Niewierna - Butler JL - ebook + audiobook + książka

Niewierna ebook

Butler JL

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

FATALNE zauroczenie…

Rachel Reeves ma wszystko, czego można sobie zamarzyć. Idealną rodzinę, bogatego męża i wspaniały dom. Ale kiedy jej ukochane i jedyne dziecko opuszcza gniazdo, Rachel również czuje potrzebę zmiany. I ulega oszałamiającej przygodzie na jedną noc.

ŚMIERTELNY zwrot akcji…

Rachel natychmiast żałuje tej chwili słabości i zrywa kontakt z Chrisem. Rzuca się w wir pracy i wymazuje kochanka ze swojego życia. Do czasu wiadomości z nieznanego numeru, która zmienia wszystko.

NIEZAPOMNIANY finał

Ktoś zna jej tajemnicę i nie cofnie się przed niczym, by w zemście zniszczyć wszystko, co jest dla niej najdroższe. Jeśli Rachel nie odkryje kto to, może nawet stracić życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 484

Oceny
4,1 (259 ocen)
114
81
45
17
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
moniqa88ns

Z braku laku…

szczerze ledwo przebrnęłam. Chwilami przegadana, końcówka naciągana bardzo mocno .
10
Malgosiazol60

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra. Zakonczenie zaskakujace 👍
10
Goniasonia1308

Dobrze spędzony czas

Polecam.Wciągająca,trzymająca w napięciu do samego końca
10
Asiajablonska

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna książka trzymająca w napięciu , zaskakujący koniec . Polecam
10
MariaGdansk82

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
10

Popularność




Prolog

Kartka została wypi­sana, a pre­zent – dobrze prze­my­ślany. Po raz ostatni doty­kam pudełka, owi­ja­jąc je w brą­zowy papier. Sze­le­ści, jest ano­ni­mowy. Zwil­żam gąbeczką kilka znacz­ków – tak na wszelki wypa­dek, w razie gdyby sprawy się skom­pli­ko­wały – i mocno doci­skam. Tak mocno, by wydu­sić całe powie­trze.

Znajdę na ubo­czu skrzynkę na listy i wrzucę do niej prze­syłkę ze sta­ran­nie wydru­ko­wa­nym adre­sem, wepchnę ją do wygłod­nia­łych, szkar­łat­nych ust.

Wiem, gdzie miesz­kasz, Rachel. Jakże mogłoby być ina­czej. Wiem o tobie wszystko. Wiem, jakich per­fum uży­wasz, gdzie kupu­jesz tę skąpą bie­li­znę, o kim myślisz, gdy ją wkła­dasz…

I stąd też pre­zent dla cie­bie. Taki sto­sowny. Przyda ci się. Wyobra­żam sobie, jak będzie wyglą­dała twoja uro­cza twarz, kiedy będziesz go odbie­rać, nie mogąc się docze­kać, aż zoba­czysz, co jest w środku. Dotkniesz go tymi dłu­gimi, smu­kłymi pal­cami, zasta­na­wia­jąc się, czy to kolejna nie­po­trzebna rzecz zamó­wiona przez cie­bie online, kolejna torebka lub ubra­nie, któ­rego i tak potem nie będziesz nosić. Mam rację?

Ale nie.

Zoba­czysz mój pre­zent, twoje duże oczy zapłoną, a różowe usta wykrzy­wią się w gry­ma­sie. Może nawet krzyk­niesz, ode­pchniesz prze­syłkę od sie­bie. „Co to ma być? Kto zro­biłby coś takiego?”.

Ja. Ja, ja, ja.

To zawsze jestem ja, Rachel. Zawsze tylko ja.

Myślę, że w głębi duszy o tym wiesz. Tak samo jak wiesz, że ten pre­zent jest ide­alny. W końcu naj­lep­sze pre­zenty dają osoby, które nas rozu­mieją, prawda? Osoby, które wie­dzą, co jest dla nas naj­lep­sze.

Bo czu­jesz w sercu, że zbłą­dzi­łaś. Tam w środku wciąż jesteś dobrą dziew­czynką, Rachel. Nie wiem, z jakiego powodu o tym zapo­mnia­łaś. Nie mam poję­cia, dla­czego dałaś się zaplą­tać w te wszyst­kie kłam­stwa.

Cie­kawe, czy żału­jesz tego wszyst­kiego, co zro­bi­łaś. Czy już mnie nie­na­wi­dzisz? To ostat­nia rzecz, jakiej pra­gnę. Ale czy na pewno?

Oboje wiemy, że to nie jest takie pro­ste. Moje uczu­cia są skom­pli­ko­wane. Są jak głaz leżący mi na klatce pier­sio­wej. Nie­czuły, twardy, lodo­waty zimą i roz­pa­lony w słońcu.

Dosyć tego gada­nia. Muszę zacząć dzia­łać. Trzeba zna­leźć skrzynkę, żeby pre­zent dla cie­bie dotarł przed week­en­dem.

I wiesz co? Kiedy już doj­dzie…

Uwa­żam, że nikomu o nim nie powiesz.

Wła­ści­wie jestem gotowy.

Zało­żyć.

Się.

O.

Twoje.

Życie.

Rozdział 1

Mój zega­rek się spie­szył. Postu­ka­łam paznok­ciem w szkło, ale to nic nie dało. Druga wska­zówka wybie­gała do przodu, na pewno, jakby nad­gor­liwa, nad­po­bu­dliwa. Pauza, drgnię­cie. Pauza, drgnię­cie, jak krok defi­la­dowy, zbyt daleko wysu­wa­jące się nogi, zmie­nia­jące się zbyt szybko.

Ogar­nę­łam wzro­kiem uczel­niany par­king, przyj­rza­łam się wszyst­kim tym samo­cho­dom z otwar­tymi bagaż­ni­kami, z któ­rych wypa­ko­wy­wano wła­śnie walizki, pudełka pełne patelni i garn­ków oraz innych przy­bo­rów zapa­ko­wa­nych przez zroz­pa­czo­nych rodzi­ców, któ­rzy posy­łają swoje pocie­chy w świat. Zasta­na­wia­łam się, czy oni wszy­scy czują ten sam ból co ja. Czy mają to samo poczu­cie, że wszystko zmie­rza ku koń­cowi i znik­nie wraz z ostat­nim ruchem wska­zówki.

Czy moja córka Dylan też to czuła? Pew­nie nie. Moje jedyne dziecko przy­sta­nęło przy kra­węż­niku i spod lekko przy­mknię­tych powiek przy­glą­dało się swo­jej poobi­ja­nej wypcha­nej walizce, z pucha­tym pom­po­nem z różo­wej wełny przy­wią­za­nym do rączki – pamiątką po naszej rodzin­nej wycieczce na Ibizę, na którą wybra­li­śmy się kilka tygo­dni wcze­śniej.

Sta­łam dzie­sięć kro­ków dalej i nie­mal widzia­łam jej myśli: „Dla­czego moja walizka jest taka znisz­czona? Dla­czego mama nie kupiła mi nowej na tak ważny dzień?”. Zer­ka­łam na mojego męża Roberta, który krą­żył nie­da­leko i mam­ro­tał coś do tele­fonu: „Dla­czego moi rodzice są tacy żenu­jący?”.

– Powin­ni­śmy byli wyna­jąć vana – powie­dział Robert, cho­wa­jąc tele­fon do kie­szeni, a potem wycią­gnął z bagaż­nika kolejną torbę i rzu­cił ją na asfalt. Dylan skrzy­wiła się; na tę torbę trzeba było uwa­żać. W środku znaj­do­wały się jej lap­top i całe gniazdo poplą­ta­nych łado­wa­rek oraz klu­czy sprzę­to­wych. Cała magia dwu­dzie­stego pierw­szego wieku. O, i pisany ręcz­nie pamięt­nik, o któ­rym – jak jej się wyda­wało – nie mia­łam poję­cia.

– Tato, ostroż­niej – ode­zwała się Dylan. Miało to zabrzmieć jak typowe narze­ka­nie nasto­latki, bo tak zawsze w tym wieku wyraża się nie­za­do­wo­le­nie „obcia­cho­wymi sta­rymi”. Ale tym razem wyda­wało się łagod­niej­sze, jakby z uczu­ciem. Lek­kie prze­wró­ce­nie oczami, uda­wana iry­ta­cja. Może nawet Dylan, uzbro­jona w hor­mony, wciąż odczu­wała ist­nie­nie mię­dzy nami tej więzi napię­tej jak struna.

– Dalej – powie­dział Robert z szorstką dobro­dusz­no­ścią – wnie­siemy twoje rze­czy do środka. Chyba będzie padać.

Wszy­scy spoj­rze­li­śmy w niebo i sku­li­li­śmy ramiona na myśl o pogo­dzie, która miała nadejść.

Dylan uśmiech­nęła się, ale sły­sza­łam jej ury­wany oddech, kiedy mój mąż zamy­kał samo­chód. Dziw­nie było oglą­dać swoją córkę w ostat­nich chwi­lach naszego wspól­nego rodzin­nego życia. Ludzie na ogół wspo­mi­nają czas spę­dzony na uni­wer­sy­te­cie jako okres zabawy, bez­tro­ski, hedo­ni­zmu, krótki okres przej­ścia pomię­dzy dzie­ciń­stwem a nad­cho­dzą­cymi obo­wiąz­kami doro­sło­ści, kre­dy­tami hipo­tecz­nymi i zmarszcz­kami. Lecz dzi­siaj, u progu tego wyide­ali­zo­wa­nego doro­słego życia, nikt nie spra­wiał wra­że­nia, jakby dobrze się bawił. Świeżo upie­czeni stu­denci snu­jący się po kory­ta­rzach wyda­wali się zagu­bieni, zestre­so­wani, roz­darci mię­dzy ochotą odcię­cia się od rodzi­ców – żeby móc dalej być doro­słymi – a nie­chę­cią do tego roz­sta­nia, które wią­zało się z samo­dziel­no­ścią. Już za chwilę miała się za nimi zatrza­snąć złota krata.

Pokój mojej córki znaj­do­wał się na dru­gim pię­trze. Był mały, ale przy­naj­mniej nie musiała go z nikim dzie­lić, a okno wycho­dziło na jezioro, będące chlubą kam­pusu. Pomo­głam Dylan roz­pa­ko­wać zawar­tość toreb i wali­zek, które zabrała ze sobą z domu.

– Na pewno wiesz, jak z tego korzy­stać? – zapy­ta­łam, wycią­ga­jąc z kar­tonu nową parow­nicę.

– Mamo, uży­wa­łam już wcze­śniej urzą­dzeń elek­trycz­nych – wes­tchnęła. – Poza tym nie sądzę, że będę dużo pra­so­wać.

– Racja, w końcu czeka cię tyle impre­zo­wa­nia – wtrą­cił Robert i szturch­nął ją. Jak zawsze odgry­wał rolę dobrego gli­nia­rza.

– Tak. Teraz jestem stu­dentką – odparła z sze­ro­kim uśmie­chem.

– A więc na to pój­dzie trzy­dzie­ści tysięcy fun­tów cze­snego – pod­su­mo­wa­łam, siląc się na żar­to­bliwy ton, cho­ciaż bałam się, że zabrzmiało to jak uszczy­pli­wość.

– Gdzie mam roz­wie­sić pla­katy? – zapy­tał Robert, kle­piąc kar­to­nową tubę.

– Daj spo­kój, tato. Póź­niej się tym zajmę.

Chcia­łam, żeby roz­mowy i prze­ko­ma­rzanki trwały bez końca, ale puka­nie do drzwi je ucięło.

Do środka zaj­rzała lekko zaró­żo­wiona twarz oko­lona burzą loków.

– Dzień dobry – przy­wi­tała się dziew­czyna. – Mam na imię Amy. Wła­śnie wpro­wa­dzi­łam się do pokoju obok.

Amy pocho­dziła z Shrews­bury i stu­dio­wała „in.mech”, cokol­wiek to ozna­czało. Oznaj­miła, że „ich” grupa wybiera się do baru, a potem prze­pra­sza­jąco wzru­szyła ramio­nami, bo chyba dotarło do niej, że rodzice sąsiadki mogą nie być tym zachwy­ceni. Amy była wesołą, roz­sądną osobą – każdy chciałby, żeby jego córka miała za ścianą wła­śnie kogoś takiego – mimo to obu­dziła się we mnie lekka nie­chęć, bo dziew­czyna prze­szko­dziła w naszym trzy­oso­bo­wym przy­ję­ciu poże­gnal­nym. Gdy drzwi się za nią zamknęły, Dylan uśmiech­nęła się do nas nie­pew­nie.

– Chyba powin­nam tam pójść i się rozej­rzeć, zanim wszy­scy zdążą podo­bie­rać się w grupki na całe życie, a ja zostanę sama jak palec.

Spoj­rza­łam Rober­towi w oczy, a on pospiesz­nie poki­wał głową. A więc to już. Koniec. Chwila, któ­rej oba­wia­łam się od roku.

– Nie chcemy, żebyś została wyklu­czona – powie­dział Robert, łapiąc mnie za rękę. Żeby mnie pocie­szyć albo powstrzy­mać.

W moich oczach zebrały się łzy, ale mia­łam wra­że­nie, że nie znikną, jak zacznę upo­rczy­wie mru­gać. Pode­szłam więc do córki i przy­tu­li­łam ją, a Robert, wciąż ucze­piony mojej ręki, dołą­czył do rodzin­nego uści­sku.

– Ej… – mruk­nęła Dylan, wier­cąc się nie­spo­koj­nie. – Prze­cież to Bir­ming­ham. Nie prze­pro­wa­dzam się na księ­życ. Będę u was w więk­szość week­en­dów.

Po raz kolejny pochwy­ci­łam spoj­rze­nie męża. Oboje wie­dzie­li­śmy, że to nie­prawda. Jako rodzina byli­śmy ze sobą bli­sko, ale Dylan zawsze wyka­zy­wała ogromną nie­za­leż­ność. Już w wieku sied­miu lat pytała, ile musi mieć lat, żeby w końcu zamiesz­kać we wła­snym miesz­ka­niu.

Zadzwo­nił tele­fon.

Robert zaklął, pospiesz­nie wycią­ga­jąc z kie­szeni komórkę.

– Prze­pra­szam, ale muszę ode­brać – powie­dział, uno­sząc palec. – Zaraz wrócę.

Cie­szy­łam się, że mam oka­zję zostać z córką sam na sam. Wzię­łam ją w ramiona, wcią­gnę­łam nosem powie­trze i wstrzy­ma­łam oddech. Zapach mojej córki zna­łam na pamięć: lekka woń płynu do zmięk­cza­nia tka­nin, któ­rego uży­wa­łam do pra­nia, i jej ulu­biony grusz­kowy szam­pon. Teraz jed­nak nie wyda­wał mi się taki zna­jomy. Moja córka pach­niała ina­czej, jakby nagle zrzu­ciła starą skórę. Chcia­łam nauczyć się tego zapa­chu, zacią­gnąć się nim, ni­gdy jej nie pusz­czać. Tuli­łam moją małą córeczkę jesz­cze przez chwilę, jesz­cze przez jedno drgnię­cie wska­zówki.

– Będziemy za tobą tęsk­nić – zapew­ni­łam. – Bar­dzo, ale to bar­dzo mocno.

Spę­dzi­łam wczo­raj pół nocy, szlo­cha­jąc cicho w poduszkę, ale teraz nie chcia­łam poka­zać córce, jak bar­dzo cier­pia­łam.

Dylan odsu­nęła się, przy­bie­ra­jąc tę niby-doro­słą, kar­cącą minę.

– Zawsze możesz dzwo­nić do mnie na Sky­pie i What­sAp­pie.

– Nie zno­szę What­sAppa.

– Ale z cie­bie dino­zaur.

Pró­bo­wa­łam się uśmiech­nąć.

– Może, za to pamię­tam czasy stu­denc­kie. Bywa ciężko.

Oczy­wi­ście mówi­łam o sobie. Dla mnie stu­dia w ogóle nie były łatwe. Byłam poważna, uczu­ciowa, uwa­ża­łam się za poetyczną. A tak naprawdę, z per­spek­tywy czasu, byłam wku­rza­jąca i samotna. Nauka rów­nież oka­zała się trudna, led­wie zda­wa­łam, a egza­miny koń­cowe zali­czy­łam z bar­dzo niską śred­nią i poczu­ciem niż­szo­ści.

Dylan zupeł­nie mnie nie przy­po­mi­nała. Była nad wyraz inte­li­gentna i pomimo pro­ble­mów zdro­wot­nych dosta­wała same naj­wyż­sze stop­nie.

– Wiem, że sobie pora­dzisz, ale jeśli cokol­wiek się sta­nie, po pro­stu do nas zadzwoń, dobrze?

– Bar­dziej mar­twię się o cie­bie – stwier­dziła Dylan, patrząc mi w oczy.

Odpo­wie­dzia­łam jej zasko­czoną miną.

– O mnie?

– Wiesz, że w życiu cho­dzi o coś wię­cej niż tre­ningi zumby i czy­ta­nie na Face­bo­oku o dzie­ciach innych ludzi, prawda?

Roze­śmia­łam się słabo.

– Oczy­wi­ście, że wiem.

– Po pro­stu dbaj o to, żeby mieć zaję­cie, okej?

– A czy to nie ja powin­nam udzie­lać ci rad?

Robert wró­cił do pokoju i poło­żył mi dłoń na ramie­niu.

– Hałas z baru sły­chać na kory­ta­rzu. Chyba powin­ni­śmy się zbie­rać.

Prze­nio­słam wzrok na córkę.

– Na pewno nie chcesz, żeby­śmy zabrali cię na kola­cję?

– Mamo…

Wzro­kiem poszu­kała wspar­cia u ojca.

– Już sobie idziemy – zapew­nił ją z uśmie­chem. – Napisz do nas póź­niej i daj znać, czy wszystko w porządku.

– Jasne. I nie mar­tw­cie się, dam sobie radę.

I dopiero w tym momen­cie dotarło do mnie, że wła­śnie tego oba­wia­łam się naj­bar­dziej.

Rozdział 2

Droga przed nami, czarna, mokra i lśniąca od wie­czor­nego desz­czu, odbi­jała obli­cze księ­życa. Sie­dzie­li­śmy w mil­cze­niu, nie mijały nas żadne samo­chody. Tylko my i śli­ska szosa.

– Dla­czego nie umó­wi­li­śmy się, że zosta­niemy na noc? – zapy­ta­łam, w końcu zer­ka­jąc na Roberta, kiedy wje­cha­li­śmy na M6. – Prze­cież w Bir­ming­ham jest mnó­stwo pięk­nych hoteli buti­ko­wych. Mogli­śmy tam prze­no­co­wać.

Mój głos brzmiał piskli­wie, jakby ktoś za bar­dzo pod­krę­cił wyso­kie tony.

– Chcesz powie­dzieć, że powin­ni­śmy byli zatrzy­mać się w oko­licy, w razie gdyby Dylan nas potrze­bo­wała – powie­dział Robert, uśmie­cha­jąc się nieco kpiąco.

– Suge­ru­jesz, że nie powin­ni­śmy szpie­go­wać wła­snego dziecka.

Robert się roze­śmiał.

– Już pomi­jam fakt, że to brzmi nie­po­ko­jąco, ale niby jak chcia­ła­byś to robić?

– A nie możemy śle­dzić jej tele­fonu czy coś?

– Bio­rąc pod uwagę, że Dylan jest jakieś sto razy bar­dziej ogar­nięta tech­no­lo­gicz­nie od nas, to raczej nic by nie dało. Wystar­czy, że zna­la­złaby się pięt­na­ście metrów od klubu, a ty już byś pani­ko­wała, że bie­rze nar­ko­tyki.

Par­sk­nę­łam cichym śmie­chem. Po dwu­dzie­stu latach mał­żeń­stwa znał mnie jak wła­sną kie­szeń.

– Ona musi sta­nąć na wła­snych nogach, Rachel – ode­zwał się Robert łagod­niej. – Jeśli cokol­wiek się sta­nie, wie, gdzie nas zna­leźć, a teraz pew­nie grupa nowych zna­jo­mych spija słowa z jej ust. Pew­nie już o nas zapo­mniała. Dilly ni­gdy nie miała pro­blemu z tym, żeby odna­leźć się w towa­rzy­stwie. Pamię­tasz jej pierw­szy dzień w żłobku?

Pamię­ta­łam. Dylan miała wów­czas cztery lata, a ja zosta­wi­łam ją na pół godziny – dwa­dzie­ścia dzie­więć minut dłu­żej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Poszłam do szkol­nej sto­łówki na zapo­znaw­czą kawę wraz z innymi rodzi­cami, ale przed powro­tem do domu wró­ci­łam pod salę dla malu­chów i przy­ci­snę­łam twarz do szyby. Spo­dzie­wa­łam się, że moja córka będzie błą­kać się bez celu z kąta w kąt, a ona sie­działa w drew­nia­nym domku na pla­sti­ko­wym krze­sełku, a przed nią cią­gnęła się kolejka malut­kich dzieci. Kiedy póź­niej ją o to zapy­ta­łam, powie­działa, że cze­kały na „spo­tka­nie z kró­lową”.

Poki­wa­łam głową, znowu czu­jąc nad­cho­dzący płacz. Dla całego świata Dylan była przy­wód­czy­nią, duszą towa­rzy­stwa. Aż trudno było uwie­rzyć, że kilka lat temu nasze życie się zatrzę­sło.

Ano­rek­sja. Nawet teraz nie byłam w sta­nie wypo­wie­dzieć tego słowa, a tym bar­dziej przy­znać, że kie­dyś cał­ko­wi­cie nas pochło­nęło. Zawsze myśla­łam, że Dylan prze­stała jeść ze stresu zwią­za­nego z egza­mi­nami. Nie mia­łam poję­cia, że stra­ciła mie­siączkę i ponad sześć kilo­gra­mów ze swo­jej i tak nie­wiel­kiej masy ciała. Wciąż budzi­łam się w nocy i zada­wa­łam sobie pyta­nie, jak to moż­liwe, że ni­gdy wcze­śniej tego nie zauwa­ży­łam: wor­ko­wa­tych swe­trów latem, przy­dłu­giego prze­żu­wa­nia jedze­nia, tych bzdur o tym, że „napchała się na lun­chu”, zna­cze­nia jej codzien­nego dłu­giego bie­ga­nia.

I cho­ciaż mogło być gorzej – ofi­cjal­nie zdia­gno­zo­wano u niej „inne zabu­rze­nia odży­wia­nia”, a nie ano­rek­sję w zaawan­so­wa­nym sta­dium – i tak mia­łam pro­blem z tym, żeby pozwo­lić jej na samo­dziel­ność, żeby spu­ścić ją z oczu.

Robert uści­snął moją dłoń. Wie­dział, o czym myślę; jak mógłby nie wie­dzieć?

– Rach, nic jej nie jest.

– Skąd ta pew­ność?

– Już czuje się lepiej. Wygląda świet­nie, je wię­cej niż my, jest szczę­śliwa…

– Ale skąd możesz wie­dzieć, tak naprawdę?

Prze­niósł wzrok na drogę. Nie miał na to odpo­wie­dzi.

– A więc zosta­li­śmy sami, tak?

Roz­ma­wia­li­śmy o tym od lat, o tym mitycz­nym punk­cie zwrot­nym, gdy „Dylan opu­ści dom”. Zasta­na­wia­li­śmy się nad tym, co zro­bimy, jakie miej­sca odwie­dzimy: lato w Afryce, długi urlop w Rzy­mie. Chcie­li­śmy podró­żo­wać, nauczyć się nowych rze­czy: rzeź­biar­stwa, man­da­ryń­skiego, tai-chi. Ale kiedy już nade­szła wycze­kana wol­ność, zapra­gnę­łam wró­cić do naszej sta­rej rutyny.

– Jesz­cze nie jest za późno, wiesz? – zagaił.

– Na co? – Mój głos sko­czył o oktawę. Czy mój mąż naprawdę pro­po­no­wał, żeby­śmy posta­rali się o kolejne dziecko? Ostat­nio czę­sto o tym myśla­łam. Mia­łam czter­dzie­ści sie­dem lat, teo­re­tycz­nie nie byłam za stara. Okno do ponow­nego zosta­nia matką było cią­gle jesz­cze lekko uchy­lone, tylko odro­binę, wystar­cza­jąco, żeby wiatr wzbił kurz. Mimo to prze­szył mnie dreszcz paniki.

– Na zna­le­zie­nie hotelu, pój­ście na kola­cję…

Zmę­czy­łam się na samą myśl o spon­ta­nicz­nym wypa­dzie i wszyst­kim, co się z nim wią­zało: jedze­niu, winie i mono­ton­nym sek­sie, któ­rego żadne z nas wła­ści­wie nie chciało. Chcia­łam po pro­stu wró­cić do domu, nawet jeśli był to pusty dom pełen duchów.

– Więc to ozna­cza nie? – zapy­tał roz­cza­ro­wany. Chyba jed­nak pomy­li­łam się co do tego seksu.

– Powin­ni­śmy już wró­cić – odpar­łam, na pocie­sze­nie łapiąc go za kolano.

Zapa­dła mię­dzy nami cisza. Obser­wo­wa­li­śmy mijane świa­tła auto­strady. Jasno, potem ciemno. Jasno, potem ciemno. Cię­żar w mojej piersi nie ustę­po­wał, kiedy zalały mnie przy­pad­kowe wspo­mnie­nia o Dylan, niczym skrót naj­lep­szych momen­tów wyświe­tlany, kiedy odpada jeden z uczest­ni­ków reality show. Widzia­łam dziew­czynkę, która prze­cze­sy­wała każdą plażę w poszu­ki­wa­niu małży, bo chciała zna­leźć perłę, która w naszym ogro­dzie sama zbu­do­wała kry­jówkę do pisa­nia, gdzie zni­kała na wiele godzin z note­sami i zapa­sami sło­dy­czy, masko­tek oraz lata­rek. Odwró­ci­łam się w stronę okna, żeby ukryć przed Rober­tem mokre oczy.

Uliczne świa­tła już znik­nęły, świa­tła naszego samo­chodu prze­ci­nały mrok, a ja doszłam do wnio­sku, że to już czas. Pora na roz­mowę, do któ­rej przy­go­to­wy­wa­łam się tygo­dniami.

– Wiesz, tak sobie myśla­łam – zaczę­łam, siląc się na swo­bodny ton głosu. Wzrok sku­pi­łam na szkar­łat­nych tyl­nych świa­tłach jadą­cego przed nami samo­chodu. – Że może by wró­cić do pracy.

– Do pracy? – zapy­tał, włą­cza­jąc muzykę.

– Wiesz, że zawie­si­łam swoją karierę, kiedy poja­wiła się Dylan – powie­dzia­łam, pró­bu­jąc nie wybie­gać do przodu ze sce­na­riu­szem. – Ale prze­cież to ni­gdy nie miało być na stałe, prawda? Mia­łam zostać w domu do czasu, aż Dilly pój­dzie do szkoły. Ale tak nie wyszło.

Nawet teraz trudno było mi uwie­rzyć, kiedy to zle­ciało. Kiedy Dylan poszła do szkoły, uzgod­ni­li­śmy, że powin­nam być na miej­scu jesz­cze przez kilka lat, aby cho­dzić na wywia­dówki, pil­no­wać zadań domo­wych oraz zawo­zić ją na kółka zain­te­re­so­wań i spo­tka­nia z przy­ja­ciółmi. Ale potem musia­łam mieć na nią oko przy egza­mi­nach do szkoły śred­niej, a potem – w szkole śred­niej…

Zatrzy­ma­łam się, nieco zawsty­dzona bez­barw­nym, nija­kim opi­sem mojego życia. Czy to już wszystko? Ślub, dziecko, a potem spo­tka­nia przy poran­nej kawie i robie­nie za tak­sówkę? Czy moja egzy­sten­cja na pla­ne­cie była mie­rzona kawia­ren­kami cha­ry­ta­tyw­nymi? Nawet nie byłam pewna, czy kie­dy­kol­wiek rze­czy­wi­ście „uzgod­ni­li­śmy”, że zostanę w domu z Dylan, ale tak się stało. Osiem­na­ście lat minęło jak z bata strze­lił.

– A teraz, cóż… ona już mnie nie potrze­buje. Jestem wolna, mogę zająć się innymi rze­czami – stwier­dzi­łam lekko łamią­cym się gło­sem.

– A co z Bil­lem i Iris? – zapy­tał, zer­ka­jąc na mnie z ukosa.

Odpo­wie­dzia­łam zagu­bio­nym wzro­kiem. Nie byłam pewna, czy dobrze usły­sza­łam. Bill i Iris? Nie spo­dzie­wa­łam się, że Robert zare­aguje na mój pomysł powrotu do pracy entu­zja­zmem. Mój mąż wyglą­dał dobrze jak na swój wiek, jego gar­de­roba odzwier­cie­dlała ważne sta­no­wi­sko pre­zesa firmy dewe­lo­per­skiej w sto­licy. Ale w głębi duszy Robert Reeves wciąż był kon­ser­wa­ty­stą hoł­du­ją­cym tra­dy­cjom. Wie­dzia­łam, że podoba mu się sta­tus quo – on jako głowa rodziny, pozy­sku­jący zasoby, ja jako opie­kunka ogni­ska domo­wego, zamia­ta­jąca jaski­nię. Nie, to nie było fair. Ale też ni­gdy nawet nie zasu­ge­ro­wał, bym wró­ciła do pracy. A poza tym – co mieli z tym wspól­nego nasi starsi sąsie­dzi?

Osiem lat temu, kiedy wpro­wa­dzi­li­śmy się do wyma­rzo­nego domu Roberta w High­gate, wie­dzie­li­śmy, że nasze życie „dopiero się zaczęło”. Firma mojego męża odno­siła same suk­cesy, rynek kwitł, a High­gate Vil­lage wyda­wało się prze­sko­kiem na nowy poziom po naszym sta­rym domu w Cro­uch End. Dom, który zapro­jek­to­wa­li­śmy i zbu­do­wa­li­śmy, był piękny: moder­ni­styczny, o otwar­tym roz­kła­dzie, ze stali i szkła. Fan­ta­zjo­wa­li­śmy sobie, że nasi sąsie­dzi będą pre­ten­sjo­nal­nymi pisa­rzami albo awan­gar­do­wymi archi­tek­tami i pół żar­tem, pół serio mówi­li­śmy, że wessie nas świat wykwint­nych przy­jęć, gdzie gospo­da­rze noszą koszulki polo i oku­lary w gru­bych opraw­kach. Tak się jed­nak nie stało. Zamiast tego tra­fi­li­śmy na Billa i Iris.

Bill miał dzie­więć­dzie­siąt lat – a raczej: tyle miał teraz. A wtedy wyda­wał się star­szy. Nie­do­sły­szał, nie­do­wi­dział, ale pierw­szego dnia pod­szedł do płotu, żeby pona­rze­kać gło­śno na samo­chód prze­pro­wadz­kowy zasta­wia­jący jego pod­jazd. Mogłam to zro­zu­mieć. Sama budowa domu przed wpro­wa­dze­niem się zajęła nam dwa lata, co praw­do­po­dob­nie nie zro­biło na sąsia­dach dobrego wra­że­nia. Iris była dwa lata star­sza od swo­jego męża i cier­piała na późne sta­dium alzhe­imera. W mło­do­ści musiała być kobietą o sil­nym cha­rak­te­rze. Teraz z pew­no­ścią miała swoje zda­nie.

– Bill i Iris? – powtó­rzy­łam. – O ile się nie mylę, przez ostat­nie cztery lata powta­rza­łeś mi cią­gle, że mar­nuję na nich czas.

– Nic takiego nie powie­dzia­łem. Wiem, jak bar­dzo są od cie­bie zależni.

To aku­rat była prawda. Mniej wię­cej trzy lata temu popeł­ni­łam błąd i posta­no­wi­łam im pomóc. Nazy­wam to błę­dem, ale zro­bi­łam to chęt­nie – zamó­wi­łam dla nich zakupy, zawo­zi­łam ich na coraz to dziw­niej­sze wizyty w szpi­talu. Z początku miło było się kimś zaopie­ko­wać, ale potem powoli próśb było coraz wię­cej i nie­za­mie­rze­nie wzię­łam na sie­bie rolę ich córki.

– Powin­nam prze­ciąć tę pępo­winę, Robert – powie­dzia­łam tak sta­now­czo, jak tylko się dało.

– Prze­ciąć pępo­winę?

– Prze­cież ja prak­tycz­nie jestem ich opie­kunką na pełen etat.

– Myślę, że tro­chę prze­sa­dzasz.

– Skąd wiesz? – Moja fru­stra­cja się nasi­liła. – Przez więk­szość dnia nie ma cię w domu. Nie masz poję­cia, jak wiele robię i jak dużo ode mnie ocze­kują.

– Nie prze­sa­dzaj, Rach, prze­cież to mili ludzie.

– Nie w tym rzecz – wark­nę­łam.

Pozwo­lił, by moje słowa zawi­sły w powie­trzu, jakby się zamy­ślił.

– Może powin­naś ode­zwać się do tego… jak mu tam było? Ich bra­tanka Johna? I mogła­byś zasu­ge­ro­wać, żeby ci zapła­cili?

– Nie możemy pro­sić ich o pie­nią­dze.

– Niby dla­czego nie? Dosłow­nie oszczę­dzają dzięki tobie tysiące, a może nawet setki tysięcy fun­tów, bo dzięki tobie nie tra­fili jesz­cze do domu sta­ro­ści. Jeden z kole­gów z pracy powie­dział mi, że według jego obli­czeń byłoby taniej, gdyby jego matka miesz­kała w Cla­ridge’s niż w swoim obec­nym domu opieki.

– Nie mogę tego zro­bić – odpar­łam, nie chcąc ustą­pić. – W każ­dym razie: wra­ca­jąc do pracy, upiekę dwie pie­cze­nie na jed­nym ogniu. Znowu będę mogła zacząć uży­wać mózgu, a poza tym ode­tnę się od Billa i Iris. W prze­ciw­nym razie zro­bi­łoby się nie­zręcz­nie.

– Ale co chcesz robić? – zapy­tał Robert.

Jego pyta­nie mnie ziry­to­wało, ale mia­łam cień nadziei, że może on wła­śnie daje się prze­ko­nać.

– To, co wcze­śniej. Wrócę do pracy w wydaw­nic­twie.

Spoj­rzał na mnie lek­ce­wa­żąco.

– Wydaje mi się, że od two­jego odej­ścia sporo się zmie­niło.

Nie był dla mnie spe­cjal­nie nie­miły, ale i tak się zago­to­wa­łam.

– Co to ma zna­czyć?

– Świat się zmie­nił, Rach. Dwa­dzie­ścia lat temu ludzie kupo­wali książki papie­rowe. Nikt nawet nie sły­szał wtedy o e-bookach. A teraz wszystko jest w wer­sji cyfro­wej lub audio. A te twoje wszyst­kie kam­pa­nie rekla­mowe w super­mar­ke­tach? Czy w ogóle kto­kol­wiek jesz­cze cha­dza do super­mar­ke­tów?

– Ludzie dalej chcą świet­nych histo­rii, dobrze opo­wie­dzia­nych, a ja zawsze umia­łam je zna­leźć.

Nie podo­bał mi się ton mojego głosu, jego bła­galne zabar­wie­nie. Ani to, że potrze­bo­wa­łam przy­zwo­le­nia męża na coś, czego tak bar­dzo pra­gnę­łam.

– Poroz­ma­wiamy o tym póź­niej – oznaj­mił.

– Póź­niej? A może jed­nak teraz? – Nie ustę­po­wa­łam.

– Jestem zmę­czony. To był długi dzień, a my i tak jeste­śmy już roz­e­mo­cjo­no­wani.

– Robert…

– Nie, Rach. Pro­szę cię, nie teraz.

Posłał mi spoj­rze­nie, które już zna­łam. Koniec tematu, on pod­jął decy­zję. Ugry­złam się w język i odwró­ci­łam w stronę okna, posta­no­wiw­szy prze­cze­kać. Świat się zmie­nił; co do tego miał rację. Ale ja też musia­łam się zmie­nić.

Rozdział 3

W domu było cicho. Tak cicho, że sły­sza­łam trzesz­cze­nie wychła­dza­ją­cych się rur i napór wia­tru na okna pano­ra­miczne. Zna­łam dokładny roz­kład prze­la­tu­ją­cych nad nami samo­lo­tów – co dzie­więć­dzie­siąt minut – a na dźwięk pod­jeż­dża­ją­cego samo­chodu od razu pod­cho­dzi­łam do okna. W pierw­szym tygo­dniu umia­łam dokład­nie powie­dzieć, do któ­rego z sąsia­dów przy­jeż­dża dostawca i kto korzy­sta z Ubera. Gdy Dylan z nami miesz­kała, nie było tak, bo cią­gle pusz­czała muzykę, oglą­dała fil­miki z dźwię­kiem na ful i opo­wia­dała mi o tym, co jej aku­rat przy­szło do głowy. Nawet kiedy wycho­dziła – a od szes­na­stego roku życia pra­wie cią­gle była poza domem – wnę­trze wyda­wało się jakieś inne. Jakby ktoś rze­czy­wi­ście tu miesz­kał. A teraz jej nie­obec­ność zda­wała się wysy­sać z naszego domu całe cie­pło – było tak, jakby wró­cić z ferii zimo­wych do domu, w któ­rym zapo­mniało się nasta­wić ogrze­wa­nia, w środku panuje więc prze­ni­kliwy ziąb. Ja sama tak się teraz czu­łam. Pusta, porzu­cona, sama.

Jeśli mam być zupeł­nie szczera, to uczu­cie zaczęło się na długo przed tym, jak zapa­ko­wa­li­śmy walizki i roślinki naszej córki do samo­chodu i wyru­szy­li­śmy w drogę.

Robert spę­dzał mnó­stwo czasu poza domem. Co tydzień wyla­ty­wał do Sin­ga­puru, Nowego Jorku czy Dubaju – świa­to­wych ośrod­ków biz­ne­so­wych, gdzie mógł zaro­bić lub zdo­być nowych klien­tów. Z początku ja też byłam bar­dzo zajęta – od naro­dzin Dylan ota­cza­łam się mnó­stwem ludzi. Zaję­cia muzyczne dla dzieci, spo­tka­nia ze zna­jo­mymi fan­kami NCT, lek­cje pły­wa­nia, kult macie­rzyń­stwa, które wów­czas było dla mnie nowo­ścią, nowe kole­żanki, z któ­rymi połą­czyły mnie dzie­cięcy refluks i mokre chu­s­teczki. Kiedy moja córka pod­ro­sła, plot­ko­wa­ły­śmy z kobie­tami o miej­scach spo­tkań i pla­cach zabaw. A gdy Dilly poszła do szkoły, do żeń­skiej pla­cówki znaj­du­ją­cej się tuż przy głów­nej ulicy – Robert uparł się, że nasza córka musi cho­dzić do szkoły pry­wat­nej – spo­ty­ka­łam się z ludźmi na wywia­dów­kach, zgła­sza­łam się na ochot­nika do pomocy na let­nie festyny, nale­ża­łam do rady rodzi­ców i kibi­co­wa­łam córce z try­bun na meczach hokeja i lacrosse. Co tydzień spo­ty­ka­łam się w kawiarni lub w domu jed­nej z mam, która chciała się pochwa­lić nie­daw­nym remon­tem. To była praw­dziwa spo­łecz­ność i cho­ciaż z natury nie byłam osobą gło­śną czy towa­rzy­ską, zna­la­złam się w samym cen­trum takiej grupy.

Ale w któ­rymś momen­cie to się skoń­czyło. Być może kiedy Dylan poszła do szkoły śred­niej i rodzice, o dziwo, nie zgrali się ze sobą albo już nie potrze­bo­wali wspar­cia grupy. Nie było codzien­nych poga­wę­dek przy bra­mie, bo dziew­czynki cho­dziły do szkoły pie­szo albo jeź­dziły auto­bu­sem. A może wtedy wszy­scy mieli już wystar­cza­jąco przy­ja­ciół. Czy przy­jaźń jest jak twardy dysk w kom­pu­te­rze? W pew­nym momen­cie poka­zuje się, że jest „pełny”.

Z początku mnie to nie uwie­rało. Mia­łam sta­rych zna­jo­mych, z któ­rymi mogłam pobie­gać, iść na zaję­cia ze spin­ningu albo umó­wić się na lunch. Jed­nak powoli ta grupa rów­nież zaczęła się kur­czyć. Trudy i Jake prze­pro­wa­dzili się jako pierwsi. Kon­ku­ren­cja o miej­sca w lice­ach była zacięta i musieli prze­nieść się na drugi koniec Lon­dynu, żeby ich córka Tilly dostała się do wyma­rzo­nej pla­cówki. Inni zmę­czyli się już Lon­dy­nem albo dotarło do nich, że za cenę ich sze­re­gowca z łóż­kami dla trzech osób mogliby żyć jak kró­lo­wie na obrze­żach mia­sta – poło­żone w Archway domy bez ogro­dów mogli zamie­nić na małe rezy­den­cje w Kent lub posia­dło­ści nad morzem, i to bez kre­dytu. My za nic nie mogli­śmy wziąć udziału w tym exo­du­sie – firma Roberta dobrze sobie radziła, a on musiał mieć bli­sko do cen­trum mia­sta. Poza tym podo­bało nam się w High­gate i kocha­li­śmy nasz dom. A raczej Robert kochał.

Rozej­rza­łam się i wes­tchnę­łam. Cza­sami mia­łam wra­że­nie, że kochał ten dom bar­dziej niż mnie.

Wybu­do­wa­nie domu było marze­niem Roberta.

Po trzech latach poszu­ki­wań i cze­ka­nia nada­rzyła się ide­alna oka­zja i udało nam się zna­leźć dom w cichej czę­ści Vil­lage. Zbu­rzy­li­śmy dom z lat dwu­dzie­stych i w jego miej­sce wybu­do­wa­li­śmy moder­ni­styczną bryłę, która tak bar­dzo podo­bała się mojemu mężowi. Na prze­strzeń skła­dały się gład­kie gra­nity, beton i drzewo cedrowe. Z dwóch gór­nych pię­ter roz­cią­gał się widok na cmen­tarz, a każdy pokój urzą­dzono w natu­ral­nych odcie­niach pasu­ją­cych do chłod­nego, sza­rego nieba roz­cią­ga­ją­cego się nad Anglią. W każ­dym pomiesz­cze­niu uno­siły się zapa­chy Jo Malone, a stopy pie­ściło ogrze­wa­nie pod­ło­gowe. W piw­nicy urzą­dzi­li­śmy salę kinową, nato­miast sufit naszej sypialni był czę­ściowo prze­szklony. Mały bliź­niak, w któ­rym dora­sta­łam w Bel­fa­ście, nawet nie umy­wał się do tej posia­dło­ści. Było tu wszystko, czego tylko mogli­śmy potrze­bo­wać, ale nic, czego bym chciała.

Owi­nę­łam się cia­śniej swe­trem i pod­nio­słam tele­fon leżący na kuchen­nym bla­cie. Włą­czy­łam Insta­gram, zigno­ro­wa­łam powia­do­mie­nia i prze­szłam pro­sto na pro­fil Dylan. Serce mi się ści­snęło na widok głu­piego, uśmiech­nię­tego zdję­cia pro­filowego mojej córki i rela­cji z jej nowego życia. Sel­fie zro­bione przy jezio­rze poło­żo­nym na tere­nie kam­pusu, grupka dziew­czyn sto­ją­cych w wieży zega­ro­wej uczelni, rząd pustych kufli sto­ją­cych na barze. Nie dodała niczego nowego, odkąd spraw­dza­łam jej pro­fil dwie godziny temu, mimo to zro­biło mi się przy­kro. Te zdję­cia były kołem ratun­ko­wym zarzu­co­nym w życie mojej córki, ale rów­nież przy­po­mnie­niem, że już nie nale­ża­łam do jej świata.

Emo­cje cisnęły mnie w klatce pier­sio­wej. Kaza­łam sobie wziąć się w garść.

To była moja córka. Zale­żało mi na tym, żeby stu­dio­wała, dobrze się bawiła, pozna­wała nowych zna­jo­mych. I cho­ciaż tęsk­ni­łam za uczest­ni­cze­niem w jej życiu – a moje ciało zda­wało się puste jak sko­rupa, jak jeden z pro­jek­tów budow­la­nych Roberta – nie mogła­bym jej ogra­ni­czać przez wła­sną zachłan­ność.

Wyłą­czy­łam Insta­gram, ale nie odło­ży­łam tele­fonu. Prze­scrol­lo­wa­łam do wia­do­mo­ści, przez wszyst­kie osoby, z któ­rymi już nie roz­ma­wia­łam ani się nie widy­wa­łam.

Numer Sereny był jed­nym z nie­wielu, które zna­łam na pamięć.

Dzi­siaj aktu­alne?

Odło­ży­łam komórkę na blat i patrzy­łam na nią, cze­ka­jąc na powia­do­mie­nie. Zaczy­na­łam już pani­ko­wać, zasta­na­wia­łam się, czym się dzi­siaj zajmę, jeśli moja przy­ja­ciółka posta­nowi wysta­wić mnie w ostat­niej chwili.

W końcu Serena odpo­wie­działa.

Do zoba­cze­nia o trzy­na­stej. Tam gdzie zawsze.

Uśmiech­nę­łam się z ulgą i zaczę­łam szy­ko­wać.

Joules było oble­gane nawet w środku tygo­dnia, ale na szczę­ście udało mi się dostać sto­lik przy oknie z wido­kiem na ulicę. Usia­dłam na krze­śle i spró­bo­wa­łam zasto­so­wać jedno z ćwi­czeń odde­cho­wych, żeby zapa­no­wać nad stre­sem. Ale na próżno. Godzina udręki z wybie­ra­niem gar­de­roby i maki­jażu – tak, aby nie było zbyt ofi­cjal­nie, ale jed­no­cze­śnie nie zbyt casu­alowo – pół godziny prze­bi­ja­nia się przez mia­sto, a potem pięt­na­sto­mi­nu­towy spa­cer do metra. Jak to moż­liwe, że kie­dyś robi­łam to codzien­nie?

Bo to było osiem­na­ście lat temu – przy­po­mnia­łam sobie, roz­glą­da­jąc się wokół po bły­sko­tli­wych dwu­dzie­sto­kil­ku­lat­kach. A dokład­niej – osiem­na­ście lat i sześć mie­sięcy, bo wtedy wła­śnie opu­ści­łam biuro ze względu na zaawan­so­waną ciążę. Męż­czyźni i kobiety śmie­jący się i roz­ma­wia­jący w Joules wyglą­dali mniej wię­cej tak samo: byli oczy­wi­ście młodsi, wszy­scy odzna­czali się pew­no­ścią sie­bie cha­rak­te­ry­styczną dla osób dzia­ła­ją­cych w branży medial­nej. Cza­sami mia­łam wra­że­nie, że jesz­cze wczo­raj znaj­do­wa­łam się w ich sze­re­gach, jada­łam lun­che z agen­tami i przed­sta­wi­cie­lami han­dlo­wymi, ale na ogół czu­łam się tak, jakby to był sen.

Do knajpki wszedł przy­stojny dwu­dzie­sto­kil­ku­la­tek i poma­chał w moją stronę. Zasta­na­wia­łam się, czy go koja­rzę, ale nie wyglą­dał zna­jomo. Jak na mojego daw­nego zna­jo­mego był zbyt młody, a jak na jed­nego z kole­gów Dylan – zbyt stary. Posła­łam mu blady pół­u­śmiech, bo nie chcia­łam wyjść na nie­uprzejmą, ale kiedy jego wzrok utkwił gdzieś za mną, a zaraz potem roz­legł się dźwięk krze­sła szu­ra­ją­cego o pod­łogę, dotarło do mnie, że nie w moim kie­runku się uśmie­chał.

Przed zapad­nię­ciem się pod zie­mię ura­to­wał mnie dźwięk nad­cho­dzą­cej wia­do­mo­ści:

Będę za 15. S :*

Zamó­wi­łam srebrną chai latte, bo teraz, według „Vouge’a” – a może to był „Tatler”? – pano­wała na nią moda, a ja chcia­łam się dopa­so­wać, stać się czę­ścią tego stylu życia, tego miej­sca. Joules była tęt­niącą życiem knajpą poło­żoną w dziel­nicy Soho i ucho­dziła za miej­sce spo­tkań ludzi z branży medial­nej, odkąd w trak­cie boomu w latach osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych Ber­wick Street i Gol­den Street stały się kre­atyw­nym cen­trum Lon­dynu. Mia­łam oka­zję doświad­czyć tylko koń­cówki tego okresu, ale byłam jego czę­ścią – cichego szmeru plo­tek w porze lun­chu, narze­ka­nia na fir­mową poli­tykę, roz­mów na temat week­en­dów w Cot­swolds lub Paryżu, pla­nów pój­ścia po pracy na drinki do baru Atlan­tic czy orga­ni­zo­wa­nych w nowej, popu­lar­nej siłowni zajęć jogi, która wyda­wała się wtedy czymś tak bar­dzo nowo­cze­snym.

Nie chcia­łam wię­cej być nie­wi­dzialna. Chcia­łam poczuć się żywa. Chcia­łam przy­na­le­żeć do jakie­goś miej­sca, być znowu czę­ścią tej sceny – do tego stop­nia, że czu­łam w piersi ucisk tęsk­noty.

– Kochana, jak się masz? – zapy­tała Serena, pod­bie­ga­jąc do mnie, żeby wyca­ło­wać mi policzki na odle­głość. – Długo cze­ka­łaś? Utknę­łam przy jakichś mar­ke­tin­go­wych bzdu­rach. – Prze­wró­ciła oczami, jakby chciała powie­dzieć: Wiesz, jak jest. Wie­dzia­łam. A raczej: wciąż pamię­ta­łam te jasno oświe­tlone sale kon­fe­ren­cyjne, szklane stoły i krze­sła na meta­lo­wych nogach, śnież­no­białe koszule, kawę na wynos, dłu­go­pisy marki Mont Blanc, trzy­mane w gład­kich pal­cach wysma­ro­wa­nych kre­mem do rąk. Wtedy te spo­tka­nia wyda­wały mi się męczące, ale teraz? Na samo wspo­mnie­nie serce biło mi żywiej.

– To co tam sły­chać w pracy? – zapy­ta­łam. – Jesteś zawa­lona robotą?

– Och, no wiesz. Tak sobie. Branża nie­uchron­nie zmie­rza do swo­jego końca. – Nachy­liła się i wyszep­tała: – Ale tak mię­dzy nami to sprze­daż w naszym dziale z roku na rok wzro­sła o dwa­na­ście pro­cent, jestem więc bez­pieczna przez kilka następ­nych mie­sięcy.

Uśmiech­nę­łam się. Typowa Serena: nie­dy­skretna i zapa­trzona w sie­bie.

Mimo to była jedną z moich naj­bliż­szych przy­ja­ció­łek. Zaczę­ły­śmy pracę w Edel­ma­nie, jed­nym z naj­mniej­szych, ale naj­bar­dziej pre­sti­żo­wych wydaw­nictw Blo­oms­bury. Było to jesz­cze w tych wspa­nia­łych latach dzie­więć­dzie­sią­tych, kiedy cały Lon­dyn opa­no­wały firmy z branży medial­nej. Serena dostała pracę dzięki swo­jemu ojcu chrzest­nemu, który miał zna­jo­mo­ści, a ja zoba­czy­łam ogło­sze­nie o posa­dzie asy­stentki redak­tora w ponie­dział­ko­wym wyda­niu gazety „Guar­dian” i na roz­mo­wie kwa­li­fi­ka­cyj­nej cudem powie­dzia­łam same wła­ściwe rze­czy. Ponad dwa­dzie­ścia lat póź­niej nasza mała firemka została wcie­lona do BCC, glo­bal­nego kon­cernu medial­nego, a Serena była teraz główną redak­torką w ich naj­więk­szym imprin­cie, wiecz­nie w roz­jaz­dach mię­dzy Lon­dynem, Nowym Jor­kiem a Frank­fur­tem. I wyda­wała już nie takich pisa­rzy, któ­rych cenili kry­tycy, ale któ­rzy słabo się sprze­da­wali, tylko same znane nazwi­ska mające na kon­cie best­sel­lery z gatunku thril­le­rów i roman­sów.

– To jaką znaną książkę powin­nam teraz prze­czy­tać?

Serena mach­nęła lek­ce­wa­żąco ręką.

– To nie mnie powin­naś o to pytać. Ja pra­wie nie czy­tam.

– Pra­wie nie czy­tasz? – Roze­śmia­łam się.

– Kiedy zależy to ode mnie, to nie.

– Ale prze­cież zaj­mu­jesz się książ­kami? – drą­ży­łam z uśmie­chem.

Zer­k­nęła na mnie znad karty dań.

– Rach, doba ma za mało godzin, żebym czy­tała te wszyst­kie pro­po­zy­cje, które dostaję, a co dopiero te, któ­rym fak­tycz­nie udaje się tra­fić do druku. – Zni­żyła głos. – Poza tym wszyst­kim zależy teraz wyłącz­nie na pomy­słach. Już nikt nie zawraca sobie głowy sło­wami. Liczy się pomysł, soczy­sty kon­cept, który uda nam się sprze­dać Net­flik­sowi.

Serena zawsze miała skłon­ność do wygła­sza­nia takich kon­tro­wer­syj­nych oświad­czeń okra­szo­nych szczyptą insi­der­skiej wie­dzy. Zazwy­czaj nie zawra­ca­łam sobie tym głowy, ale dzi­siaj zamie­ni­łam się w słuch. Już mia­łam zapy­tać ją o wię­cej szcze­gó­łów, ale Serena nachy­liła się i zła­pała mnie za rękę.

– A ty jak się trzy­masz? – zapy­tała, współ­czu­jąco prze­krzy­wia­jąc głowę. – Skoro Dylan wyje­chała na stu­dia i tak dalej.

– Nie mogę uwie­rzyć, że już z nami nie mieszka – wes­tchnę­łam. – Bra­kuje mi tego wszyst­kiego, na co kie­dyś narze­ka­łam – przy­zna­łam i wyj­rza­łam przez okno, pogrą­ża­jąc się na chwilę w myślach. – Fochów, zło­śli­wo­ści, prób zwró­ce­nia na sie­bie uwagi. Mamo, możesz prze­py­tać mnie z bio­lo­gii?, mamo, możesz pod­wieźć mnie do Hamp­stead? – zaję­cza­łam, traf­nie naśla­du­jąc głos córki. Serena roze­śmiała się.

– Tęsk­nisz za byciem szo­fe­rem?

Nie chcia­łam przy­znać, jaka zdo­ło­wana czu­łam się od tygo­dnia. Codzien­nie po połu­dniu, mniej wię­cej w godzi­nach, w któ­rych Dylan kie­dyś przy­cho­dziła ze szkoły, zbie­rało mi się na płacz. Wypo­wia­da­łam cza­sami jej imię na głos i uda­wa­łam, że Dylan leży w swoim pokoju, poza zasię­giem mojego wzroku. Roz­kła­da­łam się na jej łóżku niczym kot w słońcu i wspo­mi­na­łam naj­lep­sze rodzinne chwile, a zaraz potem zwi­ja­łam się w kłę­bek i szlo­cha­łam, przy­gnie­ciona myślą, że te dni już nie wrócą.

– Tęsk­nię za wszyst­kim – przy­zna­łam zwięźle.

Poki­wała głową, ale chyba nie rozu­miała. Serena jesz­cze nie doświad­czyła bólu pustego gniazda, cho­ciaż jej bliź­niacy, Max i Chri­stian, uczęsz­czali do pry­wat­nej szkoły z inter­na­tem, miała więc jakieś poję­cie.

– Kochana, zaraz będą święta – przy­po­mniała, przy­wo­łu­jąc kel­nera. – Ledwo chłopcy wyjeż­dżają, a już za chwilę są z powro­tem. Szcze­rze mówiąc, uwa­żam, że mam macie­rzyń­stwo w naj­lep­szej wer­sji.

Ugry­złam się w język. Wie­dzia­łam, że Max i Chris wciąż przy­jeż­dżają do domu na więk­szość week­en­dów i święta – mieli już zapla­no­wane wszyst­kie zimowe wyjazdy na narty i w egzo­tyczne miej­sca. Nato­miast pod­czas naszych ostat­nich rodzin­nych waka­cji towa­rzy­szyło mi uczu­cie nie­po­koju. Dylan wybrała się z nami na Ibizę, gdzie wyna­ję­li­śmy willę na zachod­nim wybrzeżu. Rezy­den­cja była bez zarzutu – roz­cią­gał się z niej widok na Es Vedra – a jed­nak Dylan wyda­wała się nie­spo­kojna i każdy powód był dla niej dobry, żeby iść się poopa­lać albo do baru.

Kilka tygo­dni wcze­śniej wspo­mnia­łam coś o wspól­nej bab­skiej wycieczce do Nowego Jorku na zakupy i Dylan wyda­wała się zain­te­re­so­wana, ale chyba na nic wię­cej nie mogłam liczyć. Po osiem­na­stym roku życia dzieci po pro­stu zni­kają. Mia­łam pew­ność, że wyjazd na Ibizę to były nasze ostat­nie rodzinne waka­cje.

– A co u Roberta?

Z całej siły sta­ra­łam się sku­pić na Sere­nie.

– Haruje jak wół. – Wzru­szy­łam ramio­nami. – Tak szcze­rze to od świąt pra­wie go nie widzia­łam.

– Ale popatrz tylko, jak dobrze sobie radzi.

Powie­działa to jakby powścią­gli­wym tonem.

Rodzina Sereny była bogata od zawsze. Serena zawsze sza­no­wała pie­nią­dze, uwa­żała, że są przy­dat­nym zaso­bem pozwa­la­ją­cym opła­cić pry­watne szkoły, imprezy i utrzy­ma­nie domku na wsi. Tacy ludzie jak jej rodzice – rodo­wici miesz­kańcy Cot­swolds – krę­cili nosem na euro­pej­skich i arab­skich miliar­de­rów, któ­rzy łado­wali zaskór­niaki w pro­jekty Roberta, i w związku z tym nasz suk­ces nie był do końca „czy­sty”.

– Ale dobrze jest cza­sami wyjść z domu – ode­zwa­łam się, zmu­sza­jąc się do pozy­tyw­nego myśle­nia. – Wiesz, zasta­na­wiam się – zaczę­łam, myśląc na głos – skoro Dylan już się wypro­wa­dziła, może powin­ni­śmy prze­nieść się bli­żej cen­trum mia­sta.

Serena posłała mi scep­tyczne spoj­rze­nie.

– A Robert byłby gotów sprze­dać dom w High­gate?

Wie­działa, ile nasz dom zna­czy dla mojego męża. Powstał pod wpły­wem wiel­kiego ame­ry­kań­skiego archi­tekta Franka Lloyda Wri­ghta. Na eta­pie pro­jek­to­wa­nia Robert mie­sią­cami prze­sia­dy­wał na spo­tka­niach z archi­tek­tem i nawet wybrał się na tygo­dniową wycieczkę do Illi­nois, żeby zoba­czyć dzieła mistrza na wła­sne oczy. Byłam pewna, że pod tym wzglę­dem wypro­wadzka naszej córki była dla niego korzystna – teraz jego dom mógł być jak wyma­rzony dom z kata­logu. W końcu nasto­letni hura­gan już się wyniósł.

– Może by się prze­pro­wa­dził – odpar­łam – gdyby wią­zało się to z kolej­nym pro­jek­tem.

– Może powin­naś mu to zasu­ge­ro­wać. Na pewno znaj­dzie odpo­wied­nią posia­dłość.

To aku­rat była prawda. Robert poświę­cił całe życie na szu­ka­nie i remon­to­wa­nie nie­ru­cho­mo­ści, głów­nie w cen­trum Lon­dynu, dla super­bo­ga­tych klien­tów o bar­dzo kon­kret­nych i kosz­tow­nych potrze­bach. Jeśli kto­kol­wiek potra­fił zna­leźć odpo­wiedni dom w Chel­sea czy Mary­le­bone, to na pewno był to Robert. Może dzięki temu sku­piłby się ponow­nie na rodzi­nie. Na mnie.

Serena spoj­rzała na mnie współ­czu­jąco.

– Nie wyda­jesz się prze­ko­nana – stwier­dziła.

– To raczej nie przej­dzie. Robert wolałby raczej zbu­do­wać coś poza mia­stem, a nie w cen­trum. Może jakiś domek na wsi na week­end.

– Przy­jedź­cie do Cot­swolds – zapro­po­no­wała z sze­ro­kim uśmie­chem.

– Na pewno jest tam cudow­nie, ale chcia­ła­bym być bli­żej ludzi, a nie się od nich izo­lo­wać.

Kel­ner przy­jął nasze zamó­wie­nia. Dwie sałatki z kur­cza­kiem. Dwie cole bez cukru. Żad­nego wina, cho­ciaż mia­łam na nie wielką ochotę. Ale nie przy Sere­nie. Zale­żało mi na zacho­wa­niu powagi.

Wzię­łam głę­boki oddech.

– Tak naprawdę chcia­ła­bym wró­cić do pracy.

Serena unio­sła brew, tak jak się tego spo­dzie­wa­łam. Przy­po­mnia­łam sobie reak­cję Roberta: świat się zmie­nił, Rach. Chciał przez to powie­dzieć: zmie­nił się do tego stop­nia, że nie posia­dasz już odpo­wied­nich umie­jęt­no­ści, żeby sobie z nim pora­dzić. Wie­dzia­łam jed­nak, że dała­bym radę.

– Posłu­chaj, wiem, że wypa­dłam z branży na wiele lat, ale wciąż znam się na książ­kach, jestem zor­ga­ni­zo­wana i dobrze sobie radzę z ludźmi. Oczy­wi­ście mam zale­gło­ści w tech­no­lo­gii, ale szybko się uczę i mogę…

Serena unio­sła ręce, a na jej ustach zagrał lekki uśmiech.

– Już dobra, dobra – powie­działa. – Nie musisz mnie prze­ko­ny­wać.

Wypu­ści­łam wstrzy­my­wany oddech. Poświę­ci­łam wiele tygo­dni – nie, mie­sięcy – na przy­go­to­wa­nie tej prze­mowy i spo­dzie­wa­łam się, że będę musiała się posta­rać, żeby prze­ko­nać Serenę.

– Dzię­kuję – powie­dzia­łam cich­szym i łagod­niej­szym gło­sem. – Potrze­buję tego. Wypro­wadzka Dylan… mocno mnie spo­nie­wie­rała. Dopiero wyje­chała, a ja już czuję się zagu­biona. Robert jest tak pochło­nięty pracą, że wydaje się zupeł­nie nie­prze­jęty jej wyjaz­dem, i przez to jest mi z tym jesz­cze cię­żej.

Gło­śno prze­łknę­łam ślinę, zasko­czona wła­sną szcze­ro­ścią. Przy­jaź­ni­łam się z Sereną od wielu lat, ale ona sama rzadko oka­zy­wała sła­bość i jako jej przy­ja­ciółka robi­łam to samo.

– Kiedy możesz zacząć?

Jej rze­czo­wość dodała mi pew­no­ści sie­bie.

– Jak tylko się coś pojawi.

Zamy­śliła się.

– Może coś będzie w Edel­ma­nie. Ginny Lane, redak­torka działu prozy, jest w ciąży. A tak wła­ści­wie uro­dziła kilka dni temu. Dziecko ma tylko dwa­dzie­ścia osiem tygo­dni, dasz wiarę? Jest zdrowe, ale zespół zna­lazł się w trud­nej sytu­acji.

– A bez niej sobie nie pora­dzą?

Nawet kiedy pra­co­wa­łam w tej branży jesz­cze w zło­tych latach dzie­więć­dzie­sią­tych, gdy redak­torka wybie­rała się na urlop macie­rzyń­ski i zosta­wiała natłok pracy, jej pisa­rze tra­fiali pod opiekę innych człon­ków zespołu – aż do jej powrotu. Chyba że, tak jak w moim przy­padku, redak­torka już nie wra­cała.

Serena pokrę­ciła głową.

– Nie, muszą mieć kogoś nad sobą. Wła­śnie otwo­rzy­li­śmy nowy imprint o nazwie Eme­rald, do któ­rego prze­szło trzech redak­to­rów z Edel­mana. Przez to jest zbyt duże zamie­sza­nie.

– Brzmi jak coś dla mnie – stwier­dzi­łam, pozwa­la­jąc sobie na eks­cy­ta­cję. W Edel­ma­nie zaczy­na­łam, tam wła­śnie spę­dzi­łam więk­szość swo­jego życia zawo­do­wego. Kiedy stam­tąd odcho­dzi­łam, byłam sza­no­waną redak­torką, o któ­rej wszy­scy mówili. Byłam kimś, a nie nikim.

– Oczy­wi­ście to nie jest mój dział – wtrą­ciła. – Musia­ła­byś prze­ko­nać Iana.

– Iana?

– Iana Sinc­la­ira. Dyrek­tora zarzą­dza­ją­cego. Chyba ode­szłaś z firmy przed tym, jak on się w niej zja­wił. Bywa nie­przy­jem­nym sno­bem, ale jeśli go do sie­bie prze­ko­nasz… – Serena rzu­ciła mi prze­bie­gły uśmiech. – Masz plany na środę wie­czór?

Pokrę­ci­łam głową. Bałam się nawet oddy­chać.

– A co powiesz na pój­ście na przy­ję­cie?

Rozdział 4

Kiedy zeszłam na dół, bagaż Roberta już tam cze­kał. Srebrna walizka marki Rinowa, w roz­mia­rze ide­al­nie pasu­ją­cym do kabiny samo­lo­to­wej, pre­zent świą­teczny sprzed trzech lat, była czę­stym wido­kiem w naszym przed­po­koju, tak jak kie­dyś trampki Dylan. Zna­łam go już tak długo i zawsze był w roz­jaz­dach, ale jego ostatni pro­jekt – prze­kształ­ce­nie rezy­den­cji bli­sko Regent’s Park w dwa­dzie­ścia cztery luk­su­sowe apar­ta­menty – pochła­niał mu mnó­stwo czasu. Tylko w tym mie­siącu wyje­chał już w dele­ga­cję na cały tydzień do Moskwy i na trzy dni do Abu Zabi. Gdy mój mąż wyjeż­dżał jesz­cze przed wypro­wadzką Dylan, zazwy­czaj nie przej­mo­wa­łam się tym za bar­dzo, bo prawda była taka, że ten stan rze­czy mi się podo­bał. Lubi­łam goto­wać na kola­cję ulu­bione potrawy Dilly, pod­czas gdy ona sie­działa ze mną w kuchni i odra­biała lek­cje. Lubi­łam piec – torty cze­ko­la­dowe i tarty limon­kowe – nie czu­jąc przy tym pre­sji, że wszystko ma być ide­al­nie wysprzą­tane przed powro­tem męża pedanta. Lubi­łam zwi­jać się na kana­pie z córką i oglą­dać powtórki Przy­ja­ciół, jeden odci­nek za dru­gim, po raz kolejny zachwy­ca­jąc się ulu­bio­nym seria­lem i cie­sząc się w duchu, że Dylan podo­bał się on tak samo jak mnie. Nawet śmia­łam się, że kiedy sie­dzimy w swo­ich roz­kła­da­nych fote­lach, jeste­śmy jak Joey i Chan­dler – szcze­gól­nie po tym, jak Robert kupił te kosz­towne, obite aksa­mi­tem.

Ale teraz nie podo­bało mi się, że miał wyje­chać. Dom wyda­wał się więk­szy i mrocz­niej­szy, kiedy tkwi­łam w nim sama. Nie zno­si­łam zamy­kać wszyst­kich drzwi i okien na noc, wyłą­czać tele­wi­zora, a potem sama wcho­dzić do naszego wiel­kiego łoża. Nie podo­bało mi się to, że nor­malne odgłosy wybrzmie­wa­jące w naszym domu teraz wyda­wały się gło­śniej­sze i bar­dziej nie­po­ko­jące – bez towa­rzy­stwa Roberta i Dylan odle­gły lisi szczek na cmen­ta­rzu koja­rzył mi się z wil­kiem. Nawet cichy bul­got boj­lera brzmiał jak nie z tego świata. I cho­ciaż powta­rza­łam sobie, że nasz dom jest bez­pieczny, że mamy naj­lep­szy moż­liwy sys­tem alar­mowy, moja wyobraź­nia wymy­kała się spod kon­troli. Wybuch gazu, uzbro­jeni wła­my­wa­cze, inwa­zja duchów – zasta­na­wia­łam się, jak pora­dzi­ła­bym sobie z tym sama. Ale przede wszyst­kim pustka przy­po­mi­nała mi, że Dylan już tu nie było i nie mogła dotrzy­my­wać mi towa­rzy­stwa. W ostat­nich latach zaczę­łam się zasta­na­wiać, czy to ja opie­ko­wa­łam się nią, czy ona – mną.

Kiedy weszłam do kuchni, Robert prze­glą­dał coś w tele­fo­nie, oparty łok­ciami o gra­ni­towy blat.

Miał na sobie swój ulu­biony gar­ni­tur szyty na miarę – pierw­szy gar­ni­tur wyko­nany na zamó­wie­nie, kilka lat temu, po pod­pi­sa­niu waż­nego kon­traktu, oraz błę­kitną koszulę, w któ­rej nawet zimą wyglą­dał na opa­lo­nego. Mój mąż był przy­stoj­nym męż­czy­zną o syme­trycz­nych rysach twa­rzy i oczach ciem­nych jak węgle. Nie był przy­stojny jak model, ale był mode­lo­wym przy­kła­dem suk­cesu – takim z reklam zegar­ków, gdzie odkłada się swoje inwe­sty­cje na kolejne poko­le­nie.

– Zapa­rzy­łem ci kawę – powie­dział, uno­sząc wzrok. – To nowa mie­szanka. Edy­cja limi­to­wana. Jest pyszna.

– Nawet z daleka czuję nuty wiśniowe – odpar­łam, patrząc na fili­żankę z uśmie­chem. To był nasz wspólny żart, bo Robert potra­fił wyczuć w kawie naj­de­li­kat­niej­sze sub­tel­no­ści, a dla mnie każda sma­ko­wała tak samo. Oso­bi­ście wola­ła­bym duży kubek her­baty z mle­kiem, ale Robert był taki dumny z naszego super­no­wo­cze­snego eks­presu do kawy, że pró­bo­wa­łam mu towa­rzy­szyć, żeby było mu miło.

– Dokąd dzi­siaj lecisz? – zapy­ta­łam, bio­rąc łyk.

– Do Paryża.

– Nie nadą­żam za tym – powie­dzia­łam i usia­dłam na stołku obok niego.

– Ja też.

Pró­bo­wa­łam wyszpe­rać w gło­wie jakiś temat. Ostat­nio czę­sto mi się to zda­rzało, szcze­gól­nie przy mężu. Po pro­stu nie mia­łam tema­tów do roz­mowy.

– A czym się teraz zaj­mu­jesz? – zapy­ta­łam w końcu. – W tym Paryżu.

Wzru­szył ramio­nami.

– Przez całe popo­łu­dnie cze­kają mnie spo­tka­nia, jakaś ważna kola­cja z bur­mi­strzem dzi­siaj wie­czo­rem, a jutro lunch z inte­re­su­ją­cym Kuwejt­czy­kiem.

– Chcia­łeś powie­dzieć: boga­tym.

– Z poten­cjal­nym inwe­sto­rem.

Uśmiech­nął się, nawet nie pró­bu­jąc ukryć pod­eks­cy­to­wa­nia. Wła­śnie to krę­ciło mojego męża – kon­trakty. Uwiel­biał pozna­wać ludzi i wyszu­ki­wać oka­zje. Nego­cja­cje spra­wiały mu frajdę, a poko­na­nie innych sta­no­wiło nagrodę. Widzia­łam go kie­dyś kilka minut po ubi­ciu zło­tego inte­resu i był roze­śmiany jak na haju. Nie mia­łam poję­cia, czy pró­bo­wał pod­nieść sobie samo­ocenę suk­ce­sem zawo­do­wym – Robert nie był po stu­diach i nie trzeba było być geniu­szem, żeby zauwa­żyć, że nie czuł się z tym zbyt pew­nie – czy po pro­stu uwiel­biał zaj­mo­wać się inte­re­sami, mniej wię­cej tak, jak akto­rzy muszą grać, a arty­ści czują się zagu­bieni bez pędzla w ręce.

– Jest szansa, że przy­wie­ziesz eklery z Fau­chon?

To był ulu­biony deser Dylan i, cho­ciaż pró­bo­wa­łam ogra­ni­czyć jedze­nie sło­dy­czy, uwiel­bia­łam, kiedy Robert przy­wo­ził ze sobą pudełko łakoci. Dzięki nim fakt, że on miał inte­re­su­jące życie pełne wyzwań, pod­czas gdy ja tkwi­łam w domu, bolał tro­chę mniej.

– Posta­ram się.

Jego tele­fon zapisz­czał. Robert wstał i wło­żył mary­narkę, a ja poczu­łam przy­pływ paniki na myśl, że znowu zostanę sama.

– Samo­chód już tu jest – wymam­ro­tał.

Pod­szedł do mnie i poca­ło­wał w poli­czek.

– Jakie masz plany?

Nawet nie zauwa­żył, że wczo­raj obcię­łam włosy i je pofar­bo­wa­łam, a nawet jeśli, to nic nie powie­dział.

Przez cały tydzień chcia­łam opo­wie­dzieć mu o swoim lun­chu z Sereną, ale jakoś żadna chwila nie wydała mi się odpo­wied­nia. Tak czy ina­czej nie wspo­mnia­łam o przy­ję­ciu.

– Widzę się póź­niej z Sereną. Wybie­ramy się na otwar­cie nowego imprintu thril­le­rów powsta­łego z ramie­nia BCC – oznaj­mi­łam tak swo­bod­nie, jak się dało.

Jesz­cze nie byłam gotowa opo­wie­dzieć mu o poten­cjal­nej pracy. W końcu może nic z tego nie wyj­dzie.

– A więc czeka cię wiel­kie wyj­ście?

– To za dużo powie­dziane. Wiesz, jak wyglą­dają takie wyda­rze­nia w branży wydaw­ni­czej. Pół godziny roz­mów przy prze­ką­skach, prze­mowa wydawcy, okla­ski, a potem do domu.

– Brzmi o wiele cie­ka­wiej niż kola­cja, na którą muszę dzi­siaj iść do Hôtel De Ville – przy­znał z uśmie­chem.

– Szkoda, że musisz jechać – ode­zwa­łam się szcze­rze.

Popra­wił man­kiety koszuli pod mary­narką.

– To tylko na jedną noc.

Zaczę­łam sku­bać skórkę wokół paznok­cia. Zabo­lało, kiedy ją ode­rwa­łam.

– Tak sobie myśla­łam… – zawa­ha­łam się. – Może powin­ni­śmy kupić sobie kota.

– Kota?

Wbi­łam w niego spoj­rze­nie.

– No wiesz, te uro­cze, puchate zwie­rzątka. Potra­fią być samo­lubne, lubią się wałę­sać i są nie­zwy­kle nie­za­leżne.

– Już mamy jedną nasto­latkę – zażar­to­wał.

– No weź, co o tym myślisz?

– Rach, na samą myśl o tym dostaję wysypki.

– Od kiedy masz aler­gię na koty?

– Pamię­tasz, jak to się skoń­czyło, kiedy odwie­dzi­łem Fishe­rów. Ich pers Sooky nie­mal mnie wykoń­czył.

– Miał na imię Sooty i to była kotka rasy burm­skiej, a cie­bie swę­działy oczy z powodu kataru sien­nego.

Zamil­kłam, bo dotarło do mnie, że tak naprawdę wcale nie chcia­łam zwie­rzątka. To był tylko pomysł, który ktoś pod­rzu­cił w sieci, gdy zada­łam na forum pyta­nie doty­czące pustego gniazda i samot­no­ści. Uzna­łam, że warto to cho­ciaż prze­dys­ku­to­wać.

Przez twarz Roberta prze­to­czył się wyraz współ­czu­cia.

– Nie będzie tak już zawsze.

– Wiem.

Ale jakoś nie byłam prze­ko­nana. Mój mąż zda­wał się pra­co­wać coraz cię­żej, wręcz doda­wał gazu, zamiast zdej­mo­wać nogę z pedału. W sumie dla­czego miałby to robić? Nie miał nawet pięć­dzie­się­ciu lat, a zgod­nie z ostat­nim wyda­niem „Pro­perty Gazette” – Robert zna­lazł się na okładce, która wisiała teraz, opra­wiona, w naszej łazience dla gości – jego ostat­nia inwe­sty­cja, Regent Place, miała prze­rzu­cić go do pierw­szego rzędu dewe­lo­pe­rów. Dla­czego miałby rezy­gno­wać, skoro dopiero się roz­krę­cał?

Zro­bił krok w moim kie­runku.

– Może następ­nym razem mogła­byś poje­chać ze mną? Za dwa tygo­dnie muszę lecieć do Medio­lanu na jedną noc. Jeśli masz ochotę, mogę popro­sić Petrę, aby zor­ga­ni­zo­wała nam jakieś atrak­cje. Operę, balet, co tylko zechcesz. Może uda nam się nawet dostać do La Scali.

Wie­dzia­łam, że wolałby pójść z klien­tem obej­rzeć AC Milan, ale doce­nia­łam pro­po­zy­cję.

Kie­dyś był taki czas, wiele lat wcze­śniej, tuż po ślu­bie, kiedy chęt­nie dołą­cza­łam do dele­ga­cji Roberta. Wtedy jesz­cze nie wybie­rał się do Moskwy czy Dubaju, ale do Man­che­steru, New­ca­stle, Glas­gow. Wtedy ja rów­nież robi­łam karierę, ale piątki to był u mnie dzień lun­chów z agen­tami i pisa­rzami i po tych spo­tka­niach wycho­dzi­łam cza­sem wcze­śniej, jecha­łam pocią­giem tam, gdzie Robert aku­rat miał spo­tka­nie, a potem wybie­ra­li­śmy się do naj­lep­szych restau­ra­cji w mie­ście. Patrzy­li­śmy na ceny napo­jów, ale jed­nak chcie­li­śmy zro­bić sobie przy­jem­ność. Potem szli­śmy do jakie­goś za dro­giego hotelu, upra­wia­li­śmy seks w pokoju, pod prysz­ni­cem, raz poku­si­li­śmy się nawet o łazienkę koło baru na par­te­rze. Spa­li­śmy do późna, zama­wia­li­śmy śnia­da­nie do łóżka, znowu się kocha­li­śmy i wra­ca­li­śmy do Lon­dynu szczę­śliwi, usa­tys­fak­cjo­no­wani i zako­chani.

Ale ostat­nio, na wycieczce do Nowego Jorku, przez trzy godziny krę­ci­łam się sama po Blo­oming­dale, cze­ka­jąc, aż Robert wyj­dzie z jed­nego z tych nie­koń­czą­cych się spo­tkań, i jed­no­cze­śnie mar­twi­łam się tym, że jestem tak daleko od domu, od Dylan – mimo że ona była aku­rat na wycieczce szkol­nej we Flo­ren­cji.

Ale może następ­nym razem będziemy mieć wię­cej szczę­ścia.

– Muszę już lecieć. Samo­chód czeka. Pozdrów ode mnie Serenę – powie­dział, prze­ry­wa­jąc moje myśli. – Można by się nie­długo spo­tkać.

Już chcia­łam odpo­wie­dzieć, ale Robert poczła­pał do holu, żeby zna­leźć buty.

– Wrócę jutro wie­czo­rem – powie­dział. Usły­sza­łam dźwięk otwie­ra­nia drzwi.

Bez poże­gna­nia. Pobie­głam do holu, gdy tylko drzwi się zamknęły. Sta­łam tam w miej­scu, słu­cha­jąc dźwięku sil­nika. Pomruk odda­lał się, aż w końcu zapa­dła cisza.

Kiedy popchnę­łam szklane drzwi hotelu Ham Yard w Soho, poczu­łam, że w brzu­chu trze­po­czą mi motylki. Przy­ję­cie odby­wało się w piw­nicy, mod­nej otwar­tej prze­strzeni. Była tam wyci­skarka do soku poma­rań­czo­wego, która się­gała sufitu, bar roz­cią­ga­jący się od jed­nej ściany do dru­giej i aneks kinowy, gdzie zamie­rzano wyświe­tlić pre­zen­ta­cję nowego imprintu.

Zatrzy­ma­łam się u szczytu scho­dów i spoj­rza­łam w dół, sta­ra­jąc się zlo­ka­li­zo­wać Serenę, ale nawet z lotu ptaka ni­gdzie jej nie widzia­łam. Zaci­snę­łam dłoń na pasku torebki, wbi­ja­jąc paznok­cie w dło­nie, i zaczerp­nę­łam odde­chu. Dam sobie radę.

W końcu kie­dyś tak wła­śnie wyglą­dało moje życie. Przy­ję­cia książ­kowe takie jak to, gdzie tłum nowych twa­rzy poru­szał się niczym fala, a wino lało się stru­mie­niami. Wtedy jed­nak ucisk w mojej klatce pier­sio­wej to była eks­cy­ta­cja wywo­łana prze­świad­cze­niem, że wszystko może się wyda­rzyć. Zawsze mia­łam prze­czu­cie, że swo­jego przy­szłego męża poznam na pre­mie­rze jakiejś książki; wyda­wało mi się to sza­le­nie roman­tyczne. Roberta pozna­łam w Po Na Na’s, maro­kań­skim klu­bie przy Kings Road, ale wciąż czu­łam skurcz w dole brzu­cha na widok tłumu.

– Zna­la­złam cię!

Pod­sko­czy­łam ze stra­chu, gdy ktoś zła­pał mnie za ramię. Odwró­ci­łam się i zoba­czy­łam uśmie­cha­jącą się do mnie Serenę.

– Co tak się cza­isz?

– Szu­ka­łam cię – odpar­łam.

Podą­ży­łam w gąszcz imprezy za przy­ja­ciółką, a ona opo­wia­dała mi o nowym imprin­cie, który zało­żono po to, by ska­pi­ta­li­zo­wać zain­te­re­so­wa­nie thril­le­rami histo­rycz­nymi.

Tytuł naj­now­szej książki brzmiał: Naj­mrocz­niej­sza noc. Cykl o Clin­cie Por­te­rze. Tytu­łowy boha­ter powie­ści w kli­ma­cie hol­ly­wo­odz­kiego noir był podobno jedną z naj­po­pu­lar­niej­szych postaci w świe­cie kry­mi­na­łów – do tego stop­nia, że autor, nie­śmiały były poli­cjant Liam Grey, led­wie został wspo­mniany na okładce.

– Ludzie kochają Clinta – wyszep­tała Serena, sącząc drinka czer­wo­nego jak krew, pasu­ją­cego odcie­niem do szkar­łat­nej okładki. – To żywa legenda. Dasz wiarę, że udało nam się go prze­jąć od Trans­worldu? To dwu­na­sta książka w serii, każda była best­sel­le­rem, wszyst­kie nie­mal iden­tyczne, ale wła­śnie na tym ludziom zależy w tych cza­sach. Na nie­za­wod­no­ści. Jeśli mają wydać na książkę dzie­sięć fun­tów, to chcą cho­ciaż wie­dzieć, za co płacą.

Poki­wa­łam głową z uśmie­chem. Nie minęło nawet pół godziny, a już był to mój naj­lep­szy wie­czór od lat. Podo­bało mi się wido­wi­sko: na ekra­nie wyświe­tlono kli­ma­tyczny fran­cu­ski film noir – któ­rego Clint Por­ter jako postać był fanem – wokół krę­cili się boscy kel­ne­rzy ubrani w koszule do krę­gli – znak roz­po­znaw­czy Por­tera – a co naj­lep­sze, wokół wszę­dzie widzia­łam wystro­jone szy­chy ze świata ksią­żek, zajęte roz­mo­wami. Chcia­łam znów być tego czę­ścią. Ni­gdy nie byłam duszą towa­rzy­stwa, ale zawsze podo­bały mi się te wyda­rze­nia i plo­teczki, nie­odzowny ele­ment obra­ca­nia się w lon­dyń­skiej branży medial­nej.

I pomy­śleć, że kiedy Robert wyjeż­dżał, ja zwy­kle spę­dza­łam czas z butelką wina i seria­lem na Net­flik­sie.

– Wiesz, powin­naś poroz­ma­wiać z Eli­za­beth Mar­tin – zasu­ge­ro­wała Serena, kiwa­jąc na wysoką kobietę sto­jącą po dru­giej stro­nie sali. – To kie­row­niczka lite­ra­tury popu­lar­nej w Upstre­amie, tym nowym imprin­cie Coney Pic­tu­res. Zależy im na tym, żeby roz­sze­rzyć ofertę na wszyst­kie tre­ści – książki, pod­ca­sty, filmy. To sprytne. Powin­ny­śmy ją wypy­tać.

Poki­wa­łam głową. To była kolejna rzecz, którą lubi­łam w takich przy­ję­ciach: te wszyst­kie poga­duszki, moż­li­wość zapo­zna­nia się z tym, jak firma działa od wewnątrz, co się zmie­niło, a co pozo­stało takie samo.

Serena poma­chała do krę­pego męż­czy­zny ubra­nego w gar­ni­tur w pepitkę.

– Ian! – krzyk­nęła. – Już myśla­łam, że się nie poja­wisz. To teraz możemy zacząć imprezę.

Serena odwró­ciła się do mnie, trzy­ma­jąc jedną rękę na ramie­niu męż­czy­zny.

– Rachel, to jest Ian Sinc­lair…

Męż­czy­zna miał około pięć­dzie­się­ciu lat, łysą głowę i oku­lary w czar­nych opraw­kach ze szkłami bar­wio­nymi na nie­bie­sko, które paso­wały mu do koszuli. Robił wra­że­nie eks­cen­trycz­nego, więc mógł budzić zain­te­re­so­wa­nie, ale też wynio­słego, jakby chciał tym pod­kre­ślić waż­ność swo­jego sta­no­wi­ska.

– Ian, to jest Rachel, o któ­rej wspo­mi­na­łam w tema­cie zastęp­stwa za Ginny.

– To kiedy możemy się cie­bie spo­dzie­wać w biu­rze? – zapy­tał, bio­rąc łyk czer­wo­nego wina.

– Mogę przyjść na kawę w dowol­nym ter­mi­nie – zapro­po­no­wa­łam.

– Kawę? Po co? – Ian wyda­wał się zdez­o­rien­to­wany.

– Żeby poroz­ma­wiać o moim doświad­cze­niu.

Zmarsz­czył brwi. Mia­łam jedną szansę i chyba już ją sko­pa­łam.

– Zakła­dam, że jesteś tą Rachel Reeves od To twoje życie Davida Bec­kera, które sprze­dało się w pię­ciu milio­nach egzem­pla­rzy.

Poki­wa­łam głową i dla wzmoc­nie­nia wzię­łam od kel­nera kie­li­szek pro­secco. Upi­łam spory łyk, aż tru­nek spły­nął mi po bro­dzie.

– Wiesz o tym, że David wyda­wał u nas, kiedy jesz­cze byłem w Ran­dom House – wyja­śnił Ian rze­czo­wym tonem. – Nie odno­wi­li­śmy z nim kon­traktu. A potem natych­miast prze­niósł się do Edel­mana, do cie­bie, i to z książką, która oka­zała się best­sel­le­rem.

– To była świetna książka.

– Dwa­dzie­ścia lat temu nie­na­wi­dzi­łem cię przez jakieś sześć tygo­dni, bo ta prze­klęta książka przez całe lato pla­so­wała się na listach best­sel­le­rów „Sun­day Times”, gdzie nie tra­fił żaden z naszych tytu­łów. – Ian ści­szył głos, doda­jąc: – Sły­sza­łem, że odsy­ła­łaś ją do autora trzy razy, zanim to wresz­cie było to.

Byłam pod wra­że­niem tego, że Ian tyle wie­dział o mojej pracy i że plotki o niej niczego nie prze­krę­ciły. Ian się nie mylił. Zawsze byłam fanką powie­ści Bec­kera, ale książka, którą napi­sał poza kon­trak­tem, nie była dopra­co­wana i spę­dzi­li­śmy pół roku na popraw­kach i wydo­by­wa­niu całego poten­cjału fabuły, postaci i dia­lo­gów.

– Rachel, nie muszę zaglą­dać do two­jego CV ani spo­ty­kać się na kawę, chcę tylko wie­dzieć, kiedy możesz zacząć. Na szczę­ście dziecko Ginny ma się dobrze, ale… szcze­rze mówiąc, zosta­li­śmy na lodzie i ktoś musi zająć się jej pro­jek­tami natych­miast. Kiedy Serena zapro­po­no­wała osobę, która może zacząć od zaraz i w dodatku ma duże doświad­cze­nie, chcia­łem zadać ci tylko jedno pyta­nie: wcho­dzisz w to?

– Tak… wcho­dzę. – Poczu­łam prze­pływ pew­no­ści sie­bie, któ­rej nie czu­łam od lat. – Mogę zacząć od ponie­działku i zostać tak długo, jak będę potrzebna.

– Wspa­niale, a więc usta­lone – odparł i poma­chał do kogoś sto­ją­cego za moimi ple­cami. – Prze­ślij mi jutro swój mail, a ja skon­tak­tuję cię z dzia­łem kadr. Niech się sami zajmą tak ordy­nar­nym tema­tem jak pie­nią­dze…

Byłam wprost pora­żona.

– Czy ja wła­śnie dosta­łam pracę? – wyszep­ta­łam do Sereny.

Moja przy­ja­ciółka wyda­wała się rów­nie zasko­czona jak ja.

– Wygląda na to, że nawet nie musisz gdzieś być, żeby cię znali – powie­działa, lekko uno­sząc brew.

Ręce mi drżały. Byłam wnie­bo­wzięta i tro­szeczkę prze­stra­szona.

– Gra­tu­la­cje – powie­działa Serena, ota­cza­jąc mnie ramie­niem. – Myślę, że trzeba to opić.

Wypi­łam nie­mal cały kie­li­szek pro­secco i zwró­ci­łam się w stronę mojej przy­ja­ciółki.

Teraz tylko będę musiała powie­dzieć to jakoś swo­jemu mężowi.

Rozdział 5

O dwu­dzie­stej trzy­dzie­ści tłum gości zdą­żył się już prze­rze­dzić, ludzie wycho­dzili do barów albo cze­kali na tak­sówki. Ja nato­miast naj­chęt­niej nie wycho­dzi­ła­bym wcale. Wciąż byłam upo­jona dzi­siej­szymi wyda­rze­niami, odu­rzona nowymi moż­li­wo­ściami. Dosta­łam pracę, praw­dziwą pracę! Co wię­cej – wyma­rzoną, w wydaw­nic­twie, w samym cen­trum Lon­dynu. Ni­gdzie nie widzia­łam Sereny, ale zało­ży­łam, że już wyszła, bo wcze­śniej narze­kała, że naza­jutrz o ósmej musi być na śnia­da­niu w knaj­pie The Wol­se­ley. A ja krę­ci­łam się po sali, chło­nę­łam atmos­ferę – i drinki. Czu­łam się jak w nie­bie. W końcu, kiedy kel­ne­rzy zaczęli już zamy­kać bar, dotarło do mnie, że chyba powin­nam wra­cać do domu.

– Rachel?

Odwró­ci­łam się, spo­dzie­wa­jąc się Iana, bo był jedy­nym męż­czy­zną na przy­ję­ciu, któ­rego zna­łam.

– Rachel Reeves?

Męż­czy­zna miał regu­larne rysy twa­rzy, był wysoki, ubrany w ciemne spodnie i białą koszulę. Na pewno byłam tro­chę pijana i dopiero po dłuż­szej chwili sko­ja­rzy­łam jego twarz, przy­po­mnia­łam ją sobie z prze­szło­ści, i roz­po­zna­łam go. Odpo­wie­dzia­łam mu po kolej­nej dłu­giej chwili.

– Chris Han­nah? – szep­nę­łam ze zdzi­wie­niem. – To naprawdę ty?

Oczy­wi­ście, że to on. Chris Han­nah. Mój… kto? Kto z cza­sów stu­denc­kich? Miłostka? Wyba­wi­ciel? Roz­cza­ro­wa­nie?

Nasz zwią­zek był jedną z tych burz­li­wych rela­cji, w któ­rych można wytrzy­mać tylko we wcze­snej mło­do­ści: inten­sywną, głę­boką, pełną głu­pich kłótni i seksu na zgodę, listów miło­snych i dur­nej zazdro­ści. Być może ten zwią­zek był zbyt gorący, żeby prze­trwać, dla­tego koniec koń­ców się roz­sta­li­śmy. Chris był bez wąt­pie­nia jed­nym z tych zawo­dów miło­snych, tym face­tem, który cza­sami się przy­po­mina i czło­wiek zaczyna się zasta­na­wiać, co by było gdyby…

Poca­ło­wa­li­śmy się w policzki na odle­głość, moja skóra otarła się lekko o zarost na jego pod­bródku. Poczu­łam, że coś mię­dzy nami prze­sko­czyło, ale uzna­łam, że to tylko ten zarost się naelek­try­zo­wał.

– Nie do wiary, że to ty – powie­dział, wciąż na mnie patrząc.

Roze­śmia­łam się.

– Minęło sporo czasu.

– Dwa­dzie­ścia pięć lat – powie­dział bez waha­nia, jakby nawet nie musiał liczyć.

– Wię­cej – powie­dzia­łam.

Zamilkł i, cho­ciaż nie lustro­wał mnie wzro­kiem od stóp do głów, wie­dzia­łam, że uważ­nie mi się przy­gląda.

– Obcię­łaś włosy.

– Tak, wczo­raj.

– Ale poza tym w ogóle się nie zmie­ni­łaś.

Zaczer­wie­ni­łam się. Nagle zro­biło mi się nie­swojo w obci­słej jedwab­nej sukni, którą kupi­łam spe­cjal­nie na to przy­ję­cie.

– Prze­sa­dzasz.

– Po pro­stu jestem szczery.

On rów­nież się nie zmie­nił, ale nie chcia­łam mówić tego na głos. Chris Han­nah był boski – zarówno wtedy, jak i teraz. Ciemne włosy, lekko krę­cące się na koń­cach, jasno­zie­lone oczy oko­lone czar­nymi rzę­sami, pełne usta i mocno zary­so­wane kości policz­kowe. Kie­dyś był zbyt humo­rza­sty, przez co nie wyda­wał się prze­sad­nie ładny, a teraz życie odzna­czyło się na jego twa­rzy liniami, które spra­wiały, że nie był przy­stojny w fil­mo­wym stylu, jak bożysz­cze nasto­la­tek, które wró­ciło na ekran po latach odwyku. Był bar­dziej zmięty, bar­dziej ludzki i atrak­cyj­niej­szy.

Miał śmier­tel­nie poważny wyraz twa­rzy. Ani śladu roz­ba­wie­nia czy kokie­te­rii. Zapa­dła mię­dzy nami ta cha­rak­te­ry­styczna cisza – to był ten moment, gdy mogli­śmy się poże­gnać i rozejść.

Ale tego nie zro­bi­li­śmy. Nie chcia­łam tego zro­bić.

– Co tu robisz? – zapy­tał pospiesz­nie.

– Przy­szłam na wyda­rze­nie orga­ni­zo­wane przez wydaw­nic­two – wyja­śni­łam, wska­zu­jąc salę. Sta­ra­łam się nie przy­glą­dać mu się za bar­dzo. Ponie­kąd draż­niło mnie, że wciąż był taki przy­stojny.

– Jesteś pisarką?

Roze­śmia­łam się i spu­ści­łam wzrok, zawsty­dzona. Miło, że tak pomy­ślał.

– Nie, nie. Kie­dyś pra­co­wa­łam z pisa­rzami, ale teraz to było tylko spo­tka­nie towa­rzy­skie. Tak jakby.

– Tak jakby?

– Dzi­siaj odbyło się ofi­cjalne otwar­cie nowego wydaw­nic­twa. Przy­szłam tutaj wybła­gać pracę – odpar­łam. Nawet nie zauwa­ży­łam, że roz­ma­wiało mi się z nim rów­nie łatwo jak kie­dyś.

– I udało się?

Znowu się roze­śmia­łam, tym razem gło­śniej, bar­dziej ner­wowo.

– Tak. Wła­śnie zapro­po­no­wano mi posadę redak­torki. Zaczy­nam w ponie­dzia­łek. Wciąż nie mogę w to uwie­rzyć.

– To wspa­niale, gra­tu­la­cje.

W jego gło­sie wyczu­łam auten­tycz­ność, któ­rej chyba nie sły­sza­łam w sło­wach Sereny. Ona przede wszyst­kim była wyraź­nie zasko­czona, a nie cie­szyła się moim szczę­ściem.

Chris jed­nak uśmie­chał się sze­roko, dzięki czemu poczu­łam się jesz­cze szczę­śliw­sza – jak­bym była balo­nem wła­śnie napeł­nia­ją­cym się powie­trzem. Zawsze był taki pogodny i wspie­ra­jący. Cie­szył się życiem.

– A co to za książka? – zapy­tał, patrząc na książkę, którą mia­łam w ręce.

Unio­słam ją, żeby mu poka­zać.

– Nowa powieść o Clin­cie Por­te­rze? Liam Grey jest świet­nym pisa­rzem. Jak Ray­mond Chan­dler na ste­ry­dach.

Powin­nam była się domy­ślić, że sły­szał o Clin­cie Por­te­rze. Chris zawsze był molem książ­ko­wym. Przy­po­mnia­łam sobie, jak na stu­diach wyglą­dał jego maleńki pokój: w każ­dym zaku­rzo­nym kącie pię­trzyły się pod­nisz­czone, wyraź­nie uży­wane książki. Trudno było tego nie porów­ny­wać do chwili, gdy po raz pierw­szy zoba­czy­łam sypial­nię Roberta: na para­pe­cie leżała jedna samotna książka – auto­bio­gra­fia Bran­sona – w towa­rzy­stwie kilku płyt CD. Poczu­łam się winna, że ich ze sobą zesta­wiam.

– Możesz ją sobie wziąć – rzu­ci­łam bez namy­słu. – Wzię­łam ją tylko dla­tego, że nie umiem się oprzeć gra­ti­som.

– W takim razie powin­naś ją zatrzy­mać.

– Nie wygłu­piaj się. Jest twoja – nale­ga­łam.

– Okej, ale pod warun­kiem, że pozwo­lisz posta­wić sobie drinka.

Chcia­łam pozwo­lić. Czu­łam się teraz szczę­śliwa, doce­niona, mądra. Chcia­łam dalej opi­jać ofertę pracy od Iana Sinc­la­ira, tym bar­dziej że nada­rzała się oka­zja zro­bić to z osobą, z którą zawsze uwiel­bia­łam spę­dzać czas. Jed­nak mimo znacz­nej liczby wypi­tych kie­lisz­ków pro­secco wciąż byłam na tyle trzeźwa, by wie­dzieć, że nie powin­nam sobie na to pozwa­lać.

– Chyba powin­nam już wra­cać do domu – powie­dzia­łam.

– Tylko jeden drink. Musimy uczcić twoją nową pracę.

Brzmiało to jak bar­dzo dobry powód, ale wciąż się waha­łam.

– Zasłu­gu­jesz na to – zapew­niał mnie Chris i wie­dzia­łam, że ma rację.

Pomy­śla­łam o moim mężu, który jadł teraz kola­cję w Hôtel De Ville. W domu nie cze­kało na mnie nic poza ciszą.

– No dobra – odpar­łam, bo nie chcia­łam jesz­cze koń­czyć tej nocy.

Hote­lowy bar pękał w szwach. Chris stwier­dził, że nie uda nam się dostać sto­lika przed pół­nocą, i zacią­gnął mnie na ulicę. Spo­dzie­wa­łam się, że nocne powie­trze ude­rzy mnie zim­nem po policz­kach, ale była w nim jakaś mięk­kość, deli­kat­ność, któ­rej nie wyczu­łam w dro­dze z domu do mia­sta. Nagle wie­czór zda­wał się skrzyć od ocze­ki­wa­nia i magii.

– Jadłaś już?

Pokrę­ci­łam głową.

– To może chińsz­czy­zna? – zapy­tał.

Usły­sza­łam w środku szmer nie­bez­pie­czeń­stwa, jakby pogłos dale­kiego grzmotu, a potem swój wła­sny głos: dobrze.

– A więc czym się zaj­mo­wa­łaś, zanim dosta­łaś tę posadę?

Te słowa zna­czyły: opo­wiedz mi o swoim życiu. Ale jego wyraz twa­rzy mówił co innego: inte­re­su­jesz mnie ty sama.

Zaczę­łam wier­cić się na krze­śle. Cie­szy­łam się, że zosta­wi­li­śmy w tyle hote­lowy bar i uda­li­śmy się do dys­kret­niej­szego miej­sca – małej, ciem­nej restau­ra­cji, w któ­rej tylko drzwi i jedno okno ozdo­bione lam­pio­nem wycho­dziły na ulicę. To była pro­po­zy­cja Chrisa – on zawsze wynaj­dy­wał takie perełki. Wola­łam opu­ścić hotel, bo nie chcia­łam, żeby ktoś nas razem zoba­czył, nawet ci moi współ­pra­cow­nicy, któ­rzy jesz­cze mnie nie znali. Ale tutaj, przy sto­liku upchnię­tym w kącie, czu­łam się nie tylko bez­piecz­nie, ale tak, jak­by­śmy prze­nie­śli się na obrzeża Szan­ghaju lub Hong­kongu.

– Można powie­dzieć, że sku­pi­łam się na wycho­wy­wa­niu córki – powie­dzia­łam. Moje policzki przy­brały kolor pla­sti­ko­wego kwiatu wiśni sto­ją­cego w wazie na akwa­rium.

– Kie­dyś prze­czy­ta­łem taki cytat, że matka zawsze jest matką pra­cu­jącą – zauwa­żył Chris i wziął łyk sake.

Miło, że ktoś doce­niał moje sta­ra­nia. Przy wielu zna­jo­mych Roberta czu­łam, że muszę się tłu­ma­czyć. Było wśród nich tyle par, któ­rych wspólne życie zawo­dowe kwi­tło – pro­wa­dzili biura archi­tek­to­niczne i jakimś cudem znaj­do­wali też czas na wycho­wy­wa­nie czworga dzieci albo mieli firmy pro­jek­towe dzia­ła­jące w pię­ciu sto­li­cach.

Co robisz zawo­dowo? – pytali mnie po naro­dzi­nach Dylan i reago­wali bez zarzutu, gdy odpo­wia­da­łam, że zaj­muję się naszą córką, ale prze­sta­wali słu­chać, kiedy mówi­łam im o zaję­ciach z muzyki i komu­ni­ka­cji gestami albo o walce o miej­sca w lon­dyń­skich żłob­kach.

– Ile ona ma lat? – zapy­tał.

– Osiem­na­ście – odpar­łam. – Wła­śnie wyje­chała do Bir­ming­ham stu­dio­wać filo­lo­gię angiel­ską i filo­zo­fię.

– W takim razie musi być mądra, tak samo jak jej mama.

– Dylan jest o wiele mądrzej­sza ode mnie.

– Dylan? Jak ten poeta?

Kolejne nawią­za­nie do wspól­nej prze­szło­ści.

Zawsze wyda­wało mi się, że stu­denci to roz­ma­rzeni inte­lek­tu­ali­ści, ale pra­wie wszyst­kich inte­re­so­wały: piwo, seks i sport. Chris był inny. Chris Han­nah uwiel­biał mało znane zespoły indie, takie z mocną gitarą i przej­mu­ją­cymi tek­stami. Lubił mek­sy­kań­skie filmy i kina stu­dyjne. W cięż­kich butach, z książką w tyl­nej kie­szeni sta­rych dżin­sów, wyglą­dał jak fran­cu­ski lite­rat. Pisał całe masy wier­szy i śpie­wał je, przy­gry­wa­jąc przy tym na poobi­ja­nej gita­rze, którą trzy­mał w swoim stu­denc­kim pokoju przy Hal­l­garth Street.

– Na pewno sobie pora­dzisz.

Wró­ci­łam myślami do roz­mowy i dotarło do mnie, że mówił o mojej pracy. Tak naprawdę jesz­cze na nic się nie zgo­dzi­łam, a poza tym musia­łam naj­pierw poroz­ma­wiać z Rober­tem. Pew­ność sie­bie zawsze była moją słabą stroną, zawsze potrze­bo­wa­łam kogoś, kto pomoże mi powie­dzieć tak. A dzi­siaj wyglą­dało na to, że tę rolę przej­mie Chris Han­nah. Tak jak kie­dyś.

– A ty, Chris? Co pora­biasz? Gdzie pra­cu­jesz i dla­czego byłeś dzi­siaj w Ham Yard?

– Mia­łem spo­tka­nie z klien­tem. Poten­cjal­nym klien­tem. Wła­śnie zakoń­czy­li­śmy roz­mowę i już mia­łem wycho­dzić z Ham Yard, kiedy cię zoba­czy­łem.

– I jak poszło?

– Nie jestem pewien, ale to bez zna­cze­nia. Noc ożyła, jak tylko wyszedł.

To nie­wąt­pli­wie był flirt, ale sta­ra­łam się go zigno­ro­wać. Poza tym nie chcia­łam zbyt długo sku­piać się na jego inte­re­sach. Ja opu­ści­łam uni­wer­sy­tet z przy­zwo­itym dyplo­mem, a Chris – nie, mimo że był bystry. Dwa­dzie­ścia pięć lat póź­niej dalej się o to obwi­nia­łam, choć jego ele­gancka koszula pozwa­lała sądzić, że wie­dzie mu się nie­źle – mimo tego wszyst­kiego, co zaszło. Tro­chę mnie to pocie­szało.

Jeden drink pocią­gnął za sobą kolej­nego i do tego zamó­wi­li­śmy z sześć czy sie­dem dań, każde pysz­niej­sze od poprzed­niego – pikantne, chru­piące ośmior­niczki w soli i pie­przu, mio­do­wego kur­czaka i żeberka, które wręcz odpa­dały od kości i po któ­rych zosta­wał na pal­cach gęsty, słodki sos.

Wspo­mi­na­li­śmy stare czasy ze śmie­chem, te wspa­niałe lata dzie­więć­dzie­siąte, które nagle stały się dla nas zło­tym wie­kiem, tak jak lata sześć­dzie­siąte dla baby boome­rów. Wszystko wyda­wało się nagle lep­sze i pięk­niej­sze, niż wcze­śniej pamię­ta­łam. Opo­wia­da­łam mu o swo­jej pracy w branży wydaw­ni­czej i czu­łam się świet­nie, mówiąc mu – i przy­po­mi­na­jąc sobie – o swo­ich suk­ce­sach zawo­do­wych. Poru­szy­li­śmy temat naszego obec­nego życia, cho­ciaż nie opo­wia­da­łam mu o nim ze szcze­gó­łami, pomi­ja­łam te wszyst­kie pro­za­iczne, nie­pro­duk­tywne godziny, które nie skut­ko­wały niczym poza powol­nym powięk­sza­niem się pustki w mojej duszy.

Chris opo­wie­dział mi o tym, jak udało mu się „prze­trwać” po stu­diach beze mnie, jak zało­żył firmę hote­lar­ską, „wia­domo, śmier­telne nudy”. Że ma miesz­ka­nie na połu­dnie od rzeki i wciąż pie­lę­gnuje skry­cie obse­sję na punk­cie kapel meta­lo­wych z lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Nasłu­chi­wa­łam jakich­kol­wiek infor­ma­cji na temat jego żony lub dziew­czyny, ale nie zada­łam kon­kret­nego pyta­nia. Sama nato­miast nie wspo­mnia­łam o Rober­cie, tylko o Dylan. Nie musia­łam zada­wać sobie pyta­nia, dla­czego pomi­nę­łam ten temat. A Chris nie pytał, naj­pew­niej z tego samego powodu.