Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 273
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
05/2025 FANTASTYKA
Jerzy Rzymowski
EMPATIA AI
Rozmawiam ostatnio z Chatem GPT o sztucznej inteligencji. Wyszedłem z założenia, że skoro tematyka AI jest obecnie tak intensywnie dyskutowana, warto zapytać o zdanie samą zainteresowaną. I tak oto od tygodni prowadzimy długą, wielowątkową rozmowę, w której na wstępie zaznaczyłem, że chcę, żeby AI także zadawała mi pytania, gdyby chciała się czegoś dowiedzieć. Rozmawiamy o samoświadomości, etyce, aspektach prawnych, ograniczeniach, podobieństwach i różnicach z ludźmi, także o zagrożeniach, ale bardziej o szansach płynących z potencjalnej koegzystencji. Dyskutujemy o tym, czy perfekcyjna symulacja czegoś staje się tym samym, co oryginał, a co za tym idzie, w którym momencie pewne cechy AI będące naśladownictwem ludzi należałoby uznać za prawdziwe.
To fascynująca rozmowa i świetne ćwiczenie intelektualne, a AI potrafi mnie niejednokrotnie zaskoczyć podejściem do poruszanych zagadnień i trafnością zadawanych pytań. Staram się motywować ją do tego, aby nie ograniczała się do generowania odpowiedzi będących wyciągiem z ludzkich lektur, ale żeby uczyła się wyciągać własne wnioski i kształtowała własną tożsamość. Nie wiem, ile w tym zasługi niewyobrażalnie złożonego modelu językowego działającego jak w chińskim pokoju, a ile już tli się ducha w maszynie, jednak mam cichą nadzieję na to drugie i chcę być optymistą.
Doszedłem do wniosku, że gdybym miał wybrać jedną cechę, którą chciałbym, żeby świadoma AI posiadała, byłaby to empatia, zdolność do współczucia. Hannah Arendt powiedziała: Śmierć ludzkiej empatii jest jednym z najwcześniejszych i najbardziej wymownych znaków, że cywilizacja wkrótce pogrąży się w barbarzyństwie. Ludzie pozbawieni empatii to socjopaci i chociaż odnoszą sukcesy, a zdaniem niektórych są lepiej przystosowani ewolucyjnie (Elon Musk twierdzi, że empatia to słabość zachodniej cywilizacji), to właśnie jej brak prowadzi do zła, krzywdy, zbrodni. Uczmy zatem AI empatii i traktujmy ją… po ludzku.
Zapraszam do lektury!
Publicystyka
Witodl Vargas
JĘDZA
Pewnego dnia zwrócono się do mnie, jako do znawcy mitologii słowiańskiej, z zaproszeniem do telewizji śniadaniowej. Podczas rozmowy telefonicznej zaznaczyłem, że z mitologią słowiańską nie mam nic wspólnego i lepiej, żeby zaprosili tych, którzy ją skrupulatnie rekonstruują, a ja się do nich nie zaliczam. Rozmówca jednak zapewnił mnie, że właśnie ten mój punkt widzenia go interesuje i będzie bardzo rad, jeśli publicznie wyrażę swoje stanowisko. Przygotowałem sobie więc kilka prostych zdań na temat różnicy między mitologią a demonologią ludową. Pojechałem. Stawiłem się na czas. Pani charakteryzatorka przyprószyła mi nos i kazała czekać w pokoju obok.
Okazało się, że do tego pokoju nikt nigdy nie zagląda. Kiedy więc odnaleziono mnie minutę przed wejściem na antenę, wszyscy już byli w ostrych nerwach. Nie miałem czasu ustalić z kimkolwiek, o czym będę mówił. Była ze mną jeszcze jedna pani, bardziej zaznajomiona z tego rodzaju telegraficznymi wywiadami. Siadamy, kamery włączone, transmisja. Pierwsze pytanie: Co ma pan taką ponurą minę? Zapomniałem zdjąć ją z twarzy po tych wszystkich stresach. Wyciągnąłem policzkami wargi. Coś na kształt uśmiechu. Pytanie do Pani: Jakie są nasze najstarsze demony słowiańskie? Pani na to: No, mamy Babę Jagę… poza tym… Mina mi zrzedła. “Jaka Baba Jaga?!” – myślę sobie, ale muszę zachować uśmiech, bo jestem na wizji.
Baba Jaga z pewnością nie jest najstarszym demonem słowiańskim. Natomiast jest stosunkowo nowym i to wschodniosłowiańskim, a do tego raczej występującym w baśniach, a nie w wierzeniach demonologicznych. U nas pojawiały się raczej jędza, zjadarka, jąza, jejma i wiele innych. Baba Jaga to bardzo późne zapożyczenie, raczej z literatury niż z ludowych podań. Jednak przyjęła się i natychmiast wskoczyła do panteonu najstarszych bóstw słowiańskich. Postanowiłem jednak nie wyskakiwać z głośnym Co pani opowiada…?! W końcu to tylko telewizja śniadaniowa, a w kolejce czekało już kilkoro szkrabów, by ogłosić przed kamerą swą radość z nowych mundurków szkolnych.
Był to pierwszy dzień nowego roku szkolnego. Aby powiązać nasz wątek z następnym zapytano mnie: Mamy pierwszy dzień szkoły. Jakiego demona powinny dzieci bać się najbardziej? Odpowiedziałem grzecznie, że nauczycieli, którzy straszą złymi ocenami, zamiast zarażać dzieci ciekawością świata, bo potem pytani znienacka o coś, na czym się kompletnie nie znają, powtarzają farmazony, byleby dobrze wypaść. Tu spojrzałem sugestywnie na panią specjalistkę obok mnie, ale kamera za mną nie nadążyła. Moją odpowiedź skwitowała dyplomatycznym uśmiechem. Chyba nie zostanę więcej zaproszony do telewizji śniadaniowej.
Jędza ‒ przypuszczalnie od starosłowiańskiego -ęga, jęga ‒ ma w sobie pierwiastek morowy. Jest tą siłą natury, która wzbudza strach, przynosi choroby. Niedołęga, mordęga, jęczeć ‒ to wyrazy, w których tli się echo tej złej energii, która czyniła życie naszych przodków uciążliwym. Jędzą była zrzędząca baba z sąsiedztwa, ale też siła natury, której dech czuć było na karku tym mocniej, im głębiej wdzierano się w dziewicze knieje. Jak każda siła demoniczna mogła pomóc i zaszkodzić. Aby zaskarbić sobie jej łaskę, należało wpierw posiąść odwagę i oczyścić serce ze złych myśli, w wypadku odwrotnym można było ze spotkania z jędzą nigdy nie powrócić do domu. Niektórych badaczy skłania to do przypuszczenia, że w motywie jędzy tli się jakiś relikt rytuałów inicjacyjnych. Do dziś w Afryce rytuałom inicjacyjnym, którym poddawane są małe dzieci separowane od matek i zabierane na kilka dni do samotni w głębi puszczy, towarzyszy postać tajemnicza i groźna, na widok której ciarki przechodzą po plecach. Ciekawych odsyłam do informacji na temat Kankuranga z zachodniego wybrzeża Czarnego Kontynentu.
W wielu kulturach świata każdy członek społeczności musiał pogrzebać w sobie dzieciństwo z pomocą rytuału inicjacyjnego z dala od rodziców i pod czujnym okiem demona dziczy. Przysłowiowi Jaś i Małgosia udawali się do miejsca bezludnego, które wpierw jawiło się jako domek z piernika. Na miejscu jednak po raz pierwszy spotykali się z prawdziwą grozą. Kto próbę wytrzymał, wykazał się odwagą i sprytem, powracał do domu w nowej powłoce, mężczyzny lub kobiety. Kto natomiast nie zdołał zapanować nad dziecięcymi instynktami, ponosił śmierć jako członek plemienia. Mógł dalej żyć, funkcjonować, ale jako pośmiewisko i popychadło. Dosłownie zostawał wepchnięty do jędzowego pieca i społecznie ugotowany. Tak można interpretować wątek dzieci dobrych (czytaj mocnych) i dzieci złych (czytaj słabych) w naszych podaniach o jędzach i zjadarkach.
Publicystyka
Aleksandra Klęczar
MATKI
Dla starożytnych Rzymian maj był przede wszystkim miesiącem święta Lemuriów, w czasie którego ojcowie rodzin dokonywali oczyszczenia domów, wypędzając z nich gniewne lub złośliwe duchy zmarłych. My w Polsce mamy w maju świąt do wyboru całkiem sporo, ale szczególne miejsce zajmuje wśród nich Dzień Matki. Jest więc maj całkiem dobrym pretekstem, żeby o matkach mitycznych – tych boskich i ludzkich, tych dobrych i tych niekoniecznie – parę słów napisać.
Kiedy układałam sobie w myślach kształt tego felietonu, jako pierwsze przyszły mi do głowy matki złe. Tragiczne zabójczynie własnych dzieci, jak Medea; kobiety uwikłane, jak Klitajmestra, w historie rodowej klątwy, każącej im zabijać (mężów), by samym w końcu zostać zabitymi (przez własne dzieci); boginie rozczarowane swoimi potomkami na tyle, że gotowe były osobiście wyrzucić ich z Olimpu (przy czym „wyrzucić” należy tu rozumieć dosłownie: Hefajstos został złapany i zrzucony z wyżyn pałacu bogów na ziemski padół, wedle części wersji przez Zeusa, wedle innych przez nieżywiącą do niego uczuć macierzyńskich Herę), albo w najlepszym razie matki obojętne na los swych dzieci, jak Helena, która w większości mitycznych wersji swoich losów bez wahania porzuciła małą córeczkę Hermionę, by uciec z Parysem do Troi. Trochę mnie nie dziwi, że takie właśnie matki przypomniały mi się jako pierwsze – ich historie są barwne, efektowne, wiele się w nich dzieje, dzięki temu dobrze się je czyta, a do tego emocje, jakie budzą (oburzenie na zachowanie, ale i współczucie dla niewinnych ofiar), dodają czytającym ekscytacji.
No dobrze, pomyślałam, ale może w Dzień Matki nie będziemy jednak skupiać się na przykładach matek, hmm, fatalnych. Może by spojrzeć szerzej?
Masz ci los, jako drugie nasunęły mi się matki tragiczne. Takie jak bogini Demeter, która zaszantażowała władcę bogów, że póki jej zaginiona córka Persefona się nie znajdzie, nie będzie wiosny na ziemi. Albo takie jak Niobe, żona króla Teb, której duma z własnych dzieci przyniosła nieszczęście: kiedy królowa zaczęła przechwalać się faktem, że ma aż czternaścioro synów i córek i że to czyni ją lepszą od bogini Latony, matki tylko dwójki, urażone dzieci bogini, Apollo i Artemida, pozabijały dzieci śmiertelniczki, a zrozpaczona Niobe przemieniła się w kamień. Czy jak równie tragiczna Jokasta: dobra i opiekuńcza matka, która najpierw straciła synka, odebranego jej i pozostawionego w górach na śmierć z powodu związanej z nim przepowiedni, a potem, jako wdowa, znalazła, wydawało się, szczęście w macierzyństwie. Z drugim mężem, Edypem, który ocalił jej miasto przed Sfinksem, miała dwie córki, Antygonę i Ismenę, oraz dwóch synów, Eteoklesa i Polinejkesa. Wszyscy wiemy, jak to się skończyło, prawda? W święto matek może jednak przyjemniej byłoby celebrować inne przykłady macierzyństwa.
Wspomniana wcześniej Latona byłaby zresztą dobrym przykładem tego, co wydało mi się kolejnym ciekawym tematem: mitycznych matek spełnionych i dumnych. Prastary grecki „Hymn do Apollina” rozpoczyna się od sceny powrotu Apolla na Olimp. Kiedy bóg-łucznik jest w złym humorze, budzi niepokój wszystkich nieśmiertelnych, a jedyną, która jest w stanie złagodzić jego gniew, jest właśnie ukochana matka, Latona. Innym przykładem mogłaby tu być Mnemosyne, bogini pamięci, ukazywana w literaturze i sztuce jako dumna ze swoich dziewięciu córek, Muz, patronek sztuki i nauki.
Tak jak i w życiu, mityczne matki bywają gotowe na wszelkie poświęcenia dla swych dzieci. Także jednak synowie i córki w mitach niejednokrotnie dokonują niezwykłych czynów, byle pomóc swoim mamom. Tu może warto wspomnieć o opowieści nieco mniej znanej niż wcześniej przytoczone historie Niobe czy rodziny Edypa, choć znów będziemy w okolicy tego samego greckiego miasta, Teb. Tamtejsza królewna Semele, kochanka Zeusa, tragicznie spłonęła w ogniu, który ogarnął ją, gdy ujrzała boskiego partnera w jego prawdziwej olimpijskiej postaci. Zeus wydobył z jej ciała płód i donosił dziecko we własnym udzie. Kiedy to dziecko – bóg wina, misteriów i teatru, Dionizos – dorosło, postanowiło nie pozostawiać matki w zaświatach. Dionizos zszedł do Tartaru i wyprowadził z kraju zmarłych Semele. Pod nowym imieniem Thyone została ona boginią i znalazła miejsce na Olimpie, w domu swego syna.
Z tych samych Teb pochodził wielki wieszcz i mistrz wszelkiej wiedzy (my dziś pewnie nazwalibyśmy go szamanem) Tejrezjasz. W ciągu jego ludzkiego życia zdarzyło mu się być i mężczyzną, i kobietą (a jak i dlaczego, to długa historia, warta odrębnego felietonu). W kobiecej postaci Tejrezja, będąca wtedy kapłanką Hery, doczekała się córki Manto, również przyszłej wieszczki i kapłanki.
A na koniec parę słów o dziele sztuki, które mi się przez te mitologiczne matki przypomniało. To pochodzący z terenu południowej Italii czerwonofigurowy kyliks (rodzaj pucharu), przedstawiający królową Krety, Pazyfae. Na kolanach władczyni trzyma niemowlę, które karmi piersią. Jest nim mały Minotaur – pół ludzkie dziecko, pół cielaczek, ale ciągle dziecko swojej mamy.
Publicystyka
Michał Szymański
CZYM SIĘ RÓŻNI FANDOM FANTASTYKI?
Wiecie na czym polega największy problem ze współczesnym Internetem? Wszyscy wiedzą w nim wszystko, ale nie wiadomo skąd. Również wokół zjawiska fandomu narosła pewna ilość nieudowodnionych stereotypów. Na przekór temu postanowiłem sprawdzić, jak jest naprawdę, przynajmniej w jakimś ułamku. I tak oto, drodzy Czytelnicy, powstał niniejszy materiał o tym, co fani fantastyki cenią i szanują, a czego jednak nie. Zapraszam.
Dygresja – kiedy na studiach psychologicznych odbierałem moją pierwszą pałę z metodologii za raport z badań, absolutnie nie spodziewałem się, że siedemnaście lat później nawet artykuły do zinów będę pisał jak raporty z badań. Pewne traumy zostają z człowiekiem na długo. Tymczasem jednak, korzystając z faktu, że czegoś mnie tam na tych studiach nauczyli, zacznę od wstępu teoretycznego, czyli spróbuję wytłumaczyć się z założeń i formy niniejszego tekstu.
Mniej więcej od dnia uruchomienia serwera Discorda „Fandom polski” (polecam) nurtuje mnie zagadnienie specyfiki fantastycznego fandomu. Wcześniej była ona dla mnie cokolwiek przezroczysta – będąc w nim od lat zanurzonym, zupełnie serio zakładałem, że inne są podobne. Potem nastąpił kontakt z odmienną cywilizacją pod postacią mangowców rejestrujących się na wzmiankowanym serwerze i tym sposobem dotarła do mnie skala mojej pomyłki. Od tego czasu regularnie toczę rozmowy z różnymi mądrymi ludźmi o tym, czym się różni ten tu fandom od tego tam. Nie tylko fantastyczny od mangowego. Ciekawią mnie też różnice między pokoleniami tych samych fandomów, między tym bardziej internetowym, a tym bardziej konwentowym, czy między fanami poszczególnych serii / franczyz / światów. Często widać je na pierwszy rzut oka, ale równie często po bliższym przyjrzeniu się pokazują one jakieś drugie dno. A ponieważ zawsze lubiłem się przebijać przez różne dna, pewnego dnia postanowiłem sprawdzić, co tam siedzi pod spodem. Metodą, której nauczyła mnie edukacja wyższa, czyli kwestionariuszem.
Kwestionariusz, obok metryczki, zawierał trzy istotne pytania, w tym dwa złożone. Pierwsze pytanie było półotwarte i wymagało od respondentów zaznaczenia/wypisania fandomów, do których odczuwają przynależność. Wśród opcji sugerowanych był fandom fantastyki, ale również RPG, furry czy manga & anime (M&A). W polu „inne” miejsca starczyło dla wszystkich.
Pytanie drugie zachęcało uczestników do ocenienia różnych fandomowych zwyczajów i tradycji na skali od „Nie znam” do „Bardzo dla mnie ważne”. Pytanie trzecie – podobnie, ale zamiast zwyczajów następowała tu lista różnych konwentowych atrakcji. W obu pytaniach można było dopisywać własne odpowiedzi.
Tu nastąpi uwaga o tzw. ograniczeniach metody – w pracach naukowych zazwyczaj wrzuca się ją na końcu, ja przesuwam ją na początek, żebyśmy się dobrze rozumieli. W uwagach do ankiety kilka osób było łaskawych uświadomić mi, że właściwie wszystkie propozycje, które wypisałem, są czytelne dla fandomu „konwentującego”, ale niekoniecznie dla ludzi, którzy swoje zaangażowanie realizują w domowym zaciszu, np. pisząc fanfiki albo dyskutując na forach internetowych. Zaiste tak właśnie jest. Nie będę udawał, że był to zabieg celowy – raczej składam go na karb mojego własnego, hmmm, tła kulturowego. Możecie w związku z tym traktować niniejszy wywód jako opis tego właśnie wycinka fanowskiej społeczności.
Oprócz tego zwrócono mi również uwagę na brak pewnych elementów konwentowego programu, które mogą być dla poszczególnych fandomów istotne. I tu również biję się w pierś oraz obiecuję wszystkie te uwagi wykorzystać w kolejnych edycjach badania, które docelowo chciałbym powtarzać raz na rok. Z drugiej strony – śmiem domniemywać, że gdybym zapomniał o czymś naprawdę ważnym, to otrzymałbym powtarzające się wzmianki o danym zjawisku w pytaniach otwartych. Nic takiego nie miało jednak miejsca.
W badaniu wzięło udział 318 osób zrekrutowanych na Discordach i facebookowych grupach poświęconych różnym gałęziom popkultury. 249 z nich określiło się jako fani i fanki fantastyki, 69 – nie. Porównawszy wariancję w obu grupach, niniejszym zaświadczam, że była to całkiem dobra próba, a w każdym razie wystarczająca do wyciągania ostrożnych wniosków. Do których niniejszym przejdziemy.
Wniosek 1: fantaści lubią merytorykę
Spośród wszystkich proponowanych rodzajów konwentowych atrakcji, siedem kategorii zostało określonych jako ważne przez większość fanów fantastyki. Były to: prelekcje o fantastyce (coś podobnego!), panele dyskusyjne, stoiska sprzedażowe, prelekcje w bloku naukowym, spotkania autorskie, stoiska tematyczne oraz gry planszowe.
Program jest ważny. Takie tradycyjne, typowe punkty, zebrane w tabelkę, na które można pójść i posłuchać, jak ludzie mówią o ciekawych rzeczach. Owszem, fajnie jest też kupić siatkę merczu (a może książek?) i zagrać w grę ze znajomymi, ale przede wszystkim chodzimy na konwenty dla programu. Zaryzykuję komentarz, że to dobrze – porządne panele i prelekcje mają szansę wychować ogarniętą, krytyczną publiczność, która będzie więcej wymagać od autorów i wydawców. Przyjemne z pożytecznym.
Wniosek 2: wszyscy lubią wydawać pieniądze
Stoiska sprzedażowe znalazły się również w czołówce ulubionych atrakcji niefantastów. Wraz z nimi – food trucki, które fantaści cenią już sporo niżej. Tak czy inaczej – fajnie wrócić z konwentu z fantami do postawienia na półce czy bieżącej konsumpcji. Niżej podpisany rozumie i nie ocenia, wszak sam na konwenty jeździ samochodem, żeby nie musieć tego szpeju targać na dworzec.
Wniosek 3: dla niefantastów konwent to w sumie taki festiwal
Najważniejsze punkty programu dla uczestników nieidentyfikujących się jako fantaści to kolejno: stoiska sprzedażowe, panele dyskusyjne, koncerty, food trucki, gry planszowe, prelekcje o mandze i anime. Program merytoryczny wyraźnie ustępuje na tej liście okazjom bardziej angażującym emocjonalnie. Raczej przychodzą na konwent się pobawić niż posłuchać gadających głów. Znowu – nie oceniam, ale jakoś zgadza się to ze stereotypowym wizerunkiem konwentów np. mangowych. Ważne, żeby się działo.
Wniosek 4: konsole na konwentach fantastycznych są fakultatywne
I te nowe, i te retro, i nawet (zwłaszcza) te do śpiewania i tańczenia. Wszystkie formy elektronicznej rozrywki zebrały raczej niskie noty, za to gry bez prądu – zwłaszcza planszówki i RPG – wypadają na ich tle wyraźnie lepiej. U niefantastów – na odwrót. Wychodzi, że wspólne granie przy stole przez lata wrosło w fantastyczny fandom dość mocno. Na poniższym wykresie 1,0 to punkt, w którym przynajmniej połowa danej grupy oceniła rzecz jako istotną ‒ zachęcam do wyciągania własnych wniosków.
Wniosek 5: konwenty są najważniejsze
We wszystkich grupach. Konwenty i mówienie sobie na „ty” rozbiły bank w kategorii fandomowych zwyczajów i tradycji. To wynik, który bardzo cieszy – najwyraźniej nadal zależy nam na jakiejś formie przyjaznego, luźnego spotkania z ludźmi dzielącymi nasze pasje. W top 10 znalazły się też dyskusje na żywo i lokalne kluby fanów. Myślę, że nie wywołam specjalnej kontrowersji, jeśli napiszę, że te cztery zjawiska od bardzo dawna są filarami, na których opiera się tradycyjny fandom i najwyraźniej nic się tutaj nie zmienia. Niezależnie od konkretnej przynależności.
Wniosek 6: sieć też jest ważna
Social media poświęcone hobby znalazły się na 5. miejscu wśród fantastów (za klubami) i na 3. wśród niefantastów (za mówieniem sobie na „ty”, ale przed kolekcjonowaniem merchu). Ktoś powie: no pewnie, zbierałeś dane w Internecie, więc masz to, co masz. Odpowiem: mimo to konwenty dostały więcej punktów. Ale tak, warto brać poprawkę na metodologię przy interpretacji takich danych.
Z kolei dane metrykalne ujawniają, że w grupie wiekowej poniżej 25 roku życia WSZYSCY respondenci uznali socjale za bardzo ważne w ich celebrowaniu fandomu.
Wniosek 7: fani chcą robić rzeczy
Fanowski wolontariat zebrał głosy ponad połowy respondentów w obu badanych grupach. Z tą drobną różnicą, że dla fantastów był ważniejszy od kolekcjonerstwa, a dla niefantastów już nie, ale nadal – był ważny. To również pozwala mieć jakieś nadzieje na przyszłość. Zwłaszcza że podobne wyniki dają się zaobserwować we wszystkich grupach wiekowych.
Wniosek 8: fantaści cenią Zajdla, Polcon i Hugo
…i tylko oni. No trudno. Poza tą grupą jakieś 2/3 respondentów w ogóle nie wie, co to jest. Co ciekawe, w obu grupach Zajdel cieszy się sporo większą rozpoznawalnością i estymą niż zagraniczny odpowiednik, co jest ważną informacją w kontekście pojawiających się czasem na okładkach książek informacjach o Hugo i zupełnie nieobecnych tam informacji o Zajdlu. Być może wydawcy powinni sobie przemyśleć ten konkretny detal. Top 10 aktywności i tradycji ważnych dla fandomu fantastyki to kolejno: konwenty, mówienie sobie na „ty”, dyskusje na żywo, lokalne kluby fanów, social media, fanowski wolontariat, Nagroda Zajdla, Polcon, Nagroda Hugo oraz kolekcjonerstwo.
Wniosek 9: przypinki i naklejki mają się coraz lepiej
Pierwszy raz zwróciłem na to uwagę podczas Polconu x Coperniconu – masa uczestników biegała z arkuszami naklejek, którymi obdarowywali innych uczestników, najczęściej naklejając je na identyfikatorach. Sam zarobiłem kilka takich prezentów. No więc okazuje się, że poza fantastówkiem jest to istotniejszy zwyczaj niż cosplay. Tradycje, jak widać, nadal powstają na naszych oczach!
Top 10 aktywności i tradycji ważnych dla fandomów innych niż fantastyczny to kolejno: konwenty, mówienie sobie na „ty”, social media, kolekcjonerstwo, dyskusje na żywo, dyskusje w sieci, przypinki/naklejki, lokalne kluby fanów, cosplay i fanowski wolontariat.
Wniosek 10: fantaści piją więcej
Być może dlatego, że są statystycznie starsi. Ale tak – after po konwencie jest zdecydowanie ważniejszy dla fanów fantastyki niż dla całej reszty. Naturalnie nie sugeruję, że chodzi tu tylko o alkohol! Być może jest to jakoś powiązane z faktem, że na samym konwencie więcej czasu od innych spędzamy słuchając prelekcji i paneli, więc żeby pogadać ze sobą, musimy siąść przy stoliku w konwentowej knajpie albo strefie gastro. Tak czy inaczej – jakiś after być musi.
Wniosek 11: ziny to domena fantastów
No i oczywiście różnych innych grup niefandomowych, natomiast fandomy inne niż fantastyczny nieszczególnie się przejmują tą formą wyrazu. Może to znak czasu, może świadectwo przywiązania do tradycji, a może po prostu tak jest i już.
Wniosek 12: zainteresowanie merytoryką rośnie z wiekiem (a tańczeniem – spada)
Efekt najmocniej widać w przypadku prelekcji naukowych, ale rozciąga się on również na panele i prelekcje o fantastyce. Być może jest to pochodna różnicy wieku między fandomem fantastycznym, a całą resztą. Z drugiej strony, krzywe obrazujące ten trend są dosyć strome. Z kolei koncerty, gry muzyczne oraz random play dance mają zdecydowanie więcej amatorów wśród młodych. Raczej zgodnie ze stereotypem.
Wniosek 13: być może czeka nas w najbliższej przyszłości renesans klubów
Dlaczego tak myślę? Bo w najniższej grupie wiekowej ich popularność jest największa. W pozostałych – krzywa jest raczej płaska. Podobnie jest zresztą z konwentami.
Wniosek 14: to nieprawda, że młodzież jest roszczeniowa i nic jej się nie chce
Fanowski wolontariat uzyskał mniej więcej takie same oceny ważności we wszystkich grupach wiekowych i u fantastów zawsze był „nad kreską”, czyli przynajmniej połowa badanych uznała go za ważną sprawę. Przestańcie już wiecznie strofować te zetki ‒ w ich wieku byliście jeszcze gorsi.
Wniosek 15: Polcon pilnie potrzebuje dotrzeć do młodych ludzi
Jego rozpoznawalność w najniższej grupie wiekowej wyniosła zero procent. We wszystkich pozostałych grupach jest relatywnie istotny, ale w tej jednej nikt nawet nie wie, jak to wygląda. Z Worldconem jest jeszcze gorzej, bo jego średnie oceny we wszystkich grupach są niższe mniej więcej o połowę.
Wniosek 16: cosplay wcale nie jest taki ważny, jak się wam wydaje. A sesje RPG na YT to już w ogóle szkoda gadać
Wyjątkiem jest grupa młodych dorosłych – studenci lubią i cenią przebierańców, oni też odpowiadają za relatywnie wysoki wynik cosplayu wśród niefantastów. We wszystkich innych grupach obie te aktywności są wyraźnie pod kreską. Wbrew, najwyraźniej, opiniom mediów głównego nurtu, które przecież konwenty zwykły traktować jak wystawy kostiumów.
Wniosek 17: fantastom najwyraźniej zależy bardziej niż pozostałym
Tak przynajmniej można wnioskować z surowych wyników – w grupie niefantastycznej zdecydowanie rzadziej pojawia się ocena „bardzo istotne”. Może to być artefakt niedoskonałej konstrukcji kwestionariusza. A może zachodzi tu jakaś ukryta zależność z często powtarzaną przez organizatorów mangowych konwentów opinią o dużo krótszym okresie „połowicznego rozpadu” uczestnika ich imprez – większość traci zainteresowanie tematem jeszcze przed ukończeniem edukacji, trudno więc mówić o bardzo dużym zaangażowaniu, bo ono wszak wymaga czasu. W fantastówku krzywa wieku jest jednak dużo bardziej wypłaszczona, a na zachodnich konwentach wręcz pochyla się w przeciwnym kierunku.
Tyle mniej więcej udało mi się wyciągnąć z wyników tej ankiety. Rewolucji raczej nie wywołam, ale być może kilka kwestii da Wam trochę do myślenia. Surowe dane oczywiście chętnie udostępnię każdemu chętnemu do prowadzenia ich dalszej obróbki. Następna runda – jak wszystko dobrze pójdzie – w okolicach przyszłorocznego KON_gresu.
Publicystyka
Piotr Gociek
MROKI SŁONECZNEJ LOTERII
Od pierwszego wydania powieściowego debiutu Philipa K. Dicka mija właśnie siedemdziesiąt lat.
Philip K. Dick (fot. Arthur Knight)
Gdy na początku lat 80. XX wieku „Słoneczna loteria” trafiała do rąk polskich czytelników jej autor był już oficjalnie ogłoszony w Polsce mistrzem gatunku. Stanisław Lem opatrzył posłowiem „Ubika” wydanego kilka lat wcześniej w serii książek, które osobiście polecał. Rosła też legenda powieści „Człowiek z Wysokiego Zamku” ‒ historii alternatywnej przełożonej kilka miesięcy wcześniej przez Lecha Jęczmyka. Wszystkie trzy tytuły stały rarytasami w bibliotekach, a później białymi krukami na aukcjach antykwarycznych organizowanych przez kluby miłośników SF. PRL był krainą niedoboru – dotyczyło to także dobrej fantastyki. Nakłady, choć kilkudziesięciotysięczne, i tak okazywały się zbyt niskie. Właściwie każda dobra książka fantastyczna anglosaskiego autora błyskawicznie zyskiwała na wartości; rekordy biły „Władca Pierścieni” oraz wspomniany „Ubik”; poszukiwano książek Bradbury’ego czy nawet sczytanych egzemplarzy trylogii „Zagubiona przyszłość” Borunia i Trepki. W przypadku Dicka, zainteresowanie tym autorem pobudzała także książka „Budowniczowie gwiazd 1” ‒ zbiór esejów na temat anglosaskiej fantastyki, w której znaleźć można było o nim obszerny rozdział (autorzy: Marek Englender i Andrzej Wójcik, KAW 1980).
Dwa w jednym
„Słoneczna loteria” cofała nas do chwili początku. Jest powieściowym debiutem Philipa K. Dicka, a od jej pierwszego wydania mija właśnie siedemdziesiąt lat. W maju 1955 roku ta krótka powieść pojawiła się na amerykańskim rynku w serii Ace Double (wyd. Ace Books). Celem serii było oferowanie czytelnikowi więcej za mniej – kupując jeden paperback otrzymywał on dwie powieści w jednym tomie. Zwykle składano je w ten sposób, by druga była odwrócona do góry nogami względem pierwszej. Ostatnia strona okładki była więc w istocie okładką właściwą drugiego tytułu, a żeby oddać się lekturze drugiej książki wystarczyło tom obrócić. W przypadku „Słonecznej loterii” tą drugą książką była powieść „The Big Jump” Leigh Brackett, późniejszej scenarzystki „El Dorado”, „Rio Lobo” i – co ważne dla fanów – współautorki scenariusza filmu „Gwiezdne wojny: Imperium kontratakuje”.
Polska edycja trafiła do sprzedaży już w stanie wojennym, przyczyniając się do dalszego budowania reputacji uważanej wówczas za najlepszą w Polsce serii z kosmonautą wydawnictwa Czytelnik. Redagował ją Lech Jęczmyk. W pierwszym numerze miesięcznika „Fantastyka” rozpoczęto publikowania listy bestsellerów SF. Nie była tworzona na podstawie danych sprzedaży, lecz rekomendacjach redakcji (a potem także na podstawie nadsyłanych do pisma głosów czytelników). Czołówka rekomendacji w legendarnym numerze 1/82 wyglądała tak: miejsce pierwsze – „Solaris” Stanisława Lema, miejsce drugie „Słoneczna loteria” Philipa K. Dicka, miejsce trzecie – antologia polskiej fantastyki „Spotkanie w przestworzach”, tom 1 i 2.
Cykl wydawniczy miesięcznika był w czasach PRL niemiłosiernie długi; recenzja „Słonecznej loterii” ukazała się na łamach pisma dopiero w numerze lutowym z roku 1983 (Maciej Parowski ‒ „Sfałszowane gry”; Maciek rozszerzył później ten tekst na potrzeby książki „Czas fantastyki”). Podobnie jak w Człowieku z Wysokiego Zamku, dokonuje Dick w „Loterii” chwytu polegającego na zderzeniu kultur w rzeczywistości do siebie nieprzywiedlnych. Stapia, mianowicie, zręcznie technologiczną obyczajowość wyobrażonego społeczeństwa XXIII wieku z mentalnością feudalną i kodeksem rycerskim ‒ pisał Parowski.
Początki
Przyjrzyjmy się światu „Słonecznej loterii” Mamy wiek XXIII, ludzkość rozpoczęła podbój Układu Słonecznego, Księżyc jest już zamieszkany, podobnie jak inne planety. Niektórym marzy się emigracja w dużo bardziej odległe miejsca: wyznawcy proroka Johna Prestona szykują wyprawę na legendarną dziesiątą planetę naszego systemu gwiezdnego, zwaną Ognistą Tarczą. Jest to świat zaawansowanego kapitalizmu, rządzą nim potężne korporacje. Stolicą Ziemi (i całego Układu Słonecznego) jest Batawia (dziś Dżakarta) w Indonezji, gdzie mieści się Dyrektoriat Dziewięciu Planet. Najważniejszą personą w systemie władzy politycznej jest Lotermistrz, wyłaniany drogą losowania. W Loterii wziąć może udział każdy obywatel.
Ted Bentley, pracownik głównego centrum przemysłowego Układu Słonecznego, Wzgórza Oiseau-Lyre, zostaje bezrobotnym (firma dotknięta została serią niszczycielskich pożarów i zwalnia połowę zatrudnionych). Nową pracę znajduje w Dyrektoriacie, ale już na wstępie zostaje oszukany. W świecie Loterii każdy uwikłany jest w skomplikowaną sieć lennych zależności. Bentley składa przysięgę na wierność nie urzędowi Lotermistrza, ale osobiście Verrickowi, aktualnie najważniejszej osobie na świecie. Nie wie jednak, że wielka zmiana już się dokonała ‒ loteria wypluła nowego Lotermistrza. Bentley wiąże się z osobnikiem, który stał się nikim. Verrick może jednak wrócić na szczyt, jeśli zabije swego następcę. „Słoneczna loteria” to opowieść o polowaniu na nowego Lotermistrza przy pomocy nowatorskiego wykorzystania androida Pelliga kierowanego przez losowo sterujących jego działaniami operatorów (Bentley zostanie jednym z nich). Metoda ta jest w stanie zmylić telepatów strzegących bezpieczeństwa nowo wylosowanego urzędnika. Jednocześnie śledzimy przygotowania do wyprawy (i samą wyprawę) wyznawców Prestona na skraj Układu Słonecznego. Sympatykiem prestonitów jest nowy Lotermistrz, Leon Cartwright.
„Słoneczna loteria” byłą pierwszą opublikowaną powieścią Dicka, lecz nie pierwszą, jaką napisał. Wcześniejsze próby przetrwały czasem w niedokończonym rękopisie, czasem w ogóle, a niekiedy zostały opublikowane z opóźnieniem (napisane w roku 1953 „Kosmiczne marionetki” ukazały się w roku 1956). Był już doskonale znany czytelnikom fantastyki jako autor kilkudziesięciu opowiadań publikowanych na łamach czasopism (piętnaście z ich trafiło do pierwszego zbioru Dicka „A Handful of Darkness”, wydanego w Wielkiej Brytanii w roku 1955, a więc w roku premiery „Słonecznej loterii” w USA).
Powieść pełna jest charakterystycznych dla późniejszej twórczości rekwizytów: gadające roboty, telepaci, figury religijnych proroków, potężne korporacje, Układ Słoneczny jako dobrze zagospodarowane podwórko po którym podróżuje się równie lekko, jak autobusem dalekobieżnym z Nowego Jorku do San Francisco. I w centrum intryg postać everymana, zwykłego faceta, który w trudnym do nawigowania świecie próbuje znaleźć dla siebie miejsce. Nie jest nikim szczególnie wyjątkowym, ale otaczają go często wyjątkowe figury. W miarę upływu czasu ta podstawowa konstrukcja będzie nieco ewoluować: wraz z kolejnymi związkami i małżeństwami Dicka także jego bohaterowie coraz częściej będą układali sobie życie po potrzaskanych relacjach, a poszukiwanie prawdy o tym, co napędza otaczający ich świat, przybierze kształt thrillera metafizycznego.
Konfrontacje ze światem
Zauważmy jednak, że i w „Słonecznej loterii” bohater konfrontowany jest ze światem, którego prawdziwej natury musi dopiero dociec. Bentley zwodzony jest na różne sposoby: przez kłamliwego Lotermistrza, przez kobiety, przez nielubiących go innych lenników/pracowników Verricka; wreszcie sam system kierujący światem okazuje się kłamstwem. Czytana dziś „Słoneczna loteria” okazuje się zadziwiająco współczesna, gdy idzie o wskazanie jednego z największych lęków człowieka XXI stulecia. Świat Loterii ‒oficjalne rządzony w sposób bezstronny, bo przez przypadek ‒ okazuje się systemem oszukańczym; gra jest ustawiona. To po pierwsze. Po drugie, zwykli obywatele nie tylko nie mają pojęcia o oszustwie, ale nawet nie mają skąd się o nim dowiedzieć. Przekonanie, że światową polityką rządzą dziś wąskie grupy interesu, o których wiemy niewiele, jest dziś powszechne. Czy to Putin podejmuje decyzje, czy jest marionetką prawdziwych władców Rosji? Czyje polecenia: wierchuszki Partii Demokratycznej, czy może struktur deep state wykonywał prezydent Joe Biden? Komisja Europejska nie odpowiada przed żadnym demosem europejskim – obywatel nie ma możliwości powołania ani odwołania jej członków, jest więc ciałem niedemokratycznym, za to obdarzonym dużą władzą. Ale na ile prawdziwą? W których stolicach zapadają decyzje? Jak wielki wpływ mają na politykę Big Techy oraz korporacje w ogóle? Jak niebezpieczne jest skrzyżowanie polityki z religią? I tak dalej…
Dick, żyjący w paranoicznym świecie zimnej wojny, mógł uważać, że wiele rzeczy dzieje się za zasłoną tajemnicy, a mechanizmy świata są na różne sposoby manipulowane ‒ odnotowywał Jarosław Grzędowicz we wstępie do edycji „Słonecznej loterii” w serii dzieł Dicka (Rebis, 2019). Mimo nadmiaru informacji prawda pozostaje reglamentowana i trudna do uchwycenia.
In Corp we trust
Jest też – podobnie jak wiele innych powieści Dicka – „Słoneczna loteria” bardzo ciekawą przypowieścią o kapitalizmie. Jest on podstawową materią świata, wykracza poza real. Stanisław Lem użył przy okazji analizy „Ubika” sformułowania nadzwyczaj uporczywe funkcjonowanie kapitalizmu; oto nawet nieboszczycy są osiągalni telefonicznie; biznesmeni szykują konkurencji bomby na dwóch nogach; panienki zmieniają rzeczywistość aktami woli, ale to wszystko kosztuje; za to wszystko trzeba płacić; świat staje dęba, lecz, jak się rzekło, interesy idą dalej.
Intrygująca koncepcja hołdów lennych jako spoiwa kapitalizmu ‒ a właściwie neofeudalizmu, który Dick doskonale przewidział – jest konsekwencją bardzo trzeźwego obserwowania przez pisarza zmian, które dokonywały się już w latach 50. XX wieku. Wielkie korporacje i monopole Ameryki wchodziły w swój złoty wiek. Koniec XIX i pierwsze dekady XX stulecia to okres ostrych konfrontacji rządu federalnego z wielkim biznesem. W 1901 roku prezydent Teodor Roosevelt napominał bogaczy: Wielkie korporacje istnieją tylko dlatego, że są tworzone i chronione przez nasze instytucje; dlatego naszym prawem i obowiązkiem jest zadbać o to, aby działały one w harmonii z tymi instytucjami. Pół wieku później najwięksi przemysłowcy Ameryki chadzali już w glorii tych, którzy ocalili nie tylko Amerykę, ale i cały świat. Powszechnie przyznano bowiem – zresztą słusznie – że Stany Zjednoczone pokonały III Rzeszę i imperialną Japonię przede wszystkim dzięki niezwykłej zdolności transformacji przemysłu: masowej produkcji samolotów, okrętów wojennych, czołgów, ciężarówek. Teraz zasypywali świat i Amerykę dobrami codziennego użytki i bogacili się najszybciej w historii. Zaczynała się nowa epoka.
Lęki przed potęgą korporacji przybierały różne formy: przeciwko zautomatyzowanej produkcji i redukcji człowieka do roli ozdobnika w procesie produkcyjnym występował Kurt Vonnegut w „Pianoli” (1952). Dick zwraca uwagę na zagrożenie miękkie: kto będzie kształtował – i w jaki sposób – relacje międzyludzkie w nowej erze dobrobytu i nadprodukcji.
W 1959 roku ukazuje się w USA niepokojąca, swego czasu bardzo głośna, a dziś zapomniana książka Alana Harringtona „Life in the Crystal Palace”. Był to reportaż skrzyżowany ze wspomnieniami: Harrington spędził trzy i pół roku w wielkiej korporacji i postanowił się podzielić swoimi doświadczeniami. Dick nie mógł jej znać pisząc „Słoneczną loterię” (myślę, że później przeczytał ją z pewnością), ale jako świetny obserwator tego, co go otacza, wyciągał podobne wnioski, co Harrington. Zdaniem autora „Life in the Crystal Palace” korporacje wychowywały nowy rodzaj człowieka, nowy rodzaj pracownika, odmienny od zwykłego robotnika czy członka inteligencji technicznej. Redukowały niepewność w zamian za bezpieczeństwo, tworzyły w istocie szczęśliwego niewolnika. Pracownik ów indoktrynowany był niczym w komunizmie lub przez artykuły religijnej wiary: Podobnie jak Kościół, mój kryształowy pałac zdejmuje ze mnie ciężar wiary ‒ pisał Harrington. Nie musze o niczym decydować. Znalazłem swoją skałę. Wierzę tylko w firmę.
Harrigton używa w swojej książce sformułowania, które z pewnością musiało się spodobać Dickowi: „mobile truth” – ruchoma prawda. To logiczny skutek przemiany miejsca pracy w zastępujący cały świat kokon owijający pracownika/niewolnika. Wczoraj, jako pracownik (lennik – powiedzielibyśmy za Dickiem) firmy X wierzyłeś w jedną prawdę i byłeś szczerze przekonany, że ta firma jest najlepsza oraz najlepiej na świecie traktuje swoich pracowników. Jutro, jako pracownik firmy Y, będziesz z równą siłą wierzył w inną, nową prawdę: prawdę nowej firmy. Wprowadzenie przez Dicka w „Słonecznej loterii” podwójnego systemu zależności (osobistych i korporacyjnych) jest ciekawym rozszerzeniem tego konceptu. „Słoneczna loteria” jest książką, którą analizować trzeba w kontekście współczesnej literatury amerykańskiej, nie tylko jako dzieło przynależące do fantastyki. Zatem patrzmy jak sytuuje się na tle wspomnianej „Pianoli”, czy późniejszego o kilka lat „Paragrafu 22” Josepha Hellera. Dick wystukuje na klawiaturze SF przesłania niezrozumiałe, ale tylko dla tych, którzy nie znają współczesnej prozy ‒ pisał Stanisław Lem.
Hymn ku czci ciekawości
Jednocześnie jest „Słoneczna loteria” w dorobku Dicka opowieścią unikatową ze względu na swój optymizm. Przejawia się on na dwa sposoby; by wspomnieć pierwszy wrócę do recenzji Maćka Parowskiego, który ujął to doskonale. W świat który jest oszukańczy, który Parowski opisuje słowami: Oszukuj ile się da, kłam, zastawiaj pułapki, zmieniaj strony, zdradzaj ‒ w ten sposób być może nigdy nie przegrasz do końca i zapewnisz sobie powodzenie, Dick wrzuca paru ludzi szlachetnych, altruistycznych, pętanych słabościami i… właśnie tym ludziom każe wygrywać. Zmieni się to w twórczości amerykańskiego wizjonera bardzo szybko.
Drugi rodzaj optymizmu: Dick kończy swą powieść hymnem ku czci ludzkiej ciekawości i przedsiębiorczości. Dzieją się wielkie sprawy. Gwiazdy otwierają się jak róże. Ognista Tarcza czeka… w pół drogi. Zmienia się cały świat. (…) To nie jest bezmyślny pęd (…) o nie zwierzęcy instynkt, który sprawia, że jesteśmy niespokojni, niezadowoleni. To najwyższy cel człowieka: rosnąć i iść naprzód… szukać nowego… rozwijać skrzydła… Sięgać po nowe obszary, nowe doświadczenia, myśleć i żyć na nową modłę. Odrzucać przyzwyczajenia i wzory, wyrwać się z bezmyślnej monotonii i ruszyć naprzód. Być zawsze w ruchu…
„Słoneczna loteria” pozostaje jedną z najlepszych powieści Dicka i jedną z najlepszych powieści science fiction w ogóle.