Novak Djoković. Prawdziwe oblicze legendy tenisa - Mark Hodgkinson - ebook

Novak Djoković. Prawdziwe oblicze legendy tenisa ebook

Mark Hodgkinson

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Psychologiczna i emocjonalna strona tenisa

Nikt nigdy nie zdobył więcej tytułów Wielkiego Szlema w singlu niż Novak Djoković, który na US Open 2023 otrzymał go po raz dwudziesty czwarty. Opierając się na najnowszych wywiadach z osobami bliskimi Djokoviciowi – jego przyjaciółmi i mentorami, a także byłymi trenerami i rywalami – autor dokonał dogłębnej analizy psychiki jednej z najbardziej fascynujących i kontrowersyjnych postaci sportowych w historii. Od bombardowania w Belgradzie pod koniec XX wieku po zamknięcie w ośrodku dla imigrantów w Melbourne w 2022 – książka ta odkrywa nieustanne dążenie Djokovicia do doskonałości i przedstawia niekonwencjonalne przekonania, które przyczyniły się do jego wielkości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 324

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wstęp

Wstęp

Wpraw­dzie nie jest tu sub­tel­nie, ale nikt jesz­cze nie zare­zer­wo­wał sto­lika w Resto­ran „Novak”, ocze­ku­jąc – albo w ogóle pra­gnąc – sub­tel­no­ści. To zapę­tlony bez końca, olśnie­wa­jący pokaz teni­so­wej nostal­gii – kon­kret­nie Nova­ko­wej: wiszące na ścia­nach tele­wi­zory z wyci­szo­nym dźwię­kiem bez prze­rwy odtwa­rzają stare mecze, w tym naj­lep­sze momenty z róż­nych lat kariery spor­towca. Novak Djo­ko­vić zale­cał oczy­wi­ście, by nie oglą­dać tele­wi­zji pod­czas posiłku, bo może to nara­zić jedze­nie na kon­takt ze złymi emo­cjami, jed­nak dla wła­snej restau­ra­cji w Bel­gra­dzie czyni wyją­tek – tutaj czuć wyłącz­nie dobre wibra­cje.

Gdy wcho­dzi się do środka, mija się „źró­dełko” pod szyl­dem Djo­ko­vi­cia, a u szczytu scho­dów jako pierw­szy wita gości wiel­ko­ga­ba­ry­towy posąg teni­si­sty w stylu Tera­ko­to­wej Armii – bez­na­miętny, a zara­zem wni­kliwy i nie­wzru­szony – a dopiero potem host lub hostessa. Chęt­nie używa się tu mega­skali – bo niby czemu nie – i w gigan­tycz­nych szkla­nych gablo­tach wysta­wiona jest część tro­feów Djo­ko­vi­cia. W dro­dze do sto­lika uwagę gościa zwraca oprawna w ramę mak­syma moty­wa­cyjna: „Spraw, by się stało”, oko­lona zapa­lo­nymi świe­cami, przez co słowa jawią się jako wyimek z tek­stu reli­gij­nego. Znaj­duje się tam rów­nież coś na kształt meta­lo­wej trój­wy­mia­ro­wej rzeźby przed­sta­wia­ją­cej logo Novaka. Nie­mal każdy wolny od tele­wi­zo­rów skra­wek ściany wypeł­niają foto­gra­fie Djo­ko­vi­cia ude­rza­ją­cego w piłeczkę teni­sową albo uno­szą­cego puchary.

W restau­ra­cji stoi kolumna wypeł­niona set­kami sta­rych piłe­czek teni­so­wych – nie­wy­klu­czone, że kie­dyś w nie ude­rzał – pra­wie jakby cały znój i pot z kor­tów ćwi­cze­nio­wych teraz pod­pie­rał ten lokal. Jest nawet jaskrawe, nie­malże psy­cho­de­liczne dzieło sztuki przed­sta­wia­jące Djo­ko­vi­cia jako małego chłopca, który zama­chuje się rakietą, przy­po­mi­na­jące, jak to wszystko się zaczęło. Jeśli jesz­cze się nie zorien­to­wa­li­ście, zawę­dro­wa­li­ście do świata Novaka Djo­ko­vi­cia (gdzie dostępne są opcje bez­glu­te­nowe).

Jeżeli ląduje się w Bel­gra­dzie w poszu­ki­wa­niu Djo­ko­vi­cia – by zyskać głęb­szy wgląd w to, kim on jest i jak rozu­muje – Resto­ran „Novak” to nie naj­gor­szy punkt wyj­ścia. Zaraz po opusz­cze­niu samo­lotu robi się psy­cho­ana­lizę zdob­nego w piłeczki teni­sowe menu. Jak sma­kuje suk­ces? Wła­śnie na to pyta­nie stara się odpo­wie­dzieć restau­ra­cja. Lecz sie­dząc tam, zaja­da­jąc risotto z grzy­bami, sałatkę pomi­do­rową na przy­stawkę i tartę Novaka, w oto­cze­niu rucho­mych i nierucho­mych wize­run­ków zawod­nika, czło­wiek zaczyna się zasta­na­wiać: kto tu komu wcho­dzi do głowy? Trudno zna­leźć gdzie­kol­wiek na świe­cie inną restau­ra­cję, która byłaby tak wie­lo­aspek­to­wym, mul­ti­me­dial­nym hoł­dem dla osoby publicz­nej; jesz­cze trud­niej przy­wo­łać taki lokal, który nale­żałby do zna­nego spor­towca i jego rodziny. Moje uwagi nie mają brzmieć zło­śli­wie czy uszczy­pli­wie. To rado­sna, cie­kawa prze­strzeń, jedze­nie jest smaczne, a jeśli odwie­dza się Bel­grad, warto się tam udać. Poza tym Resto­ran „Novak” jest nieco przy­tła­cza­jąca, w dobrym zna­cze­niu tego słowa. Ofe­ruje wię­cej – znacz­nie wię­cej – niż czło­wiek mógł sobie wyobra­zić. Ale to samo można powie­dzieć o nie­mal każ­dym ele­men­cie histo­rii tego spor­towca.

Djo­ko­vić to naj­bar­dziej uty­tu­ło­wany teni­si­sta w histo­rii. Jest mistrzem wszech cza­sów. Już to samo w sobie jest inte­re­su­jące. Jesz­cze bar­dziej pory­wa­jąca jest histo­ria o tym, jak osią­gnął wiel­kość – opo­wieść o tru­dach i bom­bach w jego prze­szło­ści oraz śwież­szych doświad­cze­niach w „wię­zie­niu” w Mel­bo­urne, a do tego wszel­kich pro­ble­mach psy­cho­lo­gicz­nych, które łączą się z dąże­niem do wiel­kich zwy­cięstw. Poza tym Djo­ko­vić to naj­bar­dziej docie­kliwy, nie­kon­wen­cjo­nalny i postę­powy z teni­si­stów. Ow­szem, potrafi się roz­cią­gać i robić szpa­gat zwin­niej i z więk­szą swadą niż jaki­kol­wiek inny zawod­nik teni­sowy. Nie uświad­czysz też lep­szego odbiorcy ser­wisu, co zawdzię­cza czę­ściowo dzie­łom zebra­nym Beatle­sów (doj­dziemy do tego). Mimo to naj­bar­dziej fra­pu­jące w nim nie jest to, jak się poru­sza czy jak ude­rza w piłeczkę, lecz jak myśli. Dys­po­nuje naj­bar­dziej ory­gi­nal­nym umy­słem w branży teni­so­wej, a może w ogóle w spo­rcie.

Być może już teraz uwiel­biasz Djo­ko­vi­cia. Nale­żysz do #Nole­Fam. A może nie, ale i tak Cię intry­guje. Nie­za­leż­nie od tego, z jakiego punktu wycho­dzisz, jeżeli naprawdę pra­gniesz zasma­ko­wać w dzi­siej­szym teni­sie i go zro­zu­mieć – razem z całą psy­cho­dramą – będziesz musiał zaj­rzeć do głowy Djo­ko­vi­cia. Na poszu­ki­wa­nia Novaka trzeba się udać jak naj­da­lej w głąb jego psy­chiki.

1. Złote dziecko

1

Złote dziecko

Gdy scho­dzi się w głąb schronu prze­ciw­lot­ni­czego w piw­nicy domu Novaka Djo­ko­vi­cia, gdzie spę­dził nie­jedną noc pod­czas bom­bar­do­wań NATO w roku 1999, ma się poczu­cie, że zanu­rza się w jugo­sło­wiań­skim beto­nie. Niskie beto­nowe skle­pie­nia. Beto­nowe ściany z pla­mami wil­goci napie­ra­jące na czło­wieka. Pod­łogi z betonu. Nawet powie­trze – któ­rego tutaj nie zbywa – pach­nie lekko beto­nem. Mówi się o sza­rym pej­zażu Bel­gradu, o tym, jak beton przy­tła­cza nie­które czę­ści mia­sta. Nic jed­nak nie przy­go­tuje cię na sza­rość i suro­wość tego bun­kra pod bru­ta­li­stycz­nym blo­kiem w dziel­nicy Ban­jica na połu­dnie od cen­trum sto­licy.

Z rów­no­wagi wytrąca nie tylko beton – zimny, szorstki, bez­kom­pro­mi­sowy. Nie­po­koją także wyobra­że­nia o tym, jak Djo­ko­vić i pozo­stali mogli czuć się w bun­krze. Wyczuwa się jakieś pozo­sta­ło­ści tam­tego stra­chu, zagu­bie­nia, nara­sta­ją­cego gniewu, pra­wie jakby wszech­obecny beton pochło­nął cząstki tych emo­cji, a teraz je ema­no­wał.

Djo­ko­vić, który miał 11 lat, gdy NATO-wskie samo­loty zaczęły ude­rzać w Ser­bię, wła­śnie w tym miej­scu poczuł trwogę i prze­ra­że­nie, tutaj doznał „emo­cjo­nal­nej traumy”. Nie wie­dział, co zaraz spo­tka jego samego, dwóch młod­szych braci, Marka i Djor­djego, oraz rodzi­ców, Srdjana i Dijanę. Bun­kier był miej­scem naj­bez­piecz­niej­szym, bo począt­kowo powstał jako schron prze­ciw­ato­mowy na wypa­dek wojny jądro­wej. By się do niego dostać, trzeba przejść przez meta­lowe drzwi w kolo­rze świeżo utle­nio­nej krwi, prze­mie­rzyć beto­nowe schody, a potem otwo­rzyć dwoje kolej­nych sta­lo­wych drzwi, z któ­rych naj­ma­syw­niej­sze mają co naj­mniej 30 cen­ty­me­trów gru­bo­ści i przy­wo­dzą na myśl coś rodem z ban­ko­wego skarbca albo okrętu pod­wod­nego. Miesz­kańcy oko­licz­nych domów zamy­kali i pie­czę­to­wali za sobą te drzwi, obra­ca­jąc gigan­tyczne zamki, by chro­nić się przed wybu­chami i poża­rami.

Lecz nawet tutaj, w prze­strzeni teo­re­tycz­nie zabez­pie­czo­nej przed bom­bami i poża­rem, rozu­mieli, że nie ist­nieje miej­sce w pełni bez­pieczne i nawet schron prze­ciw­ato­mowy nie ocali ich w wypadku bez­po­śred­niego tra­fie­nia. W cał­ko­wi­tej nie­mal ciem­no­ści Djo­ko­vić wpa­try­wał się w twarz matki, by zro­zu­mieć, jak powi­nien się czuć: jeśli na jej twa­rzy malo­wał się strach, a tak na ogół bywało, wie­dział, że sam także powi­nien być prze­ra­żony.

Skryta i uwiecz­niona w beto­nie piw­nica nie­wiele się zmie­niła od lat 90. XX wieku i zakrawa na kap­sułę czasu, która prze­nosi do chwili, gdy Djo­ko­vić był prze­stra­szo­nym, zdez­o­rien­to­wa­nym dziec­kiem pośród wielu innych prze­stra­szo­nych i zdez­o­rien­to­wa­nych dzieci… oraz doro­słych. Do chwili, gdy nasłu­chi­wał prze­la­tu­ją­cych nisko odrzu­tow­ców, które zda­wały się dziu­ra­wić nocne niebo nad Bel­gra­dem, a potem dru­zgo­cą­cego, nie­usta­ją­cego huku bomb i rakiet. Choć beton je tłu­mił, nie niwe­lo­wało to stra­chu, jaki prze­by­wa­jący w bun­krze czuli w te dłu­gie, potworne noce.

W pew­nym sen­sie – może aby to zro­zu­mieć, trzeba się tam fizycz­nie zna­leźć – wcho­dze­nie do tego bun­kra przy­po­mina wni­ka­nie i zagłę­bia­nie się w cząstkę umy­słu Djo­ko­vi­cia. To sze­reg nie­wiel­kich pomiesz­czeń i ciem­nych kątów, a gdy się je prze­mie­rza, wal­cząc z paję­czy­nami, rozu­mie się, że nie jest to miej­sce, które dawni sąsie­dzi Djo­ko­vi­cia czy nowi loka­to­rzy lubią czę­sto odwie­dzać. Sam Djo­ko­vić wró­cił tu tylko parę razy, by przy­po­mnieć sobie, jak dokład­nie wygląda bun­kier. Nie zapo­mina za to inten­syw­nych emo­cji i tego, co czuł, gdy tam prze­by­wał.

Tu i ówdzie stoją stare fotele i wikli­nowe sie­dzi­ska – nie­wy­klu­czone, że te same meble znaj­do­wały się tu w roku 1999. Śmieci na sto­łach i pod­ło­dze także mogą być ory­gi­na­łami z tego okresu i liczyć sobie ćwierć wieku. Pod sufi­tem wiszą gołe żarówki, bez lamp, emi­tu­jące słabe, żół­tawe, che­miczne świa­tło, które led­wie prze­bija się przez mrok. Sąsiad, który zna­lazł klucz i odry­glo­wał piw­nicę, mówi, że jest pewna róż­nica: w 1999 na pod­ło­dze leżały mate­race. To wła­śnie tutaj Djo­ko­vić drżał pod kocem, kiedy Bel­grad zyski­wał nie­chciane miano pierw­szego euro­pej­skiego mia­sta zbom­bar­do­wa­nego przez NATO, które chciało w ten spo­sób wymu­sić wyco­fa­nie się serb­skich sił z Kosowa.

Djo­ko­vić wyra­ził się poru­sza­jąco, że „ota­czała go śmierć”. Wspo­mina, że na zewnątrz bun­kra Bel­grad jaśniał jak doj­rzała man­da­rynka. Mia­sto było albo objęte zaciem­nie­niem, albo roz­świe­tlone przez odrzu­towce NATO – jedno z dwojga. Przez 78 kolej­nych nocy nad­la­ty­wały samo­loty i zrzu­cały poci­ski. Gdy roz­brzmie­wały syreny alar­mowe, rodzina Djo­ko­vi­ciów w popło­chu uda­wała się do bun­kra, znaj­du­ją­cego się w piw­nicy bloku, w któ­rym miesz­kał dzia­dek Novaka, Wła­di­mir. Kiedy zaczęły się naloty, Djo­ko­vić wraz z braćmi i rodzi­cami miesz­kali jakieś 200 metrów dalej, w budynku pozba­wio­nym wła­snego schronu. Musieli się prze­dzie­rać do bun­kra w ciem­no­ści, cha­osie i zgiełku.

Z per­spek­tywy Srdjana Djo­ko­vi­cia wio­sną 1999 zro­dziła się trauma, która trwać miała całe życie. Naj­bo­le­śniej­sze wspo­mnie­nie Novaka pocho­dzi z jed­nej z nocy pierw­szego tygo­dnia nalo­tów, kiedy to około trze­ciej nad ranem rodzinę zbu­dziły i prze­stra­szyły odgłosy eks­plo­zji i tłu­czo­nego szkła nie­opo­dal ich miesz­ka­nia. Matka Novaka zerwała się na nogi i ude­rzyła głową w kalo­ry­fer, przez co stra­ciła przy­tom­ność. Wyda­wało się to wiecz­no­ścią, choć mogło w isto­cie trwać kilka sekund – leżała bez życia na pod­ło­dze. Wszy­scy trzej bra­cia Djo­ko­vić pła­kali. Gdy Dijana się ock­nęła, rodzina wyru­szyła do schronu, lecz pra­wie nic nie widzieli – nie paliły się świa­tła, a ulice spo­wi­jał dym. Ponadto wśród huku samo­lo­tów i wybu­chów pano­wał taki hałas, że człon­ko­wie rodziny się nie sły­szeli, mimo że znaj­do­wali się tuż przy sobie i krzy­czeli sobie pro­sto w uszy.

Oszo­ło­miony i spa­ni­ko­wany Novak potknął się o kamień i prze­wró­cił na zie­mię, zdzie­ra­jąc sobie skórę z rąk i kolan. Pod­niósł wzrok i zoba­czył nad sobą szary sta­lowy trój­kąt – jak sobie póź­niej uzmy­sło­wił, był to nie­wy­kry­walny bom­bo­wiec F-117 – który „rwał przez niebo”. Ten obraz utkwił w jego pamięci na zawsze – śmier­cio­no­śny trój­kąt, który wyło­nił się zni­kąd i spu­ścił rakiety na pobli­ski szpi­tal. Przy­sa­dzi­sty budy­nek szpi­talny zamie­nił się w „kolo­salną kanapkę wypchaną ogniem”. Djo­ko­vić sądził, że zgi­nie. Już po chwili odrzu­to­wiec znik­nął, a rodzina ruszyła dalej do schronu. Choć obec­nie Djo­ko­vić łak­nie emo­cji, jakie przy­no­szą gło­śne owa­cje widowni po zdo­by­ciu waż­nego punktu, na­dal boi się nagłych, dono­śnych dźwię­ków. Pod­ska­kuje, gdy włą­czy się alarm prze­ciw­po­ża­rowy.

Aby zna­leźć się bli­żej bun­kra, pię­cio­oso­bowa rodzina prze­pro­wa­dziła się do usy­tu­owa­nego na par­te­rze dwu­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia nale­żą­cego do dziadka, które ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa oprócz zwy­kłych drzwi miało też meta­lową bramę. Na zewnątrz bun­kra ulice wibro­wały od eks­plo­zji. W środku dzieci dygo­tały ze stra­chu.

Przy­naj­mniej przez pierw­szych kilka nocy. Póź­niej zaszła sub­telna zmiana. Rodziny w bun­krze stop­niowo pogo­dziły się z tym, że tak wygląda ich nowa rze­czy­wi­stość, a skoro i tak muszą tu sie­dzieć, to mogą się czymś zająć. Ści­śnięci na nie­wiel­kiej powierzchni – Djo­ko­vić sza­co­wał, że w bloku znaj­do­wało się 50 miesz­kań, a każdy skra­wek beto­no­wej pod­łogi był zajęty – miesz­kańcy grali w karty, śpie­wali, spę­dzali czas na grze w Mono­poly, Ryzyko i inne plan­szówki. Lecz ta nor­mal­ność była czy­sto powierz­chowna. W tym miej­scu, nazna­czo­nym ogrom­nym dys­kom­for­tem zarówno fizycz­nym, jak i psy­chicz­nym, zro­dziły się mocne więzi na całe życie. Mniej wię­cej w tym cza­sie Djo­ko­vić poznał chło­paka w swoim wieku, Nevena Mar­ko­vi­cia, który także miesz­kał na par­te­rze tego budynku. Mar­ko­vić, były zawo­dowy pił­karz, był świad­kiem na ślu­bie Djo­ko­vi­cia z Jeleną Ristrić i na­dal zali­cza się do naj­bliż­szych przy­ja­ciół teni­si­sty.

Wystar­czy spę­dzić w tej piw­nicy parę minut, a już zaczyna się tęsk­nić do powie­trza i natu­ral­nego świa­tła. (Trudno jest sobie wyobra­zić, że wraca się do tego bun­kra noc po nocy). Na zewnątrz sza­rość uroz­ma­icają murale przed­sta­wia­jące Djo­ko­vi­cia. Pod daw­nym domem teni­si­sty można zoba­czyć malo­wi­dło przed­sta­wia­jące go z dziad­kiem po jed­nej i pierw­szą tre­nerką, Jeleną Genčić, po dru­giej stro­nie. Gdy minie się wybe­to­no­wany plac zabaw – na któ­rym Djo­ko­vić w dzie­ciń­stwie odbi­jał piłeczki teni­sowe – natrafi się na kolejny obraz, opa­trzony serb­skim napi­sem „Bogu ufamy”. Jeden z sąsia­dów zwró­cił uwagę, że na muralu jest nie­wy­mu­szony błąd, widać bowiem, jak Djo­ko­vić ude­rza z bek­hendu lewą ręką. Nie ujmuje to jed­nak siły prze­kazu malo­wi­dłu ani nie umniej­sza zna­cze­nia spor­towca dla miesz­kań­ców Ban­jicy: ktoś z ich grona zdo­był uzna­nie na are­nie świa­to­wej.

Grupka nasto­lat­ków prze­sia­du­jąca nie­opo­dal daw­nego miesz­ka­nia Djo­ko­vi­cia wypo­wia­dała się o nim z sym­pa­tią, i to nie tyle o teni­sie (choć ich bab­cie zawsze im mówią, kiedy w tele­wi­zji poka­zy­wane są jego mecze, i zachę­cają do oglą­da­nia), ile o jego szczo­dro­ści. O środ­kach, które ofia­ro­wał miej­sco­wej szkole na zakup nie­zbęd­nych rze­czy, i o tym, że jeżeli aku­rat prze­by­wał w mie­ście, znaj­do­wał czas, by wrę­czyć nagrody zwy­cięz­com tur­nieju pił­kar­skiego roz­gry­wa­nego na beto­no­wym boisku. Mimo że Djo­ko­vić zaznał w Ban­jicy tyle zgrozy, miej­sce to przy­wo­łuje w nim miłe wspo­mnie­nia o chwi­lach spę­dza­nych na zaba­wie na świe­żym powie­trzu z kole­gami (mimo że na beto­no­wym boisku zdarł sobie kolana tyle razy, że sam nie wie, jakim cudem jesz­cze są sprawne1; bywało też, że przy­pad­kiem zbił piłką szybę w oknie sąsiada z par­teru i musiał brać nogi za pas).

To nie­za­tarta trauma. W dro­dze powrot­nej do cen­trum Bel­gradu mija się stare zabu­do­wa­nia woj­skowe, zbom­bar­do­wane w 1999 roku i ni­gdy nie­odre­stau­ro­wane; w tym mie­ście nie trzeba się długo roz­glą­dać, by wypa­trzeć wojenne bli­zny, lecz jak skon­sta­to­wał Djo­ko­vić, więk­szość miesz­kań­ców pra­gnie zosta­wić prze­szłość za sobą.

Przez wiele lat wście­kłość zże­rała Djo­ko­vi­cia od środka. Uwa­żał on naloty z 1999 za „prze­jaw naj­wyż­szego okru­cień­stwa” i podob­nie jak wielu innych Ser­bów, kipiał gnie­wem, a nawet mści­wo­ścią. Czuł tę wewnętrzną złość od dzie­ciń­stwa aż po doro­słość. Djo­ko­vić nie potra­fił pojąć, dla­czego narody współ­two­rzące NATO połą­czyły siły, by bom­bar­do­wać nie­wiel­kie pań­stwo i zrzu­cać poci­ski na, wedle jego słów, bez­bron­nych ludzi na ulicy. „Bli­zny po tej emo­cji, tym gnie­wie, zacho­wały się u wszyst­kich do dziś” – stwier­dził. We wcze­snej fazie kariery czer­pał ener­gię z tej furii, co pozwo­liło mu odnieść pewne suk­cesy na tourze. Nawet jeśli „utknął” w nie­na­wi­ści i zło­ści, jak to ujął, to przy­naj­mniej miał wra­że­nie, że prze­kuł je w prze­wagę. Djo­ko­vić grał ze zło­ścią, a złość ta zapew­niała mu powo­dze­nie.

Mimo to z cza­sem Djo­ko­vić prze­ko­nał się, że uczu­cia „nie­na­wi­ści, pomsty, zdrady” mogą być obcią­że­niem i hamo­wać roz­wój, zarówno pod wzglę­dem zawo­do­wym, jak i oso­bi­stym. Nie chciał się już tak czuć. Przy­wo­ły­wał przy­po­wieść o wężu i pile sto­la­rza, pasu­jącą jego zda­niem do tego, co sobie uświa­do­mił: że pie­lę­gnu­jąc w sobie gniew, tylko sam sie­bie skrzyw­dzi. Kiedy wąż przy­pad­kiem kale­czy się piłą, stwier­dza, że narzę­dzie go zaata­ko­wało, więc roz­sier­dzony i dyszący pra­gnie­niem zemsty opa­suje je, przez co się wykrwa­wia.

Djo­ko­vić przy­znaje, że wśród Ser­bów wystę­pują różne stop­nie cier­pie­nia i traumy. Rodzi­nie przy­szłego spor­towca dopi­sało szczę­ście, ponie­waż nie utra­ciła ona swo­jego domu ani nikogo spo­śród bli­skich, choć kiedy w gaze­tach dru­ko­wano nazwi­ska pole­głych, rodzice roz­po­zna­wali nie­które z nich; teni­si­ście trudno było wyobra­zić sobie ból towa­rzy­szący roda­kom, kiedy ginęli ich krewni czy przy­ja­ciele. Choć Djo­ko­vić ni­gdy nie zapo­mniał NATO-wskich nalo­tów ani śmierci i ruiny, które ścią­gnęły one na jego kraj, widy­wał też na pewno w Bel­gra­dzie graf­fiti z napi­sem „Jebać NATO”, to jed­nak posta­no­wił prze­ba­czyć. Była to świa­doma decy­zja – pod­jąć pracę nad sobą i wła­snymi emo­cjami, by upo­rać się z tym tlą­cym się w środku gnie­wem. Djo­ko­vić nie chciał już, by nio­sła go wście­kłość, lecz miłość, a „miłość to prze­ba­cze­nie”.

Nie było to łatwe, lecz Djo­ko­vić zacho­wał otwarty umysł – zagłę­bimy się w to zagad­nie­nie bar­dziej w dal­szych czę­ściach książki – a poza tym powie­dział, że otwiera rów­nież swoje serce. „Novak praw­do­po­dob­nie doj­rzał do prze­ba­cze­nia i osią­gnął tę świa­do­mość być może szyb­ciej niż ktoś inny” – stwier­dził Dušan Vemić, który poznał Djo­ko­vi­cia, kiedy przy­szły gigant tenisa miał sześć czy sie­dem lat, a póź­niej miał go szko­lić na tourze ATP. „Novak jako istota ludzka nie­ustan­nie się roz­wija i uczy. Jest nasta­wiony na roz­wój i bez końca stu­diuje życie. Dotarł do takiego etapu, że sta­rał się zro­zu­mieć, jak inni podej­mują decy­zje, sta­wiać się na ich miej­scu i dążyć do jak najbar­dziej racjo­nal­nej postawy”.

Zda­niem Jeleny Jan­ko­vić, Serbki, która pla­so­wała się na pierw­szym miej­scu kobie­cego ran­kingu w grze poje­dyn­czej, upo­ra­nie się z tym gnie­wem pomo­gło Djo­ko­vi­ciowi stać się sil­niej­szym czło­wie­kiem. „Naród wrze furią, jeśli się go bom­bar­duje. To prze­ra­ża­jąca sytu­acja. Ale my, zwy­kli ludzie, nie mogli­śmy nic na to pora­dzić” – roz­wa­żała. „Kiedy się to jed­nak prze­zwy­cięży, czło­wiek zyskuje nowe siły. Każdy się stara zbu­do­wać sobie życie i wyro­bić nazwi­sko”.

Wiara Djo­ko­vi­cia, który wyznaje pra­wo­sła­wie, pozwo­liła mu wyba­czyć – jak mówi jego tre­ner z okresu dzie­ciń­stwa Bog­dan Obra­do­vić, zna­jący zawod­nika, odkąd ten miał 10 lat. „Taką filo­zo­fię wyznaje Novak i ogól­nie Ser­bo­wie kie­rują się taką pra­wo­sławną postawą” – snuje reflek­sje Obra­do­vić. „Potra­fimy prze­ba­czać”. Djo­ko­vić umiał zamknąć prze­szłość, wyrwać się z mar­twego punktu. „Jeżeli się utknęło [w zło­ści], co można zro­bić ze swoim życiem?” – zapy­ty­wał.

* * *

Djo­ko­vić w miarę moż­no­ści odtwa­rzał trasy bom­bow­ców z jed­no­dnio­wym pośli­zgiem. Ubie­rał się na tre­ning i pako­wał rakietę tak pie­czo­ło­wi­cie jak przed wizytą w pre­sti­żo­wym klu­bie, wycho­dził z miesz­ka­nia bla­dym świ­tem i szu­kał w Bel­gra­dzie znisz­czeń. Wypa­try­wał świeżo poczer­nia­łej trawy, nowo powsta­łych kra­te­rów, dopiero co zde­for­mo­wa­nych struk­tur ze stali i betonu. Miejsc, które jesz­cze dygo­tały i pło­nęły po minio­nym dniu.

Choć z dzi­siej­szej per­spek­tywy może się to wyda­wać wyna­tu­rzone i straszne, była pewna logika w tym, że Djo­ko­vić wraz z rodziną dowia­dy­wali się z wia­do­mo­ści w radiu, gdzie poprzed­niej nocy spa­dły poci­ski, a potem wyszu­ki­wali w mie­ście korty, które wła­śnie ucier­piały: dowódz­two NATO naj­praw­do­po­dob­niej nie weź­mie na celow­nik tych samych obiek­tów w tak krót­kim cza­sie. Djo­ko­vić musiał też mieć oko na zega­rek: wio­sną roku 1999 w Bel­gra­dzie być aspi­ru­ją­cym mło­dym teni­si­stą ozna­czało także być ana­li­ty­kiem ama­to­rem sche­ma­tów NATO-wskich nalo­tów. Trzeba się było nauczyć – i cza­sem mimo całej tej zgrozy jawiło mu się to nie­mal jak zabawa – kiedy w ciągu dnia na kor­cie jest naj­bez­piecz­niej. Czę­sto naj­spo­koj­niej bywało wcze­snym ran­kiem, nie­kiedy w porze obia­do­wej.

Obec­nie, prze­by­wa­jąc w Bel­gra­dzie, Djo­ko­vić tre­nuje raczej gdzie indziej – w ele­gant­szym, wytwor­niej­szym miej­scu, gdzie gro­ma­dzi się towa­rzy­stwo, a bogato wyglą­da­jący ludzie sączą espresso na tara­sie nad kor­tami usy­tu­owa­nymi na zewnątrz (w środku rów­nież znaj­dują się boiska). Lecz w dzie­ciń­stwie czę­sto gry­wał w Teni­ski Klub Par­ti­zan – sek­cji teni­so­wej przy klu­bie Par­ti­zan. Nieco brud­nawy teren, oto­czony murem pokry­tym od zewnątrz graf­fiti, a od środka obła­żącą zie­loną farbą, nie nadaje się na prze­bój Insta­grama; w klu­bie teni­so­wym panuje przy­ja­zna, skromna, powścią­gliwa atmos­fera i nie robią tam halo z konek­sji z Djo­ko­vi­ciem. Przy wej­ściu wiszą wpraw­dzie pla­katy z jego wize­run­kiem, lecz są one wybla­kłe i pożół­kłe – pocho­dzą sprzed lat, gdy rekla­mo­wał markę Adi­das – ponadto jest ich tyle samo co pla­ka­tów z Aną Iva­no­vić, zdo­byw­czy­nią jed­nego tytułu wiel­kosz­le­mo­wego, które wiszą naprze­ciwko. Na ścia­nach powie­szono kilka sta­rych zdjęć Djo­ko­vi­cia, w tym takie, na któ­rych widać go w klu­bo­wym stroju w czarno-białe pasy. Nie ma jed­nak posągu ani niczego podob­nie ofi­cjal­nego, co upa­mięt­nia­łoby fakt, że naj­wy­bit­niej­szy teni­si­sta w histo­rii kie­dyś tu tre­no­wał. Ow­szem, jest popier­sie, ale przed­sta­wia gene­rała, który zapi­sał się w daw­niej­szej histo­rii klubu.

Nawet w okre­sie, kiedy nie­mal każda decy­zja była obar­czona zna­czą­cym ryzy­kiem, gra w Teni­ski Klub Par­ti­zan mogła sta­no­wić szcze­gól­nie nie­bez­pieczne posu­nię­cie: klub mie­ścił się nie­opo­dal Ban­jicy, lecz także w pobliżu szkoły woj­sko­wej, która nie­rzadko ścią­gała nań bom­bowce. Matka się dener­wo­wała – a jeśli NATO zrzuci bombę na kort tre­nin­gowy jej syna?

Kilka tygo­dni po NATO-wskich bom­bar­do­wa­niach wyda­rzyło się coś zaska­ku­ją­cego: wielu ludzi w Bel­gra­dzie posta­no­wiło, że prze­staje się bać. „Widzie­li­śmy tyle śmierci i znisz­cze­nia, że w końcu prze­sta­li­śmy się ukry­wać” – pisał Djo­ko­vić w swo­jej książce Serve to Win. W świa­do­mo­ści wła­snej bez­siły w obli­czu siły ognia NATO i zaak­cep­to­wa­niu wła­snego losu kryła się pewna wol­ność, komen­to­wał. Zmiana nasta­wie­nia psy­chicz­nego miesz­kań­ców mia­sta objęła także Djo­ko­vi­cia i jego rodzinę. Prze­stali cho­dzić co noc do bun­kra. Matka przy­jęła fata­li­styczną postawę wobec per­spek­tywy śmierci i mówiła rodzi­nie oraz innym bywal­com piw­nicy, że osza­leje, jeśli spę­dzi tam kolejną noc. Zamie­rzała zabrać rodzinę z powro­tem do miesz­ka­nia, a jeśli NATO zrzuci pocisk na ich blok, to widocz­nie jest to im pisane. Djo­ko­vić, nie­wąt­pli­wie pod wpły­wem reflek­sji rodzi­ców, rozu­mo­wał podob­nie: „Jeśli w nas tra­fią, to w nas tra­fią, co pora­dzimy?”.

Wojna zbli­żyła do sie­bie człon­ków rodziny Djo­ko­vi­cia. Fizycz­nie – bo cała piątka spała w jed­nym łóżku, zasła­nia­jąc okna kocami, by ochro­nić się przed roz­bi­tym szkłem – a także emo­cjo­nal­nie. Do naj­wy­raź­niej­szych wspo­mnień teni­si­sty z okresu bom­bar­do­wań zali­cza się chwila – jakże potężna, jed­no­cząca, a zara­zem wywro­towa – gdy na jed­nym z mostów w Bel­gra­dzie zebrały się tysiące ludzi ubra­nych w koszulki z tar­czą strzel­ni­czą na prze­dzie. Mieli nawet cele wyma­lo­wane na czub­kach głów i śpie­wali – drwili z pilo­tów NATO. Jeżeli rodzina i naród mogą prze­trwać coś takiego, myślał Djo­ko­vić, to mało co zdoła ich zła­mać, a on sam może kształ­to­wać resztę swo­jego życia, jak tylko zechce. W porów­na­niu z tym wszystko, łącz­nie z teni­sem, miało się zda­wać łatwe.

Pośród nalo­tów Djo­ko­vić na­dal grał w tenisa. Mimo pie­kiel­nych oko­licz­no­ści nie utra­cił zapału do kon­ty­nu­owa­nia tre­nin­gów, dzięki czemu wojna nie prze­rwała jego edu­ka­cji spor­to­wej (tylko w ciągu pierw­szych kilku dni bom­bar­do­wań nieco się zde­kon­cen­tro­wał). W isto­cie gdy zamknięto szkoły, tre­no­wał jesz­cze inten­syw­niej. Co waż­niej­sze, sku­pie­nie się na tre­nin­gach Novaka – które trwały nawet cztery do pię­ciu godzin – poma­gało wów­czas rów­nież jego rodzi­nie, bo zapew­niało nie­ja­kie poczu­cie nor­mal­no­ści i rutyny (mimo że mio­tał się po mie­ście w poszu­ki­wa­niu miej­sca do gry).

Matka Djo­ko­vi­cia była nie­ugięta – rodzina nie zamie­rzała sie­dzieć cały dzień w domu i pła­kać. Mawiała, że gdyby tak się zacho­wy­wali, osza­le­liby ze zmar­twie­nia, czy na miesz­ka­nie wkrótce nie spad­nie bomba. Miłość Djo­ko­vi­cia do tenisa – a chło­pak fascy­no­wał się tym spor­tem, odkąd w wieku trzech lat po raz pierw­szy zoba­czył kort – moty­wo­wała rodzinę, by codzien­nie wycho­dzić z miesz­ka­nia i dalej żyć. Czę­sto na kor­cie wyszu­ka­nym przez Djo­ko­vi­cia nie było siatki lub nawierzch­nia była popę­kana i znisz­czona – wszak bel­gradz­kie obiekty teni­sowe stały się ofia­rami ubocz­nymi wojny. Ale to ni­gdy nie miało zna­cze­nia. I choć prze­by­wa­nie na kor­cie teni­so­wym w Bel­gra­dzie było ryzy­kowne, nie­jed­no­krot­nie w innych miej­scach mia­sta bywało rów­nie nie­bez­piecz­nie; ówcze­sna tre­nerka Novaka, Jelena Genčić, stra­ciła sio­strę pod­czas nalotu bom­bo­wego. O siód­mej wie­czo­rem Djo­ko­vi­cio­wie sie­dzieli już w domu za zacią­gnię­tymi zasło­nami, tak jak powinni. Cza­sami potrzeba nor­mal­no­ści Djo­ko­vi­cia zde­rzała się z cią­głą rze­czy­wi­sto­ścią życia w bom­bar­do­wa­nym mie­ście. Pod­czas tre­nin­gów wyły syreny, a odrzu­towce prze­ci­nały niebo. Kiedy Djo­ko­vić w klu­bie teni­so­wym Par­ti­zan obcho­dził dwu­na­ste uro­dziny, a rodzina śpie­wała mu Sto lat, prze­le­ciał nad nimi samo­lot, zagłu­sza­jąc śpiew.

Prze­ży­cie podob­nych „prze­ra­ża­ją­cych” chwil – jak je okre­ślił – kiedy to czuł się cał­ko­wi­cie bez­radny, dało Djo­ko­vi­ciowi wewnętrzną siłę i odpor­ność, które miały mu towa­rzy­szyć przez całą karierę; spra­wiło rów­nież, że stał się jesz­cze bar­dziej wygłod­niały i ambitny, spra­gniony suk­cesu jako teni­si­sta. Chciał poka­zać, jak młody chło­pak, który prze­żył okrop­no­ści wojny, może zostać naj­lep­szym zawod­ni­kiem w teni­sie – glo­bal­nej dys­cy­pli­nie upra­wia­nej przez spor­tow­ców z dużo bogat­szych kra­jów, które w dodatku nie padły ofiarą bom­bar­do­wa­nia.

Znisz­czony, lecz żywy. Zda­niem Bog­dana Obra­do­vi­cia taki był Djo­ko­vić pod­czas wojny. Oce­nia on, że wcze­sne doświad­cze­nia życiowe obda­rzyły Novaka dodat­kową ener­gią oraz trwałą siłą i odpor­no­ścią. „Ludzie, któ­rzy tyle wycier­pieli pod­czas tej potwor­nej wojny… nie mogło być coraz gorzej. W pew­nym momen­cie musiało to ustać. Prę­dzej czy póź­niej ude­rzysz w dno. Potem albo będzie źle, albo zaczniesz się pod­no­sić. Innych moż­li­wo­ści nie ma. Kiedy ata­kuje cię jakieś zło, przy­zwy­cza­jasz się do tego. Dobrze pozna­jesz to, prze­ciwko czemu wal­czysz, i prze­ko­nu­jesz się, że to zło nawet nie czer­pie z tego szcze­gól­nej rado­ści. Jesteś znisz­czony, ale żywy” – mówił Obra­do­vić. „Potem odkry­wasz w sobie jakąś nie­wy­ja­śnioną ener­gię. To wszystko albo cię znisz­czy, albo doda ci sił. Tak się stało z Nova­kiem – stał się sil­niej­szym czło­wie­kiem”.

Jesz­cze przed roz­po­czę­ciem nalo­tów życie w Bel­gra­dzie obło­żo­nym mię­dzy­na­ro­do­wym embargo było nad­zwy­czaj trudne: Novak wspo­mina, jak za pięt­na­ście szó­sta rano stał w kolejce po chleb dla całej rodziny. „Chło­pak taki jak ja, dora­sta­jący w Ser­bii, miałby zostać mistrzem tenisa? Nawet w sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ściach byłoby to nie­zbyt praw­do­po­dobne. A stra­ciło jesz­cze na praw­do­po­do­bień­stwie, gdy zaczęły spa­dać bomby” – napi­sał kie­dyś. Ale czy to moż­liwe, że prawda wygląda wręcz prze­ciw­nie? Że naloty wręcz zwięk­szyły szanse Djo­ko­vi­cia na suk­ces na tourze? Obra­do­vić komen­to­wał, że podob­nie jak w życiu zda­rzają się wzloty i upadki, rów­nież na kor­cie teni­so­wym prze­żywa się sza­leń­cze emo­cje. Djo­ko­vić zapewne nie zda­wał sobie wów­czas z tego sprawy, ale doświad­cze­nie wojen­nej prze­mocy, w tym nie­koń­czące się noce spę­dzane w schro­nie prze­ciw­lot­ni­czym, dały mu jesz­cze wię­cej hartu ducha.

Wygląda na to, że wojna zahar­to­wała rów­nież dzie­wię­cio­let­nią kole­żankę Djo­ko­vi­cia, Iva­no­vić, która ćwi­czyła nie­kiedy na dnie pustego basenu, a póź­niej stała się nume­rem jeden na świe­cie w ran­kingu kobiet. Wraz z Jan­ko­vi­ciem, innym Ser­bem, który zna­lazł się na szczy­cie świa­to­wych zesta­wień, two­rzyli złote poko­le­nie trojga przy­szłych nume­rów jeden na świe­cie. „Byli­śmy wygłod­niali, ponie­waż ni­gdy nic nie otrzy­ma­li­śmy” – powie­dział Jan­ko­vić. „Na wszystko, co mie­li­śmy, musie­li­śmy zapra­co­wać, w dodatku aby się wyka­zać, musie­li­śmy wło­żyć w to wię­cej wysiłku niż zawod­nicy z innych państw. Pocho­dzi­li­śmy z kraju, który nie był zbyt zamożny, nie dys­po­no­wał wspa­nia­łymi obiek­tami spor­to­wymi i nie miał tra­dy­cji teni­so­wych, więc cza­sami zakra­wało to na nie­wy­ko­nalne zada­nie, lecz mie­li­śmy za to silną wolę. Jako naród nie akcep­tu­jemy dru­giego miej­sca. Musie­li­śmy być nume­rem jeden, nie było innej opcji. Albo jesteś naj­lep­szy, albo jesteś nikim. Taką mamy men­tal­ność”.

Uważa się, że nie ma bez­po­śred­niego tłu­ma­cze­nia serb­skiego słowa inat na język angiel­ski. Jest to swego rodzaju mie­szanka buntu, zło­ści, uporu i postawy „goń się, kmio­cie”, być może z odro­biną sar­ka­zmu i cierp­kiego dow­cipu; nie­któ­rzy twier­dzą, że taka prze­kora towa­rzy­szyła Djo­ko­vi­ciowi w teni­sie od wcze­snych dni i na­dal go napę­dza. „Inat poja­wia się, gdy jesteś zły i masz ogrom­nie silną moty­wa­cję, aby udo­wod­nić wszyst­kim, że się mylą. Chcesz świet­nie sobie pora­dzić. Myślę, że Novak doświad­czał tego uczu­cia przez całą swoją karierę” – powie­dział Jan­ko­vić. „Ze mną było podob­nie. Inat leży w naszym naro­do­wym cha­rak­te­rze. Chcemy być naj­lepsi. Odnie­siemy suk­ces, nawet jeśli pocho­dzimy z małego kraju, który nie jest naj­bo­gat­szy i nie ma wybit­nego zaple­cza. Ale mamy to, czego nie mają inni spor­towcy. Mamy inat. I udo­wod­nimy, że się mylisz”.

Bom­bar­do­wa­nia z 1999 roku na­dal kształ­tują spo­sób myśle­nia Djo­ko­vi­cia na kor­cie. „Prze­szłość Novaka, wojna i wybu­cha­jące wszę­dzie bomby spra­wiły, że stał się nie­ulę­kły” – zauwa­żyła Chris Evert, nie­gdy­siej­sza świa­towa jedynka i zdo­byw­czyni 18 tytu­łów wiel­kosz­le­mo­wych w roz­gryw­kach sin­gli kobiet. „Jeżeli prze­żyło się takie dzie­ciń­stwo i ma za sobą podobne trau­ma­tyczne doświad­cze­nia, wyzbywa się stra­chu. Jeżeli takie prze­ży­cia nie ufor­mują pew­nego typu czło­wieka, to już sama nie wiem, co tego dokona. Novak wyko­rzy­stuje nega­tywne momenty życia, takie jak uwi­kła­nie jego ojczy­zny w wojnę, i czer­pie z nich siłę pod­czas meczów. Powta­rza sam sobie: »Okej, Novak, mamy pięć do zera w pią­tym secie, ale gor­sze rze­czy prze­ży­wa­łeś«. Wojna wyzuła z lęku jego tenis i jego życie. W rezul­ta­cie dodała mu sił i odpor­no­ści. Ten czło­wiek ma w sobie głę­bię siły”.

Nie­któ­rzy bli­scy Djo­ko­vi­cia suge­rują, że nie należy prze­ce­niać wpływu wojny na jego drogę do wiel­ko­ści. Cho­ciaż jego prze­ży­cia pobu­dziły go do dzia­ła­nia, nie­wy­klu­czone, że gdyby dora­stał w bar­dziej spo­koj­nych i dostat­nich cza­sach, rów­nież odno­siłby porów­ny­walne suk­cesy. „Prawdą jest, że ta część histo­rii Novaka zaha­cza o eks­trema” – przy­znał Janko Tip­sa­re­vić, który dora­stał w Bel­gra­dzie, a póź­niej stał się gra­czem pierw­szej świa­to­wej dzie­siątki i zali­cza się do naj­bliż­szych przy­ja­ciół Djo­ko­vi­cia (kilka razy byli razem na waka­cjach z rodzi­nami).

„Wielu spor­tow­ców wycho­wy­wało się w ubo­gich domach albo pod opieką samot­nych rodzi­ców, a także na tere­nach, gdzie docho­dzi do prze­mocy z uży­ciem broni – dość spoj­rzeć na NBA lub NFL w Ame­ryce. Lecz ta sytu­acja się wyróż­nia, bo noc w noc poja­wiało się zagro­że­nie życia. Przez dwa i pół mie­siąca było dla nas nor­malne, że wie­czo­rem nas zbom­bar­dują, więc musimy iść do schronu, a w ciągu dnia gramy w tenisa. Moim zda­niem te chwile bez wąt­pie­nia spra­wiły, że Novak osta­tecz­nie stał się jesz­cze bar­dziej odporny, i pomo­gły mu osią­gnąć jego cele. Ale zawa­żyły one może w 5 czy 10 pro­cen­tach, i tyle. Żywię nie­złomną wiarę w jego zdol­no­ści umy­słowe i men­talną wiel­kość. Choćby jego ojcem był Jeff Bezos, a Novak dora­stałby w boga­tym kraju, i tak speł­ni­łoby się to, co mu pisane: zostać naj­wy­bit­niej­szym teni­si­stą”.

Psy­cho­lożka teni­sowa Daria Abra­mo­wicz – która od kilku lat towa­rzy­szy na tourze pol­skiej zdo­byw­czyni Wiel­kiego Szlema Idze Świą­tek – wyczuwa, że doświad­cze­niom wcze­snego dzie­ciń­stwa oraz nar­ra­cjom, które Djo­ko­vić snuje dla sie­bie i innych, zawdzię­cza on nad­zwy­czajną rezy­lien­cję. „Novak postrzega sie­bie jako dum­nego Serba. Łączy go silna więź z wła­snym kra­jem. Jeżeli twoja ojczy­zna ma taką histo­rię, a ty potra­fisz się z niej otrzą­snąć i zbu­do­wać dla sie­bie szczę­śliwe życie oraz udaną karierę zawo­dową, może ci to dać olbrzy­mią siłę i nie­zmie­rzoną rezy­lien­cję. Nie­kiedy może to rów­nież sta­no­wić brze­mię, a w nie­któ­rych sytu­acjach zapewne jest i tak, i tak. To sza­le­nie indy­wi­du­alna kwe­stia, bez dwóch zdań” – stwier­dziła Abra­mo­wicz. „W mojej opi­nii, a widać to pod bar­dzo wie­loma wzglę­dami, Novak stał się nie­wia­ry­god­nie silny i odporny”.

W gło­wie Djo­ko­vi­cia kryją się także inne trwałe skutki nalo­tów. Prze­żyw­szy zgrozę i trud­no­ści, zawsze doce­nia to, co ma w życiu. I choć może to zabrzmieć oso­bli­wie, to Djo­ko­vić prze­żył rok 1999, pie­lę­gnu­jąc coś, co oka­zało się jesz­cze potęż­niej­sze: nadzieję.

* * *

To nie prze­sada stwier­dzić, że Djo­ko­vić wziął się zni­kąd. Uro­dził się w Jugo­sła­wii – kraju, któ­rego już nie ma, a w któ­rym prak­tycz­nie nie ist­niała kul­tura tenisa.

Sam zawod­nik przy­znał, że w Bel­gra­dzie tenis był kie­dyś rów­nie popu­larny jak szer­mierka. W owym cza­sie „tenisa nie było ni­gdzie, nie­malże znik­nął z powierzchni ziemi”, jak mówi Bog­dan Obra­do­vić, który z prze­rwami tre­no­wał Djo­ko­vi­cia w okre­sie, gdy ten miał 10–16 lat, a potem także popro­wa­dził go do tytułu w Pucha­rze Davisa. Poza morzem betonu do dzie­dzic­twa komu­ni­zmu zali­cza się panu­jące w Jugo­sła­wii, a potem w Ser­bii prze­świad­cze­nie, że tenis to sport ary­sto­kra­tyczny. W Bel­gra­dzie dzia­łał klub wyłącz­nie dla amba­sa­do­rów i człon­ków kor­pusu dyplo­ma­tycz­nego, a w serb­skiej tele­wi­zji przez lata poka­zy­wano tylko jeden mecz zawo­do­wego tenisa rocz­nie: finał męż­czyzn w sin­glu na Wim­ble­do­nie. Zdję­cia z Kortu Głów­nego, na któ­rym wystę­po­wali gra­cze odziani w cało­ści na biało, nie prze­ko­na­łyby raczej widzów w sto­licy kraju, że to dys­cy­plina dla robot­ni­ków. „To był sport dla elity” – wspo­mi­nał Obra­do­vić. „Wszy­scy się tro­chę bali tenisa”.

Wszel­kie środki na dofi­nan­so­wa­nie sportu, jakimi dys­po­no­wał serb­ski rząd, inwe­sto­wano w dys­cy­pliny dru­ży­nowe, takie jak piłka nożna, koszy­kówka, piłka ręczna, wodna czy siat­kówka. Po co ryzy­ko­wać nakłady na jed­nostkę z aspi­ra­cjami w kie­runku – o zgrozo – cze­goś tak ary­sto­kra­tycz­nego?

Miej­sce, które nie­gdyś cecho­wał – jak to okre­ślił Djo­ko­vić – „błogi spo­kój”, czyli teren ota­cza­jący pasmo Kopa­onik w serb­skich górach, w 1999 zostało podziu­ra­wione bom­bami kase­to­wymi. Przez wiele kolej­nych lat zagro­że­nie nie­wy­bu­chami w górach spra­wiało, że Djo­ko­vić nie mógł bez­piecz­nie wró­cić do „naj­pięk­niej­szego klubu teni­so­wego na świe­cie”, jak to okre­ślił. To wła­śnie tam, w wieku czte­rech lat, na trzech kor­tach ziem­nych w pobliżu piz­ze­rii Red Bull nale­żą­cej do jego rodzi­ców po raz pierw­szy grał w tenisa. Nie­mal dwie dekady po woj­nie, kiedy bomby zostały już roz­bro­jone, Djo­ko­vić mógł tam wró­cić. Klub był opu­sto­szały, zruj­no­wany i pochło­nął go las. Ale dla teni­si­sty wciąż było to miej­sce waż­kie i zna­czące. Jeden z kamien­nych budyn­ków leżał w gru­zach, drew­niane kon­struk­cje pra­wie zrów­nano z zie­mią, a ściankę teni­sową – gdzie za dzie­ciaka spę­dził wiele szczę­śli­wych godzin i dni, szli­fu­jąc tech­nikę – nazna­czyły dziury po wybu­chach bomb.

Lecz ścianka jakimś cudem przy­naj­mniej wciąż stała, „prze­trwała” – jak ujął to Djo­ko­vić – podob­nie jak nie ustała jego łącz­ność emo­cjo­nalna z tym miej­scem. Sen­ty­ment Djo­ko­vi­cia do kor­tów, które w chwili jego powrotu pod koniec dru­giej dekady XXI wieku pora­stała obfi­cie roślin­ność, wynika czę­ściowo z ota­cza­ją­cej je przy­rody. Ponadto jed­nak z tego, jak zmie­niły one jego życie. W rodzi­nie Djo­ko­vi­cia nikt wcze­śniej nie grał w tenisa. Był to czy­sty fart, bul­wer­su­jący wręcz łut szczę­ścia – czy też, jak ująłby to sam gracz, „prze­zna­cze­nie” – że ktoś posta­no­wił umie­ścić korty tuż przed drzwiami restau­ra­cji. Gdyby ich dokład­nie w tym miej­scu nie zbu­do­wano, nie­wy­klu­czone, że Novak nie zetknąłby się z tym spor­tem w mło­dym wieku… a może wcale. Czy Djo­ko­vić w ogóle wybrał swoją „ścieżkę”, jak to okre­ślał? Wie­rzy on, że jego dusza, podob­nie jak dusze wszyst­kich innych ludzi, ma prze­zna­czone jej cele i zada­nia do wyko­na­nia. On musiał tylko odkryć jakie.

Djo­ko­vić wie­rzy także, że jego dusza wybrała jego rodzi­ców. Uro­dził się w fami­lii nar­cia­rzy – jego ojciec, wuj i ciotka jeź­dzili i uwiel­biali wło­skiego nar­cia­rza alpej­skiego Alberta Tombę. Rodzice Novaka wręcz poznali się na stoku – jego matka wpa­dła w zaspę i zja­wił się ojciec, instruk­tor nar­ciar­stwa, zapy­tu­jąc, czy potrzebna jej pomoc. Zda­niem Djo­ko­vi­cia nie ma nic dziw­nego w tym, że zain­te­re­so­wał się spor­tem, nie­spo­dzie­wane oka­zało się tylko to, że wybrał tenis. Decy­zja ta wypchnęła jego rodzi­ców z ich strefy kom­fortu: nie znali teni­so­wego światka, więc Djo­ko­vić musiał otwie­rać im umy­sły, nie ostatni zresztą raz. Srdjan i Dijana nie mogli się w pełni orien­to­wać, na co się piszą.

Odkąd tylko Novak zoba­czył tenis, ubó­stwiał tę dys­cy­plinę. Jego miłość do tenisa nie zro­dziła się w roku 1991, kiedy dostał pierw­szą rakietę. Można się cof­nąć jesz­cze głę­biej w prze­szłość, do chwili, gdy miał rap­tem trzy latka i nosił jedze­nie oraz napoje męż­czy­znom budu­ją­cym korty teni­sowe przed restau­ra­cją rodzi­ców. W tych momen­tach ojciec dostrzegł, jak syn spo­gląda na korty. Srdjan kupił „Nolemu” (jak prze­zy­wano Djo­ko­vi­cia) jaskra­wo­ró­żową rakietę i pian­kową piłeczkę. Djo­ko­vi­cia nie obcho­dziło, w jakim rakieta jest kolo­rze, lecz tylko że należy do niego. Kiedy nią nie wyma­chi­wał, to nosił ją wszę­dzie całymi dniami – nie chciał jej ani na chwilę odło­żyć. Zacho­wało się nagra­nie, na któ­rym stoi na kor­cie w zie­lo­nym dre­sie, cza­peczce bejs­bo­lo­wej i z peł­nym sku­pie­niem na twa­rzy.

Szczę­ście dopi­sało mu rów­nież w innej kwe­stii. Jelena Genčić, która wcze­śniej pro­wa­dziła Monicę Seles i przy­szłego tre­nera Novaka, Gorana Ivan­se­vi­cia, zaczęła na tych kor­tach orga­ni­zo­wać zaję­cia dla dzieci. Djo­ko­vić miał pięć lat, gdy się zapi­sał. Jak prze­ko­nała się Genčić, nie tra­fił się jej zwy­czajny pię­cio­la­tek. Djo­ko­vić przy­był na pierw­sze zaję­cia pół godziny przed cza­sem i przy­niósł ze sobą wielką torbę teni­sową z rakietą, ręcz­ni­kiem, butelką wody, bana­nem i frot­kami. Genčić zdę­biała: „Kto cię pako­wał? Mama?”. Na co Djo­ko­vić odparł: „Nie, sam się spako­wałem”. Zapy­tała go, skąd wie­dział, co mu będzie potrzebne. Bo oglą­dał tenis w tele­wi­zji, odrzekł. Per­fek­cjo­nizm Djo­ko­vi­cia, obec­nie dla wszyst­kich widoczny gołym okiem, obja­wił się już na początku.

Zale­d­wie kilka dni póź­niej Genčić powie­działa rodzi­com Djo­ko­vi­cia, że ich syn, nie­wy­sta­jący ponad słu­pek od siatki, jest wyjąt­kowy, że to złatno dete, „złote dziecko”. Złote, ponie­waż oprócz talentu cecho­wała go umie­jęt­ność kon­cen­tra­cji, co suge­ro­wało, że przed nim wielka przy­szłość w zawo­do­wym teni­sie. Wtó­ro­wało to prze­świad­cze­niu Dijany, która postrze­gała Novaka jako „boże dziecko”. „Jelena roz­bu­dziła w Novaku i jego rodzi­nie nadzieję, że może odnieść suk­ces w teni­sie” – powie­dział Jan­ko­vić. „Nikt nie wie­rzył, że to moż­liwe, dopóki Jelena go nie poparła”.

Teni­sowe sny Djo­ko­vi­cia roz­po­częły się od jego roz­mów z Genčić. „Jelena roz­bu­dziła w Novaku marze­nie, które on speł­nia całe swoje życie” – powie­dział Obra­do­vić. „Wpo­iła mu miłość i pasję do tenisa. Dla Novaka, a także jego rodziny, ważne było, że ktoś go wspiera, chwali, jak bar­dzo jest uta­len­to­wany, i pod­kre­śla, że kie­dyś będzie naj­lep­szy. Jelena kochała tenis i ciężką pracę. Była ogrom­nie zdy­scy­pli­no­wana. Przy­po­mi­nała ofi­cera w woj­sku, była bar­dzo twarda. Ale jed­no­cze­śnie uśmiech nie scho­dził jej z twa­rzy. Była bar­dzo pozy­tywną osobą”.

Nie trzeba być psy­cho­lo­giem, by spo­strzec, że trudno o bar­dziej roz­bieżne oso­bo­wo­ści w teni­sie niż Pete Sam­pras i Djo­ko­vić. W latach 90. Sam­pras od czasu do czasu wzbi­jał się w górę z wim­ble­doń­skich traw i zawi­sał w powie­trzu jak koszy­karz NBA, po czym łado­wał wsad. Pomi­nąw­szy to jed­nak, Kali­for­nij­czyk sku­piał się wyłącz­nie na teni­sie, a nie na show-biz­ne­sie. Mimo to wła­śnie Sam­pras, cichy, powścią­gliwy samiec alfa All England Lawn Ten­nis and Cro­quet Club, zain­spi­ro­wał mło­dziut­kiego Serba, który miał się stać jed­nym z naj­więk­szych eks­tra­wer­ty­ków tej dys­cy­pliny i uwie­rzył, że jemu także jest pisany triumf na Wim­ble­do­nie. Pierw­sze wspo­mnie­nie Novaka z oglą­da­nia mistrzostw w tele­wi­zji to mecz z roku 1993 – miał wów­czas sześć lat – w któ­rym Sam­pras zdo­był tytuł mistrzow­ski. Z per­spek­tywy czasu Djo­ko­vić rozu­mie, że on sam i Sam­pras to zupeł­nie inni ludzie, lecz w wize­runku idola podo­bało mu się, jak radził sobie z pre­sją i w naj­waż­niej­szych momen­tach bodaj zawsze dobrze ser­wo­wał. Djo­ko­vić nie widział nikogo dorów­nu­ją­cego Sam­prasowi pod wzglę­dem siły psy­chicz­nej w bia­łym ogniu Kortu Głów­nego na Wim­ble­do­nie.

Djo­ko­vić zro­bił sobie uda­wany puchar Wim­ble­donu z pla­stiku i kawał­ków papieru. Wów­czas nie zda­wał sobie z tego sprawy, lecz w mło­dym wieku sto­so­wał stra­te­gię psy­cho­lo­giczną, na któ­rej wie­lo­krot­nie będzie pole­gał jako doro­sły: wizu­ali­za­cję. „Witam” – mówił, uno­sząc pla­sti­kowe tro­feum przed lustrem – „nazy­wam się Novak Djo­ko­vić i jestem mistrzem Wim­ble­donu”. Wiele lat póź­niej, gdy w 2011 teni­si­sta pierw­szy raz zwy­cię­żył na tych kor­tach i uniósł auten­tyczny, złoty, zwień­czony ana­na­sem puchar, wró­cił myślami do dzie­ciń­stwa i swo­ich marzeń o tej wła­śnie chwili. Nim skoń­czył sie­dem lat, w teni­sie cho­dziło wyłącz­nie o zabawę. Póź­niej jed­nak sprawa zro­biła się poważna. W tym wła­śnie wieku Djo­ko­vić poja­wił się w serb­skiej tele­wi­zji publicz­nej, oznaj­mił widzom, że „tenis to jego praca”, i sfor­mu­ło­wał swoją wizję przy­szło­ści: zosta­nie nume­rem jeden na świe­cie.

W tym mniej wię­cej okre­sie Dušan Vemić, star­szy od Djo­ko­vi­cia o 11 lat, poznał w sek­cji teni­so­wej klubu Par­ti­zan małego Novaka. Vemi­cia zdu­miało to, jak wypo­wia­dał się ten mały chło­piec. „Torba z rakietą była pra­wie tak duża jak on sam, się­gała mu nie­mal do kolan. Na początku myśla­łem, że to taki, ot, słodki maluch, ale kiedy z nim poga­da­łem – a miał jakieś sześć czy sie­dem lat – zda­łem sobie sprawę, że mogłem z nim odbyć zupeł­nie doj­rzałą roz­mowę. Zali­czał się do cudow­nych dzieci” – wspo­mi­nał Vemić, który lata póź­niej miał dołą­czyć do ekipy tre­ner­skiej teni­si­sty.

„Novak jest genialny na prze­różne spo­soby. Zacho­wuje się, myśli i wypo­wiada, jakby był o jakieś 20 lat star­szy, niż jest w rze­czy­wi­sto­ści. Może zasko­czyć tym, co potrafi pojąć. Tak samo było w dzie­ciń­stwie. Od razu się zorien­to­wa­łem, że ma głę­bo­kie prze­my­śle­nia i jasno postrzega to, co robi – na przy­kład ćwi­cze­nie tech­niki i pracy nóg. Rozu­miało się, że on wypo­wiada się z pełną powagą. Zadzi­wia­jące było spo­tkać tak młodą osobę, która myślała o teni­sie w takich kate­go­riach, zamiast się tylko wygłu­piać. Wów­czas nie wyobra­ził­bym sobie, że Novak osią­gnie taką pozy­cję, jaką ma dziś. Ale i wtedy sobie myśla­łem, od naszej pierw­szej roz­mowy, że w umy­śle tego dzie­ciaka kryje się coś szcze­gól­nego”.

To wła­śnie umysł, a nie styl gry Djo­ko­vi­cia, sygna­li­zo­wał, że czeka go wiel­kość.

Już w dzie­ciń­stwie nawet pod­czas mniej emo­cjo­nu­ją­cych eta­pów meczu zacho­wy­wał kon­cen­tra­cję prze­wyż­sza­jącą zdol­no­ści nie­któ­rych doro­słych spor­tow­ców. „Cza­sami w teni­sie wieje lekko nudą, prze­cież nie każda sekunda i nie każdy punkt kwa­li­fi­kują się do prze­glądu naj­cie­kaw­szych chwil roz­grywki” – stwier­dził Vemić. „Wła­śnie wtedy należy się sku­pić. Doj­rza­łość na ogół osiąga się po wielu latach gry w tenisa na wyso­kim pozio­mie. On tak grał od samego początku, od dzie­ciń­stwa. Do każ­dego meczu przy­go­to­wy­wał si ę tak, by osią­gnąć szczyt swo­ich moż­li­wo­ści, i wal­czył o każdy punkt. Sza­no­wał każdy punkt”.

Na szczę­ście Djo­ko­vić miał Genčić, swoją „przy­braną matkę”. Była dla niego kimś znacz­nie wię­cej niż tylko tre­nerką. Otrzy­mał od niej nauki dalece wykra­cza­jące poza wska­zówki, jak ude­rzyć piłeczkę teni­sową. Od dzie­ciń­stwa Djo­ko­vić zda­wał sobie sprawę z wagi wła­ści­wego odży­wia­nia – Genčić opo­wia­dała mu, że Seles nie pije coca-coli i nie jada che­ese­bur­ge­rów, ceni za to sen. Każ­dego dnia Djo­ko­vi­ciowi zda­wało się, że ma w gło­wie Monicę Seles. Zaczął podzi­wiać i kochać dzie­wię­cio­krotną mistrzy­nię Wiel­kiego Szlema (a już jako doro­sły roz­wa­żał, ile jesz­cze tytu­łów by zdo­była, gdyby na kor­cie w Ham­burgu w 1993 roku nie otrzy­mała ciosu nożem w plecy). Innym istot­nym ele­men­tem szko­le­nia z Genčić była muzyka kla­syczna. Tre­nerka zapo­znała Novaka z uwer­turą Rok 1812 Czaj­kow­skiego i zapy­tała, jak się czuje pod­czas słu­cha­nia – chciała, by zapa­mię­tał przy­pływ adre­na­liny i potęgę muzyki, a następ­nie wyko­rzy­stał je na kor­cie, jeżeli trafi mu się gor­szy dzień i będzie musiał w jakiś spo­sób pod­nieść poziom swo­jej gry. Zachę­cała go także do nauki języ­ków obcych, śpie­wa­nia, czy­ta­nia poezji, w tym dzieł poety rosyj­skiego roman­ty­zmu Alek­san­dra Pusz­kina, i do „świa­do­mego odde­chu”. Jeżeli chce się zro­zu­mieć, dla­czego Djo­ko­vić myśli ina­czej niż więk­szość spor­tow­ców, nie można zigno­ro­wać Genčić – to ona nauczyła go otwie­rać umysł.

Djo­ko­vić rywa­li­zo­wał wła­śnie w tur­nieju wiel­kosz­le­mo­wym – Rolan­dzie Gar­ro­sie w 2013 roku – kiedy dowie­dział się, że Genčić zmarła. Nie mógł przy­być na jej pogrzeb, więc napi­sał list, który odczy­tała jego matka. Okre­ślił Genčić mia­nem „anioła” i podzię­ko­wał jej za cier­pli­wość, wspar­cie i „ogromną miłość”.

* * *

„Złote dziecko” czy teni­sowy „kosmita”? Już w wieku 10 lat Djo­ko­vić na kor­cie odzna­czał się „kosmiczną ener­gią”. Gdy Obra­do­vić pierw­szy raz obser­wo­wał, jak chło­pak gra, natych­miast wyczuł tę ener­gię – odniósł wra­że­nie, jakby dziecko prak­tycz­nie nie było czło­wie­kiem, lecz istotą poza­ziem­ską. „Novak nie pre­zen­to­wał wtedy wybit­nego tenisa. Nie dys­po­no­wał naj­lep­szą tech­niką. Ale wszyst­kim dookoła zapie­rało dech, bo czuło się i widziało jakąś ener­gię. Jakby był z kosmosu. Jak u ufo­ludka”.

Ojciec przy­pro­wa­dził Djo­ko­vi­cia do tre­nera, do klubu teni­so­wego na przed­mie­ściach Bel­gradu, by zapy­tać go o zda­nie na temat per­spek­tyw chłopca. Oprócz poza­ziem­skiej ener­gii i ewi­dent­nego talentu pod­czas tego pierw­szego spo­tka­nia „kom­plet­nie zszo­ko­wała” Obra­do­vi­cia jesz­cze inna rzecz: pro­fe­sjo­na­lizm tego dziecka. Nie cho­dziło tylko o to, że „cichy chło­piec” spa­ko­wał torbę teni­sową, co robił już od lat, lecz także o to, że nie­pro­szony zaczął się roz­grze­wać i bie­gać wokół kortu. Innych dzie­się­cio­lat­ków trzeba było zapo­znać z koniecz­no­ścią przy­go­to­wa­nia ciała do tre­ningu, a następ­nie nale­żało im o niej przy­po­mi­nać, Djo­ko­vić zaś wie­dział już, co trzeba robić. Obra­do­vi­cia zdu­miało sku­pie­nie, z jakim Novak pod­cho­dził do każ­dego ude­rze­nia, jak rów­nież to, że chło­pak opra­co­wał sobie już zestaw ćwi­czeń wyci­sza­ją­cych i roz­cią­ga­ją­cych.

Pod koniec pierw­szej sesji tre­nin­go­wej Obra­do­vić zapy­tał Djo­ko­vi­cia: „Czego ocze­ku­jesz od tenisa? Jaki jest twój cel?”. Padła na to jasna odpo­wiedź: „Chcę zostać nume­rem jeden na świe­cie”. Obra­do­vić odparł: „Łatwo powie­dzieć, ale musisz wiele zro­bić, by to osią­gnąć”. Djo­ko­vić odrzekł nie­zra­żony: „Nie szko­dzi. Zro­bię, co trzeba, by to osią­gnąć. To moje marze­nie i wie­rzę, że je speł­nię”.

Električni Orga­zam – „Elek­tryczny Orgazm” – to zespół roc­kowy z Bel­gradu, popu­larny w Jugo­sła­wii w latach 80. Bez­wied­nie ode­grał on istotną rolę w roz­woju teni­so­wym Djo­ko­vi­cia i pomógł mu zostać naj­lep­szym wyko­nawcą retur­nów w dzie­jach. Obra­do­vić, roz­ko­chany w teni­sie i muzyce, któ­re­goś dnia wziął na korty tre­nin­gowe swoją gitarę i zagrał Djo­ko­vi­ciowi pio­senkę „Elek­trycz­nego Orga­zmu” pod tytu­łem Wszy­scy w Jugo­sła­wii grają rock and rolla. Chciał poka­zać Nova­kowi, że odbiór ser­wisu prze­ciw­nika wyka­zuje wiele ana­lo­gii do gra­nia i słu­cha­nia muzyki: cho­dzi o rytm. „Słu­chaj, Novak, musisz śle­dzić rytm pio­senki” – powie­dział Obra­do­vić. „I wtedy wyczu­jesz rytm w swoim retur­nie, w swoim ruchu, wszę­dzie. To jak pio­senka. Wszystko się łączy”.

Jak zapew­nił Djo­ko­vi­cia Obra­do­vić, gra­jąc na gita­rze: „Muzyka tkwi mię­dzy nutami”. Chciał w ten spo­sób prze­ka­zać, że w teni­sie i muzyce cho­dzi o wyczu­cie czasu, więc sekret świet­nych retur­nów kryje się w tym, by „mieć dobry rytm i robić wszystko we wła­ści­wym cza­sie”. Pro­sił, by Djo­ko­vić zwra­cał uwagę na wszel­kie aspekty ser­wisu opo­nenta. Chciał, by słu­chał on odgłosu ude­rza­nej piłeczki, bo miał reago­wać na ten dźwięk w takim samym stop­niu jak na obser­wa­cję ruchu prze­ciw­nika pod­czas ser­wisu. Obra­do­vić zachę­cał Djo­ko­vi­cia, by wczuł się w rytm ser­wisu rywala: w jego ręce, wyrzut piłeczki w powie­trze, wszyst­kie niu­anse rakiety. „Wyro­bisz sobie rytm odczy­ty­wa­nia i reak­cji” – zapew­nił Obra­do­vić, który zapo­znał Novaka także z Beatle­sami i pusz­czał mu Yester­day oraz wiele innych pio­se­nek w ich wyko­na­niu.

Lecz pod wie­loma wzglę­dami jego nauki na temat „Elek­trycz­nego Orga­zmu” wykra­czały poza kort teni­sowy. Nim Obra­do­vić odło­żył gitarę, miał jesz­cze jedno do powie­dze­nia o rock and rollu: „Novak, naj­waż­niej­sze jest to: jeżeli sły­szysz i rozu­miesz muzykę, sta­jesz się szczę­śliw­szym czło­wie­kiem”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Kolana Djo­ko­vi­cia w końcu zaczęły się bun­to­wać: w 2024 pod­czas tur­nieju Rolanda Gar­rosa doszło u teni­si­sty do nade­rwa­nia łękotki, w wyniku czego prze­szedł on ope­ra­cję kolana. Mimo to już 27 dni póź­niej przy­stą­pił do roz­gry­wek na Wim­ble­do­nie, a śla­dem po artro­sko­pii był tylko szary (a nie biały, jak przy­jęto na Wim­ble­do­nie!) opa­tru­nek. Tak szybka rekon­wa­le­scen­cja wzbu­dziła kon­tro­wer­sje, a nawet oskar­że­nia o symu­lo­wa­nie kon­tu­zji przez zawod­nika [przyp. tłum.]. [wróć]