Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nigdy nas tu nie było
Tytuł, który zrobił na świecie prawdziwą furorę! Bestseller „New York Timesa”, wybór Reese Witherspoon Club, a wkrótce ekranizacja Netflixa. Mocny thriller psychologiczny z napięciem jak u Hitchcocka oraz bohaterkami na miarę duetu z filmu Thelma i Louise.
To miały być idealne babskie wakacje. Z egzotycznymi krajobrazami, drinkami i nocami pełnymi zwierzeń. Bez potłuczonego szkła, krwi i ciała poznanego w barze mężczyzny na środku ich hotelowego apartamentu. Znowu! Jak rok wcześniej. Takie rzeczy nie zdarzają się dwa razy. A jednak. Emily i Kristen to przyjaciółki. Wiedzą o sobie wszystko. Tylko czy na pewno? Tutaj nic nie jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka. Trzeba uważać, komu powierza się sekrety.
Ta książka jest marzeniem każdego miłośnika suspensu. Nie pozwoli ci przewracać stron zbyt wolno... To powieść z szalonymi zwrotami akcji, która sprawi, że porzucisz piątkowe plany dla kolejnych rozdziałów.
Reese Witherspoon
Andrea Bartz
Mieszkająca na nowojorskim Brooklynie dziennikarka, publikuje zarówno na łamach „The Wall Street Journal”, jak i „Vogue’a”. Sekrety kobiet nie są jej obce, pracowała w redakcji „Glamour”, pisała dla „Elle” i „Marie Claire”. Jej thriller The Herd został uznany przez „Real Simple”, „Good Housekeeping”, „Marie Claire” i CrimeReads za najlepszą książkę roku 2020.
fragment
Otworzyłam drzwi i włączyłam światło. Rozbłysło, niebieskobiałe i ohydne, a ja zamarłam.
Kristen siedziała zwinięta na podłodze, płacząc. Jej łzy zmieszały się z kroplami krwi na jej szczęce. Na dłoni i przedramieniu też miała ciemne smugi.
– Co się stało? – zapytałam prawie szeptem, a ona podniosła na mnie oczy. Zobaczyłam coś za jej plecami: dwie nogi wystające zza kanapy.
– Emily – wyciągnęła do mnie ręce jak maluch, który chce do mamusi.
Krew pulsowała mi tak głośno, że przypominała ocean, fale uderzające o wnętrze czaszki. Łup. Łup. Łup.
Jak lunatyk zrobiłam krok do przodu. Potem jeszcze jeden i jeszcze jeden, za Kristen, która znowu patrzyła na swoje zakrwawione dłonie.
– Zaatakował mnie.
Reese Witherspoon Club
Założony przez aktorkę Reese Witherspoon - wielką miłośniczkę książek. Co miesiąc Reese wybiera powieść, której główną bohaterką jest kobieta. Co ważne, nie ma żadnych innych kryteriów, które mogłyby ograniczać ten wybór, choć jest on dokonywany bardzo starannie i rozważnie. Klub istnieje od 2017 roku. Autorkami wybranych książek są pisarki z całego świata.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 396
Kristen podbiegła do krawędzi patia i przykucnęła, wyciągając długie ramię. Dotykała palcami pnącza, unosząc liście i odsłaniając ukryte pod nimi delikatne łodygi. Wyobraziłam sobie, jak się przewraca i upada, a widok jej sylwetki wciąż miałam przed oczami. Nie wiem dlaczego. Przez jedną krótką chwilę wyobraziłam sobie, że ją popycham.
Zamiast tego poderwałam się od stołu.
– Kristen, nie! – zawołałam. Drewniane patio wznosiło się na palach nad winoroślami poniżej i byłyśmy same, tak jak wszędzie, gdzie zatrzymałyśmy się w tym tygodniu. Puste restauracje, puste targowiska, puste centra informacji turystycznej… Sporadycznie zdarzało się skupisko innych odwiedzających, którzy stali lub siedzieli ściśnięci blisko siebie, choć wokół było dużo miejsca.
Usłyszałam trzask i Kristen wstała, unosząc w górę zieloną kiść winogron. Włożyła jedną kuleczkę do ust i przeżuwała w zamyśleniu.
– Niezłe. Łap!
Nie udało mi się złapać, winogrona wylądowały na szklanym blacie. Rozejrzałam się i wzięłam jedno, żeby spróbować. Kiedy je rozgryzłam, zrobiło mi się cierpko na języku.
– Powiedział, że mają marne plony w tym roku. Nie musiałaś zrywać całej kiści.
Opadła na krzesło i podniosła swoje pisco sour, limonkowozielone i pieniste.
– Zostawię im kilka dodatkowych pesos na koniec. Byłam głodna – stuknęła swoją szklanką w moją. – Chyba wolałabyś, żebym kradła winogrona, niż żeby spadł mi cukier, prawda?
– Fakt – głodna Kristen była nie do zniesienia.
Mężczyzna w chuście owiniętej wokół głowy obserwował nas z daleka, stojąc na końcu plantacji, gdzie winorośl graniczyła z rzędem rozłożystych drzew. W oddali łagodne wzgórza przecinały postrzępiony horyzont. Kristen pomachała do pracownika, a on skinął głową.
Rozkoszowałam się ostatnią kroplą drinka na języku. Popijałyśmy je codziennie: sok z limonki, cukier puder i żółtawą brandy, którą Chilijczycy uważali za starszą niż peruwiańskie pisco. Poczułam, jak znowu zrobiło mi się błogo, byłam wolna od strachu, który nie dawał mi spokoju przez ostatnich trzynaście miesięcy. Oto byłam na wycieczce życia: siedem nocy w Ameryce Południowej, zwiedzałam dziewicze góry i rozłożyste doliny z moją najlepszą przyjaciółką od ponad dziesięciu lat. Kombinacja tak orzeźwiająca i słodka, że smakowała jak wchodzenie w morskie fale. A zostały nam jeszcze dwie noce.
Kristen sprawiała, że wszystko było lepsze. Jej pewność siebie była jak zawór bezpieczeństwa w dziwnym i powikłanym świecie. Kiedy prawie tydzień temu przytuliłyśmy się na lotnisku, łzy ulgi napłynęły mi do oczu. Nie widziałam jej od roku – roku naznaczonego napadami paniki, koszmarami i wrzaskami w poduszkę lub pod prysznicem, a czasami w zaciśniętą pięść, którą zatykałam sobie usta. Ale w Santiago, kiedy odebrałyśmy nasz wypożyczony samochód i pojechałyśmy na północ szerokimi autostradami, Kristen była jak zwykle niesforna. Krzyknęła, kiedy ujrzała Pacyfik, zatrąbiła na stado puchatych alpak na poboczu drogi. Pokazywała palcami przydrożne stoiska z owocami, falujące pola kukurydzy, których równe rzędy były jak odmierzone od linijki, pola dorodnych warzyw prężących się w słońcu. I jeszcze to niebo – błękit tak przejrzysty, że emanował namacalną wręcz rześkością. Z jednej strony ten błękit spadał do oceanu, a z drugiej dotykał pofałdowanych szczytów gór. Obecność Kristen była jak uspokajający zapach, jak xanax w sprayu. To dzięki niej pozwoliłam sobie na relaks.
Pierwszą noc spędziłyśmy w La Serena, gdzie jadłyśmy cieknące lody, chodząc po zielonym rynku. Zatrzymałyśmy się w hotelu, w którym z jasno pomalowanych ścian spoglądały na nas obrazy świętych. Uznałyśmy to miejsce za zbyt turystyczne i następnego ranka pojechałyśmy w głąb lądu. W Pisco Elqui poszłyśmy na lekcję jogi do kobiety, która miała zdeformowane kolana i włosy do bioder. Kiedy stałyśmy w Górskiej Pozycji z piersiami uniesionymi w górę, oznajmiła:
– Wasz uśmiech napędza wasze corazón, wasze serce.
Drugiego wieczoru trzech chłopaków z college’u z Niemiec osaczyło nas w barze i panika wróciła do mnie z rykiem czającej się do skoku pantery. Kristen przejęła inicjatywę. Była urocza, mogłaby rozmawiać z każdym, a kiedy zauważyła strach w moich oczach, grzecznie wyplątała nas z zarozumiałego trio i poprowadziła mnie z powrotem w noc.
– Już dobrze, to ja, jestem tutaj – mruczała, gdy wracałyśmy ciemnymi ulicami do naszego hotelu. – Kristen jest tutaj.
Jej głos był balsamem, jej słowa kołdrą obciążeniową. Spakowałyśmy się i wyjechałyśmy następnego dnia.
A dziś rano przybyłyśmy tutaj, do Quiterii. Na początku zaniepokoiło mnie, że nie było tu żywego ducha. Zostawiłyśmy auto na parkingu i włóczyłyśmy się po pagórkowatych ulicach, walizki ciągnęły się za nami jak przygnębione maluchy przez, jak się wydawało, kilka godzin, zanim znalazłyśmy otwarty hotel. Dostałam klucze do małego apartamentu, w którym kołdra była wilgotna mimo suchego górskiego powietrza. Słońce zachodziło i zdałam sobie sprawę, że pustka w mieście będzie atutem: mniej mężczyzn, czyli mniej kłopotów dla dwóch kobiet spacerujących nocą po ulicach. Wiadomo, co mówią o kobietach podróżujących samotnie.
Kristen przełknęła resztkę swojego pisco sour.
– Wiesz, co powinniśmy zrobić? Wyrazić życzenia urodzinowe.
– Moje urodziny są dopiero za dwa tygodnie.
– Wiem, ale chcę przy tym być osobiście. A to jak wygrać tysiąc dolarów!
To była nasza tradycja, opowiadałyśmy sobie, co zgodnie z naszymi nadziejami przydarzy się tej drugiej w tym roku. Wpadłam na ten pomysł, gdy przeczytałam o dwóch najlepszych przyjaciółkach, które prowadziły razem biznes i pisały sobie nawzajem postanowienia noworoczne.
– To ja pierwsza – powiedziała, obracając się w kierunku winogron. – Życzę ci, moja kochana Emily, żeby twoja firma dała ci wreszcie ten zasłużony awans.
– Byłoby miło.
Kilka miesięcy temu złożyłam podanie o awans na stanowisko dyrektora, ale mój pracodawca, Kibble, był kiepsko zorganizowany, leniwy i do tego powłóczył nogami. Jednak lubiłam swoją pracę, niezależnie od tego, czy dostanę awans, czy nie. Byłam menedżerem projektu w start-upie, który za duże pieniądze dostarczał właścicielom zwierząt domowych surową karmę ekologiczną dla kotów. Miałam młodych, fajnych współpracowników, w tym moją pracową żonę, Priyę, i zdjęcia kotów dosłownie wszędzie.
Mimo to nie powiedziałam Kristen, że moim ukrytym życzeniem, gdy tylko zobaczę spadającą gwiazdę, złapię puszek z dmuchawca lub spojrzę na zegar o 11.11, będzie znalezienie wspaniałego partnera i święty spokój. To było zbyt antyfeministyczne i nazbyt tego pragnęłam, by wyrazić to słowami. Ale mając Kristen na drugim końcu świata, a przyjaciół dawno już pożenionych (co tam pożenionych, mieli już dzieci!), moja cierpliwość była na wyczerpaniu. I może wreszcie szłam we właściwym kierunku…
– Mówił, że w tym miesiącu rozpoczną rozmowy kwalifikacyjne z kandydatami – powiedziałam jej. – To zabawne, zachowuje się, jakby nie miał czasu nawet o tym myśleć. Jakby był zbyt zajęty ratowaniem świata, czyli jednym wielkim kocim przewodem pokarmowym.
– Ludzie, którzy kochają koty, to najgorsze typy. Mówię to jako pełnoprawna miłośniczka kotów, której przeszkadza tylko alergia.
– A ja uważam, że jego poświęcenie dla idei jest słodkie!
Kristen prychnęła.
– To biznes oparty na obsesji ludzi na punkcie zwierzęcia, które ma wszystko gdzieś.
– Kot Russella taki nie jest. Mochi odwzajemnia jego miłość. Widziałam na filmikach – Kristen przewróciła oczami, a ja pochyliłam się do przodu. – Daj spokój, lubię swoją pracę.
– Przepraszam, przepraszam, przepraszam – machnęła ręką. – Dobra, teraz ty.
– No to tak… Moje życzenia z okazji twoich urodzin, pełne cztery miesiące wcześniej, są takie, hmm… – postukałam w swoją szklankę. Że zdasz sobie sprawę, że nienawidzisz Australii. Że wracasz do Milwaukee. Że wracamy do tego, jak było. – Mam nadzieję, że olejesz swojego głupiego szefa, a twoja praca stanie się milion razy lepsza. Albo znajdziesz nową, która cię uszczęśliwi.
– To nie fair. Zmałpowałaś po mnie!
– Chyba o to chodzi, jak się ma trzydzieści lat, nie? Marzymy o rozwoju, karierze. Ale przynajmniej mamy pracę.
– Prawda. I dzięki Bogu właśnie dobrze wykorzystujemy zarobione pieniądze!
Wyciągnęła rękę do winorośli, których nieskazitelne rzędy zwężały się w oddali. Za nimi pofałdowane góry poczerwieniały w zachodzącym słońcu. Na dachu destylarni wylądował ptak i wydał z siebie piskliwy trel. Słodka zięba sierra, żółta jak żółtko jaja. Rozpoznałam ją dzięki jakimś bezsensownym badaniom, które przeprowadzałam kiedyś przy biurku w Milwaukee.
W pobliżu rozległ się dudniący dźwięk. Chyba dzięcioł, ale zanim się zorientowałam, przemknęło mi przed oczami wspomnienie. Przestań. Przestań. Przestań. Oczy Kristen rozszerzyły się, gdy zrobiła krok do tyłu, a na jej butach pojawiła się krew. Moment, który wszystko zmienił, kiedy życie równiutko rozdarło się na przed i po.
Kristen poprawiła okulary przeciwsłoneczne i posłała mi pobłażliwy uśmiech. Odwzajemniłam. Bez sensu się zamartwiałam. Nawet incydent z trójką Niemców był nieszkodliwy. Nie było żadnych dziwnych mężczyzn, którzy kręciliby się po kątach, a ich oczy podążałyby za nami zachłannie. Żadnych pijanych kolesi, którzy stali trochę za blisko lub szli kilka kroków za nami po zaciemnionych ulicach. Nie ma powodu do niepokoju.
Spojrzałam na Kristen i poczułam przypływ ciepła.
Wszystko poszło idealnie.
Gruba pszczoła bzyczała wokół naszych okularów, a Kristen odgoniła ją ręką.
– Wygląda na to, że jesteśmy tu jedynymi przyjezdnymi w promieniu kilometrów – powiedziałam. Izolacja była zarówno ekscytująca, jak i niepokojąca.
– To nie potrwa długo. Mój przewodnik mówi, że wszystkie autobusy turystyczne przyjeżdżają w soboty – wyciągnęła ręce i skrzyżowała umięśnione nogi. Kristen chodziła na crossfit w Sydney i czasami jej kończyny niemal wprowadzały mnie w błąd. Brązowe i napięte wyglądały, jakby należały do innego ciała.
Kristen przeprowadziła się do Sydney osiemnaście miesięcy temu: jej firma badawcza otworzyła biuro w Australii, a szef zachęcił ją, żeby aplikowała. Ku mojemu przerażeniu zgodziła się, mrucząc pod nosem, jak bardzo ma dość Milwaukee – swojego rodzinnego miasta – małego, zaściankowego, pełnego skłóconych mieszkańców.
Kristen w Australii. Wydawało się to kaprysem, przelotnym i dziwacznym. Nie znałam dorosłości bez niej, od kiedy zaprzyjaźniłyśmy się na Uniwersytecie Northwestern, gdzie studiowałyśmy ekonomię, do czasu, gdy obie znalazłyśmy pracę w Wisconsin i dzieliłyśmy rozpadające się mieszkanie przy Brady Street. Razem przedzierałyśmy się przez podyplomowe lata, przez złe randki i dobre wiadomości o pracy, ciężkie noce i jeszcze trudniejsze poranki, aż wyszłyśmy z tego wypoczęte i triumfujące pod koniec lat dwudziestych – ja z własnym mieszkaniem przy Fifth Ward, ona kilka mil dalej w Riverwest. Rozmawiałyśmy swobodnie o tym, jak pewnego dnia będziemy dla siebie nawzajem honorowymi druhnami, jak ona w końcu zostanie ciocią moich przyszłych dzieci. Do tego czasu pokochałam Milwaukee z jego rozległym brzegiem jeziora, niezliczonymi festiwalami i przyjazną małą sceną muzyczną, na której debiutowały prawdziwe talenty, a nie udawacze chcący za wszelką cenę wyrwać się do którejś z większych metropolii. Bardzo się starałam nie odbierać jej przytyków do miasta osobiście.
Oczywiście cieszyłam się jej szczęściem, ale jednocześnie użalałam się nad sobą, czułam się pominięta, zostawiona sama sobie na łaskę i niełaskę losu, porzucona… Zostawiona, zostawiona, zostawiona… Pod jej nieobecność pogrążyłam się w depresji, przepychając się przez życie, jakby co chwilę osiadała na mnie warstwa kurzu. Ale podtrzymałyśmy tradycję, którą zapoczątkowałyśmy w Milwaukee: coroczne wycieczki do egzotycznych odległych miejsc, których większość ludzi nigdy nie planowała odwiedzić.
Przedtem wybierałam tylko popularne międzynarodowe destynacje (Londyn, Cancún, Paryż…), więc każde wakacje z Kristen były jakby wślizgnięciem się do tunelu czasoprzestrzennego, dzięki któremu pojawiałam się w innym wymiarze, przyprawiającym o zawrót głowy od dźwięków, zapachów i widoków. Wietnam był pierwszy, Hội An i Hanoi, gdzie odkrywałyśmy wielopokoleniowe domy, nocne targi i wyszukane świątynie, bardziej kolorowe niż pola maków. Potem Uganda, gdzie wszystkie nasze oszczędności wydałyśmy na jedyne w życiu okazje, które piętrzyły się jak śnieg, początkowo cudowne, a potem dziwnie normalne: wpatrywanie się w marmurowe oczy goryli z Bwindi, pływanie łodzią po Nilu w pobliżu krokodyli i tłustych hipopotamów, kurczowe trzymanie się ścian jeepa, gdy lew spoglądał na nas podczas wycieczki w Parku Narodowym Doliny Kidepo.
Celem trzeciej podróży była Kambodża. Wtedy sprawy potoczyły się źle. To było nasze pierwsze spotkanie po zamieszkaniu w przeciwnych zakątkach globu i nie mogłam się doczekać spędzonego wspólnie czasu. Miało być tak jak zawsze, kiedy wyjeżdżałyśmy, zanim wyprowadziła się z Milwaukee. Nigdy nie sądziłam, że ten wyjazd będzie dla mnie tak traumatyczny i stanie się osobistym horrorem. Ale Kristen, jak zawsze, pomogła mi, uratowała mnie, zaopiekowała się mną. I oto byłyśmy znów razem, nasze ostatnie godziny w chilijskiej dolinie Elqui przygasały jak płomień starej świecy, a między nami wszystko było wspaniale.
Kristen zerwała winogrono z kiści, rzuciła je w powietrze i zręcznie chwyciła ustami. Uśmiechnęła się, przeżuwając.
– Otwórz usta, Em – trzymała kolejną kulkę jak rzutkę.
– Nie!
– Pozwól mi spróbować! Mam naprawdę dobre oko.
– Nie ufam ci.
– Hej, rozmawiasz z trzykrotną zdobywczynią tytułu Króla Królów koszykówki. Masz, wrzuć mi jedną do buzi – otworzyła usta.
– To się nie skończy dobrze – ostrzegłam, chichocząc, i rzuciłam winogrono w jej stronę. Odbiło się od podbródka i wylądowało, dość niespodziewanie, w jej pustej szklance. Wpatrywałyśmy się w nie obie z cichym podziwem.
Podczas długiej podróży z lotniska w Santiago byłam wdzięczna, że znów będę mogła rozkoszować się aurą roztaczaną przez Kristen, jej swobodną pewnością siebie i błyskotliwym dowcipem. Ale gdy tylko podjechała wypożyczonym samochodem pod budkę z jedzeniem, poczułam, że się denerwuję. Zjadłyśmy lunch, opierając się o rozgrzaną maskę samochodu, a kucharka – tęga dama o brązowej skórze – cały czas się na nas gapiła. Kobieta była tu całkiem sama, po horyzont ciągnęły się tylko przysadziste drzewa, które unosił gęsty pył. Próbowałam obdarzyć ją przyjaznym uśmiechem.
W każdym pierożku było całe jajko na twardo i przyprawione mięso mielone, więc bez zastanowienia chwyciłam telefon, żeby zrobić zdjęcie.
– Co ty robisz? – Kristen przełknęła kęs i uniosła brwi. – Zapomniałaś?
– Nie zamierzałam tego publikować – mruknęłam, rumieniąc się.
– Oddaj to – słońce uderzyło w otwartą dłoń Kristen. Promienie UV trafiały w każde zagłębienie jej dłoni, w każdy rowek opuszek palców. Nie poruszyłam się, a ona machnęła ręką. – Znasz zasady.
Podmuch wiatru sprawił, że krzewy wokół nas zaszumiały. Kobieta podniosła wzrok znad lady, gdzie wałkowała ciasto.
Oddałam Kristen telefon i uśmiechnęłam się.
– Cyfrowy detoks zaczyna się od teraz.
Więcej go nie wyciągałam. Trzymałyśmy telefony w torebkach, na wypadek nagłych zdarzeń, ale były wyłączone, spoczywały na dnie jak martwe bloczki metalu i szkła. Na początku naszej wyprawy do Kambodży spędziłyśmy dwa dni bez telefonów i obie uznałyśmy, że będziemy to kontynuować. A potem okazało się, że ta decyzja dobrze nam zrobiła. Tyle szczęścia, tyle przypadkowych detali, które sprawiają, że jesteśmy tu i teraz: żywe, bezpieczne i wolne.
– To gdzie jedziemy w następnym roku? – spytałam.
Kristen przeplotła winogrono między palcami.
– Turcja wciąż jest wysoko na mojej liście. A ty nie mówiłaś, że słyszałaś dobre recenzje o Gruzji?
Pokręciłam głową:
– Gruzja, taki kraj? Nic o niej nie wiem.
– Dałabym sobie rękę uciąć, że o niej mówiłaś – odparła, mrużąc oczy.
– Czemu nie, Turcja może być fajna – powiedziałam. – Stambuł jest podobno ekscytujący.
– Myślałam też o Maroku. Targowanie się na bazarach, jazda na wielbłądach po pustyni i tak dalej.
Nagle pojawiła się myśl, ale przełknęłam ją w samą porę: Aaron pojechał do Marrakeszu kilka lat temu. On i ja byliśmy na czterech randkach, po miesiącach luźnego przekomarzania się w kawiarni, w której pracował. Najwyraźniej cztery randki wystarczyły, by przejął kontrolę nad moim umysłem, a moje marzenia unosiły się jak bąbelki w kierunku potencjalnego związku.
Nie wspomniałam o nim jeszcze Kristen, nie po tym, kiedy moje pytanie zadane pierwszej nocy: „Spotkałaś ostatnio jakichś fajnych facetów?”, spotkało się z drwinami i krytyką. Kristen nie miała żadnego poważnego chłopaka, odkąd ją znałam, a po sześciu miesiącach w Sydney pozbyła się aplikacji randkowych, rozczarowana, gdy dowiedziała się, że szukanie partnera jest tam równie frustrujące jak w Stanach. To nie tak, że nie chciałam jej tego powiedzieć, po prostu unikałam tematu, żeby gadka o facetach nie zdominowała tygodnia, zagłuszając rozmowy krążące wokół naszych marzeń, planów i wewnętrznych światów… I prędzej umrę, niż opowiem jej o moim randkowym szczęściu. Aaron był pierwszym facetem od lat, którym byłam tak podekscytowana, i nie chciałam tego zepsuć. Chciałam też zrobić test: niedługo włączę telefon i zobaczę, czy pofatygował się, żeby do mnie napisać. Jeśli nadal był wyraźnie zainteresowany, powiem o nim Kristen.
Podskoczyłam. Właściciel destylarni pojawił się znikąd i pochylił nad moim ramieniem. Zgarnął obie nasze szklanki. Poczułam mrowienie w palcach od skoku kortyzolu, tak przesadnie zareagowałam.
– Czy jeszcze coś paniom podać? – zapytał. – Niedługo zamykamy.
Wychodząc, Kristen wyciągnęła rękę i ponownie zapytała o jego imię.
– Dziękuję bardzo, Pedro – powtórzyła, a ja, stojąc za jej plecami, dodałam po hiszpańsku kilka miłych słów. Żartowałyśmy na ten temat w drodze z Santiago. Ona odczytywała każdy znak drogowy po amerykańsku, a ja, siląc się na mój najlepszy hiszpański akcent, wyginałam język, jak uczyli nas w szkole podstawowej.
– Cieszę się, że mogę ci się odwdzięczyć za usługi szoferskie moimi, pożal się Boże, umiejętnościami translatorskimi.
Kristen rozpromieniła się, jej miodowobrązowe włosy powiewały przez otwarte okno. – Wiesz, że nigdy nie musisz mi się za nic odwdzięczać.
Jechałyśmy w milczeniu z powrotem do hotelu serpentynową górską drogą, usianą nagłymi spadkami i od czasu do czasu w tle słyszałyśmy szczekanie psów. Region ten był popularnym miejscem do obserwacji gwiazd, więc latarnie uliczne tu nie istniały, a światła na werandach były słabe i świeciły na pomarańczowo.
– Co jemy na kolację? – zapytała Kristen. – Zatrzymała się, by powąchać gałązkę kwiatów fuksji. – Nie pachną.
– Wróciłabym tam, gdzie jadłyśmy lunch – powiedziałam, grzebiąc w torebce w poszukiwaniu inhalatora. Spacery po stromych zboczach i rzadkie powietrze nie przeszkadzały Kristen, ale ja nie byłam w tak doskonałej formie jak ona. – Twoja miska komosy ryżowej wyglądała obłędnie. I, nigdy nie sądziłam, że to powiem: mam dość tych pierożków.
– O Boże, ja też – zatrzymała się na podjeździe do hotelu. – Miałam nadzieję, że to powiesz. Idę pod prysznic, zanim wyjdziemy coś zjeść.
– Nie spiesz się – wyciągnęłam klucze z torebki i zaczęłam grzebać przy bramie. W ciemności zerkałyśmy na ceglaną ścieżkę. Hotel miał dziwną konfigurację: pokoje skupione w czterech oddzielnych budynkach, z drzwiami otwieranymi na zewnątrz w stylu motelu. Był bardziej elegancki niż hotele, które zwykle wybierałyśmy, a także droższy, ale Kristen uparła się, by uregulować rachunek, i – wręczając zwitek gotówki – zignorowała moje zastrzeżenia.
Kristen była zamożna w sposób, który intrygował mnie na studiach i drażnił mój umysł obywatelki klasy średniej. Nie zwracała na to uwagi, ale ja zaczęłam potajemnie zbierać dowody. Kiedy ścieliłam łóżko kołdrą w paski z marketu, Kristen rozkładała kremową kołdrę, ociekającą turkusami przechodzącymi w kobalt, wyglądającą jak piękne dzieło sztuki. Miałam tanią plastikową lampkę z tanimi zdobieniami, podczas gdy jej była elegancką lampą podłogową, którą ustawiła w kącie. Wspominała o wyprawach do egzotycznych miejsc, ich nazwy brzmiały dla mnie jak z książki fantasy (Lublana, Brno, Zagrzeb, Baku), ale nigdy nie wymieniała imion, nigdy nie nawiązywała do swojego pochodzenia z afektowaną dumą czy wymuszoną pokorą.
Przekręciłam klucz w drzwiach i wpadłyśmy do naszego apartamentu, czując ulgę, że wreszcie tu dotarłyśmy. Rzuciłam torbę na krzesło, a Kristen zamknęła się w łazience. Z jakiegoś powodu przydzielono nam apartament – albo dlatego, że byłyśmy tam jedynymi osobami, albo był to jedyny pokój, jaki pozostał. Tyle zrozumiałam, posługując się moim przeciętnym hiszpańskim. Zwykle mogłam poskładać wszystko, co chciałyśmy powiedzieć, ale nabierałam wody w usta, gdy miejscowy odpowiadał, mamrocząc z prędkością spadających ze zbocza odłamków skalnych. Bez względu na to, jak bardzo ich błagałam, by zwolnili (lentamente, por favor, palabra por palabra), powtarzali wszystko w tym samym tempie, po czym uśmiechali się wyczekująco. Kristen też się na mnie gapiła – wszyscy czekali, aż mój ospały mózg zacznie pracować, a ja czułam coraz większe rozdrażnienie.
Tutaj mogłyśmy mówić po angielsku. Usiadłam na łóżku wodnym, dziwna rzecz, i wyjrzałam przez okno. Za dnia był tu wspaniały widok – brązowe góry z kilkoma kolorowymi domami porozrzucanymi u podnóża – ale teraz widziałam tylko niebo usiane gwiazdami. Nasłuchiwałam szumu wody dobiegającego z łazienki, po czym wyciągnęłam telefon i połączyłam się z wi-fi. Długi ciąg esemesów od Priyi opowiadających o przezabawnym momencie, który przegapiłam na zebraniu. I trzy esemesy od Aarona: najbardziej zwariowane wiadomości z Milwaukee, jakie udało mu się znaleźć.
Uśmiechnęłam się. Zdał mój test, opowiem o nim Kristen dziś wieczorem, kiedy nadejdzie odpowiednia pora. Zrozumie, dlaczego o nim nie wspomniałam. Doceniłaby, że nie chciałam spędzać całego tygodnia na analizowaniu randek. Oczywiście nie wymienię innego powodu – że chcę wreszcie zostać mamą. Kristen, z jej wysokimi wymaganiami wobec mnie, miała tendencję do krytykowania moich zainteresowań miłosnych. Zawsze czepiała się jakichś negatywnych detali, które przegapiłam, znaków ostrzegawczych, których nie chciałam widzieć. Dzięki Bogu, że Aaron zdał mój test, inaczej krytyka Kristen prawie na pewno byłaby ostrzejsza.
Mimo to Aaron, choć nadal byłam w szoku, naprawdę wydawał się jednym z tych dobrych facetów. Nasze pierwsze spotkanie wyglądało jak scena z komedii romantycznej: rozmawialiśmy, podczas kiedy on przygotowywał dla mnie latte z mlekiem owsianym w Café Mona, kafejce położonej tuż obok mojego biura. Z czasem dowiedziałam się, że dochodzi do siebie po rozstaniu. Potem, w zeszłym miesiącu, szczęka mi opadła, kiedy poprosił o mój numer telefonu. Lubiłam umawiać się na randki, ale z mężczyznami, których poznałam przez aplikację, nigdy nic nie wychodziło. A potem, rok temu, przysięgłam sobie, że nie umówię się już na randki: każda męska ręka przypominała mi tę, która zagroziła mojemu życiu i posiniaczyła mnie tamtej nocy w Kambodży. Zaskoczyłam samą siebie, zgadzając się na pierwszą randkę z Aaronem: klaskanie do melodii polki w przytulnym barze, w którym ktoś przygrywał na harmonijce. Poszłam na randkę, czując przyjacielskie wibracje, a wróciłam zauroczona. Był cierpliwy, nigdy nie sprawiał, że czułam się źle, bo nie byłam gotowa, by wyjść poza swoje schematy. Wtedy wybuchła we mnie panika… Przestań. Przestań. Przestań. Był też dziwny, z tymi szylkretowymi okularami, ciemnymi opadającymi włosami i maniakalną energią poety. Nie w moim typie, a jednak…
Aaron w niczym nie przypominał mojego chłopaka ze studiów, Bena – może to właśnie mi się w nim podobało. Ciągle widziałam cienie Bena u mężczyzn z aplikacji randkowych: wielkie „ach” i „och”, wyższość, marny gust muzyczny. Wyczuwam takich na kilometr. Aarona cechowała otwartość, która wydała mi się odświeżająca. Realizował kolorowe projekty graficzne w środku nocy. Dorastał w okolicy i w wolne dni lubił wędrować po staromodnych muzeach, takich jak rezydencja Pabsta i nieco przerażająca ekspozycja Ulice starego Milwaukee w publicznym muzeum. Interesował się wszystkim, ale przede wszystkim mną.
Kristen wyszła spod prysznica w obłokach pary. Wyciągnęła z szafy sukienkę i usiadła przed lustrem. Ostrożnie nałożyła podkład, pociągnęła rzęsy tuszem. Zastanawiałam się, po co wciąż to robimy: w końcu nie wstawiałyśmy na Insta zdjęć, a Kristen nie obchodziło zbytnio imponowanie nieznajomym. Wyobrażam sobie, że była przyzwyczajona do pięknego wyglądu, miała lekko kręcone włosy w kolorze karmelu i duże orzechowe oczy.
– Nie mogę uwierzyć, że to nasza przedostatnia noc – mówiła zadumana Kristen, gdy szłyśmy do miasta.
– Wiem. Niedługo wrócimy do swoich klatek, brr… – spojrzałam na nią. – Potrzebujemy planu działania, żeby poradzić sobie z Lucasem – nienawidziła swojego szefa, przysadzistego szwajcarskiego emigranta, który, jak powiedziała, zaczął jej nie lubić w chwili, gdy firma wydała ponad tysiąc pięćset dolarów na jej wizę pracowniczą. – Co wiemy o wsparciu dla menedżera?
– Że to niemożliwe, jeśli jesteś kozłem ofiarnym – wzruszyła ramionami. – Branża nie osiąga kwartalnych celów, a ja jestem jedynym menedżerem, który nie należy do ich klubu ważniaków. Chyba się mnie boją.
– Ciebie?
– Tak jak wszyscy mężczyźni, choć nie zdają sobie z tego sprawy, boją się kobiet – przejechała palcami po dzikiej winorośli wiszącej nad ulicą.
– Myślisz, że mężczyźni się nas boją? Uważam, że wręcz przeciwnie. Z drugiej strony nie jestem tak twarda jak ty.
Czy tak właśnie postrzegała życie? Ja na przykład zazdrościłam mężczyznom obojętności na ich osobiste bezpieczeństwo, choćby tego, jak potrafią przejść przez ciemną ulicę bez oglądania się za siebie.
– Oczywiście, że tak. Dlatego są tak okrutni. Do tego są szurnięci i mają bzika na punkcie karabinów szturmowych.
– Dlaczego miałybyśmy ich przerażać?
– Ponieważ wiemy różne rzeczy. Widzimy i wyczuwamy rzeczy, których oni nie widzą – przeszła przez końskie łajno. – W końcu to my zjadłyśmy owoc z drzewa poznania.
– Odniesienie biblijne. Trochę to staromodne.
Czy wszystkie kobiety były mistrzyniami wykrywania takich rzeczy? Kristen potrafiła być spostrzegawcza, odczytywać intencje ludzi w sprytny, intelektualny sposób. Ale ja byłam od niej wrażliwsza, bardziej podatna na krytykę i bardziej empatyczna. Oznaczało to, że widok umierającego ptaka na poboczu drogi mógł napełniać mnie smutkiem, ale były też zalety: za każdym razem, gdy przelatywał obok motyl, wypełniała mnie radość, jakbyśmy dzielili wspólnie tajemnicę.
Skręciłyśmy z wąskiej uliczki w brukowaną i na nowo spojrzałyśmy na uroczą wegetariańską restaurację: przypominająca drzewo paproć zajmowała środek patia z kolorowymi łapaczami snów i wytartą tybetańską flagą modlitewną rozwieszoną między pobliskimi drzewami. Nasze podekscytowanie nowymi miastami graniczy z orgazmem. Kiedy wcześniej natknęłyśmy się na to miejsce, obie byłyśmy tak przytłoczone jego pięknem, że przytuliłyśmy się spontanicznie do siebie, chichocząc z radości.
Kristen uwielbiała opowiadać ludziom, jak się poznałyśmy, jak byśmy były parą z wieloletnim stażem, wciąż zdumioną naszym szczęściem. Na drugim roku byłyśmy jedynymi kobietami na seminarium zatytułowanym Metody statystyczne w ekonomii. Kilku facetów, głównie seniorów, wykluczało nas z dyskusji, przewracając oczami na nasze pytania i powtarzając nasze uwagi z niemal komicznym poczuciem zadowolenia. Kiedy weszłyśmy z powrotem na korytarz, uśmiechnęłam się nieśmiało do Kristen.
– To było… interesujące.
– Powinnyśmy razem studiować – powiedziała. – Choćby po to, żeby zaniżyć tym dupkom statystyki. Jestem Kristen.
Poprawiłam książki, by uścisnąć jej wyciągniętą rękę. A potem poczułam to rozchwianie, takie, jakie czuje się, kiedy schodzi się z łodzi: jakaś część mnie wiedziała, że to ważne, że nic już nie będzie takie samo.
Nie doznałam tego uczucia, odkąd poznałam Bena na imprezie w liceum, kiedy to uroczy uczeń z prywatnej szkoły podszedł i powiedział „cześć”, a jego lodowatoniebieskie oczy wpatrywały się w moje. W ciągu miesiąca byliśmy już oficjalnie parą. Na drugim roku studiów, zanim Kristen uścisnęła moją rękę, nie byliśmy już z Benem tacy zakochani. Ale nadal go kochałam, bo byliśmy razem od lat. Miałam do tego podejście oparte na ekonomii behawioralnej: uznałam, że cały spędzony razem czas, przestrzeń, wiedzę i uczucia, które już zainwestowaliśmy, przyszłość, którą wyobrażaliśmy sobie w Minneapolis, skąd oboje pochodziliśmy, były już de facto sfinalizowaną umową, nieuniknione więc, że będziemy już zawsze ze sobą. W przeciwnym razie oznaczałoby to niemożliwość odzyskania poniesionych kosztów i pogrzebane nadzieje.
Tak mało wtedy wiedziałam. Nie miałam możliwości cofnięcia się o krok i jasnego spojrzenia na wiele rzeczy. On się tobą opiekuje, mówiłam sobie, ponieważ dał jasno do zrozumienia, że jest mądrzejszy ode mnie. On chce tylko dla ciebie tego, co najlepsze, mówiłam sobie, ponieważ nie lubił moich bardziej hałaśliwych kolegów ze studiów, nienawidził, kiedy piłam, i prawie dostawał apopleksji, gdy próbowałam trawki. Chce, żebyś była jak najlepsza, recytowałam jak nakręcana lalka, bo chciał, żebym poznała ezoteryczną literaturę rosyjską, kino artystyczne i muzykę, której słuchały snoby. Poza tym w naszej dynamice była pewna przytulność. Wiedziałam, jaką pił kawę, w której restauracji zjemy przed pójściem do kina i jak wszystko się skończy. Spojrzenie w przyszłość, jak rzucenie okiem na ostatnią stronę książki, zanim narracja stanie się zbyt intensywna.
A potem poznałam Kristen. Prawie natychmiast stałyśmy się nierozłączne: odkryłyśmy naszą miłość do gier słownych oraz głupich łamigłówek i stworzyłyśmy własny sekretny język, nasz hermetyczny świat. Spotykałyśmy się w różnych miejscach na kampusie, żeby się wspólnie uczyć, a ich lokalizację odkrywałyśmy dzięki wskazówkom w esemesach – takie poszukiwanie skarbów z byciem razem jako nagrodą. W akademikach zostawiałyśmy kryptografy na tablicach naszych drzwi, zaszyfrowane skargi na to, że zostałyśmy wyrzucone z pokoju, lub zaproszenia na kolację do Hinmana. Skradanie się, zostawianie sekretnych rzeczy na widoku, to wszystko powodowało przypływ adrenaliny. Ale któż nie lubi, jak mu się uda?
Trochę dziwnie o tym myśleć, jak sądzę, po tym, co wydarzyło się w Kambodży. Krew na podłodze tworząca kałużę.
Na studiach przebywanie z Kristen przyniosło mi wyraźną ulgę, gdy zdałam sobie sprawę, jak mała i spięta czułam się w towarzystwie Bena. Kristen była pierwszą osobą, która ten związek zakwestionowała, zadawała właściwe pytania, aż powoli, powoli zaczęłam rozpoznawać manipulację, krytykę. Zaczęłam stawiać się Benowi i wytykać mu różne rzeczy. Chciałam wiedzieć, dlaczego nasze plany podyplomowe były naprawdę jego planami ze mną jako zaledwie rekwizytem. To do Kristen pobiegłam o drugiej w nocy, kiedy na ostatnim roku Ben i ja wdaliśmy się w kłótnię stulecia, wrzeszcząc i wymachując rękami.
On i ja prawie nigdy się nie kłóciłyśmy, zamiast tego budowaliśmy wzajemną niechęć, więc nadszedł taki moment, gdy część mnie oderwała się od ciała i unosiła nad głową jak dron. Czy to się naprawdę dzieje? Czy tak to ma wyglądać? Odwrócił się, a ja sięgnęłam po jego ramię. Spójrz na mnie, kiedy do ciebie mówię, a on odwrócił się tak gwałtownie, że tył mojej głowy zderzył się ze ścianą za mną, zanim zdążyłam się domyślić, dlaczego i jak.
– Nie próbowałem cię uderzyć – powiedział groźnie, zamiast przeprosić. Przepchnęłam się obok niego i pobiegłam do drzwi. Po kilku dniach Kristen poszła do Bena i spakowała moją walizkę, a on patrzył z zaciśniętymi zębami. Nigdy nie zerwaliśmy osobiście.
Chciałam go znowu zobaczyć, co było żałosne. Chciałam krzyczeć i płakać, gdy mnie trzymał, bo jego ramiona były dla mnie prawie tak znajome jak moje własne. Ale Kristen wiedziała lepiej.
– Dokręć zawór – powiedziała wtedy. – Nie marnuj kolejnej sekundy na tego dziada. Teraz może znaleźć kogoś nowego, kto spróbuje wcisnąć się do jego maleńkiego, dusznego pudełka, a ty bądź twarda, bo taka naprawdę jesteś.
Teraz Kristen podeszła do kelnera i uniosła dwa palce.
– Una mesa para dos1 – powiedziała. Zawsze szybko się uczyła. Pozwolił jej wybrać stolik, wskazała mi miejsce z widokiem na salę, a sama zajęła to, z którego patrzyło się na ścianę.
– To był taki fajny tydzień – wyciągnęła rękę i ścisnęła moje przedramię. – Taki wyluzowany i magiczny.
– Dokładnie to, czego potrzebowałyśmy – zgodziłam się, rozkładając serwetkę.
– Od dawna nie byłam tak zrelaksowana.
Przestań. Przestań. Przestań. Krew spływa po metalowym słupie jak farba. Oczy Kristen rozszerzają się ze zdumienia. Krew spływająca na jej ręce, nadgarstki, buty…
– Można by pomyśleć, że jest tak jak zawsze – powiedziała. Otworzyła menu. – Możemy zacząć z tego samego punktu, w którym przerwałyśmy, jakby nic się nie zmieniło. I to właśnie oznacza, że jesteśmy prawdziwymi przyjaciółkami.
Oto co się wydarzyło: pewien mężczyzna zaatakował mnie w Phnom Penh w Kambodży i zabiłyśmy go w samoobronie.
Był turystą z południowej Afryki, kolesiem z długą blond brodą i ogromnymi owłosionymi ramionami, piegowatym i opalonym. Odwrócił się w naszą stronę w wilgotnym barze, a właściwie w stronę Kristen, zwyczajnie ślicznej w spodniach koloru kości słoniowej i bezrękawniku, i zapytał, jak nam się podoba w Kambodży. Nazwałyśmy go goguś, co w naszym języku oznaczało, że jest łobuzerski i głośny, ale też uroczy. Po kilku minutach wyciągnął rękę: „Jestem Sebastian, tak przy okazji”, a Kristen powiedziała mu, że ma na imię Nicole. To było coś, co robiłyśmy już na studiach: podawałyśmy fałszywe imię, aby pokazać, jak mało liczyła się dla nas interakcja z daną osobą, jak bardzo byłyśmy pewne, że nigdy więcej nie zobaczymy tego faceta. Po Benie pilnowałam się, by nie wpaść za szybko w jakiś związek, zresztą Kristen mnie przed tym przestrzegała. A podczas podróży używanie pseudonimów nadawało naszym nocom ekscytującego wydźwięku: „Pewnego razu w Las Vegas”.
Udawałam razem z nią, przedstawiając się jako Joan. Ale Sebastian z RPA był naprawdę zabawny. I w jakiś dziwny sposób, kiedy poczułam się jako ta mniej pożądana koleżanka, włączył mi się dowcip i poczucie humoru, zaskakując precyzją i wyczuciem czasu. Kristen nie miała nic przeciwko. I tak gość był bardziej w moim typie, a ona usunęła się z drogi, odwracała się i rozmawiała z nieznajomymi.
Czas płynął szybko, zrobiło się chłodniej. Najpierw bar ucichł, potem ulice na zewnątrz poszły w jego ślady. Ryk przejeżdżających motocykli cichł w oddali, zagłuszany okazjonalnymi okrzykami pijanych turystów. Dotknęłam szorstkiego bicepsa Sebastiana, kiedy mnie rozśmieszył, a on przycisnął dłoń do mojej talii, by przepuścić kelnera. „Nicole” kupiła nam kolejną kolejkę piwa angkor i kiedy wznosiliśmy toast, posłała mi porozumiewawczy uśmiech.
Rozmowa nieuchronnie zmierzała ku „czas się stąd zbierać”. Zatrzymał się w hostelu jeszcze bardziej kiepskim niż nasz, gdzie wynajął łóżko w pokoju wypełnionym pryczami, więc święta Kristen uparła się, że chce zostać sama w tym martwym barze i wypić solo ostatnie piwo.
– Wrócę do hotelu do… północy – zaproponowała, a Sebastian i ja z wdzięcznością kiwaliśmy głowami i wszystko było jasne dla wszystkich.
Kristen chwyciła mnie za łokieć w drodze do wyjścia i jeszcze raz zapytała:
– Na pewno?
Zawahałam się. W końcu nie znałam tego faceta. Moje przelotne przygody typu seks na trzeciej randce na Środkowym Zachodzie (od zabawnych po żałosne, to może nie do końca było to, czego chciałam, ale godziłam się, bo nagle znajdowałam się z gościem w łóżku), miały w sobie coś oswojonego. Okolice, które znałam, telefon komórkowy i trzy cyfry, które miałam wykute na pamięć. Tu było inaczej. Ani Kristen, ani ja nie miałyśmy do tej pory żadnego wakacyjnego romansu. Ale potem starałam się odeprzeć niepokój, który często wkrada się, gdy robi się coś tylko dlatego, że facet był zabawny, seksowny i w dodatku mnie chciał.
Dużo myślę o tym momencie, kiedy poklepałam Kristen w ramię i odwróciłam się. Jak to zmieniło bieg naszego życia, mojego i jej. Jak nasza ścieżka rozwidlała się i skręcała, pozostawiając za sobą tak wiele nietkniętych nitek wybiegających ze środka jak w koronkowej serwetce. Gdybym wtedy na przykład poszła po rozum do głowy i zmieniła zdanie, a Sebastian rozpłynąłby się w mroku, albo gdybym wybrała inną ścieżkę i nigdzie byśmy nie poszli, tylko całowalibyśmy się w barze lub gdzieś na rogu ulicy…
Ale stało się tak, jak się stało. Wybrałam tę najbardziej supełkowatą nitkę i trzymając się jej, podążyliśmy w noc. Kiedy wychodziliśmy, błysk flesza oślepił mnie na chwilę, choć nie wiedziałam, kto zrobił zdjęcie – może ktoś, komu weszliśmy w kadr w barze. Czasami myślę o tym zdjęciu, o tym, że ktoś je pewnie usunął z chmury, nieświadomy, że jest na nim zaginiona osoba w jej ostatnich chwilach. Może być bardzo, bardzo źle, jeśli trafi na to właściwa osoba, połączy kropki i przekaże to władzom RPA. Kto wie, co jeszcze jest przypadkowo udokumentowane w telefonach, na twardych dyskach i w zakurzonych albumach ze zdjęciami? W tym szumie w tle, który ma różne znaczenia dla różnych odbiorców…
Sebastian i ja szliśmy razem, przecinając pełne komarów powietrze i trzymając się za ręce, a jego dłoń zsunęła się w dół, żeby ścisnąć mój tyłek. Gdy dotarliśmy do frontowych drzwi hotelu, dyżurny pracownik spał na sofie w holu. Kciuk Sebastiana pogładził mój, gdy czekaliśmy, aż nas wpuści. Robiło mi się coraz cieplej między nogami, potem seksowny, głęboki pocałunek, gdy tylko znaleźliśmy się sami w pokoju.
Na początku było gorąco i podniecająco: odkryłam, że lubi mieszać przyjemność z bólem, chwytał moją dolną wargę zębami, zaczesywał moje włosy do tyłu ostrym szarpnięciem. Nie było to w moim stylu, ale czułam się trochę jak zdobycz, tak pożądana, że ledwo mógł powstrzymać swój zwierzęcy popęd. Przez lata miałam dość edukacji seksualnej – quizów w czasopismach i rozmów z przyjaciółmi ożywionych winem – by wiedzieć, że aby zrobić na kimś piorunujące wrażenie, trzeba pokazać, że się interesujesz tym co on, i odbierać jego niewerbalne znaki. Więc szarpnęłam jego blond włosy. Zamienił pocałunek w szyję w ugryzienie. Przejechałam opuszkami palców po jego nagich plecach i nagle zacisnęłam palce, robiąc dziesięć drobnych zadrapań, i uśmiechnęłam się przy jego ustach, kiedy jęknął z przyjemności.
Ale wtedy coś się zmieniło.
W tym samym momencie dotarło do mnie, że chcę się przełączyć na zupełnie inny kanał. Przestań. Przestań. Przestań.
Odczucie dotyku jego ust pieszczących mój sutek zmieniło się w ból. Sapnęłam i odepchnęłam jego policzek, a on zbliżył się, by znów mnie pocałować. Potem zacisnął pięść na moich włosach i szarpnął tak mocno, że łzy napłynęły mi do oczu. Byłam zaskoczona i oszołomiona:
– Hej, nie tak ostro.
Znów się uśmiechnął, jego ruchy wciąż były płynne.
– No co ty, tylko się bawimy.
Przygryzł zębami płatek mojego ucha, aż krzyknęłam. Usiadłam, opierając się o wezgłowie.
– To boli.
– Jesteś tak cholernie seksowna.
– Mówię poważnie – strąciłam jego rękę z mojej piersi.
Nagle poruszył się tak szybko, że ledwo to zarejestrowałam, i chwycił mój nadgarstek w swoją dłoń.
– Chcesz, żebym na to zapracował, co?
– Skończyliśmy – zerwałam się z łóżka. – Myślę, że powinieneś iść.
Spojrzał na mnie groźnie.
– Zwodziłaś mnie całą noc.
Łza spłynęła mi po policzku, ale wciąż patrzyłam na niego, wciąż zachowywałam się twardo. – Musisz wyjść.
A potem cofnął się i uderzył mnie w policzek.
– A może tak ci się podoba? – szok skrystalizował się na moim policzku, a ból rozległ się echem jak bicie dzwonu.
To było jak kubeł lodowatej wody, w jednej chwili pożądanie zamieniło się w strach, tryb przetrwania, walkę lub ucieczkę. Odepchnęłam go na ślepo, desperacko i trafiłam w szczękę. Przypadkowy cios. Rozszerzył nozdrza, złapał mnie za gardło i przycisnął do ściany; łup – walnięcie moją głową. Wymacałam jego palce i usiłowałam oderwać je od mojej szyi. Drugą ręką sięgnął w dół i zsunął moją bieliznę do górnej części ud. Poczułam dziwne poczucie wstydu, jak we śnie, kiedy zdajesz sobie sprawę, że jesteś nago.
Złapał mnie za nadgarstki i przycisnął je do ściany nad moją głową, jakbym była wiedźmą, którą przywiązano do pala na stosie. Pamiętam moment, jak jego biodra przyciskają moje do ściany, jego fiut napierający na szorty. Uśmiech na jego spoconej twarzy, okrucieństwo w oczach, gdy zaczęłam krzyczeć. Widzę, jak w zwolnionym tempie unosi wolną rękę, a potem kieruje ją w stronę moich ust. Znowu uderzyłam tyłem głowy w ścianę, tym razem mocniej – to był ten sam odgłos jak wtedy z Benem, osiem lat wcześniej – i zobaczyłam tylko błysk rozmytej bieli.
Zatrzymał się wtedy, a ja przestałam walczyć. Nurkowanie z butlą – tam właśnie powędrował mój umysł, odpłynął, jakbym była pod wodą. Kristen chciała spróbować tego w Wietnamie lata wcześniej, a ja odmówiłam, bo kiedyś przeczytałam, że nurkowie umierają nie z powodu braku tlenu, ale z dezorientacji. Wpadają w panikę i usuwają wszystko, co mają przed nosem i w ustach. Właśnie o tym pomyślałam, gdy Sebastian skupił cały swój ciężar na mojej szczęce: coś przed moimi ustami, coś, co desperacko chciałam wyrwać, ale wiedziałam, że już za późno i mam przerąbane.
Zabije mnie.
– Emily!
Oboje zamarliśmy. Odwrócił się, by spojrzeć na drzwi i chociaż nie mogłam odwrócić głowy, poczułam, że ucisk zelżał. Ogarnął mnie gniew, rozchyliłam usta i wtopiłam zęby w kawałek ciała, coraz mocniej i mocniej, aż poczułam posmak żelaza na języku.
– Pierdolona suka! – puścił moje nadgarstki i cofnął się, ściskając krwawiącą dłoń. Koronka mojej bielizny wpiła mi się w udo, gdy kopnęłam go kolanem, ale z jęku, jaki wydał, wywnioskowałam, że trafiłam tam, gdzie chciałam. Złapał się za krocze i upadł na mnie.
Brzdęk i jego ciało znów się poruszyło, a ja mogłam się spod niego wydostać. Kristen stała nad nami, oddychała ciężko i szczerzyła zęby jak prawdziwa Buffy Pogromczyni Wampirów. Trzymała ciężką lampę stojącą, a kiedy cofnęłam się na tyłku, zamachnęła się ponownie i z obrzydliwym hukiem walnęła Sebastiana w plecy. Upadł na ziemię, uderzając głową o podłogę centymetr od nogi metalowej ramy łóżka.
Widziałam, jak moja wściekłość odbija się echem w spojrzeniu Kristen, na chwilę spojrzałyśmy sobie w oczy. Potem wykryłam ruch, zanim zdążyłam go przetworzyć.
Przestań. Przestań. Przestań.
Widzę tylko przebłyski, jak w świetle stroboskopu: głowa Sebastiana oparta o ramę łóżka. Trzy kopnięcia, cztery, krew plami metalową nogę i zbiera się w pęknięciach laminowanej podłogi.
Chwyciłam Kristen, odciągnęłam ją i uściskałam. Oparłyśmy się o siebie, dygotałyśmy.
Zostałyśmy tak przez jakiś czas. Sekundy, minuty, może godziny. Motocykle przemknęły za tanimi zaciągniętymi zasłonami, błysk i ryk. Sebastian leżał nieruchomo. To Kristen odsunęła się pierwsza. Jej oczy były teraz czyste, zwężone.
– Musimy się stąd wydostać – powiedziała stanowczo.
Myślała na głos, wyliczając, jakie mamy opcje. Wpadła też na pomysł wezwania gliniarzy: w końcu była to ewidentna samoobrona. Ale nasz przewodnik wspomniał o trudnościach we współpracy z tutejszą policją i od czasu kłótni z Benem wiedziałam, że zgłoszenie napaści, co rozważałam wtedy i kilka razy w kolejnych miesiącach, jest bardziej skomplikowane, niż większości ludzi się wydaje. Ostatnią rzeczą, jakiej chciałyśmy, to wylądować w kambodżańskiej celi więziennej ze skonfiskowanymi paszportami, oskarżone o morderstwo. Widziałyśmy film W matni i czytałyśmy o Amandzie Knox.
Drżałam i miotałam się, ale Kristen zachowała zimną krew. Sprawdziła puls, a kiedy stwierdziła jego brak, przygotowała plan. Niedorzeczne w tak pechową noc szczęśliwe zbiegi okoliczności: ledwie obsadzona recepcja, nikt nie sprawdził naszych paszportów, kiedy przyjechałyśmy i zapłaciłyśmy z góry gotówką, a barman usłyszał imiona Nicole i Joan. Sebastian podróżował przez dziewięć miesięcy z plecakiem w ramach wyprawy, która nie miała określonych ram czasowych, i tak jak my był dumny z tego, że unika mediów społecznościowych i nie dzwoni do domu.
Powiedziała, że obciążymy ciało i przerzucimy je przez pobliski klif do rwącej rzeki. Że musimy zatrzeć ślady. Opuścimy Phnom Penh, zanim ktokolwiek zorientuje się, że coś jest nie tak. Poczułam się odrętwiała, jakby ktoś podłączył mnie do kroplówki z nowokainą. Kristen i Emily nigdy nie pozbyłyby się ciała, ale „Nicole” i „Joan” mogły. I zrobiły to. Kolejne godziny były jak montaż filmu, o którym będę myślała, że nigdy, przenigdy nie zostanie wyświetlony. Były wyczerpujące i okrutne, wszystko mnie bolało przez tydzień, ale Kristen okazała się niezmordowana, działała z zaciśniętymi zębami i ze zdecydowanym wyrazem twarzy. Zrobiłam dokładnie to, co mi powiedziała, i cudem się udało.
Kiedy skończyłyśmy, pojechałyśmy autobusem do Laosu. Było cicho i sennie przez całą dziesięciogodzinną jazdę, a ostatnie kilka dni spędziłyśmy, nie zwracając na siebie uwagi, w dwugwiazdkowym hotelu. Nie pamiętam lotu do domu, jazdy taksówką z lotniska, nieprzespanej nocy przed powrotem do pracy. Ciągle widziałam czaszkę Sebastiana wgniecioną w miejscu, w którym stykała się z nogą ramy łóżka, krew tworzyła owal jak rubinowy dymek w komiksie.
Byłam w rozsypce. Mój mózg wydawał się niewyraźny i nieprzezroczysty, pokryty czarną pleśnią. W nocy zapadałam w niespokojny dziesięciogodzinny sen, a w ciągu dnia wybuchałam niekontrolowanym płaczem. W niektóre poranki przesypiałam dzwonienie budzika i szłam do pracy dopiero w południe, miałam spuchnięte oczy i nie mogłam się skupić. Całymi dniami nie jadłam, potem budziłam się w nocy ze skurczem żołądka. Mój menedżer ostrzegł mnie, że jeśli się nie ogarnę, to mnie zwolni. Patrzyłam na niego tępo, zbyt załamana, żeby się tym przejmować.
Sebastian nie powinien był umrzeć: nie popierałam kary śmierci i na pewno nie podobało mi się, że zachowałyśmy się jak samozwańczy stróże prawa, biorąc sprawiedliwość we własne ręce. To był wypadek, samoobrona, która poszła za daleko. Ale nie żałowałam, że zamiast wezwać policję, pozbyłam się jego ciała. Doszłam do przekonania, że to był nasz jedyny wybór. Dużo czytałam na temat Amerykanów aresztowanych za granicą na całym świecie i jak ich życie zostało zrujnowane. Kobieta z Oregonu przez lata czekała na proces w Argentynie za śmiertelne wepchnięcie kieszonkowca pod samochód. Uwięziony detektyw z Wirginii upierał się, że nie miał nic wspólnego z atakiem na hostessę w restauracji w Acapulco. Tylu podróżników walczących o powrót do domu lub spędzających młodość w obskurnych celach.
Przerażające historie, obrzydliwy dreszcz, który mógł też stać się moim udziałem. Ale chociaż przeczytane historie wymazały poczucie winy, nie złagodziły traumy i poczucia niesprawiedliwości. Dlaczego wszechświat wcisnął nas między dwa potwory: Charybdę i Scyllę?
Niedługo po powrocie do domu powiedziałam Kristen, że chcę porozmawiać z terapeutą. Wiedziałam, że rozmawiała z terapeutą jako dziecko, po śmierci rodziców, przez co była jedyną znaną mi osobą, która chodziła do psychiatry. Płatne, bezstronne, współczujące ucho wydawało mi się całkiem dobrym pomysłem. Miałam koszmary, ataki paniki, bolesne echa bezradności, czułam wszechogarniający strach.
– Wybacz, nie chcę cię zniechęcać – powiedziała mi przez telefon. – Ale uważam, że nikt nie powinien poznać związku między nami a tym facetem.
– Nawet jeśli skłamię o tym, gdzie i kiedy i… jak to się wszystko skończyło?
Bardzo długa cisza.
– Tak naprawdę terapia tak nie działa.
– A nie pomogło ci to? Przechodziłaś przecież przez coś… traumatycznego?
– Byłam dzieckiem, straciłam rodziców, a dziadkowie nie mieli pojęcia, jak ze mną rozmawiać. Więc doktor Brightside2 pomogła mi nauczyć się pewnych mechanizmów radzenia sobie. Ale ty jesteś odporna, Emily. Jesteś silna jak diabli. Znam cię.
Długa cisza. Wreszcie:
– Naprawdę nazywała się Brightside?
Parsknęła śmiechem.
– Bardzo w punkt, co? Patrząc na to z perspektywy czasu, to musiał być pseudonim – kiedy Kristen znów się odezwała, jej głos był miękki. – Ja tylko chcę, żebyś była szczęśliwa. I zdrowa. Powinnaś zrobić wszystko, co musisz, aby tak się stało.
Wiedziałam, o co jej chodziło.
– Wiem, że masz rację. Nie potrafię jasno myśleć. Nadal przetwarzam.
– Będzie łatwiej, obiecuję. I do tego czasu jestem tu dla ciebie, o każdej porze dnia i nocy. Nie byłam pewna, czy chcesz o tym rozmawiać, więc nie poruszałam tego tematu, ale jestem tutaj – dodała już bardziej ożywionym tonem. – Mogę być twoją doktor Brightside.
– A jak ci zajdę za skórę? – chciałam zabrzmieć żartobliwie, ale wylądowałam gdzieś pomiędzy zranieniem a zazdrością.
– Nie chcę, żebyś myślała, że nie słucham. Słyszę cię, przysięgam, że tak – powiedziała prawie ponaglająco, a ja zauważyłam, że kiwam głową. – Od tego czasu też się miotam. Oczywiście, że tak. Ale to, co mnie zawsze ugruntowuje, to świadomość, że mnie wspierasz, bez względu na wszystko. A ja ciebie. Jesteśmy dla siebie. Prawda?
Nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo poważnie mówiła. W następnych tygodniach i miesiącach dzwoniła do mnie każdego wieczoru i rano, przed pracą, żeby się zameldować, zapytać, jak się czuję, żeby mnie zaskoczyć czymś tak zabawnym, że nie mogłam się powstrzymać, by znów poczuć się sobą. W weekendy rozmawiałyśmy długo na wideo, raz przez całą noc, pełne dziesięć godzin. I oglądała ze mną filmy, zamawiała dla mnie jedzenie, wysyłała do mnie firmy, które odbierały pranie, ekipę sprzątającą, aby wyczyściła moją smutną, lepką kuchnię. Zamawiała te wszystkie rzeczy, które zrobiłaby osobiście, gdyby tylko mogła. Wiedziałam, że gdyby tu była, zmuszałaby mnie, żebym jadła, czule myłaby mi włosy i obcinała paznokcie. Kiedy powiedziała, że będzie moją doktor Brightside, nie pojęłam jeszcze, jak bardzo stanie się moim ratunkiem, jak poskłada mnie z powrotem w całość.
Ale wiedziałam, że chciała mi pomóc, że była dla mnie, cokolwiek by się działo. Wzruszyłam się, gula urosła mi w gardle i odchrząknęłam.
– Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła – powiedziałam jej zalana łzami i niemal zdrętwiała w moim zaciemnionym salonie.
Zachichotała.
– Miejmy nadzieję, że nigdy nie będziemy musiały się dowiedzieć.
– Chciałam z tobą o czymś porozmawiać – Kristen odłożyła widelec i oparła łokcie na stole.
Pociągnęłam łyk mojej ciemnej carménère. Chilijskie wino było pyszne.
– Tak? – zabawne, właśnie miałam jej opowiedzieć o Aaronie.
– Nie chciałam od razu o tym mówić. Chciałam… Chyba najpierw cię wyczuć. Ale zaraz ci powiem – rozłożyła dłonie, a ja obserwowałam w zwolnionym tempie, jak rozszerza palce. Skręciło mnie w środku. Na pewno ma to związek z Kambodżą.
W końcu przerwała dramatyczną pauzę:
– Myślę, że powinnyśmy podróżować po świecie przez sześć miesięcy. Począwszy od tego lata. Twojego lata.
Nie dotarło do mnie. Jakby mówiła szybko po hiszpańsku i teraz patrzyła wyczekująco.
– Podróżować po świecie?
– Masz mnóstwo pieniędzy zaoszczędzonych dzięki wygodnej pracy z tą karmą dla kotów – kontynuowała. – I myślałam, żeby wziąć urlop w swojej pracy. Mój podnajem kończy się w czerwcu. Mówię całkowicie poważnie, Emily. Mogłybyśmy to zrobić, prawda?
Pokręciłam głową. Wystarczająco dziwnie było wyobrazić sobie Kristen na spodzie kuli ziemskiej, gdy dźwięczność jej słów została wzmocniona silnie akcentowanym australijskim „prowda?”. Ale Kristen była pionierem, poszukiwaczką przygód. Ja zaś – stabilna, niezawodna Emily – po prostu od czasu do czasu składałam jej ekscytującemu światu wizytę. Czy naprawdę mogłam zawiesić na pół roku swoje życie? Teraz, kiedy miałam trzydzieści lat i wreszcie poznałam kogoś, kogo lubię?
– Nie zrozum mnie źle – powiedziała to, co ludzie mówią tylko wtedy, gdy mają zamiar cię obrazić – ale co cię trzyma? Nie jesteś przywiązana do niczego, nie masz zasmarkanych dzieci, nudnego męża ani kariery, która wydaje się twoim powołaniem, ani rodziny, z którą jesteś blisko. Prawda?
Przygryzłam wargę. W większości miała rację: brak rodzeństwa, mama i ojczym w St. Paul, tata i macocha w północnym stanie Iowa, nie kontaktowałam się z nimi od miesięcy.
Kristen i mnie połączyło to na studiach: podczas gdy wszyscy nasi koledzy dzwonili do matek przynajmniej raz dziennie, my rzadko rozmawiałyśmy z naszymi opiekunami. Mniej więcej wtedy zaczęłam zdawać sobie sprawę dlaczego. Zauważyłam, jak mimowolnie okrutni potrafią być moi rodzice, lekceważący i egocentryczni. Dziadkowie Kristen, Nana i Bill, wychowali ją po śmierci rodziców, od kiedy miała dwanaście lat. I chociaż oboje zawsze wydawali mi się dość mili, Kristen twierdziła, że Bill był tyranem, a Nana kłębkiem nerwów.
Kristen rozejrzała się po restauracji, a potem uśmiechnęła się do mnie z błyskiem w oku. Wiedziałam, o co jej chodziło, jak na telepatię między przyjaciółmi przystało, wyczytałam: to może być nasze życie. Wspólne przemierzanie świata. Odkrywanie dzikich zakątków cywilizacji, kąpanie się w tak surrealistycznych krajobrazach, jakie widywało się tylko w filmach o podróżach kosmicznych.
Ale Aaron… Nie żebym miała planować całe życie wokół kogoś, z kim byłam tylko na czterech randkach. Ale jednak.
Pochyliła się do przodu.
– Pamiętam, że kiedy ty i Ben się rozstaliście, mówiłaś: „To jest to, teraz mogę żyć pełnią życia. Mogę robić, co mi się rzewnie podoba” – machnęła ręką. – Wiem, że ja to widzę inaczej, bo to moje rodzinne miasto, ale czy Milwaukee to naprawdę miejsce, w którym chcesz być?
– Kocham Milwaukee. W przeciwieństwie do ciebie uwielbiam tam mieszkać.
– Ale powiedziałaś o tej pełni życia tak, jakbyś chciała opuścić Środkowy Zachód.
– Hmm…
Pojawił się kelner i Kristen zapytała, jakie piwa mają w ofercie, a ja pociągnęłam za nitkę, która odrywała się od mojej podkładki.
Zerwanie z Benem było jak wbicie noża w najdelikatniejszy punkt mojej psychiki. Zostałam wygnana do mieszkania Kristen, byłam zdezorientowana i smutna. W tamtym czasie moja przyjaciółka Angie, dzielna rudowłosa specjalistka z lingwistyki, którą poznałam w klubie szachowym, dzieliła ciężar pielęgnowania mojego złamanego serca, wkraczania z lodami i współczucia, kiedy potrzebowałam przerwy od ciągłego gadania Kristen, żeby pieprzyć Bena. Kiedy kilka tygodni po rozstaniu Angie zasugerowała, że fajnie byłoby, gdybym pojechała do domu na święta, żeby mama mogła porozczulać się nade mną, wybuchnęłam śmiechem.
– Kiedy powiedziałam mamie, że zerwaliśmy, powiedziała tylko: „No proszę, a ja dopiero zaczynałam go lubić”.
Angie opadła szczęka.
– Nie zapytała, co się stało?
– A po co? – moi rodzice, którzy rozwiedli się, gdy byłam nastolatką, spełnili fizyczne wymagania „akceptowalnego wychowania dziecka”, a gdy poszłam na studia, wydawało się, że im ulżyło, że nie muszą już sobie zawracać głowy, z kim wychodzę i kiedy wrócę.
Angie zastanowiła się.
– Nie wiem, o czym ona mówiła, wszyscy go nie znosiliśmy.
Patrzyłam na nią przez chwilę. Opinia Angie, o której wiedziałam od tygodni, była wciąż palącą tajemnicą, którą wszyscy na uczelni ukrywali przede mną praktycznie od pierwszego roku studiów. Wszyscy oprócz Kristen.
W następnym tygodniu, kiedy byłam w domu, łamałam sobie głowę, dlaczego ani mama, ani ojczym nie wspomnieli o Benie pierwszego, drugiego, trzeciego dnia. Temat mojego wieloletniego chłopaka wyraźnie przycichł w mojej głowie, otoczyła go martwa cisza. Kristen i ja spędziłyśmy kolejne dwa święta Bożego Narodzenia samotnie w ciepłych miejscach: Fort Lauderdale, potem Portoryko. Wycieczki były genialnymi pomysłami Kristen, skąpane w słońcu wypady, które ugruntowały jej miejsce na moim osobistym drzewie genealogicznym, tym, które ma znaczenie: wśród rodziny, którą wybierasz.
– Twoi rodzice mają w dupie twoje uczucia – zauważyła. – Dlaczego poświęcasz im swój czas?
Kristen wybrała chilijskiego lagera i wysłała po nie kelnera. Złożyła ręce.
– Pomyśl o tym, Emily. Sama powiedziałaś, że wszyscy twoi przyjaciele pożenili się i mają dzieci.
Ale ja tego właśnie chcę. Łzy napłynęły mi do oczu, kilka pasm frustracji zlało się w jedno: irytacja na siebie, że żałośnie pragnę chłopaka, żal, że nie potrafiłam być tak beztroska jak Kristen, że nie potrafiłabym rzucić wszystkiego ot tak, na sześć miesięcy, z żądzy włóczenia się po świecie.
– O Boże, nie płacz! – ręka Kristen opadła na moją, przecisnęła się przez moje palce. – Przepraszam, mówię to wszystko źle. Chodzi mi o to, że… tak wielu ludzi zabiłoby, aby być na twoim miejscu. Wszyscy nasi koledzy ze studiów dźwigają teraz torby na pieluchy, prawda?
Obie zachichotałyśmy.
– Myślałam… Hej, kończymy trzydzieści lat. Czy to nie najlepszy moment na spróbowanie czegoś nowego? I byłam podekscytowana, myśląc, jak mogłoby wyglądać nasze życie w trasie. Tak jak kiedyś, tylko lepiej, bo teraz jesteśmy dorosłymi kobietami.
Usiadła wyprostowana, wciąż trzymając mnie za rękę.
– Wiesz, że kocham nasze wycieczki. Ale zobaczenie cię raz, może dwa razy w roku to za mało. Tęsknię za tobą jak szalona – spojrzała na podkładkę. – I… w zeszłym roku, kiedy przeżywałaś trudne chwile, czułam się okropnie, że nie mogłam być przy tobie osobiście. Jesteś dla mnie najważniejsza, wiesz?
O tej porze w zeszłym roku. Żołądek podskoczył mi do gardła, kiedy przypomniałam sobie zeszłą wiosnę, po Kambodży: jak chodziłam otępiała do pracy… o ile udało mi się tam dotrzeć. Jak wahałam się między głębokim, spastycznym szlochem a dziką, miotającą paniką i jedna myśl kołatała mi się po głowie: umrę.
– Ale nie tylko to – kontynuowała. – Tęsknię za oglądaniem Netflixa w łóżku, kiedy jesteśmy zbyt leniwe, żeby wyjść. Brakuje mi omawiania jednego tematu przez dni lub tygodnie, zamiast zdawać sobie relacje przez telefon o tym, co się u nas dzieje podczas trzygodzinnych rozmów. Nie wiem. Tylko ja tak mam?
Pokręciłam głową i zaśmiałam się.
– Tak, nie, ja też. Po prostu… nigdy nie przyszło mi to do głowy. Nigdy sobie tego nie wyobrażałam – usiadłam, pociągnęłam łyk wina. – Kristen Czarnecki, ty szalona suczo.
Zaśmiała się. Miała najmilszy na świecie śmiech, pełny i melodyjny.
– Możemy to zrobić. Dlaczego nie? Inni robią tak cały czas. Cholera, jak spotykamy ich na wycieczkach, to zawsze jestem o to zazdrosna. Mogłybyśmy być tymi, którym inni zazdroszczą!
Spojrzała na mnie wtedy z szerokim uśmiechem i błagalnym wzrokiem, tym samym spojrzeniem, którym obdarzała mnie, gdy próbowała mnie przekonać, żebym wyruszyła z nią na przygodę. Wejdź ze mną do tej opuszczonej jaskini, podążaj za tymi nieznajomymi do baru w innej dzielnicy. Jej namawianie zawsze się opłacało, zawsze prowadziło do najbardziej magicznych i zapadających w pamięć fragmentów podróży, więc nigdy nie żałowałam, że podążałam za jej nieustraszonym przewodnictwem.
Zobaczmy, co się stało, kiedy dla odmiany chciałam zrobić coś spontanicznego.
Przestań. Przestań. Przestań.
Przez myśl by mi to teraz nie przeszło. Napotkałam spojrzenie Kristen nad naszymi pustymi talerzami, na których były resztki awokado i komosy ryżowej. Wszystko było już za nami. Ten tydzień i jej propozycja, która zbiła mnie z tropu, dowiodły tego.
– Proszę, Em, obiecaj mi, że się nad tym zastanowisz – powiedziała.
– Obiecuję.
Zapiszczała i klasnęła, a ja poczułam, że się rumienię. Dobra, znowu nie powiedziałam jej o Aaronie, nie zamierzałam teraz psuć tej chwili. Zobaczymy, czy rano będzie okazja.
Wróciłyśmy do naszego pensjonatu, kierując się krętymi kamiennymi schodami na górę, gdzie owalny basen mrugał leniwie w stronę gwiazd. Leżałyśmy na ledwo trzymających się leżakach i liczyłyśmy spadające gwiazdy. Zobaczyłam pięć, Kristen sześć.
Ostatni dzień przywitał nas mglistym powietrzem przesyconym nostalgią, którego każdy haust był słodko-gorzki. Wdychałyśmy widoki i łapczywie je chłonęłyśmy, marząc, by te chwile nigdy się nie skończyły. Obudziłam się wcześnie, aby odwiedzić ładny miejski kościół pomalowany na biało, który, gdy weszłam do środka, przywitał mnie błękitnym sufitem i prostym witrażem. Kristen, niegdyś oddana protestantka, teraz zaciekle przeciwna zorganizowanej religii w jakiejkolwiek formie, nie chciała słyszeć o kościele i zamiast tego przywitała mnie w hotelowym lobby właściwym odcieniem mlecznej kawy i gotowym planem dnia.
Wypożyczyłyśmy rowery i jeździłyśmy krętymi dróżkami, zatrzymując się, by w milczeniu popatrzeć na góry, jakbyśmy się z nimi żegnały. Założyłyśmy kostiumy kąpielowe i zanurzyłyśmy stopy w lodowatym basenie hotelowym, po czym wylegiwałyśmy się w jesiennym słońcu, dzieląc się butelką chardonnay i czytając książki w przyjaznej ciszy. Hotelowy dozorca, pogwizdując, otworzył drzwi do szopy i pomachał nam, zanim z plątaniny narzędzi wyciągnął grabie, a Kristen zerwała się i poprosiła go, żeby zrobił nam zdjęcie moim aparatem. Wykupiłam dla nas obu masaże w maleńkim spa o zielonych ścianach, gdzie leżałyśmy na zatęchłych stołach, podczas gdy grube kobiety masowały nasze plecy z większą szybkością niż precyzją. To był idealny ostatni dzień. Kristen nie wspomniała już o planach wyprawy, ale czułam, że ta kwestia wisi między nami, obietnica przyszłości unosiła się w powietrzu jak wspólne wspomnienie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
hiszp. – stolik dla dwojga. [wróć]
ang. – jasna strona. [wróć]