałam znów być tego częścią. Nigdy nie byłam duszą towarzystwa, ale zawsze podobały mi się te wydarzenia i ploteczki, nieodzowny element obracania się w londyńskiej branży medialnej.
I pomyśleć, że kiedy Robert wyjeżdżał, ja zwykle spędzałam czas z butelką wina i serialem na Netfliksie.
– Wiesz, powinnaś porozmawiać z Elizabeth Martin – zasugerowała Serena, kiwając na wysoką kobietę stojącą po drugiej stronie sali. – To kierowniczka literatury popularnej w Upstreamie, tym nowym imprincie Coney Pictures. Zależy im na tym, żeby rozszerzyć ofertę na wszystkie treści – książki, podcasty, filmy. To sprytne. Powinnyśmy ją wypytać.
Pokiwałam głową. To była kolejna rzecz, którą lubiłam w takich przyjęciach: te wszystkie pogaduszki, możliwość zapoznania się z tym, jak firma działa od wewnątrz, co się zmieniło, a co pozostało takie samo.
Serena pomachała do krępego mężczyzny ubranego w garnitur w pepitkę.
– Ian! – krzyknęła. – Już myślałam, że się nie pojawisz. To teraz możemy zacząć imprezę.
Serena odwróciła się do mnie, trzymając jedną rękę na ramieniu mężczyzny.
– Rachel, to jest Ian Sinclair…
Mężczyzna miał około pięćdziesięciu lat, łysą głowę i okulary w czarnych oprawkach ze szkłami barwionymi na niebiesko, które pasowały mu do koszuli. Robił wrażenie ekscentrycznego, więc mógł budzić zainteresowanie, ale też wyniosłego, jakby chciał tym podkreślić ważność swojego stanowiska.
– Ian, to jest Rachel, o której wspominałam w temacie zastępstwa za Ginny.
– To kiedy możemy się ciebie spodziewać w biurze? – zapytał, biorąc łyk czerwonego wina.
– Mogę przyjść na kawę w dowolnym terminie – zaproponowałam.
– Kawę? Po co? – Ian wydawał się zdezorientowany.
– Żeby porozmawiać o moim doświadczeniu.
Zmarszczył brwi. Miałam jedną szansę i chyba już ją skopałam.
– Zakładam, że jesteś tą Rachel Reeves od To twoje życie Davida Beckera, które sprzedało się w pięciu milionach egzemplarzy.
Pokiwałam głową i dla wzmocnienia wzięłam od kelnera kieliszek prosecco. Upiłam spory łyk, aż trunek spłynął mi po brodzie.
– Wiesz o tym, że David wydawał u nas, kiedy jeszcze byłem w Random House – wyjaśnił Ian rzeczowym tonem. – Nie odnowiliśmy z nim kontraktu. A potem natychmiast przeniósł się do Edelmana, do ciebie, i to z książką, która okazała się bestsellerem.
– To była świetna książka.
– Dwadzieścia lat temu nienawidziłem cię przez jakieś sześć tygodni, bo ta przeklęta książka przez całe lato plasowała się na listach bestsellerów „Sunday Times”, gdzie nie trafił żaden z naszych tytułów. – Ian ściszył głos, dodając: – Słyszałem, że odsyłałaś ją do autora trzy razy, zanim to wreszcie było to.
Byłam pod wrażeniem tego, że Ian tyle wiedział o mojej pracy i że plotki o niej niczego nie przekręciły. Ian się nie mylił. Zawsze byłam fanką powieści Beckera, ale książka, którą napisał poza kontraktem, nie była dopracowana i spędziliśmy pół roku na poprawkach i wydobywaniu całego potencjału fabuły, postaci i dialogów.
– Rachel, nie muszę zaglądać do twojego CV ani spotykać się na kawę, chcę tylko wiedzieć, kiedy możesz zacząć. Na szczęście dziecko Ginny ma się dobrze, ale… szczerze mówiąc, zostaliśmy na lodzie i ktoś musi zająć się jej projektami natychmiast. Kiedy Serena zaproponowała osobę, która może zacząć od zaraz i w dodatku ma duże doświadczenie, chciałem zadać ci tylko jedno pytanie: wchodzisz w to?
– Tak… wchodzę. – Poczułam przepływ pewności siebie, której nie czułam od lat. – Mogę zacząć od poniedziałku i zostać tak długo, jak będę potrzebna.
– Wspaniale, a więc ustalone – odparł i pomachał do kogoś stojącego za moimi plecami. – Prześlij mi jutro swój mail, a ja skontaktuję cię z działem kadr. Niech się sami zajmą tak ordynarnym tematem jak pieniądze…
Byłam wprost porażona.
– Czy ja właśnie dostałam pracę? – wyszeptałam do Sereny.
Moja przyjaciółka wydawała się równie zaskoczona jak ja.
– Wygląda na to, że nawet nie musisz gdzieś być, żeby cię znali – powiedziała, lekko unosząc brew.
Ręce mi drżały. Byłam wniebowzięta i troszeczkę przestraszona.
– Gratulacje – powiedziała Serena, otaczając mnie ramieniem. – Myślę, że trzeba to opić.
Wypiłam niemal cały kieliszek prosecco i zwróciłam się w stronę mojej przyjaciółki.
Teraz tylko będę musiała powiedzieć to jakoś swojemu mężowi.
O dwudziestej trzydzieści tłum gości zdążył się już przerzedzić, ludzie wychodzili do barów albo czekali na taksówki. Ja natomiast najchętniej nie wychodziłabym wcale. Wciąż byłam upojona dzisiejszymi wydarzeniami, odurzona nowymi możliwościami. Dostałam pracę, prawdziwą pracę! Co więcej – wymarzoną, w wydawnictwie, w samym centrum Londynu. Nigdzie nie widziałam Sereny, ale założyłam, że już wyszła, bo wcześniej narzekała, że nazajutrz o ósmej musi być na śniadaniu w knajpie The Wolseley. A ja kręciłam się po sali, chłonęłam atmosferę – i drinki. Czułam się jak w niebie. W końcu, kiedy kelnerzy zaczęli już zamykać bar, dotarło do mnie, że chyba powinnam wracać do domu.
– Rachel?
Odwróciłam się, spodziewając się Iana, bo był jedynym mężczyzną na przyjęciu, którego znałam.
– Rachel Reeves?
Mężczyzna miał regularne rysy twarzy, był wysoki, ubrany w ciemne spodnie i białą koszulę. Na pewno byłam trochę pijana i dopiero po dłuższej chwili skojarzyłam jego twarz, przypomniałam ją sobie z przeszłości, i rozpoznałam go. Odpowiedziałam mu po kolejnej długiej chwili.
– Chris Hannah? – szepnęłam ze zdziwieniem. – To naprawdę ty?
Oczywiście, że to on. Chris Hannah. Mój… kto? Kto z czasów studenckich? Miłostka? Wybawiciel? Rozczarowanie?
Nasz związek był jedną z tych burzliwych relacji, w których można wytrzymać tylko we wczesnej młodości: intensywną, głęboką, pełną głupich kłótni i seksu na zgodę, listów miłosnych i durnej zazdrości. Być może ten związek był zbyt gorący, żeby przetrwać, dlatego koniec końców się rozstaliśmy. Chris był bez wątpienia jednym z tych zawodów miłosnych, tym facetem, który czasami się przypomina i człowiek zaczyna się zastanawiać, co by było gdyby…
Pocałowaliśmy się w policzki na odległość, moja skóra otarła się lekko o zarost na jego podbródku. Poczułam, że coś między nami przeskoczyło, ale uznałam, że to tylko ten zarost się naelektryzował.
– Nie do wiary, że to ty – powiedział, wciąż na mnie patrząc.
Roześmiałam się.
– Minęło sporo czasu.
– Dwadzieścia pięć lat – powiedział bez wahania, jakby nawet nie musiał liczyć.
– Więcej – powiedziałam.
Zamilkł i, chociaż nie lustrował mnie wzrokiem od stóp do głów, wiedziałam, że uważnie mi się przygląda.
– Obcięłaś włosy.
– Tak, wczoraj.
– Ale poza tym w ogóle się nie zmieniłaś.
Zaczerwieniłam się. Nagle zrobiło mi się nieswojo w obcisłej jedwabnej sukni, którą kupiłam specjalnie na to przyjęcie.
– Przesadzasz.
– Po prostu jestem szczery.
On również się nie zmienił, ale nie chciałam mówić tego na głos. Chris Hannah był boski – zarówno wtedy, jak i teraz. Ciemne włosy, lekko kręcące się na końcach, jasnozielone oczy okolone czarnymi rzęsami, pełne usta i mocno zarysowane kości policzkowe. Kiedyś był zbyt humorzasty, przez co nie wydawał się przesadnie ładny, a teraz życie odznaczyło się na jego twarzy liniami, które sprawiały, że nie był przystojny w filmowym stylu, jak bożyszcze nastolatek, które wróciło na ekran po latach odwyku. Był bardziej zmięty, bardziej ludzki i atrakcyjniejszy.
Miał śmiertelnie poważny wyraz twarzy. Ani śladu rozbawienia czy kokieterii. Zapadła między nami ta charakterystyczna cisza – to był ten moment, gdy mogliśmy się pożegnać i rozejść.
Ale tego nie zrobiliśmy. Nie chciałam tego zrobić.
– Co tu robisz? – zapytał pospiesznie.
– Przyszłam na wydarzenie organizowane przez wydawnictwo – wyjaśniłam, wskazując salę. Starałam się nie przyglądać mu się za bardzo. Poniekąd drażniło mnie, że wciąż był taki przystojny.
– Jesteś pisarką?
Roześmiałam się i spuściłam wzrok, zawstydzona. Miło, że tak pomyślał.
– Nie, nie. Kiedyś pracowałam z pisarzami, ale teraz to było tylko spotkanie towarzyskie. Tak jakby.
– Tak jakby?
– Dzisiaj odbyło się oficjalne otwarcie nowego wydawnictwa. Przyszłam tutaj wybłagać pracę – odparłam. Nawet nie zauważyłam, że rozmawiało mi się z nim równie łatwo jak kiedyś.
– I udało się?
Znowu się roześmiałam, tym razem głośniej, bardziej nerwowo.
– Tak. Właśnie zaproponowano mi posadę redaktorki. Zaczynam w poniedziałek. Wciąż nie mogę w to uwierzyć.
– To wspaniale, gratulacje.
W jego głosie wyczułam autentyczność, której chyba nie słyszałam w słowach Sereny. Ona przede wszystkim była wyraźnie zaskoczona, a nie cieszyła się moim szczęściem.
Chris jednak uśmiechał się szeroko, dzięki czemu poczułam się jeszcze szczęśliwsza – jakbym była balonem właśnie napełniającym się powietrzem. Zawsze był taki pogodny i wspierający. Cieszył się życiem.
– A co to za książka? – zapytał, patrząc na książkę, którą miałam w ręce.
Uniosłam ją, żeby mu pokazać.
– Nowa powieść o Clincie Porterze? Liam Grey jest świetnym pisarzem. Jak Raymond Chandler na sterydach.
Powinnam była się domyślić, że słyszał o Clincie Porterze. Chris zawsze był molem książkowym. Przypomniałam sobie, jak na studiach wyglądał jego maleńki pokój: w każdym zakurzonym kącie piętrzyły się podniszczone, wyraźnie używane książki. Trudno było tego nie porównywać do chwili, gdy po raz pierwszy zobaczyłam sypialnię Roberta: na parapecie leżała jedna samotna książka – autobiografia Bransona – w towarzystwie kilku płyt CD. Poczułam się winna, że ich ze sobą zestawiam.
– Możesz ją sobie wziąć – rzuciłam bez namysłu. – Wzięłam ją tylko dlatego, że nie umiem się oprzeć gratisom.
– W takim razie powinnaś ją zatrzymać.
– Nie wygłupiaj się. Jest twoja – nalegałam.
– Okej, ale pod warunkiem, że pozwolisz postawić sobie drinka.
Chciałam pozwolić. Czułam się teraz szczęśliwa, doceniona, mądra. Chciałam dalej opijać ofertę pracy od Iana Sinclaira, tym bardziej że nadarzała się okazja zrobić to z osobą, z którą zawsze uwielbiałam spędzać czas. Jednak mimo znacznej liczby wypitych kieliszków prosecco wciąż byłam na tyle trzeźwa, by wiedzieć, że nie powinnam sobie na to pozwalać.
– Chyba powinnam już wracać do domu – powiedziałam.
– Tylko jeden drink. Musimy uczcić twoją nową pracę.
Brzmiało to jak bardzo dobry powód, ale wciąż się wahałam.
– Zasługujesz na to – zapewniał mnie Chris i wiedziałam, że ma rację.
Pomyślałam o moim mężu, który jadł teraz kolację w Hôtel De Ville. W domu nie czekało na mnie nic poza ciszą.
– No dobra – odparłam, bo nie chciałam jeszcze kończyć tej nocy.
Hotelowy bar pękał w szwach. Chris stwierdził, że nie uda nam się dostać stolika przed północą, i zaciągnął mnie na ulicę. Spodziewałam się, że nocne powietrze uderzy mnie zimnem po policzkach, ale była w nim jakaś miękkość, delikatność, której nie wyczułam w drodze z domu do miasta. Nagle wieczór zdawał się skrzyć od oczekiwania i magii.
– Jadłaś już?
Pokręciłam głową.
– To może chińszczyzna? – zapytał.
Usłyszałam w środku szmer niebezpieczeństwa, jakby pogłos dalekiego grzmotu, a potem swój własny głos: dobrze.
– A więc czym się zajmowałaś, zanim dostałaś tę posadę?
Te słowa znaczyły: opowiedz mi o swoim życiu. Ale jego wyraz twarzy mówił co innego: interesujesz mnie ty sama.
Zaczęłam wiercić się na krześle. Cieszyłam się, że zostawiliśmy w tyle hotelowy bar i udaliśmy się do dyskretniejszego miejsca – małej, ciemnej restauracji, w której tylko drzwi i jedno okno ozdobione lampionem wychodziły na ulicę. To była propozycja Chrisa – on zawsze wynajdywał takie perełki. Wolałam opuścić hotel, bo nie chciałam, żeby ktoś nas razem zobaczył, nawet ci moi współpracownicy, którzy jeszcze mnie nie znali. Ale tutaj, przy stoliku upchniętym w kącie, czułam się nie tylko bezpiecznie, ale tak, jakbyśmy przenieśli się na obrzeża Szanghaju lub Hongkongu.
– Można powiedzieć, że skupiłam się na wychowywaniu córki – powiedziałam. Moje policzki przybrały kolor plastikowego kwiatu wiśni stojącego w wazie na akwarium.
– Kiedyś przeczytałem taki cytat, że matka zawsze jest matką pracującą – zauważył Chris i wziął łyk sake.
Miło, że ktoś doceniał moje starania. Przy wielu znajomych Roberta czułam, że muszę się tłumaczyć. Było wśród nich tyle par, których wspólne życie zawodowe kwitło – prowadzili biura architektoniczne i jakimś cudem znajdowali też czas na wychowywanie czworga dzieci albo mieli firmy projektowe działające w pięciu stolicach.
Co robisz zawodowo? – pytali mnie po narodzinach Dylan i reagowali bez zarzutu, gdy odpowiadałam, że zajmuję się naszą córką, ale przestawali słuchać, kiedy mówiłam im o zajęciach z muzyki i komunikacji gestami albo o walce o miejsca w londyńskich żłobkach.
– Ile ona ma lat? – zapytał.
– Osiemnaście – odparłam. – Właśnie wyjechała do Birmingham studiować filologię angielską i filozofię.
– W takim razie musi być mądra, tak samo jak jej mama.
– Dylan jest o wiele mądrzejsza ode mnie.
– Dylan? Jak ten poeta?
Kolejne nawiązanie do wspólnej przeszłości.
Zawsze wydawało mi się, że studenci to rozmarzeni intelektualiści, ale prawie wszystkich interesowały: piwo, seks i sport. Chris był inny. Chris Hannah uwielbiał mało znane zespoły indie, takie z mocną gitarą i przejmującymi tekstami. Lubił meksykańskie filmy i kina studyjne. W ciężkich butach, z książką w tylnej kieszeni starych dżinsów, wyglądał jak francuski literat. Pisał całe masy wierszy i śpiewał je, przygrywając przy tym na poobijanej gitarze, którą trzymał w swoim studenckim pokoju przy Hallgarth Street.
– Na pewno sobie poradzisz.
Wróciłam myślami do rozmowy i dotarło do mnie, że mówił o mojej pracy. Tak naprawdę jeszcze na nic się nie zgodziłam, a poza tym musiałam najpierw porozmawiać z Robertem. Pewność siebie zawsze była moją słabą stroną, zawsze potrzebowałam kogoś, kto pomoże mi powiedzieć tak. A dzisiaj wyglądało na to, że tę rolę przejmie Chris Hannah. Tak jak kiedyś.
– A ty, Chris? Co porabiasz? Gdzie pracujesz i dlaczego byłeś dzisiaj w Ham Yard?
– Miałem spotkanie z klientem. Potencjalnym klientem. Właśnie zakończyliśmy rozmowę i już miałem wychodzić z Ham Yard, kiedy cię zobaczyłem.
– I jak poszło?
– Nie jestem pewien, ale to bez znaczenia. Noc ożyła, jak tylko wyszedł.
To niewątpliwie był flirt, ale starałam się go zignorować. Poza tym nie chciałam zbyt długo skupiać się na jego interesach. Ja opuściłam uniwersytet z przyzwoitym dyplomem, a Chris – nie, mimo że był bystry. Dwadzieścia pięć lat później dalej się o to obwiniałam, choć jego elegancka koszula pozwalała sądzić, że wiedzie mu się nieźle – mimo tego wszystkiego, co zaszło. Trochę mnie to pocieszało.
Jeden drink pociągnął za sobą kolejnego i do tego zamówiliśmy z sześć czy siedem dań, każde pyszniejsze od poprzedniego – pikantne, chrupiące ośmiorniczki w soli i pieprzu, miodowego kurczaka i żeberka, które wręcz odpadały od kości i po których zostawał na palcach gęsty, słodki sos.
Wspominaliśmy stare czasy ze śmiechem, te wspaniałe lata dziewięćdziesiąte, które nagle stały się dla nas złotym wiekiem, tak jak lata sześćdziesiąte dla baby boomerów. Wszystko wydawało się nagle lepsze i piękniejsze, niż wcześniej pamiętałam. Opowiadałam mu o swojej pracy w branży wydawniczej i czułam się świetnie, mówiąc mu – i przypominając sobie – o swoich sukcesach zawodowych. Poruszyliśmy temat naszego obecnego życia, chociaż nie opowiadałam mu o nim ze szczegółami, pomijałam te wszystkie prozaiczne, nieproduktywne godziny, które nie skutkowały niczym poza powolnym powiększaniem się pustki w mojej duszy.
Chris opowiedział mi o tym, jak udało mu się „przetrwać” po studiach beze mnie, jak założył firmę hotelarską, „wiadomo, śmiertelne nudy”. Że ma mieszkanie na południe od rzeki i wciąż pielęgnuje skrycie obsesję na punkcie kapel metalowych z lat dziewięćdziesiątych. Nasłuchiwałam jakichkolwiek informacji na temat jego żony lub dziewczyny, ale nie zadałam konkretnego pytania. Sama natomiast nie wspomniałam o Robercie, tylko o Dylan. Nie musiałam zadawać sobie pytania, dlaczego pominęłam ten temat. A Chris nie pytał, najpewniej z tego samego powodu.