Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwszą część wspomnień Romana Jasińskiego opublikowało Wydawnictwo Literackie w roku 2006 pt. Zmierzch starego świata. Wspomnienia 1900–1945. Tytuł drugiej części – Nowe życie – nawiązuje do powiedzenia Witkacego, przed wojną przyjaciela autora. Jasiński porusza we wspomnieniach wątki osobiste i polityczne, opisuje peerelowską codzienność – od stalinowskiego terroru, cenzury, do biurokracji i ciągłych kolejek. Nie stroni też od uwag na temat życia osobistego swych przyjaciół, ale nie przekracza granic dobrego smaku, nie chce nikogo kompromitować, natomiast ukazuje, jak dramatyczne były losy osób z jego otoczenia. Opisuje powojenne losy polskiej inteligencji, jej zasługi dla kultury narodowej, jej etos. Nowe życie to barwna i lekka opowieść, w której odżywa duch polskiej gawędy.
Jasiński urzeka czytelnika swoją kulturą, intelektem, elegancją, subtelnym humorem i pogodnym stosunkiem do świata i ludzi.
Roman Jasiński (1900–1987), pianista, krytyk, znawca i popularyzator muzyki, kronikarz życia muzycznego Warszawy. Przed wojną profesor konserwatorium warszawskiego, od roku 1935 związany z Polskim Radiem. Po wojnie muzyczny dyrektor Polskiego Radia, autor ponad tysiąca popularnych audycji „Rozmaitości Muzyczne” oraz książek o życiu muzycznym w Warszawie w latach 1910–1939: Na przełomie epok. Muzyka w Warszawie (1910–1927) i Koniec epoki. Muzyka w Warszawie (1927–1939).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1463
1945
I oto znów wracam do mych codziennych, pisanych na gorąco co wieczór notatek.
4 lutego, niedziela: Wstałem o 6-ej rano, bo wyjazd do Warszawy samochodem towarowym miał się odbyć z Podkowy Głównej o 8-ej. Jednak wszystko się odwlekło i czekałem na samochód do 10-ej. Wreszcie pojechaliśmy. Samochód przepełniony, między innymi jechała też z nami powracająca do Warszawy Maria Dąbrowska[1]. Do Warszawy zajechaliśmy dopiero o 1-ej, bo po drodze parę razy przystawaliśmy w poszukiwaniu benzyny. Zatrzymaliśmy się z Lorentzem i Rafałowskim na Pradze u jakichś nieznajomych osób. Do Jabłonny jechać było późno, więc nocowaliśmy w podziemiach Muzeum Narodowego.
5 lutego, poniedziałek: Rano pojechałem z Lorentzem do Wilanowa. Pałac stoi szczęśliwie nienaruszony, za to park bardzo zniszczony. Kustosza Morawińskiego tu nie zastaliśmy, bo akurat pojechał do Lorentza, do Warszawy. Wracamy więc do muzeum. Po obiedzie pojechaliśmy do Jabłonny. Już sama droga do niej nastroiła mnie zgoła makabrycznie. Cała ta, tak zwykle ludna okolica – jak wymarła. Większość domów spalona i zrujnowana, szosa pełna lejów od bomb i pocisków artyleryjskich, kompletnie zniszczona. Przyjeżdżamy do Jabłonny. Widok doprawdy okropny. Pałac spalony, a boczne oficyny wprawdzie całe, lecz doszczętnie splądrowane, ani jednego mebla, ani jednego przedmiotu, na posadzkach śmieci i ekskrementy. Park bardzo przetrzebiony i pokryty siecią rowów strzeleckich. Pusto, głucho, rozpaczliwie. Miasteczko też jak wymarłe, częściowo spalone i zniszczone od pocisków.
Dowiadujemy się, że żadnej władzy, ani cywilnej, ani wojskowej, tu na miejscu nie ma, zaś wójt mieszka w Wiśniewie. Jedziemy tedy do Wiśniewa. Wójt, pan Wize, miły młody człowiek, rzeczowo zdaje nam sprawę ze strasznej sytuacji w całej tej, nawiedzonej bezpośrednio akcją wojenną, okolicy. Z 28 000 ludzi, jakich liczyła gmina w Jabłonnie, po powstaniu zostało zaledwie 30 osób! Teraz już powoli ludzie powracają i jest ich już około 3000. Pod smutnym wrażeniem zniszczenia i ruiny wracamy mocno przygnębieni do Warszawy. Oczywiście, że o pozostaniu moim w tych warunkach w Jabłonnie mowy już nie ma. Dawna Jabłonna przestała właściwie istnieć.
Nocuję znów w muzeum.
6 lutego, wtorek: Ponieważ z Jabłonny nic nie wyszło, a chciałbym za wszelką cenę przystąpić do jakiejś pracy, postanowiłem pojechać samochodem będącym w dyspozycji Rafałowskiego do Lublina. O 10-ej z rana wyjeżdżamy; prawie wszystko znajomi, a więc: Lorentz, Marconi, Krzyżewski, Wanda Gojawiczyńska, Władysław Daszewski, siostra Wittlina. Jesteśmy w Lublinie o 4.30. Stajemy z Lorentzem i Marconim w hotelu intendentury Tymczasowego Rządu w Lublinie. Mamy pokój o czterech łóżkach, lecz nieopalony. Idziemy na miasto. W cukierni plastyków pierwsza osoba, którą spotykam to Seweryn Szer, mój dobry znajomy z lat przedwojennych, bardzo zdolny prawnik, a dziś, jak się okazuje, urzędnik Ministerstwa Sprawiedliwości. Byłem przekonany, że dawno nie żyje, ucieszyłem się więc też niezmiernie, że widzę go całym i zdrowym. Przypomniały mi się dawne lata i szczerze się wzruszyłem. Ponieważ po godzinie 7-ej wieczorem chodzenie po mieście jest zabronione, więc wcześnie wróciłem do hotelu i popijając kakao, które dostałem na odjezdnym od Gusi[2], gawędziłem jeszcze dość długo z Lorentzem i Marconim.
8 lutego, czwartek: Tak byłem wczoraj zalatany i zajęty, że nie znalazłem chwili, by choć parę słów napisać. Wczoraj rano, po noclegu, w radio u Lolka Szpinalskiego. Przyjął mnie z otwartymi rękami i przegadaliśmy do 10.30. Potem w Ministerstwie Kultury i Sztuki, gdzie poznałem kierowników resortu muzycznego, porucznika Drobnera i porucznika Barchacza, a też niejakiego Harrisa – pełniącego funkcję kierownika muzycznego Polskiego Radia. Spotkałem też tam mnóstwo dawnych twarzy, więc: Sygietyńskiego z Mirą Zimińską, aktora Boguckiego, dyrygenta Górzyńskiego. O 12-tej przyszedł po mnie Szpinalski i razem z nim i Harrisem w radio u kapitana Nadzina, dyrektora programowego. Szpinalski złożył krótkie exposé o mojej osobie, po czym kapitan Nadzin polecił mi złożyć podanie, dwie fotografie i życiorys. Na obiedzie z Lolkiem w stołówce, po czym u fotografa i w hotelu, gdzie do 5-ej skrobałem swój życiorys... Wieczór znów w towarzystwie Lorentza i Marconiego w hotelu, gdzie musiałem reperować skarpetki i rękawiczki i... pisać artykuł do „Polski Zbrojnej” o Karłowiczu, który wczoraj na gwałt u mnie zamówiono. Pisałem prawie do 12-ej.
Dziś o 9.30 znów u Szpinalskiego, gdzie przyszedł potem Kazimierz Wiłkomirski, świeżo mianowany dyrektorem mającego w Łodzi powstać konserwatorium... O 11-ej w redakcji „Polski Zbrojnej” u redaktora Brucza, który przyjął mój artykulik o Karłowiczu całkiem entuzjastycznie, proponując mi z miejsca objęcie stanowiska sprawozdawcy muzycznego „Polski Zbrojnej”, której redakcja przenosi się nb. w najbliższych dniach do Łodzi. Jak widzę, wszyscy ciągną teraz do Łodzi, która ponoć zupełnie niezniszczona, będzie odgrywać wraz z Krakowem rolę centrum całego życia kulturalnego. Mnie jednak nic a nic tam nie ciągnie, a komforty nie tentują. Wolałbym co rychlej wrócić do Warszawy, lokując się tam byle gdzie. Silniej niż kiedykolwiek czuję się dziś związany z tym tak straszliwie okaleczałym miastem, które jest przecie m o i m miastem. Tu się urodziłem, tu przeżyłem całe swe życie. Opuszczenie go dziś, gdy leży w gruzach, uważałbym za coś w rodzaju zdrady.
Z „Polski Zbrojnej” do Nadzina. Tu dobre wiadomości! Zostaję znów przyjęty w poczet pracowników Polskiego Radia, i to w randze zastępcy naczelnika wydziału muzycznego. Jednocześnie z nominacją otrzymałem 10 000 zł a conto pensji oraz prawo do całkowitego, bezpłatnego wyżywienia. Zdawać by się mogło, że powinienem się cieszyć, a tu nic z tego.
Na obiedzie solo w Nowej Europie – nuda! Potem łaziłem po mokrych, zabłoconych ulicach. Śnieg padał i było mi smutno jak cholera... No i wreszcie powrót do zimnej izby w tym niby to „hotelu”, a właściwie przytułku noclegowym, w którym zamiast portiera i służby – wszędzie żołnierze.
Nastrój też koszarowy, a w pokoju temperatura raczej świeża. Lorentz i Marconi już się wyprowadzili, znalazłszy jakieś wygodniejsze, w prywatnych domach, pomieszczenia. Przed odejściem zakomunikował mi Lorentz, że został mianowany generalnym dyrektorem wszystkich muzeów i zbiorów państwowych w całej Polsce. Bagatela! O Gusi myślę bez przerwy i martwię się o nią. Cóż ona pocznie w tych dzisiejszych, tak dziwnych czasach? Jak się to wszystko z nami skończy? Smutno mi i jakoś chwilami beznadziejnie.
10 lutego, sobota: Wczorajszy dzień minął pod znakiem rozgardiaszu. Latanina po mieście. Rano w Ministerstwie u Lorentza, od którego otrzymałem zmienione pieniądze. Potem w biurze wydziału muzycznego Polskiego Radia, gdzie konferencja ze Szpinalskim i Harrisem. Wieczorem w studio na Narutowicza. Harris przy okazji puścił mi płytę z nagraniem swojej Piosenki o [mojej] Warszawie. Przyznam, że bardzo mnie ona wzruszyła i mało brakowało, bym się nie pobeczał. Myślę, że wzruszy ona podobnie każdego warszawiaka.
Dziś rano stołówkowego śniadania nie jadłem, bo wstawać rano nie chciało się. Potem w poszukiwaniu mieszkania. „Hotel” zwijają ponoć 15-go, a i tak mieszkam w tych komfortach ponoć bezprawnie, bo byłem przyjęty tylko na jeden dzień. Odwiedziłem więc urząd mieszkaniowy, gdzie obiecano mi coś niecoś na poniedziałek. Wracając, ujrzałem w oknie jakiegoś sklepu komisowego Wiktora Mühsama. Wszedłem; okazało się, że jest on tego sklepu właścicielem i powodzi mu się doskonale. Bardzo to było miłe i sympatyczne spotkanie, szczególnie że Mühsam z miejsca zaprosił mnie na obiad do najlepszej w całym Lublinie restauracji rosyjskiej Europa. Była to istna uczta Lukullusa: wódka, czarny kawior, sardynki, bulion z pasztecikami, befsztyk, czarna kawa. Od bardzo długich lat nie konsumowałem podobnego menu. Po południu spotkanie z Wandą Gojawiczyńską, której wręczyłem list do Gusi, gdyż jedzie jutro z powrotem do Podkowy. Potem u Plastyków, skąd piszę te słowa. Obok siedzi warszawskie towarzystwo: Mira Zimińska, Sygietyński, Daszewski, Minkiewicz. Zaraz dosiądę się do ich stolika. Wieczorem odbyło się ponoć posiedzenie w dyrekcji radia z udziałem dyrektora naczelnego Billiga. Zadecydowano, że centrala Polskiego Radia będzie przeniesiona do Warszawy. Brawo!
11 lutego, niedziela: O 9-ej w studio radiowym, gdzie przećwiczyłem sobie dwie godziny. Palce sztywne i chwilowo nie do użycia. O 2-ej spotkanie z Szerem u Plastyków. Posiedzieliśmy z Wasowskim, a potem u Szera w jego mieszkaniu, gdzie kanapki z łososiem i kawiorem i wóda. Zjawił się niebawem Janusz Minkiewicz, więc wódka poszła raźniej w obroty. O 7-ej w radio, gdzie odbył się koncert Aleksandra Wielhorskiego, potem chwilka w muzeum u Lorentza, i znowu w studio, gdzie deklamowała pani Morska i grał Szpinalski. Do domu – samochodem.
12 lutego, poniedziałek: Rano lekki katzenjammer. Mimo to ćwiczyłem w studio do 11-ej. Potem do godziny 2-ej w biurze, gdzie urzędowanie z przydzieloną mi sekretarką, panią Gizellą Rohatyner, damą niezbyt urodziwą, a przy tym przybraną w mundur wojskowy. Potem znów w studio, gdzie spotkałem mego „szefa”, Harrisa, który ma jutro zamiar jechać z bratem do Łodzi. Mam wrażenie, że mu na pracy w radio niezbyt zależy. Szpinalski wybiera się w tych dniach na koncerty do Moskwy. W ogóle robi się coraz puściej, wszyscy traktują Lublin jako odskocznię do zdobycia stanowiska i uplasowania się w miejscu możliwie mało zrujnowanym. Mnie smutno i samotnie. Ano trudno! Dobrze, że mam co jeść, nikomu nie jestem ciężarem i mam jaki taki dach nad głową. Dach ten wprawdzie jest niepewny, bowiem dziś oświadczono mi, że muszę się z „hotelu” wynieść, jako że likwidują go już w dniach najbliższych.
13 lutego, wtorek: Od rana poszukiwania mieszkania. Sprawa wydawała mi się już beznadziejna, gdy przyszedł mi z pomocą opatrznościowy Szpinalski, który wyrobił mi łóżko na ulicy Radziwiłłowskiej, w pomieszczeniu noclegowym znajdującym się nad stołówką literatów. Lokal wprawdzie prymitywny, ale towarzystwo bardzo udane, bo poeta Piętak i Kreczmar, brat aktora.
14 lutego, środa: Dzień poświęcony w znacznej mierze poszukiwaniu kaloszy. Stare, jak było do przewidzenia, rozleciały się zupełnie, co, wziąwszy pod uwagę nieprawdopodobne wprost miejscowe błoto, skłoniło mnie do nabycia nowych. Po łażeniu bez końca po rynku i sklepach komisowych kupiłem w końcu takowe za 800 zł.
Rano odwiedził nasze locum Parandowski i został na śniadaniu. Po południu przyjechał Przyboś. Towarzystwo, jak widać, mam bardzo zacne. Po południu spotkałem na ulicy Adasia Nagórskiego, który mieszka w sąsiednim Nałęczowie. Zjedliśmy wspólnie kolację w naszej stołówce. Potem w studio na koncercie Szpinalskiego.
14 lutego, czwartek: Pogoda haniebna. Wczoraj wieczorem przed spaniem długa rozmowa z Przybosiem, Piętakiem i Kreczmarem. Głównie o losach sztuki w nadchodzącej powojennej epoce.
Dziś o 10-ej próba z Dygasem, któremu, by zarobić nieco grosza, zaofiarowałem się akompaniować w radiowej audycji. Śpiewał pieśni Grieczaninowa, Glière’a, Galla, Młynarskiego, Niewiadomskiego, i to wcale dobrze. Znać jeszcze resztki pysznego niegdyś głosu i wspaniałego rozmachu wykonawczego. Popołudnie pełne melancholii; właściwie nie ma co ze sobą robić. Brak mi Gusi na każdym kroku i ciągle o niej myślę. Od żadnej kobiety w życiu nie spotkało mnie tyle dobrego!
17 lutego, sobota: O 9.30 u naczelnego dyrektora Polskiego Radia, Wilhelma Billiga. Facet nie sprawia zbyt przyjemnego wrażenia. Robi wrażenie zamkniętego w sobie, dość nieobytego mruka. Lecz podobno to są tylko pozory, bowiem w gruncie rzeczy ma to być tęga głowa. Powiadomił mnie, że niebawem pojadę z władzami centralnymi Polskiego Radia do Warszawy, a to w charakterze kierownika muzycznego rozgłośni. Po południu audycja radiowa z Dygasem. Poszło dobrze. Wieczorem, w potężnym zimnie, pisanie memoriału dla dyrekcji o tym, jak widzę rolę muzyki w przyszłych programach radiowych. (Oczywiście, że to robota odstawiona na życzenie „naczelnego”).
19 lutego, poniedziałek: Po południu miałem audycję z Rachoniem, któremu akompaniowałem różne hocki-klocki. Potem spotkanie z Leonkiem Rzewuskim i Adasiem Nagórskim. Wieczorem z Nadzinem u Zimińskiej i Sygietyńskiego, gdzie niezła popojka. Poszedł litr, a na zakąskę liczne kanapki z kawiorem. W zabawie brał też udział mieszkający razem z Sygietyńskimi Władek Daszewski. Zalałem się z lekka. Wracam do domu, a tu brak jednego świeżo nabytego kalosza. Zepsuło mi to humor, ale spałem, mimo potężnego zimna, doskonale.
20 lutego, wtorek: Rano lekki katzenjammer, ale też radość z powodu znalezienia zagubionego kalosza. Jak się okazało, był w samochodzie, którym mnie odwieziono do domu. Wpadłem z tego powodu w tak dobry humor, że zaprosiłem Adasia Nagórskiego na obiad do Wisły. Zjedliśmy sobie nieźle (rachunek 325 zł), a później jeszcze na kawie i ciastkach w Dorotce.
Jeszcze wczoraj otrzymałem zawiadomienie, że jutro z rana jadę samochodem do Warszawy, więc wieczorem w studio pożegnać wszystkich, a potem po dyrektywy u Nadzina.
W Lublinie było mi na ogół przez te kilkanaście dni wcale nieźle i gdyby nie chandra i duszne tęsknoty, nie miałbym powodu narzekać. Ale ciągnie mnie Warszawa! Ta zniszczona, prawie nie egzystująca Warszawa. Wiem, że będzie mi tam ciężko, ale jakoś lepiej męczyć się na własnych śmieciach, niż wycierać cudze kąty. No i co za pasjonujące widowisko mnie tam czeka, odbudowywanie miasta i obserwacja stopniowego odrodzenia życia. Warto się pomęczyć, by brać udział w tej pasjonującej przygodzie!
Coraz częściej, redagując te moje wspomnienia, zastanawiam się, dla kogo to robię i czemu mają służyć? Bo że nie są przeznaczone do druku, to rzecz pewna. Los nie obdarzył mnie zbytnio talentami, a już literackich zdolności to nie posiadam zupełnie. Pisanina ta idzie mi z trudnością i doszedłszy w niej obecnie do czasów, z których zachowało się sporo porobionych na gorąco notatek, chętnie bym się ograniczył po prostu tylko do ich przepisywania. Lecz przecie, jeśli ma to być wierny obraz mego życia, sumienie nie pozwala mi na tego rodzaju ułatwianie sobie zadania i ograniczenie się jedynie do podawania gołych faktów. Myślę, że komentarz staje się tu nieodzowny, toteż nawet przepisując owe stare wspominki, raz po raz przyjdzie mi powracać do opisywania tych dawnych spraw i rzeczy – z dystansu, naświetlając je częściowo też i z dzisiejszego punktu widzenia. Bo pisząc te karty z chęcią możliwie pełnego ukazania obrazu mego życia, sądzę, że równie ważną sprawą, co ukazywanie faktów, jest ich interpretacja, na gorąco nie zawsze możliwa.
Myślę, że są w życiu każdego człowieka takie punkty węzłowe, w których decyduje się cała dalsza przyszłość. Często życie płynie długo, mniej lub więcej spokojnie, nie stawiając przed nami konieczności dokonywania natychmiastowego wyboru, ani też zdobywania się na powzięcie jakiejś ważnej decyzji, gdy raptem przychodzi dzień, narzucający nam, w sposób bezwzględny, konieczność zdecydowania o dalszej naszej drodze. Taką to właśnie chwilą stał się dla mnie ów krótki pobyt w Lublinie. A raczej chwila ta zaczęła się jeszcze przedtem, gdy trzeba było się zdecydować na całą tę podróż. Nie była to decyzja łatwa. W owych czasach, gdy cała niemal Polska, czekając na koniec wojny (która przecie ciągle jeszcze trwała), nie wierzyła, że ostatecznie to Związek Radziecki decydować będzie o naszym statusie politycznym i pozycji w Europie. Sądzono niemal powszechnie, że nasi zachodni alianci będą tu mieli też coś do powiedzenia. W tych warunkach zapanowała w całym kraju niemal powszechna atmosfera niepewności, oczekiwania, a też daleko idącej rezerwy w stosunku do rządu lubelskiego. W lasach kryli się jeszcze liczni partyzanci i resztki wojsk Armii Krajowej, a starcia z nimi nowo przybyłych ze wschodu wojsk, były niemal chlebem codziennym. W tych warunkach podróż do Lublina i zaofiarowanie swej współpracy z agendami nowego rządu uchodziło w oczach wielu niemal za zdradę sprawy narodowej, stawiając osoby decydujące się na tego rodzaju krok w sytuacji niekoniecznie przyjemnej.
Co do mnie, to nieraz danym mi potem było odczuwać objawy wyraźnej w stosunku do mojej osoby jeśli już nie niechęci, to w każdym razie podejrzliwości. Fakt, że jako jeden z pierwszych przedwojennych pracowników Polskiego Radia zgłosiłem gotowość współpracy z nowymi komunistycznymi tej instytucji władcami, na pewno mógł się wydawać niejednemu autentycznemu, według swego sumienia, patriocie istnym horrendum.
Przyznam się zresztą, że jadąc do Lublina, mało myślałem o czysto politycznych aspektach tego kroku, pragnąc przede wszystkim gorąco, po przeszło pięciu latach wegetacji i bezczynności, znowu stanąć samodzielnie i mocno na własnych nogach, włączając się do dzieła odbudowy straszliwie zdewastowanego kraju.
Nie byłem wówczas jeszcze wyraźnie zdecydowany, czy wrócić do radia, czy też szukać szczęścia w pedagogice lub organizowaniu naszego życia muzycznego. Dopiero spotkanie Szpinalskiego, który grał wówczas w radio rolę jak gdyby doradcy muzycznego, oraz niezwykle życzliwe powitanie mnie przez ówczesnego dyrektora programowego Stanisława Nadzina zdecydowały, że szybko zorientowałem się, iż powrót do pracy, z którą przecie dobrze zdążyłem się już przed wojną zapoznać i która, w gruncie rzeczy, bardzo mi odpowiadała, będzie rzeczą najważniejszą i zgodną zarówno z mymi kwalifikacjami, co upodobaniami. Jedynym moim skrupułem, jaki wówczas, obejmując stanowisko kierownika muzycznego Polskiego Radia miałem (oficjalną nominację otrzymałem dopiero nieco później, już w Warszawie), był wynikający z tej sytuacji pozorny brak lojalności w stosunku do przedwojennego kierownika działu muzycznego Edmunda Rudnickiego[3].
Bo przecież przez cały czas okupacji, pełniąc w konspiracji funkcję nominalnego kierownika polskiej radiofonii i opracowując nawet, z całą ekipą pracowników, szeroko zakrojone plany jej organizacji, szykował się on wyraźnie do objęcia po wojnie stanowiska, jeśli już nie jednego z naczelnych dyrektorów Polskiego Radia, to przynajmniej z powrotem jego kierownika muzycznego. Wprawdzie w tych pracach udziału nie brałem ani się nawet nie starałem z tą grupą radiowców współpracować, uważając ich wysiłki za absolutnie nierealne, jednak ceniąc Rudnickiego jako doskonałego organizatora i sympatyzując z nim na gruncie czysto prywatnych stosunków, przykro mi chwilami było, że mógłby on pomyśleć, że oto w pogoni za „karierą” zbyt szybko zgłosiłem się do pracy w organizowanym przez nowe komunistyczne władze radiowym resorcie.
Jednak czułem się o tyle w porządku, że rozmawiając z mymi nowymi przełożonymi, a więc Billigiem i Nadzinem, od samego początku mej pracy wyraźnie zawsze podkreślałem, że stanowisko kierownika muzycznego Polskiego Radia przyjąć mogę tylko warunkowo, póki nie zgłosi się Edmund Rudnicki, którego uważałem za człowieka najbardziej kompetentnego do objęcia tego, tak trudnego w owych wyjątkowych warunkach, stanowiska. Zdawałem sobie bowiem doskonale sprawę, iż w owej epoce wymagało ono nie tyle czysto muzycznych kwalifikacji, ile przede wszystkim zdolności organizacyjnych. A Rudnicki miał właśnie do tych spraw talent prawdziwy i wiedziałem, że pod tym względem trudno by mi było się z nim równać.
Tymczasem Rudnicki się w Lublinie nie pojawił, a też i potem, gdy dyrekcja radia przeniosła się do Warszawy i praca rozpoczęła się na serio, jego ciągle brakowało. Wreszcie, po paru miesiącach, dał o sobie znać, lecz w sposób, który całkowicie zraziwszy do jego osoby dyrekcję radia, uniemożliwił mu potem zajęcie w tej instytucji poważniejszego stanowiska. O ile pamiętam, był to jakiś memoriał w sprawie organizacji i pracy Polskiego Radia, który złożył za pośrednictwem Wycecha do władz centralnych, a w którym znalazły się słowa krytyki pod adresem dotychczasowego jego kierownictwa.
Wiem, że Billig wyrażał się od tej pory o Rudnickim z przekąsem, widząc w nim człowieka niechętnego nowej rzeczywistości, związanego wyraźnie z rządem londyńskim. W ten sposób Rudnicki zaprzepaścił na zawsze szansę swego powrotu do pracy radiowej. Inna sprawa, że po paru latach Billig, który nie był mściwy, a cenił ludzi rzutkich i energicznych, zaangażował go przecie, lecz nie w poczet pracowników radia, lecz jako pracownika kontraktowego, powierzając mu zadania niezwiązane bezpośrednio z pracą radiową. Brał tedy Rudnicki udział w organizowaniu Festiwalu Muzyki Ludowej, a potem – Słowiańskiej, wnosząc do tej pracy swoim zwyczajem dużo energii, a też, czym zjednywał sobie ludzi – i dobrego humoru.
Niebawem porzucił jednak współpracę z radiem, by, zaangażowany przez Arnolda Szyfmana, przejść do biura odbudowy Teatru Wielkiego.
Nie dała mu ta praca, nawiasem mówiąc, większego zadowolenia, gdyż w panującej tam atmosferze ciągłych nieporozumień i kontrowersji między Szyfmanem a primadonną ówczesnej warszawskiej architektury, Bogdanem Pniewskim, trudno mu było swobodnie działać. Nie dożył on też otwarcia Teatru Wielkiego. Tak więc smutno skończył Rudnicki swą, tak krótką i błyskotliwą, radiową karierę. I smutnym mi się wydaje, że ten tak bystry i doskonale się orientujący w każdej sytuacji człowiek nie znalazł sobie po wojnie miejsca.
PRZYPISY
[1] „W ciągu paru minut wyjaśniło się, że ciężarówka miała właśnie jechać po mnie pod Łowicz. Znajdowali się w niej: dyrektor Stanisław Lorenz i sporo moich znajomych, między innymi Elżunia Barszczewska, Marian Wyrzykowski, Jarosław Iwaszkiewicz. I tak przez czysty przypadek ciężarówką Muzeum Narodowego dojechałam około południa [...] do Warszawy. W Muzeum po załatwieniu formalności związanych z udzieleniem mi pisarskiej zapomogi w złotych «lubelskich» (byłam, jak się rzekło, bez grosza) pożegnałam przyjaciół jadących na Pragę i około pierwszej wyruszyłam pieszo ku Polnej”, M. Dąbrowska, Pielgrzymka do Warszawy, Warszawa 1969, s. 22–23.
[2] Małgorzata (Gusia) Whitehead (1919–2011) – późniejsza żona Romana Jasińskiego, spokrewniona z rodziną Wedlów. Zob. R. Jasiński, Zmierzch starego świata. Wspomnienia 1900–1945, WL, Kraków, s. 752.
[3] Edmund Rudnicki (1893–1957) – przed wojną kierownik działu muzycznego Polskiego Radia i bezpośredni przełożony R. Jasińskiego. W czasie wojny kierował radiową komórką konspiracyjną; desygnowany przez władze cywilne Polskiego Państwa Podziemnego (PPP) na stanowisko dyrektora PR po wojnie i jako taki działał w Departamencie Prasy i Informacji Delegatury Rządu na Kraj. Podczas powstania warszawskiego kierował pracą powstańczego radia. Zob. R. Jasiński, Zmierzch starego świata. Wspomnienia 1900–1945, s. 255.