Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka Lucjana Wolanowskiego to niezwykła opowieść o kontynencie, który dla jednych okazał się rajem na ziemi, a dla innych piekłem. To historia tworzona przez podróżników, polityków, żołnierzy, dziennikarzy i poszukiwaczy złota. „Nieznana Australia” jest zbiorem reportaży, które nigdy dotąd nie były publikowane. Ich autor – wybitny dziennikarz, pisarz, reportażysta – odbył wiele podróży do dalekich zakątków świata i opublikował wiele książek poświęconych nie tylko Australii. To opowieść o miejscu, które wydaje nam się odległe i obce, a przecież jego historia miała niemały wpływ na losy całego świata.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 198
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Lucjan Wolanowski
Nieznana Australia
Rzeczywistość przekracza fantazję
Opieka redakcyjnaMichał Klekowski
Redaktor prowadzącyAgnieszka Gortat
KorektaJolanta Miedzińska
Opracowanie graficzne i składMarzena Jeziak
Projekt okładkiAleksandra Sobieraj
© Copyright by Borgis 2018
Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydanie I
Warszawa 2018
ISBN: 978-83-62993-33-8
WydawcaBorgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 44www.borgis.plwww.wydajznami.plwww.facebook.com/wydajznami
Druk: Sowa Sp. z o.o.
PAN LUCEK
Kiedy wydano Pocztę do Nigdy-Nigdy, która natychmiast stała się hitem, korzystałam z okazji, żeby od czasu do czasu przysnobować wśród koleżanek, że mój tata zna autora tej sławnej książki, bo chodzili razem do szkoły. Sama nie znałam jeszcze pana Wolanowskiego, był dla mnie mityczną postacią, która potrafi dojechać w miejsca tak oddalone, że trudno sobie wyobrazić, i widział koale i kangury, których u nas w Krakowie nawet w zoo nie było. Tego zoo zresztą nie lubiłam, bo klatki były małe i widać było, że zwierzęta w nich cierpią. Ale on takie i wiele innych widział na wolności. I te zupełnie inne gwiazdy na niebie też widział! Czasem słyszeliśmy jego głos w radiu, kiedy tata słuchał reportaży z dalekich podróży kolegi z internatu w Rabce.
Kiedy wiele lat później, na początku lat dziewięćdziesiątych, po kilku latach w Niemczech i w Nepalu przeniosłam się wraz z moją rodziną do Warszawy, pan Lucek – bo tak o nim mówiliśmy – przychodził do nas, kiedy zjawiali się moi rodzice. Był taktowny, uroczy, dyskretny i zawsze miał coś ciekawego do powiedzenia. Tata odwiedzał go też na Odolańskiej i opowiadał z zachwytem, że „Lucek ma takie pomysłowe urządzenia jak na przykład lampka, która się włącza i miga, kiedy dzwoni telefon”. Obaj byli już starszymi panami i obaj mieli kłopoty ze słuchem. Pan Lucek mieszkał sam na Górnym Mokotowie w mieszkaniu pełnym książek i papierów. Rodzice przyjeżdżali do nas z Krakowa na Wigilie i tak się utarło, że pan Lucek był naszym przemiłym gościem przy kolędach, opłatku i przy stole. Umawialiśmy się z kilkudniowym wyprzedzeniem co do godziny i środka transportu. Przychodził zawsze bardzo odświętny. Był trochę obok naszego religijnego świętowania, ale partycypował z życzliwym uśmiechem. Dzieci za nim przepadały. Wcześniej najstarszą dla nich osobą na świecie był mój ojciec, a ich dziadek. Zjawił się pan Lucek i okazało się, że był w tym samym wieku. „Dziadzio, Papież i pan Lucek” – usłyszałam kiedyś. Był staroświecko szarmancki, do naszej najmłodszej córeczki zwracał się „panno Jadwigo!”, na co ona rumieniła się z zachwytu. Wnosił z sobą dyskretną serdeczność. Wigilia, mimo że uroczysta jak żaden inny wieczór w ciągu roku, traciła jakąkolwiek sztywność, kiedy nasi starsi panowie zaczynali wspominać, jak rozrabiali w szkole. Wszyscy wybuchaliśmy głośnym śmiechem i żądaliśmy więcej. Zupełnie do siebie niepodobni: jeden jasny, drugi ciemny, wyższy i niższy, rozumieli się świetnie, dobrze czuli się ze sobą i obaj nie wymawiali „r”.
Na mnie zawsze uśmiech i błysk w oku pana Lucka robiły specjalne wrażenie; myślałam o tym, że jego wspomnienia muszą kryć rzeczy straszne, których nawet wyobrazić sobie nie chcę i nie potrafię. Przecież w szkole przed wojną nazywał się jeszcze Lucjan Kon. Ale o tym nigdy nie rozmawialiśmy.
Przed którymś z kolei Bożym Narodzeniem wydzwanialiśmy do pana Lucka, lecz bez skutku; nie odbierał telefonu, ale i sam się nie zgłaszał, a zbliżała się Wigilia. Byliśmy pewni, że stało się coś złego. Po intensywnych poszukiwaniach dowiedzieliśmy się, w którym jest szpitalu. Pomaszerowaliśmy tam z jakimiś prezencikami, dzieci zrobiły gwiazdę betlejemską ze złotego papieru. Żegnał się z nami serdecznie, a nieco krzywą gwiazdę powiesił nad szpitalnym łóżkiem.
My zapamiętaliśmy pana Lucka najlepiej z naszych wspólnych Wigilii. Miał nieprawdopodobną pamięć do ludzi, nazwisk i sytuacji. Nad barszczem z uszkami opowiadał anegdotki i historyjki z podróży do najdalszych zakątków świata, o spotkanych ludziach z ulicy i ludziach tronu, z którymi rozmawiał albo wiedział o nich rzeczy ciekawe i zabawne. Potrafił też notować i cudownie przekazywać dalej doświadczenia z dnia codziennego, na przykład o tym, jak ostatnio przechodził koło eleganckiej witryny z jaskrawym napisem „Dorabianie kluczy”, a w środku siedzieli modnie ubrani młodzi mężczyźni. Pogratulował im wtedy ewidentnego sukcesu, bo jeszcze niedawno była to nikczemna nora, w której pracowali ci sami chłopcy, zwani czule „złodziejami” i odpowiednio do tego wyglądający, znani z tego, że potrafią migiem za pomocą pilniczka i druciczka pomóc w sytuacjach beznadziejnych, jak choćby zostawienie kluczy na biurku i zatrzaśnięcie drzwi do mieszkania. Oni, patrząc z wyraźnym współczuciem na jego szlachetnie zużytą kurtkę, zapytali, czym sąsiad się zajmuje, bo widują go, jak tu tak chodzi z tą starą teczką. Dowiedziawszy się, że pisze, ale kokosów mu to nie przynosi, poprosili, żeby pokazał dłonie. Przyjrzeli się dokładnie i zaproponowali: „Mielibyśmy tutaj lepsze zajęcie dla pana. Z takimi palcami by się pan nadał. Pan się zastanowi, pan to przemyśli”.
Życzę Państwu wspaniałej lektury napisanej ręką, która nie tylko do pióra się nadawała, ale na rzecz pisania zrezygnowała ze spektakularnej kariery włamywacza.
Róża Thun
LU I MRU
Tatę nazywałam Lu, zaś on mnie Mru, co było skróconym: Mruczek. Miałam zaledwie kilka lat, gdy Tato został samotnym ojcem, lecz z pomocą naszej gosposi i Jego dwóch sióstr, moich ciotek, nasze życie dalej funkcjonowało.
Był dla mnie fantastycznym Ojcem, nawet chyba czasem nazbyt dobrym. Nigdy nie podnosił głosu i nigdy się na mnie nie rozgniewał, mimo że nie zawsze byłam grzecznym dzieckiem. Z każdej podróży przywoził mi jakieś ciekawe prezenty, na przykład byłam jedyną w szkole dziewczynką z prawdziwą lalką Barbie.
Tato nigdy nie mówił w domu o swoich przeżyciach z czasu wojny. Dziś żałuję, że nigdy Go o to nie pytałam. Ot, głupota młodości. Ale wspomnienie grozy tamtych lat nie pozwalało Mu o niej zapomnieć. W Sydney odwiedził mnie kilka razy. Pamiętam, jak w 1974 roku poszliśmy na spacer po mojej dzielnicy. W naszym kierunku szedł pewien młody człowiek w czarnym, skórzanym płaszczu. Na jego widok Ojciec zbladł i złapał moją rękę. Trwało to kilka sekund. Nigdy też nie zostawił jedzenia na talerzu, twierdząc, że nie wiadomo, kiedy będzie następny posiłek.
Miał zawsze wielu przyjaciół. Gdy w Domu Literatów odbywał się wieczór poświęcony Jego pamięci, sala była wypełniona po brzegi.
Raz w życiu widziałam Ojca płaczącego, a było to w wieczór poprzedzający mój wylot z Polski w 1970 roku. Musiało być dla Niego wielkim przeżyciem i poświęceniem posłanie jedynego dziecka na drugi koniec świata.
Tato zawsze fascynował się liniami lotniczymi, rozkładem i trasami lotów. Pewnego dnia usłyszałam w słuchawce telefonu głos przyjaciela Ojca, doktora Schenberga. Przekazał mi wiadomość o Jego poważnej chorobie z sugestią, abym jak najszybciej przyjechała. Ustaliliśmy, że nie przyznam się, iż przyjechałam specjalnie z Australii, lecz powiem, że podskoczyłam przy okazji do Warszawy z jakiejś konferencji w Wiedniu. Tak też uczyniłam. Prosto z lotniska udałam się do szpitala na Pradze i po przywitaniu oznajmiłam Tacie, dlaczego jestem w Warszawie. On wtedy na mnie popatrzył i po pewnej chwili rzekł: „Mruczku, dziś rano nie ma przylotów z Wiednia”. Chyba znał prawdę...
Zostałam w Warszawie do końca grudnia. Więcej Go nie zobaczyłam. Odszedł sześć tygodni później.
Anna Nathan
BITWA PODSTĘPÓW
W Canberze, stolicy Australii, był wtedy piątek. Po chłodnej nocy zapowiadał się ciepły dzień australijskiej wiosny 1939 roku. Z dalekiej Europy nadchodziły coraz to bardziej niepokojące wieści, ale premier rządu federalnego Robert Menzies zapewnił jeszcze poprzedniego dnia, że kraj jest przygotowany.
W kinach widzowie oglądali Jeanette MacDonald w filmie Serenada na Broadwayu oraz zachwycali się Shirley Temple w Małej księżniczce. Maszyny drukarskie opuszczało najnowsze wydanie gazety Canberra Times. W stałej rubryce Sentencja na dziś tym razem pojawiła się filozofia C.J. Foxa: „Wolę najbardziej twarde warunki pokoju od najbardziej sprawiedliwej wojny”. W Klubie Inżynierów profesor William A. Pearson powiedział zebranym, że w sensie podstawowych składników chemicznych ciało ludzkie nie jest wiele warte, jeden człowiek około 8 centów.
Od tygodni doniesienia z Europy były niepokojące. „Obawa przed rozszerzeniem roszczeń niemieckich” – głosił nagłówek jednej z depesz. To, że Japonia i Chiny od lat toczyły wojnę, zostało jakby w cieniu wydarzeń.
1 września 1939 roku około godziny 13.15 w Canberze rozpoczęła się przerwa obiadowa w biurach, urzędnicy spieszyli na lunch. Nie wiedzieli, że wtedy z lotnisk w Niemczech wystartowały lekkie i szybkie rozpoznawcze samoloty, które poszybowały na północ i wschód. W Europie zalegały jeszcze mroki nocy i trwało trochę, nim piloci i obserwatorzy dostrzegli obiekty, które mieli rozpoznać.
Lotnicy nie widzieli, jak pod nimi ruszają na wschód setki tysięcy uzbrojonych żołnierzy, nie słyszeli turkotu gąsienic pojazdów pancernych. Wiedzieli, że inne samoloty czekają na sygnał do startu ku celom, które miały się wyłonić w świetle jesiennego poranka.
Około 13.45 urzędnicy w ministerstwach rządu federalnego byli już od kwadransa w swych biurach. Studiowali depesze nadchodzące z Londynu i słuchali doniesień obcych krótkofalówek, mimo że – jak notuje kronikarz – brak im było biegłości w językach obcych. Akurat wtedy pancernik Schleswig-Holstein otworzył ogień z ciężkich dział na polskie pozycje.
O 20.20, gdy Radio Warszawa od siedmiu godzin nadawało doniesienia z placu boju, rząd w Canberze nie miał jeszcze oficjalnego rozeznania sytuacji. O 21.30 pan Stirling z Urzędu Australijskiego Wysokiego Komisarza w Londynie informował Canberrę, że „krążą rozmaite plotki na temat działań bezpośrednich podjętych przez pana Hitlera, a to włącznie z bombardowaniem Warszawy”. W dwadzieścia minut później sam wysoki komisarz kablował z Londynu, że „pojawiły się gazety z sensacyjnymi doniesieniami, ale dotąd nie ma potwierdzenia”.
Dopiero w sobotę 2 września nad ranem oficjalna Canberra przyjęła do wiadomości, że jedna z największych katastrof w dziejach ludzkości przybrała realne kształty.
Udział australijskiego oręża po stronie Sprzymierzonych w bitwie o Anglię czy w Afryce Północnej lub na Bliskim Wschodzie jest dość znany. Ale kto zna dzieje tych przeważnie bezimiennych Australijczyków, którzy stawili czoła najazdowi japońskiemu, tę epopeję „bitwy podstępów” na dalekich wyspach, gdzie ważyły się losy wojny na frontach Dalekiego Wschodu? Są to dzieje ludzkiego bohaterstwa i tchórzostwa w tropikalnej dżungli i na bezludnych wyspach. W naszej opowieści występują zwyczajni Australijczycy, którzy po szybkim przeszkoleniu mieli zatrzymać japońskie dywizje idące od zwycięstwa do zwycięstwa i oprzeć się żołnierzom i marynarzom cesarza – zaprawionym już w boju i szkolonym latami.
Będzie to opowieść przeważnie o ludziach. I to raczej tych, którzy nie byli uczestnikami słynnych bitew i kampanii, które kształtowały losy świata. Chciałbym opowiedzieć przede wszystkim o tych, którzy zaznali goryczy klęski już w pierwszych dniach japońskiego ataku. O tych, którzy zostali rozproszeni z dala od Australii.
Nie będę komplikował opowieści dokładnym wymienianiem jednostek. Niemal wszyscy uczestnicy walk zostali wyszkoleni jako komandosi i będę często posługiwał się tym określeniem. Należeli do grup z ptasimi nazwami i zajmę się przede wszystkim przygodami grupy „Wróbel”.
Przez lata wędrowałem po dawnych pobojowiskach australijskich żołnierzy. Byłem na Borneo, Nowej Gwinei i w Timorze. Oglądałem na wyspie Leyte na Filipinach lądowisko zbudowane przez australijską jednostkę, która ze swym dowódcą trafiła do legendy jako „Ali Baba i czterdziestu rozbójników”. Żyję anegdotą, więc spieszę z wyjaśnieniem, że ta baśniowa nazwa miała prozaiczne zaplecze. Dowódca miał mianowicie pod swymi rozkazami czterdziestu żołnierzy. Ci z kolei mieli do dyspozycji sześć ciężarówek i tyleż łopat. Robota dosłownie paliła im się w ręku, gdy pod ogniem japońskim budowali lotniska czy naprawiali zbombardowane drogi. Mieli więc zwyczaj pożyczania sprzętu, gdzie się tylko dało. Gdy się nie dało, to go zabierali.
Na Leyte byli wystawieni nie tylko na ogień cesarskiej floty, ale i na chorobę tropikalną zwaną „gorączką ślimaczą” – przekleństwo tamtych stron. Bo trzeba pamiętać o dekoracjach, jakie do tego dramatu przygotowała historia: dżunglę, gdzie walczy się o samo przetrwanie, gdzie w gęstwinie jest mrok w południe i straszliwa wilgotność, gdzie australijskich żołnierzy zżerały owady, gnębiła choroba wrzodowa, gdzie były ofiary śmiertelne od ukąszeń żmij. Wspomnę więc o warunkach, w jakich ludziom tym przyszło żyć, walczyć czy umierać. Na pewno nie lubili wielkich słów, więc będę się starał ich unikać.
A zresztą czy tylko odmienność scenerii wymaga opisu, kiedy zwracam się do polskiego Czytelnika? Świat oswoił się z myślą, że najazd Japonii rozpoczął się od zaatakowania Pearl Harbour na Hawajach niedzielnego poranka 7 grudnia 1941 roku. Wiemy, że zaskoczona została zupełnie flota wojenna USA, że poniosła ciężkie straty.
Czy nie można było uniknąć tego zaskoczenia? Są różne teorie i teoryjki. Jest natomiast faktem, że mała grupka Australijczyków wiedziała, co się święci, już na siedem godzin zanim bomby z samolotów lotniskowców admirała Yamamoto* spadły na amerykańskie samoloty na lotniskach i amerykańskie okręty wojenne zakotwiczone na Hawajach. Bowiem na siedem godzin wcześniej załogi bombowców Hudson Królewskiego Australijskiego Lotnictwa znalazły się pod obstrzałem japońskich dział. Siedem godzin wcześniej – to mogło znaczyć bardzo wiele dla obrońców Pearl Harbour, Filipin, Malajów czy Singapuru. Bombowiec RAAF wystartował z malajskiego miasta Kota Bharu (Malaje były wtedy brytyjską kolonią), aby stać się pierwszym celem ataku, którego spodziewano się co prawda, ale którego rozmiary i cele były dla Sprzymierzonych zaskoczeniem. Pierwsze ciosy można by łatwiej odparować, gdyby nadano bieg meldunkom australijskich pilotów z 1 Eskadry dwusilnikowych bombowców Lockheed Hudson.
* Isoroku Yamamoto.
Mit Singapuru jako twierdzy nie do zdobycia był silnie zakorzeniony. Nie wierzono, aby taki ludek jak Japończycy poważył się zaatakować potęgę przemysłową Stanów Zjednoczonych czy wojska i flotę Imperium Brytyjskiego. Kursowały bajeczki o kiepskim wzroku Japończyków, który czynił z nich kiepskich pilotów. Owszem, byli ludzie, jak dyrektor wywiadu morskiego Australii, komandor R.B.M. Long, któremu oficjalna filozofia nie przemawiała do przekonania. W swych memoriałach sięgał aż po rok 1905, kiedy to Japończycy zmiażdżyli flotę wojenną Rosji, czyli nie byli tak bardzo zacofani w rzemiośle wojennym, jak powszechnie mniemano. Owszem, oficerowie holenderscy (a wyspy obecnej Indonezji były wtedy kolonią Holandii) oraz amerykańscy i brytyjscy stratedzy snuli rozważania na temat „co będzie, jeżeli...?”, ale właściwie niewiele zdziałano. Jeszcze 16 października 1941 roku australijski gabinet wojenny wysłuchał z uwagą oceny sytuacji przedstawionej przez marszałka lotnictwa, sir Roberta Brooke-Pophama, brytyjskiego głównodowodzącego na Dalekim Wschodzie. Uważał, że Japonia szykuje się do najazdu na ZSRR, że jeszcze przez co najmniej trzy miesiące nie będzie zdolna do uderzenia na południe. Relacjonował, że w rejonie południowym Japończycy mogą wystawić najwyżej pół tysiąca samolotów, a i to nie najnowocześniejszych.
Z zapisków tajnej konferencji: „Nasze lotnictwo upora się ze wszystkimi samolotami, jakie Japończycy są w stanie zgromadzić na swych obecnych lotniskach w czasie najbliższych trzech miesięcy. Nasze myśliwce to Buffalo, lepsze niż japońskie i lepiej dostosowane do warunków na Malajach, ale brak nam bombowców dalekiego zasięgu”.
Brak było jeszcze innego uzbrojenia, ale Brytyjczycy skryli siebie i swych sojuszników za zasłoną dymną złudnego zaufania we własne siły. Londyn słał rozkazy zakazujące wszelkich uderzeń zapobiegawczych.
4 i 5 grudnia, gdy najwięksi optymiści nie mogli nie dostrzec wzbierającej fali japońskiego najazdu, autentyczna powódź po ulewie tropikalnej zmieniła lądowisko o nieutwardzonej nawierzchni na Malajach w grząskie bagienka. Dopiero 6 grudnia trzy australijskie samoloty zdołały wystartować z bazy w Kota Bharu. O 185 mil od tego miasta porucznik J.C. Ramshaw dojrzał trzy japońskie okręty wojenne. W kwadrans potem dostrzegł jeden pancernik, pięć krążowników, siedem niszczycieli i dwadzieścia dwa transportowce cesarskiej floty kierujące się prosto ku Kota Bharu. Gdy nadawał do bazy swe obserwacje, katapulta na japońskim okręcie wystrzeliła wodnopłatowiec, przed którym Australijczycy schowali się w chmurach. Jeszcze w kwadrans potem porucznik J.G. Emerton też donosił o japońskiej flocie. Australijczycy dostali zakaz śledzenia ruchów cesarskiej floty. Wysłano dwa brytyjskie wodnopłatowce Catalina, które nigdy nie wróciły do bazy i są pewnie pierwszymi ofiarami wojny na Oceanie Spokojnym. Nazajutrz uznano, że sytuacja jest niepokojąca, Australijczycy znów wystartowali, dalej z zakazem atakowania cesarskiej floty. Był to deszczowy i pochmurny dzień, ale o 15.45 samoloty 1 Eskadry dostały rozkaz, aby poszły śladami meldunku innego australijskiego pilota, który dostrzegł duży transportowiec japoński „z wieloma ludźmi w mundurach koloru khaki na pokładzie”.
Porucznik J.K. Douglas donosił, iż ujrzał krążownik i trzy transportowce japońskie. Porucznik J.A.H. Lockwood informował o 17.50, że odnalazł krążownik i motorowiec już o 112 mil od Kota Bharu i że został ostrzelany przez działa krążownika.
W Honolulu była już wtedy 1 nad ranem. Flota wojenna USA albo słodko spała, albo szykowała się do powitania jeszcze jednego hawajskiego poranka. Meldunek Lockwooda został odebrany w Singapurze z zainteresowaniem, ale nie spowodował żadnych działań. Brytyjski dowódca miał ścisły zakaz naruszania neutralności Syjamu. Nie uznał ostrzelania australijskiego samolotu za akt wrogi, zmuszający do pełnego alarmu.
W sześć godzin potem jego rozważania miałyby już tylko charakter akademicki. Japończycy uderzyli na Hawaje, Malaje, Syjam, Filipiny, Guam, Hongkong i wyspę Wake. Indie Holenderskie, czyli obecne wyspy Indonezji, zostały zaatakowane u schyłku dnia.
Po północy Japończycy zbombardowali rejon Kota Bharu bez wdawania się w czynności małostkowe, których spodziewali się po nich Brytyjczycy, jak formalne wypowiedzenie wojny.
Co by się stało, gdyby raport australijskiego lotnika dotarł do Londynu i Waszyngtonu? Gdyby bazy amerykańskie na Filipinach i Hawajach były w porę ostrzeżone?
Ostrzelanie australijskiego samolotu było złamaniem rozkazu, jaki dowódca okrętu otrzymał od admirała Nagumo*. Zabroniono mu mianowicie akcji przeciw samolotom Sprzymierzonych, nim rozpocznie się operacja przeciw Pearl Harbour.
* Chūichi Nagumo.
Kto wie, jak przebiegłaby wojna na Oceanie Spokojnym, gdyby należycie odczytano strzały z japońskich dział przeciw australijskiemu samolotowi. Ale tak się nie stało.
Wojska cesarza skakały z wyspy na wyspę. Szły na południe, ku wielkiemu lądowi.
Od zarania swych dziejów Australia żyła w przekonaniu, że jej powodzenie zależy od Wielkiej Brytanii, a obrona opiera się na królewskiej flocie. Były takie święte słowa, jak Tron, Matka Parlamentów, Bank Anglii czy Brytyjskie Dziedzictwo.
Londyn był największym miastem świata. Zegary nastawiało się według czasu Greenwich. Co czwarty człowiek na świecie żył w cieniu brytyjskiej flagi. Przykładem do naśladowania jest brytyjski dżentelmen. Cywilizacji anglo-indyjskiej zawdzięcza się takie słowa, jak szampon, pidżama, weranda czy poncz.
Owszem, pieczołowicie dbano o zachowanie tradycji. Kozioł, maskotka pułku Walijskich Fizylierów, został po zgonie pochowany z pełnymi honorami wojskowymi. Za życia zwierzęciem opiekował się specjalnie przydzielony do tej funkcji podoficer. Jeden z kolejnych opiekunów stanął przed trybunałem wojskowym za „brak szacunku dla oficera”, kiedy wyszło na jaw, że za umiarkowaną opłatą wypożyczał po kryjomu maskotkę okolicznym farmerom w celach rozpłodowych.
Szeregowcy poddani byli żelaznej dyscyplinie. Karę chłosty zniesiono w wojsku dopiero w 1879 roku. Przy tym wojska lądowe były tak nieliczne, iż Bismarck miał się wyrazić, że „gdyby lądowały w Prusach, to wyśle policjanta, aby je aresztował”.
Australijczycy mieli zaufanie do Brytyjczyków, tym bardziej że jeszcze w 1923 roku na konferencji imperialnej podjęto decyzję o rozbudowie bazy morskiej w Singapurze. Istotnie, baza była gotowa w 1939 roku, tyle że nie strzegły jej znaczące siły marynarki wojennej. Szef sztabu wojsk australijskich służył w Australijskiej Sekcji Imperialnego Sztabu Generalnego. Dopiero w latach czterdziestych pojawiły się zalążki australijskiej służby zagranicznej.
W szkołach młodzi Australijczycy dostawali porcję wiedzy o dziejach odkryć wielkiego lądu; uczyli się co prawda o diggers, czyli żołnierzach z pierwszej wojny światowej, ale poza tym uczono ich historii Anglii i jej imperium.
Owszem, już w 1938 roku widziano w Sydney „mizernie wyglądających mężczyzn w długich płaszczach, zaaferowanych, z teczkami pod pachą” – pierwszych uchodźców przed Hitlerem z Europy, których kilka tysięcy rocznie miało prawo osiedlenia w pustym kraju. Pytanie: „Czy znowu wojna?” nie było tak odległe. Japończycy od lat walczyli przeciw Chinom, Włosi napadali na Abisynię, w Hiszpanii wygasała wojna domowa, Niemcy wtargnęli do Austrii...
Było oczywiste, że gdy Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Niemcom, to i Australia ją poprze. Dawni żołnierze przypominali sobie, jak to też wtedy było. Tym razem mieli wojować ich synowie. Zresztą ochotników było tak wielu, że dodając lub odejmując sobie lat, aby zmieścić się w granicach określonych przez wojsko, szli na wojnę. Ta manipulacja wiekiem była prosta: Australia po dziś dzień nie ma dowodów osobistych.
Większość australijskiej floty wojennej ruszyła na Morze Śródziemne. Pociągi dudniły na szlakach do portów, gdzie na cztery zarekwirowane statki ładowano wojsko. Szósta Dywizja popłynęła na Bliski Wschód. Konwoje płynęły przez Ocean Indyjski, poczta przynosiła do australijskich domostw zdjęcia żołnierzy pozujących przed zabytkami Egiptu. Doniesienia z placu boju podawały nazwy miast i osad, o których nikt dotąd nie słyszał – miejsca sukcesów lub porażek.
W imię obrony imperium Australijczycy wysłali wojska na Malaje. Churchill skierował dwa wielkie okręty wojenne do Singapuru.
8 grudnia 1941 roku przebudzili się z doniesieniami o nalocie japońskim na Pearl Harbour. Jeszcze nocą zaczęły się ruchy wojsk australijskich ku zaimprowizowanym pozycjom bojowym. Ale jak bronić linii brzegowej nad dwoma oceanami?
Japończycy – naród i rząd – wiosną 1942 roku byli w stanie euforii, sto osiemdziesiąt dni od zwycięstwa do zwycięstwa. Hasło „Azja dla Azjatów!” rozbrzmiewało od Oceanu Indyjskiego aż po Nową Gwineę na przedpolu Australii. Bastiony anglosaskiej potęgi runęły w gruzy – żołnierze bez dowódców, pułkownicy bez pułków, samoloty bez załóg, załogi bez samolotów, drogi i porty zapchane uchodźcami. W Tokio generał Tōjō* szyderczo nazwał Australię „sierotką Pacyfiku bezradnie czekającą na najazd japoński”.
* Hideki Tōjō.
Sztabowcy australijscy pochylali się już nie nad mapami Francji, Belgii czy Grecji, ale własnego kraju. Chciano za wszelką cenę bronić rejonu między Sydney a zagłębiem węglowym. Chodziło o utrzymanie Port Moresby na Nowej Gwinei. Usuwano drogowskazy, aby najeźdźcy nie mieli łatwego rozeznania w terenie. Osiemdziesiąt tysięcy sztuk bydła dreptało z pastwisk na północy kraju niemal 2 tysiące kilometrów na południe, aby Japończycy nie mieli na miejscu gotowego prowiantu. Ogromne stada szybko na trasie wypiły wodę ze studni z pompami uruchamianymi przez wiatraki i trzeba było improwizować napęd silnikami spalinowymi. Na plażach wznoszono zasieki z drutu kolczastego. Pokazała się umiejętność improwizacji, właściwa ludziom z buszu. Parcele w Sydney nad oceanem, dziś należące do najdroższych w świecie, można było nabyć za bezcen, gdyż właściciele liczyli się z ewakuacją w głąb lądu.
Był wczesny ranek 19 lutego 1942 roku, gdy misjonarz John McGrath z wyspy Bathursta na północ od lądu australijskiego usłyszał dziwny szum, którego natężenie rosło. Najpierw wyjrzał przez okno, potem wyjrzał przed dom. Powitał go słoneczny, pogodny dzień. Spojrzał w niebo i zadrżał – osiemdziesiąt samolotów japońskich w zwartym szyku leciało prosto w kierunku australijskiego portu Darwin. Pobiegł do swego nadajnika radiowego, w eter poszło ostrzeżenie, które o 9.30 rano było już w sztabie australijskiego lotnictwa. Z przyczyn, które nie są jasne po dziś dzień, nie nadano bezzwłocznie meldunkowi dalszego biegu. Mijał cenny czas...
Pierwsze bomby spadły w rejonie portu. Spokojna osada tropikalna przemieniała się w piekło. Płonęły statki, waliły się domy. Ostrzeliwując z karabinów maszynowych wszystko, co się ruszało, japońskie samoloty zniżały się tak, że widziano twarze załóg. W urzędzie pocztowym dyżurny telegrafista Archibald Halls nie zszedł do schronu, ale uruchomił połączenie z Adelaide na południu kraju i wystukiwał alfabetem Morse’a wiadomość: „Japończycy atakują nas, nie mogę tu dłużej pozostać, spotkamy się niebawem”. W mieście na południu inżynier Frank O’Grady odczytał ze zdumieniem informację od telegrafisty, który zginął od wybuchu bomby w kilka sekund później. I tak wojna zastukała do wrót Australii. Lekcja z wyspy Bathursta nie została zapomniana. Liczyło się wczesne ostrzeżenie.
Wyszkolono małe grupki tubylców, dając im nadajniki radiowe i broń. Jedna z nich miała do patrolowania 1600 kilometrów wybrzeża, trzęsawiska nadmorskie i tysiąc małych wysepek. Na czółnach krążyli po wodach przybrzeżnych, gdzie roi się od rekinów, wpływali w górę rzek, w których były krokodyle. Sygnalizowali dostrzeżone samoloty i okręty, zaglądali wrogowi w karty. Bez nich słabe wtedy siły obrońców byłyby bezradne. Ratowali lotników alianckich, którzy wyskoczyli ze spadochronem. Potem na okrętach podwodnych podwożono ich pod dalsze wyspy, co wcale nie było proste, gdyż mapy tych wód były dziełem jeszcze pierwszych odkrywców lub zostały zestawione na bazie relacji dawnych żeglarzy. Zresztą kolor skóry tych szperaczy spowodował, że przez wiele lat po wojnie ci z nich, którzy przeżyli, czekali na podziękowanie od władz Australii.
Ewakuowano australijskich obywateli z różnych wysp, aby ocalić ich przed wrogiem. Ale nie wszystkich. Na Wyspie Bougainville’a dwaj Australijczycy – Jack Read i Paul Edward Mason – zostali i ulokowali się w różnych punktach na szlaku bombowców japońskich z bazy w Rabaul. Ich meldunki o liczbie i typie nadlatujących maszyn poprzez stacje na lądzie australijskim szły do bazy w Pearl Harbour na Hawajach. W dwadzieścia minut od meldunku amerykańskie okręty wojenne i samoloty na Wyspach Salomona były już zaalarmowane. Japończycy płacili wysokie koszty w stratach własnych. Na Wyspach Salomona admirał Yamamoto przegrywał. Bowiem, jak powiada historyk Donald Horne: „Australijczycy postradali Singapur, lecz zyskali flotę wojenną USA”.
Australijscy wywiadowcy pełnili samotną wartę na małych wysepkach, a eter nad Pacyfikiem rozbrzmiewał szyfrowanymi meldunkami. Kronikarz zanotował, jak amerykański okręt podwodny „Grampus” miał zabrać z portu w Brisbane kolejną grupkę australijskiego wywiadu. Aby nie wzbudzać zainteresowania robotników portowych czy innych osób przebywających w bazie, ustalono, że Australijczycy ze swym sprzętem zaokrętują się w mundurach amerykańskiej floty wojennej. Teraz z kolei zafrapowani byli ludzie z załogi „Grampusa”, iż nowi koledzy mówią po angielsku z australijskim akcentem. Aby złudzenie było pełniejsze, australijscy zwiadowcy postąpili tak, jak to marynarze w obcym porcie przed wyjściem w rejs, mianowicie dobrze sobie popili i zameldowali się dowódcy okrętu w stanie równowagi chwiejnej.
Między tymi niezwykłymi postaciami obserwatorów wyróżnia się na pewno także i jedna kobieta...
Nigdy nie widziałem Ruby Boye, ale gdy byłem ostatni raz w Australii, żyła jeszcze dochodząc do setki. Przed wojną mieszkała na Vanikoro, jednej z wysp Archipelagu Salomona. Wiodła spokojny żywot żony kierownika przedsiębiorstwa zajmującego się wyrębem lasów. Jak niemal każda firma czy każde gospodarstwo albo plantacja w tym rejonie wysp mórz południowych, przedsiębiorstwo to miało stałą łączność radiową. Utrzymywał ją zawodowy radiooperator obsługujący odbiorniki oraz sporych rozmiarów nadajnik.
Gdy do północy nadciągała japońska burza, radiooperator zgłosił się do pana Boye. „Szefie – powiedział – moje miejsce jest w lotnictwie, jest zaciąg, szukają fachowców...”.
Stateczek kursujący między wyspami i Australią miał zawinąć do portu w Vanikoro nazajutrz o świcie. Przez całą noc Ruby Boye uczyła się obsługi sprzętu, sztuki nadawania kodem oraz zbierania informacji dla służby meteorologicznej. Później już sama opanowała alfabet Morse’a. Australijska marynarka wojenna przekazała jej nominację na obserwatora. Cztery razy na dobę szły w eter informacje, które – zestawione z innymi napływającymi z wysp i wysepek – służyły do zestawiania prognozy pogody dla statków i samolotów.
Japończycy byli już coraz bliżej. Zaczęła się ewakuacja cywilów. Szyper stateczku, który zawinął, aby zabrać małżeństwo Boye do Australii, miał wyraźne rozkazy. Odpłynął bez nich. Nie mieli złudzeń, co ich czeka, gdy pojawią się na Vanikoro żołnierze cesarza. Ruby miała wtedy 50 lat, jej mąż był jeszcze starszy. Ale uznali, że ich znajomość miejscowych realiów może się przydać.
Na Pacyfiku pojawiły się wojenne okręty Stanów Zjednoczonych. Ruby Boye została uznana za jednoosobowy garnizon i nosiła tytuł „trzeci posterunkowy zewnętrzny US Army”, jakkolwiek jej działanie służyło przede wszystkim flocie. Gdy inni obserwatorzy nie mogli się przebić przez japońskie zagłuszanie ze swymi raportami do centrali, przekazywali je pani Boye, a ona z kolei szyfrem nadawała je do sztabu wywiadu USA w Port Vila na Nowych Hebrydach.
Zdrętwiała ze strachu, gdy ujrzała, jak nad wyspą pewnego ranka krążył wodnopłatowiec, który usiadł na wodach laguny. Uspokoiły ją amerykańskie znaki rozpoznawcze. Na wyspę przybyła grupka amerykańskich oficerów marynarki wojennej. Jeden z nich wyciągnął dłoń w mocnym uścisku: „Nazywam się Halsey. Przyleciałem, aby poznać tę wspaniałą kobietę, która obsługuje nadajnik”. To był admirał William Halsey, dowódca sił południowego Pacyfiku.
W maju 1942 roku Japończycy byli już w Tulagi, ówczesnym centrum administracyjnym Wysp Salomona. Vanikoro było niejako w przedsionku wielkich bitew morskich, które zadecydowały o losach wojny w tym rejonie świata. Ruby Boye zbierała informacje od wyspiarzy, którzy swymi czółnami przeprawiali się z wyspy na wyspę. Mieli oczy i uszy otwarte, przekazywali informacje kobiecie, która znała ich język i obyczaje. Była zaprzyjaźniona od lat. „Obserwatorzy wybrzeża ocalili Guadalcanal, a Guadalcanal ocalił Pacyfik”, powiedział później admirał Halsey, nawiązując do słynnej bitwy morskiej.
Gdy nadeszły wieści, że Japończycy torturują i mordują obserwatorów, którzy wpadli w ich ręce, australijska marynarka wojenna ogłosiła mobilizację tych ludzi i wcielenie ich w swe szeregi. Miano jeszcze wtedy złudną nadzieję, że umundurowani marynarze nie mogą być traceni jako szpiedzy. Czym zresztą Japończycy się nie przejmowali, egzekucje trwały, na jednej z wysp obdarli schwytanego Australijczyka żywcem ze skóry. Zachowały się zdjęcia ze ścinania jeńców szablą, makabryczne ceremonie...
Ruby Boye podała swe wymiary, uszyto dla niej mundur pomocniczej służby kobiet australijskiej marynarki wojennej, który zrzucono nad Vanikoro ze spadochronem. W swych wspomnieniach Ruby Boye opowiada, że bała się nie tylko Japończyków, ale i krokodyli. Mianowicie maszt i sam nadajnik przeniosła w głąb dżungli, aby nie były przy domu, Vanikoro przeżyło bowiem nalot japońskich bombowców. Gdy most nad rzeką Lawrence został zerwany przez cyklon, cztery razy dziennie małą łódką przeprawiała się na drugi brzeg w ulewnym deszczu tropikalnym. Potem brnęła po błocie, ulubionym miejscu czuwania krokodyli na łup.
Japończycy nie tylko nalotem dali znać, że wiedzą o istnieniu nadajnika. Na początku 1942 roku, gdy skończyła nadawanie i przeszła na nasłuch, usłyszała wołanie po angielsku z wyraźnym japońskim akcentem: „Wzywamy panią Boye! Wzywamy panią Boye! Japoński dowódca ostrzega cię, abyś lepiej się wycofała, bo...”.
Rozległ się zgiełk w eterze. To inni australijscy wywiadowcy zagłuszyli dalszy ciąg tego orędzia. Sami z kolei złożyli Japończykowi pewne propozycje, ale – jak pisze kronikarz – „słowami, których damie nie przystoi wypowiadać”.
UDERZ I ZMYKAJ
Czy Japonia chciała zaatakować samą Australię? Była ona ziemią obiecaną dla przeludnionej i pozbawionej surowców Japonii. Tylko siedem milionów ludzi mieszkało na całym kontynencie, wielkie zasoby bogactw nie tylko nie były wykorzystywane, ale nawet dokładnie zbadane. Odnaleziono po wojnie australijskie mapy sztabowe, wykradzione przez wywiad japoński i zadrukowane już japońskimi napisami. Sojusznik niemiecki uważał inwazję japońską na Australię za sprawę przesądzoną. Zastanawiał się nawet, jakie będą losy osiadłych tam od dawna niemieckich kolonistów pod władzą bądź co bądź niearyjskich, żółtolicych sojuszników.
Po klęsce Singapuru cała północ kontynentu australijskiego nie miała szans obrony. Isoroku Yamamoto miał swe plany i szedł uporczywie ku Australii (najazd na Borneo i Malaje, zdobyte wyspy znane z opowieści mórz południowych). Wspaniały port w Rabaul stał się cesarską bazą, z której samoloty i okręty podwodne nękały żeglugę Sprzymierzonych i cele na samym już lądzie. Ważne porty na Wyspach Salomona znalazły się w rękach japońskich i przybliżyły groźbę inwazji, tym bardziej że Japończycy szli ku Port Moresby na Nowej Gwinei. Wąska ścieżka wysoko w górach poprzez wioskę Kokoda prowadzi ku Port Moresby. Tam doszło do zaciętych walk i – jak powiada kronikarz – „odłupano pierwszą drzazgę z japońskiego miecza”.
Kokoda – jedyne wtedy na wielkiej wyspie lądowisko w górach. Nawet dziś nie jest to przechadzka dla turystów. Trzeba być wyjątkowo sprawnym i wytrzymałym, aby wybrać się w tamte strony. Sześć tysięcy młodych Australijczyków zostało tam na zawsze, była to jedna z najcięższych kampanii całej wojny. Zaopatrzenie opierało się na tragarzach papuaskich, którzy tygodniami pięli się po zboczach górskich spowitych gęsto dżunglą, aby dostarczyć na front amunicję czy żywność. Oni też znosili na noszach australijskich rannych do punktów opatrunkowych czy potem jeszcze niżej, na statki szpitalne zakotwiczone w Port Moresby. Poświęcenie tych ciemnoskórych i kędzierzawych Papuasów było bezgraniczne. Ludzie z wybrzeża marzli w górach, niektóre pozycje były na wysokości 3 tysięcy metrów. Na Nowej Gwinei, gdzie walki międzyplemienne nie były tradycją, ale czasem teraźniejszym, trudno było namówić rosłego wojownika, aby szedł na tereny, których nie znał i gdzie nie rozumiano jego mowy.
Słabe siły australijskich ochotników zostały zastąpione przez zahartowane w walce na Bliskim Wschodzie czy w Grecji doborowe formacje.
Szlak Kokoda został dla Japończyków stracony. Zbyt długie ich linie zaopatrzenia wiodły do magazynów na wybrzeżu. Te z kolei w miarę wzmacniania nalotów Sprzymierzonych coraz bardziej pustoszały. Wojska cesarza zaczęły się wycofywać, ale zagubionych żołnierzy Australijczycy brali do niewoli jeszcze przez miesiące po odwrocie. Ba, gdy lata po wojnie byłem na Nowej Gwinei, ukrywali się jeszcze w dżungli fanatycy, którzy nie przyjmowali do wiadomości rozkazów o bezwzględnej kapitulacji. Tak samo i na bezludnych wyspach tych stron zaszyli się w dżungli żołnierze z konwojów japońskich, zatopionych przez flotę czy lotnictwo Sprzymierzonych. Byli przekonani, że odsiecz odnajdzie ich wcześniej czy później. Na jednej z wysp, gdzie dostali się wpław, gdy poszedł na dno wiozący ich transportowiec, Japończycy zastali rybaka z żoną. Zamordowali go tego samego dnia, wdowę przywłaszczył sobie najstarszy rangą. Potem zabijali się między sobą w sporach o tę kobietę. Stawała się łupem kolejnego zwycięzcy tych krwawych porachunków.
Stratedzy Sprzymierzonych dysponują słabymi wciąż jeszcze siłami na ogromnym froncie. W New Delhi ma swój sztab generał Archibald Wavell. Wielki gmach jest połączony dalekopisem z Londynem, Kairem i Durbanem w Afryce Południowej. Podczas zmiany warty wokół siedziby sztabu rośli Szkoci w spódniczkach maszerują przy wtórze orkiestry dudziarzy, dla zachowania kolorytu lokalnego grającej zresztą motywy z repertuaru indyjskich zaklinaczy węży. Na korytarzach gmachu gońcy wpadają na oficerów noszących monokl w oku. W pancernych szafach strzeże się tajnych planów żółtych, błękitnych i zielonych, których nikt nigdy nie zdążył wprowadzić w życie.
Po klęsce na Filipinach generał MacArthur* przybył do Australii. Tysiące ludzi wyszły na dworzec w Melbourne, aby go powitać. Jest już za późno, aby na Malaje skierować wszystkie australijskie siły wycofane z Bliskiego Wschodu. Kieruje się przeważnie do obrony Indii Holenderskich, ale tam obrona nie potrwa długo.
* Gen. Douglas George MacArthur.
W sztabach australijskich i amerykańskich z coraz większym niepokojem spoglądano na wyspę Timor, która w dokumentach owej epoki określana jest bez patosu, ale zgodnie z prawdą jako „wrota do Australii”.
Timor. Winien jestem Czytelnikowi wprowadzenie w scenerię mej opowieści. Wyspa zapomniana przez Boga i ludzi. Frazes, prawda? Ale naprawdę pasuje do tej wyspy. Zachodnia jej część należała do Indii Holenderskich, czyli że przeszła we władanie Indonezji. Wschodnia część od 1515 roku to kolonia Portugalii. Portugalczycy przez stulecia nie mogli przełamać oporu wyspiarzy, dopiero w 1912 roku sprowadzili czarnych żołnierzy ze swych afrykańskich posiadłości i spenetrowali nie tylko wybrzeże, ale i zaplecze terytorium. Ci, którzy ocaleli z tej masakry, wspominają, że woda w rzekach była czerwona od krwi zamordowanych wyspiarzy.
Timor. Lord Wallace zanotował po swej wizycie na wyspie w 1857 roku, że portugalską kolonię znamionuje „bezprawie władzy i ustawicznie powracające powstania ludności”. Przez stulecia miejsce zesłań dla ludzi, których poglądy były niewygodne dla władzy w Lizbonie. Coś na kształt portugalskiej Syberii. Zesłańcy, ci właśnie deportados, odegrają też rolę w naszej opowieści. Opór przeciw dyktaturze kiełkował także w kołach wojskowych z miejscowego garnizonu portugalskiego. Opowiadano mi w Dili, stolicy kolonii, że jeszcze w 1957 roku oficerowie mieli dogadać się z wodzem pewnego plemienia wyspiarzy. Szykował się pucz, ale wszechobecna policja polityczna zwiedziała się o nim na skutek gadulstwa jednego ze spiskowców. Zjawił się w Dili w domu publicznym dzielnicy „czerwonych świateł” i na odchodnym powiedział dziewczynie, że przy następnej wizycie będzie miał na pewno naszywki wyższej rangi na naramiennikach munduru. Kolejnym klientem był agent bezpieczeństwa, który zastanowił się głębiej nad tą wypowiedzią wypaplaną przez dziewczynę. Oficer był w cieniu podejrzenia, zagadkowa wypowiedź pasowała do mozaiki. Nastąpiły nocne aresztowania, potem sąd polowy i pluton egzekucyjny o świcie. A wyspiarze, z których wodzem zmawiał się spiskowiec? Krążyły w kolonii mgliste wieści o plemieniu w głębi wyspy, gdzie tylko kobiety wychodzą rano do pracy na ryżowiskach, gdyż przed zemstą kolonizatorów nie ocalał ani jeden dorosły mężczyzna.
Timor. Dziesiątki plemion mówiących odrębnymi narzeczami, skłóconych między sobą. Od niepamiętnych czasów uwikłani w waśnie międzyplemienne, umiejętnie wykorzystywane najpierw przez kolonizatorów portugalskich, potem okupantów japońskich, gdy mogło się wydawać, że dla wysp tego rejonu świata zegary zaczęły pokazywać czas Tokio. Najpierw były zajazdy na sąsiadów, uprowadzenia dziewcząt, rabunek sprzętu. Potem krzywdy mogły być urojone, ginęły w mrokach niepamięci, pozostała tradycyjna wrogość. Wystarczyło wtedy tylko dmuchnąć w zarzewie, aby z dzidami czy długimi nożami wyprawiano się przeciw sąsiadom.
Timor. Tylko co dziesiąty wyspiarz umie czytać i pisać. Dili, stolica portugalskiej kolonii jeszcze w czasach, które relacjonuje nasza opowieść, nie ma prądu elektrycznego ani kanalizacji. Wyspiarze dziesiątkowani są nie tylko przez walki międzyplemienne, ale i przez choroby – przekleństwo tropików. Zimnica, choroba Hansena, czyli trąd, pasożyty rujnujące wątrobę człowieka, kiła zawleczona przez kolejnych władców wyspy... Opowiadał mi pan Amadeu Coelho, właściciel hotelu Resende przy Avenida Bispo Medeiros: „Japończycy wyznaczali wsiom podatek w ryżu i w kobietach. Ryż zabierali sami ze spichrzów. Po dziewczęta zjawiali się nocą, przy oględzinach świecili sobie latarkami elektrycznymi. Zabierali młode i bardzo młode. Gdy im się znudziły lub gdy szli do walki i im zawadzały w marszu, dźgali je bagnetem. Te, które zostawili przy życiu, wracały zarażone kiłą do swych domów bez żadnych widoków na leczenie”.
Timor. Gdy biorę miarę na reportaż i wędruję szlakiem bohaterów mej opowieści, przechodnie w wioskach na uboczu schodzą mi z drogi i stojąc na baczność czekają, aż przejadę. Cztery wieki bezwzględnej władzy Portugalii wyrobiły w kolejnych pokoleniach wymuszony szacunek dla białej skóry Europejczyka.
Timor. Byłem tam w ostatnich miesiącach portugalskiego panowania. Potem wtargnęła tam Indonezja. Teraz jest czymś absolutnie wyjątkowym, by zgodzono się na wjazd ludzi z zewnątrz. Indonezja sprawuje rządy pistoletem maszynowym. Zapomniana wyspa nie ma szczęścia do kolejnych władców.