Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rafał Kosik
„Nowi ludzie”
Science fiction, horror i sensacja w jednym.
Zderzenie kultury i technologii w społeczeństwach, jakie nadejdą.
Niezwykłe, często niepoprawne politycznie, wizje przyszłości.
Teksty Rafała Kosika to pełne grozy opowieści, w których nic nie jest oczywiste, a fabuły trzymają w napięciu niczym w najlepszych thrillerach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 485
Rafał Kosik
Nowi Ludzie
Pałac Kultury, pozbawiony iglicy i części wieżyczki, osmalony, nie wyglądał już tak reprezentacyjnie, ale wciąż stał. Al-Kaida i spółka nie dały mu rady, podobnie jak wcześniej dwa pokolenia działaczy na rzecz jego rozbiórki. Terroryści postanowili powtórzyć scenariusz, uznany za niemożliwy do powtórzenia, ale porywając polski samolot, nieco się przeliczyli. Widać nie znali naszej historii, pełnej romantycznych, choć z góry skazanych na klęskę zrywów powstańczych. Połowa pasażerów rzuciła się na oniemiałych terrorystów, gdy tylko ci próbowali zmusić ich do współpracy. Było jednak za późno – obaj piloci już nie żyli, a ostatni z terrorystów zdołał dokończyć zwrot na centrum Warszawy. Z Okęcia do centrum samolot leci minutę. To o wiele za krótko, by ktokolwiek na ziemi mógł zareagować. Pierwszy myśliwiec pojawił się nad miastem dwadzieścia minut później, gdy płomienie już przygasały. Tę historię znali wszyscy: Michał Lewicki, odznaczony pośmiertnie Orderem Orła Białego, zdołał dopaść sterów i pociągnąć je do siebie na kilka sekund przed uderzeniem. Dzięki temu Airbus uderzył tylko w wieżyczkę Pałacu. Płonące szczątki spadły na plac Defilad i kryty blachą bazar. Mniejsze odłamki dolatywały aż na plac Bankowy. Przeżyła tylko jedna pasażerka, kilkunastoletnia dziewczyna, lecąca z rodzicami na wakacje. Fotel, do którego była przypięta pasami, upadł na dach jednej z blaszanych hal. Dach zamortyzował upadek i dziewczyna wyszła z tego z urazem kręgosłupa i kilkoma zadrapaniami. Była córką Michała Lewickiego, miała na imię Anna i siedziała teraz obok mnie, na siedzeniu obok kierowcy w moim Mercedesie. Spała.
Ruch był niewielki, mało kto potrafił zdobyć paliwo, ale i tak dotarcie ze Śródmieścia na Żoliborz trwało niemal godzinę. Musiałem omijać wyrwy w jezdni, nieuprzątnięty gruz i wypalone wraki samochodów. Było parę szczególnie niebezpiecznych miejsc, gdzie ktoś mógł przygotować zasadzkę, choćby po to, by zdobyć samochód albo, co bardziej prawdopodobne, paliwo i wyposażenie. Starałem się przejeżdżać tamtędy jak najszybciej. Starałem się też nie podróżować często tymi samymi drogami, a najlepiej nie podróżować wcale.
Na wertepach przed rondem Babka Anna obudziła się. Odgarnęła różowoczerwone włosy z czoła i uśmiechnęła się do mnie. Uosobienie kobiety idealnej. Nawet nie mam na myśli urody, choć była ładna i zgrabna. To jej charakter sprawiał, że okazała się idealną partnerką na ciężkie czasy. Miała teraz dwadzieścia pięć lat, nieco mniej ode mnie, i chyba nie potrafiłem już sobie wyobrazić bez niej życia.
Czyż to nie cud? Kiedy to wszystko się zaczęło, pracowałem w sklepie z tytoniem, w jednej z tych paskudnych blaszanych hal pod Pałacem Kultury. Nie słyszeliśmy samej eksplozji, wewnątrz było za głośno, a dopiero łoskot rozdzieranych blach dachu. Oczywiście nikt nie wiedział, co się dzieje. Coś ciężkiego uderzyło w dach wprost nad naszym sklepem i, ciągnąc za sobą długi płat blachy, wylądowało pół metra ode mnie, rozwalając doszczętnie gablotę z drogimi fajkami. To była ona, wciąż przypięta do fotela. Udzieliłem jej pierwszej pomocy, to znaczy zatamowałem krwawienie. Ktoś chciał ją wyciągać z fotela, ale nie pozwoliłem na to. Gdyby ją wtedy wyjęli z tego fotela, pewnie jeździłaby na wózku.
Spodobała mi się, choć za wcześnie było mówić o czymś więcej. Odwiedziłem ją raz w szpitalu i pewnie na tym by się skończyło. Spotkaliśmy się jednak przypadkiem, pół roku później, i już się nie rozstaliśmy. Cud.
Przesunęła palcami po drewnopodobnej listwie na drzwiach. Zatrzymała się przy rysie nad klamką. Pamiętałem ten ruch, robiła to mimowolnie.
— Którędy jedziemy? — zapytała, patrząc na mnie. Miała ładny głos.
— Jaki kolor?
— Różowy.
Więc do Marymonckiej; alternatywą była Powązkowska. To taka zabawa, choć na poważnie – tak trzeba, dystans do rzeczywistości jest konieczny. Kolorami oznaczałem w myślach możliwe drogi dotarcia w jakieś miejsce, a ona wybierała. To dobre, żeby potem nie mieć jakiegoś chorego poczucia winy. Jeśli coś się stanie – los tak chciał. A stać się mogło wiele, szczególnie po splądrowaniu magazynów wojskowych. Wiedziałem, że samochód przetrzyma ostrzał z broni maszynowej, ale już nie z granatnika. Zresztą nie znałem się na broni. Jak dotychczas nikt nie zaatakował mnie niczym więcej niż jakąś starą policyjną Berettą. Kilka kolejnych wgnieceń na błotnikach naprawdę mnie nie ruszało.
Atak w Warszawie był tematem newsów na całym świecie, ale tylko przez jeden dzień. Nazajutrz identyczny scenariusz powtórzył się bowiem w Niemczech. Jeden samolot spadł na centrum Berlina, a dwa we Frankfurcie. W Barcelonie, Madrycie i Rzymie wybuchło kilkanaście ciężarówek wyładowanych tonami trotylu, zamieniając spore obszary tych miast w zgliszcza. Najgorzej dostał Paryż, gdzie detonowała niewielka głowica nuklearna. Kilkanaście milionów muzułmanów to jednak spore podziemie. Jedynie Brytyjczycy pokazali, co warte są ich służby specjalne. W londyńskim City udało się rozbroić osiem z dziewięciu bomb w furgonetkach. Manchester zaliczył tylko jedną poważną eksplozję. W Rosji za to udały się chyba wszystkie planowane zamachy, topiąc pozbawiony rządu i parlamentu kraj w chaosie. Zza oceanu dochodziły niewiele lepsze informacje. W nabrzeże Manhattanu wbił się zbiornikowiec z gazem i eksplodował, powodując katastrofę nieznacznie tylko mniejszą od tej z 11 września 2001 roku. Duże ładunki zdetonowano również w kilku większych miastach USA. W Chicago ktoś rozpylił nowy szczep bakterii grypy, ale ten ktoś musiał być skończonym kretynem, gdyż zdrowy człowiek tę chorobę zwalczał nawet bez pomocy antybiotyków.
Trwało kilka dni, nim zachodnie mocarstwa pozbierały się i przypuściły kontratak. Tym razem Francja nie stchórzyła, Niemcy nie zasłaniały się prawami człowieka, a Unia Europejska nie ugrzęzła w biurokratycznej niemocy. Wściekłość Zachodu zogniskowała się na kilku zdecydowanie niedemokratycznych państwach arabskich, zamieniając je w zamknięte strefy okupacyjne. Potem pancerny grzebień przeczesał Afrykę, zamazując granice. W Europie zaczęły się deportacje, a islam stał się religią zakazaną. Starcie Zachodu z Islamem zakończyło się po miesiącu – państwa, w których rządziły religia i ideologia, zostały czasowo spacyfikowane. Wszyscy czuli wtedy ogromną ulgę, że to już skończone. Myśleliśmy, że wszystko wróci do normy, ale wydarzenia następnych tygodni rozwiały złudzenia.
Tej szybkiej wojny nie prowadzono w sposób humanitarny. To była prawdziwa wojna, nie jakaś tam kolejna inwazja stabilizacyjna. Telewizja zaczęła też pokazywać, co dzieje się w strefach okupacyjnych. Szybko okazało się, że nic nie pozostanie takie, jak przedtem. Zmieciono z powierzchni ziemi kilkadziesiąt milionów fanatyków religijnych, ale jednak ludzi. A to już nie były te czasy ani ci ludzie, którzy szli na śmierć z imieniem wodza na ustach; tego samego, który ich tam posłał. Teraz wymagano wyjaśnień. Szaleniec podpalił szkołę, policja go zastrzeliła. A może nie powinna? Może ten człowiek potrzebował psychoanalityka? Rozpad tożsamości Zachodu był już za daleko posunięty, by krótka wojna mogła go trwale scalić z powrotem. Patriotyzm nie był w modzie, w modzie były wszelkie dystopie. Panowała dekadencja, dyskutowano wiele o sprawiedliwości, równości i tolerancji. Mało kto zauważał, że świat, który mógł gwarantować trwanie tych idei, właśnie się wali.
Pamiętam, że wtedy sam miałem problemy z kopnięciem psa, który usiłował mnie ugryźć. Tak nas wychowywano – nadstawiaj drugi policzek, a potem podaj do sądu. Teraz sądów już nie było. Dziś byłbym gotów zastrzelić człowieka, który by wtargnął do mojego domu. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Ludzie masowo zaczęli przechodzić na islam, przez jakieś zbiorowe wyrzuty sumienia, solidarność z uśmierconymi w Iranie czy Libii. Wszyscy mieli wątpliwości, po fakcie. Czy trzyletnie dziecko z fotografii w „National Geographic” też było wrogiem?
To sumienie jednak nie rozwaliło systemu – inercja była zbyt silna. Przetrwałby z pewnością wiele więcej. Gdyby nie Lekarstwo.
Od dawna było jasne, że Zachód rozwali się sam, od wewnątrz, przerostem luksusu, nadmiarem wolności obywatelskich, przekraczającą granice absurdu tolerancją i tą nieustanną fontanną nieograniczonych możliwości, a tak naprawdę – przede wszystkim słabością więzi społecznych i alienacją jednostek. I tak się stało. Nie załatwił nas komunizm, nie zdeptali ekonomicznie Chińczycy, islam też przeżyliśmy. Załatwiliśmy się sami, rutyną komercjalizacji i nazbyt silną wiarą we własne możliwości. No i chciwością.
Fundamentaliści, faszyści, lewacy, anarchiści, ekolodzy, antyglobaliści… Trudno zliczyć tych, którzy chcieli upadku systemu. Pomysłów na to, co potem, nie miał nikt. Zazwyczaj zresztą upadek był celem samym w sobie. Można śmiało przyjąć, że dziewięćdziesiąt procent tych, którzy tego pragnęli, zaczęło żałować bardzo szybko. Możesz być anarchistą, ale kiedy cię biją i tak wołasz policję. Dziś policji już nie ma. Nie ma też pięciu miliardów ludzi.
Teraz jedno tylko różniło mnie od tych, którzy żyją już wyłącznie w mojej pamięci – ja kilka lat wcześniej nie uwierzyłem w reklamę cudownego lekarstwa na całe zło.
To, co widziałem za oknem samochodu, stanowiło dokładne przeciwieństwo tego, czym miał być świat według prognoz futurystów. Grupa przygarbionych ludzi, okutanych, jakby to była co najmniej jesień, pchała wózki sklepowe załadowane szmatami i jakimś złomem. Często ich widywałem, musieli mieszkać gdzieś koło placu Wilsona. Wpatrzeni tępo w przestrzeń, skupieni na dotarciu do bezpiecznego schronienia. Konwój kloszardów.
Tym razem droga przez Popiełuszki do Marymonckiej okazała się bezpieczna. Potem kilkaset metrów małą, boczną uliczką i brama domu. W świetle prawa nie był moją własnością. Tyle że prawo nic już tu nie znaczyło. Był pusty i się nadawał do spania, więc w nim zamieszkaliśmy. Dwa piętra, garaż, ogród. Ogrodzony solidnym murem. Mogłem wybrać jedno z kilku bezpieczniejszych, strzeżonych osiedli, ale rola mrówki w komunie mi nie odpowiadała. Wolałem polegać na sobie, a miałem ten komfort, że mogłem na sobie polegać. Kiedyś byłem elektronikiem amatorem. Teraz, wbrew pozorom, był to bardzo poszukiwany zawód. Instalowałem i konserwowałem wszelkiego rodzaju systemy bezpieczeństwa. To pozwalało mi funkcjonować na przyzwoitym poziomie. Dbałem też o to, by wszyscy wiedzieli, że systemy projektuję tak, bym sam nie mógł ich rozbroić. To oszczędzało mi stresów związanych z nagabywaniem mnie przez wrogów moich klientów. Oczywiście mój dom również był doskonale zabezpieczony.
Zwolniłem dwieście metrów od bramy i otworzyłem klawiaturę małego laptopa, przytwierdzonego do konsoli centralnej. Na kolorowym wyświetlaczu przejrzałem raporty z domowych systemów ochronnych. Nic, jeśli nie liczyć okna na strychu. Można pominąć, tamten czujnik wciąż nawala. Będę musiał go wymienić. Wolno podjechałem do bramy, upewniłem się, że nikogo nie ma w zasięgu wzroku, i zdalnie ją otworzyłem. Przesunęła się w bok z cichym skrzypieniem starego silnika. Ten moment zawsze podnosił mi poziom adrenaliny. Wjechałem i zamknąłem ją za sobą. Dopiero kiedy kliknęła blokada, otworzyłem garaż. Pancerne wrota uniosły się, wpuszczając Mercedesa do środka. Uspokoiłem się, kiedy wrota ponownie dotknęły ziemi. Drzwi wejściowych nie używałem od kilku lat. Wszędzie jeździłem samochodem, chciałem przecież żyć.
Anna wysiadła pierwsza, obeszła samochód i zaczęła wyciągać z bagażnika zakupy na najbliższe dwa tygodnie. Tak, zakupy. W całym tym bajzlu istniały sklepy, choć zupełnie inne niż kiedyś. Ten, do którego jeździliśmy, był całkiem spory. Dla znajomych, przyjaciół i pracujących dla Szefa. Szefa kilka lat temu nazwano by mafiosem, albo podobnie. Teraz jednak był ośrodkiem władzy i namiastką stabilizacji. System, niezwykle prymitywny, obywał się bez pieniędzy, nawet bez handlu wymiennego. Pracowałeś dla Szefa, to mogłeś przyjść do sklepu i brać, co potrzebujesz. W rozsądnych granicach, oczywiście – nikt nie lubił pazerności. Nie chciałem mieć kontaktu z mafią, ale jak przyszli, nie mogłem odmówić. To były współczesne elity władzy w tym kraju. Mówiąc „kraju”, mam na myśli Warszawę i okolice w promieniu jakichś stu kilometrów. Tak, przykra sprawa: Polski już nie było, a ściślej mówiąc, rozpadła się na małe pseudopaństewka z centrami w większych miastach. Gdańsk, Kraków, Wrocław… Nawet nie wiem, jak wyglądała teraz mapa, gdzie przebiegały granice. Od dawna nie oddaliłem się od domu na więcej niż kilkanaście kilometrów. Tak bardzo się cofnęliśmy… Jeszcze kilka lat temu budowaliśmy zjednoczoną Europę, a teraz Żoliborz grodził się zasiekami od Woli. W samej Warszawie istniało kilka konkurujących grup interesów i tylko Szef trzymał to wszystko w ryzach.
Zakupów nie było wiele. Zabraliśmy się z torbami za jednym razem, myśląc już o kolacji. Drobne przyjemności wewnątrz koszmarnego snu.
O tym, że nie wszystko jest w porządku, przekonała mnie zimna lufa przytknięta do mojej skroni. Nie panikowałem, to ostatnia rzecz, jaką warto robić w takiej chwili. Oceniłem szanse obrony na zero koma zero procent. Siła spokoju. Anna stała przy lodówce, trzymana przez potężnego mężczyznę, który wciskał jej srebrną lufę w szyję. Trzeci mężczyzna wziął od niej papierowe torby z zakupami i odstawił je na blat pod oknem zasłoniętym pancerną roletą. Potem zrobił to samo z moimi siatkami. Popchnęli nas, niespodziewanie delikatnie, pod ścianę. Anna zacisnęła palce na mojej dłoni. Zauważyłem, że z blatów zniknęły wszystkie ostre przedmioty. Trzej mężczyźni ustawili się w strategicznych punktach pomieszczenia, opuścili broń, ale nie zdjęli palców ze spustów. Nie znałem ich, nie byli stąd. To nie wróżyło niczego dobrego.
Nim zdążyłem o cokolwiek zapytać, do kuchni wszedł czwarty mężczyzna. Wysoki i szczupły pięćdziesięciolatek z siwymi włosami. Władczy typ. Palił jedno z moich cygar, ale uznałem, że w obecnej sytuacji lepiej nie zwracać mu uwagi. Wydmuchnął dym; widać było, że umie palić.
— Schowajcie broń — polecił pozostałym. Mimo krótkiego zawahania, wykonali rozkaz. — To nie jest napad — zwrócił się do nas. — Nie chcemy was zabić ani okraść. Chcemy porozmawiać.
— Jeśli chodzi o moje systemy — odzyskałem głos — to nie zostawiam furtek. Nie mogę –
— Nie chodzi o pana systemy — przerwał mi zdecydowanie, ale bez podnoszenia głosu.
Powiedział „pana”. To zupełnie mnie zaskoczyło. Ale i tak najdziwniejsze wydawało mi się to, że oni w ogóle tutaj byli. Dom potrafił się sam bronić. Nie włączały się żadne syreny, nic z tych rzeczy – dom zabijał intruzów. Jednak ci czterej wyglądali na całkiem żywych. W mojej głowie odbywał się teraz galop myśli. Gdzie zostawiłem lukę? Jak obeszli wszystkie zabezpieczenia? Czy to okno na strychu?
— Chodzi o panią — dokończył mężczyzna.
Spojrzałem na Annę, a ona na mnie. Nic z tego nie rozumieliśmy. Nie zajmowała się niczym konkretnym. Nie miała żadnych specjalnych umiejętności. Żyliśmy razem, dbała o dom. Tylko tyle.
— Przejdźmy do salonu — powiedział, wskazując drogę. W jakiś sposób był pewien, że nie będziemy próbować żadnych sztuczek.
Drgnąłem i pociągnąłem za sobą dziewczynę. Zrobiliśmy kilka niepewnych kroków i usiedliśmy na skórzanych kanapach – były w tym domu, kiedy go zająłem.
— Chcemy tylko porozmawiać — powtórzył gość, siadając naprzeciwko. — Niezależnie od wyniku tej rozmowy nic się wam nie stanie. Porozmawiamy, potem pożegnamy się i wyjdziemy, a pani wszystko sobie przemyśli.
— Kim panowie są? — zapytałem ostrożnie. — I o co chodzi?
— Jestem reprezentantem Rządu Tymczasowego Rzeczypospolitej Polskiej, którego celem jest ponowne zjednoczenie i odrodzenie Polski. — Uśmiechnął się, jakby oznajmił, że chce nam sprzedać nowy odkurzacz. — Macie państwo jakieś plany na przyszłość? Co zamierzacie robić za pięć lat?
— To samo co dziś. — Wzruszyłem ramionami. — Spokojnie tu sobie żyjemy. Dalekie to od ideału, ale mogło być gorzej.
— Myślicie, że ten stan jest stabilny? Nie jest. Zapasy konserw, które jecie — kciukiem wskazał kuchnię — muszą się skończyć. Wszystko się skończy i ten mafijno-feudalny system upadnie. Nie ma już produkcji przemysłowej. Głód jest silniejszy od strachu, więc nie da się utrzymać porządku metodami Szefa.
Jakoś nigdy o tym nie myślałem w ten sposób…
— Zostanie mięso na bazarach, owoce, chleb — ciągnął. — Ale nie będziecie mieli czym płacić. To następny etap: prawdziwy głód. Tradycyjne rolnictwo nie zdoła wyżywić pozostałych przy życiu ludzi. Bez nawozów sztucznych, przetwórstwa, konserwantów. Zasoby wszędzie się skurczą. Nasi sąsiedzi – Rosjanie, Niemcy, organizują się. Kto wie, ile czasu minie, nim zafundują nam nowy rozbiór. Można być pewnym, że organizują się również inni, którzy mogą się wkrótce stać naszymi sąsiadami.
— Cóż my możemy na to poradzić? — zapytałem.
— Tak naprawdę chodzi tylko o panią. — Wskazał Annę. — Nazywa się pani Anna Lewicka, prawda? Chcemy, żeby pani dostarczyła ważne dokumenty. Do Krakowa.
Do Krakowa. To brzmiało niemal jak „na Księżyc”. Nie miałem pojęcia, co się dzieje poza granicami Warszawy, w innych miastach. Czy istniały jeszcze drogi międzymiastowe? Czy można było tak zwyczajnie pojechać do Krakowa?
— Czemu akurat tam? — zapytała zaskoczona. — I czemu ja?
— Na terenie byłej Polski zaznaczają się wyraźnie strefy wpływów, wokół wielkich miast właśnie. Trzeba te mniejsze struktury przekształcić w jedną, większą, silną Rzeczypospolitą. Jeśli nie uczynimy tego w porę, powstaną słabe, wzajemnie zwalczające się semiksięstwa i ten układ zacznie się utrwalać. Rozpad dzielnicowy, osłabienie i wreszcie upadek pod obcym butem. Rozmowy władz Warszawy z władzami Krakowa są bardzo zaawansowane. Tymczasowy Rząd Polski pełni jedynie rolę mediatora. Nie chcemy się angażować bezpośrednio, to bardzo delikatna materia. Kurierem powinien być ktoś, kogo wszyscy będą darzyć szacunkiem i zaufaniem.
Dziewczyna patrzyła na niego, niewiele rozumiejąc, więc wyjaśnił:
— Pani ojciec to przecież ostatni bohater Rzeczypospolitej; trudno o osobę wątpiącą w jego zasługi. A pani nosi jego nazwisko. Dlatego właśnie to pani powinna rozpocząć proces odrodzenia RP. Chodzi o symbol. Ludzie w Krakowie będą panią szanować.
Cóż za naiwność! Kogo dziś obchodził ostatni bohater? Zastanawiałem się właśnie, jak w najbezpieczniejszy sposób pozbyć się natrętnych gości, gdy Anna niespodziewanie zapytała:
— Ile mam czasu na decyzję?
— Do jutrzejszego wieczoru. — Przedstawiciel chyba się ucieszył z jej reakcji. — Moi ludzie zapewnią pani bezpieczny transport do Krakowa.
— Jeśli się zdecyduję — objęła moje ramię — to pojadę z nim.
Drgnąłem. To jakiś absurd! Nie, nie puściłbym jej samej, ale też nie zamierzałem się stąd nigdzie ruszać. Miałem tu ładnie poukładane życie; naprawdę wielu mogło mi tylko zazdrościć. Rzucać to wszystko w imię jakichś fikcji narodowych?
— Jeśli to jest warunek… — gość zastanowił się — niech i tak będzie. Dostaniecie eskortę, zapas paliwa i prowiant na drogę.
— Słowem, nie zamierza pan nam płacić — stwierdziłem.
— Chodzi o Polskę. Jeśli nie zrobicie tego z pobudek patriotycznych, to żadne pieniądze niczego tu nie zmienią.
„Pan” i „pani” szybko wyszły z użycia, ale i tak nie było źle. Zazwyczaj moi klienci zaczynali od gróźb, by dopiero potem przejść do rzeczy.
— Jeszcze się nie zgodziliśmy — przypomniałem.
— Będziemy tu jutro o tej samej porze. Do tego czasu musicie podjąć decyzję.
Po zamachach w Madrycie, w 2003 roku, Hiszpanie z podkulonym ogonem wycofali się z okupowanego wówczas Iraku. Polska, po zamachach w warszawskich i wrocławskich centrach handlowych, zwiększyła dwukrotnie liczbę żołnierzy w różnych misjach stabilizacyjnych. Wtedy naprawdę byłem dumny, że jestem Polakiem. Nie stchórzyliśmy jak inni, nawet jeśli tchórzostwo byłoby rozsądne. Byliśmy Polakami! To naprawdę musi siedzieć gdzieś głęboko w naszej naturze, choć ja w sobie nie potrafię odnaleźć powołania do straceńczej i beznadziejnej walki. Na pewno nie dziś. Ale może w innych okolicznościach? Może to jest jak program ukryty w podświadomości? Niestety, my Polacy potrafimy dokonać cudów, a potem całkowicie zmarnować ich efekty; przelać morze krwi, a potem upić się do nieprzytomności i siedzieć w otępieniu. Polska – kraj, który uwolnił Europę od komunizmu. I co? I nic, sukces rozmieniony na drobne. Zawsze tak było: kilkanaście lat wolności i drugie tyle wojen, niewoli, zaborów. Potem niepodległość i znów obcy nas tłuką ze wszystkich stron. Jakbym mieszkał w mrowisku uparcie budowanym na środku ruchliwego skrzyżowania. Kiedy byłem mały, w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, dziadek mawiał mi czasem: „Cieszmy się tą chwilą wolności, którą nam dano dziwnym zrządzeniem losu”. Nie rozumiałem, o czym mówi. Wszystko wokół było pewne jak granit. Śniadanie, szkoła, obiad, kolacja. Regał z zabawkami w hipermarkecie. Weekend i wakacje. Nienaruszalne podstawy bytu dziecka.
Polska… Polska… Próbowałem bezskutecznie wychwycić jakieś uczucia związane z tym słowem. Polska…
Za rondem skręciłem we wjazd do dawnego centrum handlowego, które – na przekór wszystkiemu wokół – nazywało się Arkadia. Stalowa kula przedstawiająca Ziemię spadła z wieży dekoracyjnej i leżała teraz wgnieciona przed głównym wejściem. Zjazd do garażu był zawalony gruzem, ale wcześniej odchodził w bok rodzaj rampy, niezbyt starannie wymurowanej nad skarpką. Rampa kończyła się na wprost sporego czarnego prostokąta, jakby przylepionego do betonowej ściany. Zatrzymałem się z kołami na metr przed przepaścią i zatrąbiłem. W małym okienku, niemal szczelinie strzelniczej, coś się poruszyło. Potem szczęknęły zaczepy i czarna płaszczyzna oderwała się od ściany. Wolno obróciła się na zawiasach, zapiszczała i opadła, opierając się na rampie. Rozwiązanie jak ze średniowiecznego zamku, ale przecież do średniowiecza właśnie zmierzaliśmy. Wolno wjechałem na pomost – zatrzeszczał – i zanurzyłem Mercedesa w mrocznym tunelu. W bagażniku brzęczały trzy butelki wódki, wymienione za warzywa na Wolumenie. Przekręciłem włącznik świateł. No tak, to też wymagało naprawy – zapalił się tylko jeden reflektor. Zakręciłem raz, drugi, wjechałem do sporej hali, królestwa Franka, i wyłączyłem silnik. Stary Mercedes 124. Solidna konstrukcja i układ zasilania silnika bez śladu elektroniki. To duży plus, nikt nie zatrzyma takiego samochodu zdalnie wirusem ani mniej finezyjnym impulsem EMP. Nie zatrzyma go nawet, rozkładając matę elektryczną w poprzek drogi – zakładając oczywiście, że komukolwiek chciałoby się tak trudzić, żeby mnie zatrzymywać. Genialnie prosta konstrukcja wolnossącego diesla do działania potrzebuje jedynie dopływu paliwa i chłodzenia. Wadą samochodu, przynajmniej w warunkach, w jakich przyszło mi go użytkować, był napęd na tył i niski prześwit. To drugie prostym sposobem udało mi się nieco poprawić – zainstalowałem podkładki pod sprężynami, podnosząc podwozie o cztery centymetry. Wszystko klekotało i skrzypiało, ale działało. To ważne, bo awaria w większości rejonów tego miasta oznaczała poważne kłopoty. Problem części zamiennych na razie nie istniał. Wystarczyło odwiedzić Franka w jego królestwie lub przejechać się z narzędziami po parkingach. Z kilku względów wolałem to pierwsze rozwiązanie.
Franka nikt nie ruszał, bo facet miał trzy bardzo przydatne cechy: po pierwsze potrafił naprawić wszystko, co można nazwać samochodem, po drugie nie zadawał zbędnych pytań, a po trzecie nikomu nie odmawiał. Dlatego właśnie żył i miał się całkiem nieźle, strategia taka jak moja. To właśnie Frank pomógł mi przerobić starego Mercedesa w wehikuł przystosowany do współczesnej miejskiej dżungli, czy może lepiej powiedzieć „miejskiej pustyni”.
Rozejrzałem się po hali. Sterty części zamiennych, nawet kompletne silniki i pogięte fragmenty karoserii wszelkich marek. Kilka ścianek działowych wyburzono, nie zawsze dokładnie. Kiedyś był to jakiś sklep, zostały nawet niektóre regały i szyld, część przerobiono z dawnego hallu i schodów. Dalej wszystko zamurowane. W innych częściach budynku też mieściły się jakieś „punkty usługowe”, ale nie wiedziałem jakie. Mall wciąż pełnił swoją funkcję.
Grubas w poplamionym i podartym kombinezonie wysunął się spod rozbebeszonego Volkswagena Transportera i z wysiłkiem wstał. Wytarł ręce w brudną szmatę i odrzucił ją precz. Uśmiechnął się szczerze na mój widok. W gruncie rzeczy Frank był miłym facetem. Pociągał nieco lewą nogą. Cóż, takie czasy. Jak zerwiesz ścięgno, będziesz kulał do końca życia.
— Czyściutki jak zawsze — rzucił zamiast przywitania, wyciągając do mnie wciąż usmoloną łapę. Uścisnąłem ją, czując, jak przeskakują mi kostki.
Rzeczywiście, ubranie miałem czyste jak na obecne standardy. W domu, z niewiadomych przyczyn, poprzedni właściciel zgromadził spory zapas proszku do prania. Przyznaję, artykuł nie pierwszej potrzeby, ale zawsze przyjemniej mniej śmierdzieć.
Anna też wysiadła i uśmiechnęła się do Franka. Rozłożył ramiona, jakby chciał ją wyściskać, ale opanował się. Cmoknął ją tylko w policzek.
— Przejrzyj go dokładnie — powiedziałem, klepiąc maskę. — Tylko przypadkiem go nie umyj!
— Dłuższa podróż? Ursynów? Kabaty? Niebezpiecznie tam ostatnio…
— Dalej. — Nie uwierzyłby, gdybym powiedział jak daleko.
— Rozumiem… Nie licz na to, że złożę kwiaty na twoim grobie. Pewnie nawet nie będzie żadnego grobu.
— Zrób, co trzeba, żeby nic nie nawaliło przez co najmniej tysiąc kilometrów.
— Wiesz, że gwarancji nie daję — wzruszył ramionami. — Robię, co mogę, ale to wszystko części z odzysku… Nie zostawiasz następcy — mruknął.
— Dlaczego uważasz, że nie wrócę?
Uśmiechnął się, tym razem smutno. Wziął ode mnie kluczyki.
— Coś podregulować? — zapytałem, wskazując czujkę ruchu w okienku.
— Dzięki — odparł. — System działa jak w zegarku. Zostawiasz samochód, czy zaczekasz? — zapytał i zarechotał. Pokręcił głową w rozbawieniu i gestem zawołał pomocnika, by przepchnąć Mercedesa na podnośnik.
Oczywiście, że musieliśmy zaczekać. Dłuższy spacerek mógł się skończyć na kilka sposobów, a większość z nich mi nie odpowiadała. Usiedliśmy przy stoliku pod małym okienkiem. Za ścianą buczał agregat prądotwórczy, ładował akumulatory. Anna patrzyła na mnie w napięciu. Miała czarne oczy i ostre rysy. Włosy też miała czarne, kiedyś, dopóki nie znalazła w łazience tej jaskrawoczerwonej farby. Mechanicznie przesuwała palcami po powierzchni stolika, wyszukując w niej rys.
— Ma rację, myślisz? — zapytała cicho, prawie nie otwierając ust.
— Zależy — odparłem bez przekonania. — Konserwy się skończą. Wszystko, co przetworzone, musi się skończyć. Ale czy możliwa jest odbudowa tego kraju? Wyobrażasz sobie tych ludzi — zatoczyłem wokół ręką — jako urzędników, nauczycieli, kierowców autobusów?
— Może warto spróbować?
— Źle ci jest?
— Co zrobisz za pięć lat? Te twoje zabawki nie są wieczne. Części zamienne też się rozsypią.
Miała rację. Procesora Pentium nikt już nie wyprodukuje. Prowadzi do niego długa droga, zaczynająca się gdzieś w okolicach maszyny parowej, może nawet dużo wcześniej.
— A co zrobisz za tydzień? — Nachyliłem się nad stolikiem. — Co będziemy jeść? Jak stąd wyjadę, może nie będzie już powrotu. To jak zdrada.
— Patriotyzm… Było kiedyś takie słowo. Piękne, szlachetne. Dobrze, jeśli tym pięknym i szlachetnym sportem zajmują się inni.
— Nasza ojczyzna to teraz Warszawa, może nawet tylko Żoliborz-Bielany-Bemowo-Śródmieście. Jeśli mam być komuś wierny…
— Możesz zostać. — Zmrużyła oczy i również się do mnie nachyliła. — Pojadę z nimi sama.
— Po co pytasz, skoro już podjęłaś decyzję?
— A ty nie? Po co to? — Wskazała głową Mercedesa, unoszącego się pod sufit na podnośniku.
Znów miała rację. Dokonałem wyboru, ale nie chciałem tego jeszcze przyznać.
— Przegląd i tak się przyda — mruknąłem.
Uśmiechnęła się do mnie, nic więcej nie mówiąc. Wjechałem głębiej w plastikowy fotel i zagapiłem się na Franka badającego śrubkę za śrubką na podwoziu Mercedesa osłoniętym aluminiowymi blachami. O następny samochód mogłem się zacząć martwić za parę lat, a „za parę lat” znaczyło teraz niemal tyle, co „nigdy”. Stary Mercedes był dobry, bo był stary i dobry. Nie rzucał się w oczy jak Hummer, Land Rover czy Honker. Zaparkowany, wyglądał jak porzucony wrak, ale pod tą pogiętą i zmatowiałą blachą krył się mechanizm, który bez specjalnych starań mógł działać przez następnych dziesięć lat.
Być może to więcej, niż zdołam przeżyć.
Włączyłem wszystko, co miałem, nawet laserowe czujniki obrysowe na ogrodzeniu. Nie chciałem, żeby przyjechali, żeby cokolwiek się zmieniało. Jakby moje alarmy mogły cokolwiek powstrzymać! Zadzwonią domofonem, a ja sam wyłączę to wszystko i ich wpuszczę. Ależ ja lubiłem pozory!
Ściemniało się szybko. Monumenty opuszczonych bloków czernią kradły niebu resztki światła. Chaotycznie rozstawione, kanciaste bryły wyznaczały mój horyzont od wschodu i zachodu. Upewniłem się kiedyś, że widać z nich tylko mój dach. Ulica była pusta. Trzy domy dalej mieszkała jakaś zastraszona rodzina. Nie miałem pojęcia, z czego żyli. Czasem około południa dwójka roześmianych kilkulatków wybiegała na trawnik za domem – osłonięty przed oczami obcych kawałek udawanego świata przeszłości. Trwało to pięć, czasem dziesięć minut, potem matka nerwowo zaganiała je do ciemnego wnętrza ceglanego bunkra. Nie mieli elektryczności. Byłem pewien, że wodę czerpali ręczną pompą.
Anka drgnęła i niemal wypuściła z ręki szklankę, gdy włączył się generator. Kilka razy dziennie podładowywał akumulatory. Staliśmy przy moim centrum dowodzenia na pierwszym piętrze. Kilka monitorów, dwie klawiatury, nieco kabli i metalowych pudełek. Stąd widać było wszystko wokół domu. Miałem nawet jedną bezprzewodową kamerę pięćdziesiąt metrów dalej, w wylocie uliczki.
Przyjście Przedstawiciela poprzedziły tylko ciche piknięcia potwierdzające dezaktywację kolejnych systemów. Obserwując kontrolki, bez mojej zgody zmieniające kolor na zielony, poczułem zdziwienie, potem złość. Ta szybko zmieniła się w strach, które to uczucie towarzyszyło mi nader często (ceniłem sobie jednak to, że nie towarzyszyło mi nieustannie). Znali kody, musieli w okolicy ukryć niezłego sniffera, który od jakiegoś czasu przechwytywał moje sygnały. Można było temu zapobiec, jasne, choćby częściej te kody zmieniając, ale skąd miałem wiedzieć, że ktoś aż tak się postara?
W naszą uliczkę skręciło czarne BMW, błyszczące, jakby prosto z fabryki – rzecz raczej niespotykana.
— Dlaczego to robią? — szeptem zapytałem sam siebie.
Chodziło oczywiście o efekt. Ale było jeszcze coś. Taki samochód nie mógł przejechać przez dzielnicę bez wiedzy włodarzy. Może więc moje dylematy związane z lojalnością były bezpodstawne?
Myślałem, że drzwi też otworzą sobie sami, ale użyli domofonu. Wpuściłem ich oczywiście. Dwóch goryli sprawdziło pobieżnie dom, obchodząc pomieszczenia na parterze i dopiero wtedy próg przekroczył Przedstawiciel. Zasiedliśmy w salonie, Anna polała wódkę i stanęła obok mnie, kładąc mi rękę na ramieniu.
— Nie chcemy eskorty — powiedziała, uprzedzając jakiekolwiek pytania.
— Boicie się, że zlikwidują was po wykonaniu zadania? — Przedstawiciel zaśmiał się. — To by nikomu nie służyło. Chcemy pokazać krakowiakom, że zależy nam na pokoju. Ale niechże pani siada, przecież to z panią powinienem rozmawiać.
Przysiadła obok mnie, na skraju kanapy.
— Rozumiem, że się pani zgadza? — Facet wyraźnie nie mógł się zdecydować, jak do nas mówić. — Oboje się zgadzacie?
Przytaknęliśmy, ja również z obawy o reakcję na odmowę. Atmosfera wyraźnie się rozluźniła. Przedstawiciel wyjaśniał, jak rząd zamierza odbudować rolnictwo, potem przemysł, transport. Powiedział też, że będzie ciężko, bo to wszystko jest ze sobą powiązane i że wszyscy musimy się starać zrobić coś dla Polski. Wypiliśmy trzy kolejki, potem kazał gorylom przynieść worek z naszą aprowizacją i kanistry z ropą. Zamienił się niemal w dobrego wujka rozdającego prezenty. Na koniec położył przed nami srebrny neseser z zamkiem cyfrowym.
— Dokumenty są wewnątrz — wyjaśnił oczywistość. Spoważniał i położył delikatnie dłonie na metalicznym wieczku. — Jasne chyba jest, że nie powinniście tego otwierać? To ważne. To bardzo ważne.
Wiedziałem, co powinienem zrobić. Powinienem pojechać do Szefa i opowiedzieć o wszystkim. Może wiedział, może nie, w obu przypadkach dobrze bym wypadł. Układ mafijno-feudalny, a niechby i taki. Lepszy taki, niż żaden, zresztą nie mogłem tego zmienić. To była teraz nasza mała ojczyzna i nie powinienem jej zdradzać dla ułudy rozmywających się wspomnień. Wiedziałem to wszystko, a jednak pakowałem kanistry do bagażnika.
Wyruszyliśmy nazajutrz rano. To jednak nieco bezpieczniejsze niż afiszowanie się naprawionymi reflektorami w mrocznym mieście, a omijanie wraków, gruzu i dziur z noktowizorem też nie było moim ulubionym zajęciem. Zamknąłem dom, najcenniejsze rzeczy ukryłem w tajnym pomieszczeniu w piwnicy i aktywowałem część systemów. Nie wiedziałem, czy wrócę, ale nie wiedziałem też, czy po drodze nie stracę samochodu, w którym był nadajnik sterujący głównym alarmem.
Dwa wiadukty w alei Prymasa Tysiąclecia były zawalone, więc najkrótsza droga odpadała. Alternatywnych tras było kilka, ale ja wolałem jechać przez centrum. Tamte tereny przynajmniej znałem.
Z dachu Babka Tower przyglądała się nam malutka postać Ptasznika. Nie wiem, kim był. Zrobił tam jakąś konstrukcję z rusztowań i postrzępionych, szarych szmat, pewnie żagli. Może był artystą? Nie miałem pojęcia, czemu to miało służyć. Z daleka szmaty wyglądały, jakby nad dachem wieżowca krążyły wielkie ptaszyska. Może ptasznik nie był wcale szalony – nie łyknął przecież Lekarstwa. A może był aż tak szalony, że nie łyknął?
Wiedziałem, że Szef dowie się o naszej wycieczce. Dlaczego więc mu nie powiedziałem? Bałem się, że mnie powstrzyma? Może, ale ja przecież nie chciałem jechać. Szefa osobiście widziałem dwa razy, większość interesów załatwiałem z jego „ministrami”, jak lubił ich nazywać. Szef to była właściwie instytucja, jeden człowiek nie podołałby przecież tylu obowiązkom. Znałem w zarysie strukturę organizacji; nie musiała być tajna, skoro nie było żadnej policji, sądów.
Wieżowce centrum wyglądały jak dawniej, nie licząc stłuczonych szyb na najniższych piętach. Ktoś dla zabawy wytłukł też kilka okien w połowie wysokości Hotelu Intercontinental. Ze szklanych wież nie odpadał tynk, palić się też nie chciały, co oczywiście już wielokrotnie sprawdzono. Równie dobrze mogły tak stać przez następnych sto lat.
Gdy minęliśmy ścisłe centrum, wjechaliśmy w okolice, w które nie zapuszczałem się od lat. Nawet jeśli jakieś budynki były zamieszkane, nie dowiedziałem się o tym. Okolica sprawiała wrażenie wymarłej. Raz tylko zobaczyłem główki dzieci wyglądających zza jakiegoś murku. Celowały do nas z patyków. Kiedyś ktoś je za to odruchowo zastrzeli.
W alei Krakowskiej, za Okęciem, minąłem dwie ciężarówki i kilka wozów konnych. Było też sporo porzuconych bądź spalonych samochodów. Nikt nie polował na wyjeżdżających z miasta. Może Szef miał swoich ludzi również tutaj? W sumie miało to sens: trudno panować nad miastem bez kontrolowania tras dojazdowych. Dopiero po paru minutach, widząc pustą drogę, zdecydowałem się rozpędzić do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Długi czas jechaliśmy w milczeniu – powoli docierała do nas skala tego, w co się władowaliśmy.
— Jaki kolor? — zapytałem, zatrzymując samochód przed skrzyżowaniem w Jankach. — Nie, czekaj, to nie takie proste. Jadąc przez Kielce, mamy bliżej o siedemdziesiąt kilometrów, ale trasa przez Katowice jest dwupasmowa. Jeśli gdzieś będzie przewrócony TIR, ominiemy go przeciwnym pasem.
Splądrowane i spalone centra handlowe straszyły pordzewiałymi blachami. Zapewne większość zapasów zwyczajnie się zmarnowała. Na to też nie mogłem nic poradzić. Odwróciłem wzrok. Nie lubiłem marnotrawstwa.
— Różowy. — Anka uśmiechnęła się do mnie. Pogładziła skórę na mojej dłoni.
Decyzja. Ruszyłem i skręciłem w prawo, na Katowice.
Im dalej od Warszawy, tym mniej wraków utrudniało przejazd. Najczęściej i tak były zepchnięte na bok, sądząc po śladach na karoseriach – przez spychacz. Jednak już po godzinie napotkaliśmy spaloną ciężarówkę, leżącą w poprzek drogi. Mogłem się cofnąć kilka kilometrów do przerwy w barierce, by ominąć przeszkodę przeciwnym pasem, ale ośmielony pustą okolicą, wybrałem boczną drogę przez jakąś wymarłą wieś. Opuszczone domy bez szyb w oknach, podwórka zarośnięte dwumetrowymi chwastami, nawet młodymi drzewami. Przygnębiający widok. Wpędziłby mnie w depresję, gdyby nie to, że ostatnie pięć lat spędziłem w opustoszałej, rozpadającej się Warszawie.
Rolnicy i tak wyjdą na tym lepiej. Potrafią się sami wyżywić. Chociaż… Nic nie może przecież wiecznie trwać – gdy skończą się konserwy, Szef i inni szefowie wyruszą w kraj, by siłą przejmować żywność, kobiety, ziemię. Osiądą gdzieś, na jakichś zamkach i będą panować nad okolicznymi wsiami. Wtedy mafijno-feudalny system płynnie przejdzie w system feudalny i historia cywilizacji wykona tysiącletnie salto w tył. Wystarczy jeszcze jedno pokolenie żyjące w ten sposób i już nikt nie będzie pamiętał, jak działa radio. Może więc nie było takie głupie to, co robiliśmy? Może uda się uratować, co zostało? Cywilizacja czknie tylko potężnie i wróci na dawne tory, jak po wojnie światowej. Porozumienie Warszawy i Krakowa to mały krok. Pierwszy krok do zjednoczenia Polski. Czy czułem to samo, co moi przodkowie? Tę dumę wynikającą z przynależności do narodu wybranego? Czy już śniło mi się imperium, pierwszy odrodzony kraj, rozpełzający się na wciąż pogrążone w chaosie ziemie sąsiadów? Polska od morza do morza… Nie, od morza do oceanu…
Samochód zabujał się na drodze gruntowej, pochłanianej powoli przez łąkę. Za dziesięć lat będzie tu las, a po wsi i drodze pozostaną omszałe kamienie. Za kolejnych dwieście lat suporex, silikaty i lekki szkielet kanadyjski rozsypią się w proch. Tandeta nie jest długowieczna. Księgi wieczyste i mapy zaginą, pamięć przeminie, wtedy nie będzie już żadnego śladu po tej wsi. Ile czasu będą istnieć nasze ślady, jeśli regresu nie da się powstrzymać? Za ile lat nawet archeolog nic tu nie znajdzie? Zwierzęta i rośliny zdziczeją. Nie będzie już marchewki ani dorodnych jabłek. Najtrwalsze, żelbetowe konstrukcje rozsypią się za tysiąc, może za trzy tysiące lat. Chociaż… betonowy Panteon wciąż stoi. Ale nawet jeśli szkielety budowli zostaną, to czy zdziczali ludzie za dziesięć pokoleń będą w ogóle wiedzieli, co to było? Czy będą wiedzieli, że są ludźmi?
Koła wreszcie złapały mniej skruszony odcinek asfaltu, pewnie jeszcze poniemieckiego, i wróciliśmy na katowicką. Popękany asfalt, ale jednak asfalt. Może nie będzie tak źle? Może nasze wnuki znów pojadą autobusem do szkoły? Tym razem startowaliśmy ze złomowiska, a nie z afrykańskiej sawanny. To jednak łatwiejsze.
Nie wiem, jak wyglądała teraz sytuacja w Australii, ale polskie realia postapokaliptyczne wyglądały inaczej niż te z Mad Maxa. Nie było na przykład band motocyklistów. Szczerze mówiąc, cieszyło mnie to.
Na szczycie wzniesienia stał chłop z koniem i jakąś prymitywną maszyną rolniczą. Producent żywności; za parę lat jego praca będzie na wagę złota. Co sobie myślał? Facet musiał być w śmiesznej sytuacji – żył w warunkach dziewiętnastowiecznych, ale miał w pamięci dobrodziejstwa wieku dwudziestego pierwszego: prąd, benzynę, medycynę… Zapewne nie był głupi, skoro nie łyknął Lekarstwa.
Od kilku kilometrów nie mijaliśmy żadnej wsi ani miasteczka. Jechałem na trójce, trzymając obroty poniżej dwóch tysięcy, żeby było ciszej. Ostrożność zapewne przesadna, ale nic nie wiedziałem o świecie poza miastem. W efekcie do wieczora pokonaliśmy niewiele ponad połowę trasy.
Wreszcie skręciłem w zarośniętą drogę, do lasu. Przejechałem ze dwieście metrów, obróciłem samochód i wycofałem w osłonięte pagórkami niewielkie zagłębienie terenu. Jeśli ktoś miałby nas tu znaleźć, to tylko całkowitym przypadkiem.
Anka wysiadła i rozejrzała się niepewnie. Wieczorny las nie był naszym środowiskiem naturalnym. Wszedłem na najbliższy pagórek. Nie było stąd widać nic, poza drzewami. Nie czułem się tu jak u siebie, ale wyludnione miasto nocą i tak wyglądało straszniej.
Las zaszumiał, gdzieś dalej trzasnęła gałąź. Anka przylgnęła do mnie.
— Może powinniśmy jechać — szepnęła. — Zmieniłabym cię za kierownicą.
Pokręciłem głową.
— W nocy światła samochodu widać z daleka, dźwięk też niesie się lepiej niż w dzień. A my będziemy widzieć tylko na sto metrów do przodu.
Zwierzęta. Czy tu były jakieś niebezpieczne zwierzęta? Miałem w bagażniku kilka bezprzewodowych czujników ruchu. Mógłbym je wetknąć w ziemię na szczytach pagórków. Nie, nie warto; alarm włączałby co pięć minut byle ptak. Zamiast tego wziąłem jeden z kanistrów i oznaczyłem ropą okrąg o średnicy kilku metrów. Może to wystarczająca ochrona? Potem usunąłem mech, ułożyłem mały stosik suchych patyków. Z podpaleniem zaczekałem, aż się ściemni, żeby dym nie zdradził nikomu naszej obecności. Wkładając kanister do bagażnika, zatrzymałem wzrok na srebrnym neseserze. Ryzykowałem wszystko dla jego zawartości. Zerknąłem na zamek kodowy: trzy cyfry, tysiąc kombinacji. Nie, naprawdę nie warto. Czwarta zasada termodynamiki mówi przecież „nie dotykaj gorącego, bo się sparzysz”. Trzeba to dostarczyć, wrócić i zapomnieć. Zamknąłem klapę bagażnika.
Anka przygotowała kolację: suchary z pasztetem i cola. Pięcioletnia cola jechała stęchlizną, ale nie chorowaliśmy jeszcze po niej. Rozłożyłem brezent i koc, na to kołdrę. Nie mieliśmy śpiworów.
— Chyba nie ma tu mrówek — powiedziałem, widząc, jak przygląda się naszej sypialni pod gołym niebem. — Bardziej niepokoją mnie wilki.
— Nie możemy spać w samochodzie?
— Rano nie dalibyśmy rady wyprostować pleców. Kiedyś próbowałem.
Zaczęliśmy jeść przy blasku ognia.
— Może to wszystko nie jest takie głupie — odezwałem się. — To całe jednoczenie Polski. Ale nie wierzę, że będzie jak dawniej. Te zdziczałe niedobitki nie powrócą myślami na stare ścieżki.
— Zdziczałe niedobitki? — zareagowała oburzeniem, jakiego u niej nie znałem. — Mówisz o własnym narodzie.
Popatrzyłem na nią badawczo. Znów jadła kanapkę, jakby to oburzenie było tylko żartem, który się skończył. Może było.
— W dwutysięcznym, może dwa tysiące pierwszym — podjąłem wątek — spędziłem pół roku w Holandii. Pracowałem. Potem wróciłem i jedno rzuciło mi się w oczy: ludzie w kolejkach. Leżeli sobie na plecach, każdy dyszał w kark poprzednika. Nawet jak stały tylko trzy osoby. Żeby się nikt nie wepchnął, nie uprzedził. W PRL-u jak ktoś się przed ciebie wepchnął, to mógł wziąć ostatnią kiełbasę, ostatnie buty. Ja prawie nie pamiętałem socjalizmu, odszedł, gdy nie miałem jeszcze dziesięciu lat, ale też tak stałem w kolejkach, opierając niemal brodę o plecy tego przede mną, choć przecież już nie było powodu, bo to były czasy wolnego rynku i kiełbasy nie mogło zabraknąć. Ale nauczyłem się od starszych i po prostu tak robiłem, nie zastanawiając się nad tym. Zauważyłem, że to jest idiotyczne, po powrocie z tej Holandii.
— Nagle naszło cię na analizy socjologiczne?
— Nie. Chcę tylko powiedzieć, że bieda piętnuje. Ciężkie czasy zostawiają ślad nawet na następnych pokoleniach. Ludzie kradną, oszukują, bo to były cechy, które w biedzie gwarantowały przetrwanie. Tych cech nie można się łatwo pozbyć, bo najpierw trzeba sobie w ogóle zdać sprawę, że się je ma. Jeżeli całe życie kradłaś, to wydaje ci się to tak naturalne, że aż niezauważalne. A teraz jest przecież trudniej niż wtedy w socjalizmie. Teraz można umrzeć z głodu, zginąć przypadkiem i nikt się nie przejmie. Nie możesz ufać drugiemu człowiekowi. Widziałaś ludzi na ulicach? Jak obchodzą się z daleka, czujnie oczekując ataku? To odciska piętno. Polacy długo nie będą mogli robić tego, co przedtem. Nie w ten sposób. Ja nie wyobrażam sobie siebie z powrotem w sklepie. Dawna Polska po prostu nie da się odbudować. Jej już nie ma.
— Więc co? Nawet lepiej, jeśli inaczej! Lwów, Kijów, Morawy.
— Siłą? Jak jakieś barbarzyńskie imperium?
— To na początek. — Zaśmiała się. Mimowolnie pocierała jakiś liść. — Pomyśl tylko, możemy odbudować Rzeczypospolitą! Niegdyś najpotężniejsze państwo w Europie!
Zapaliłem cygaro. Paliłem raz na tydzień, raz na miesiąc, odkąd znalazłem w domu spory zapas.
Potem schowaliśmy resztki jedzenia, żeby nie wabić zwierząt, umyliśmy zęby (a jakże!) i położyliśmy się, owijając się w kołdrę. Miałem nadzieję, że zapach nafty wystarczy, żeby odstraszyć przynajmniej zwierzęta o czułym węchu. Ognisko przygasło, dając wciąż sporo ciepła od żarzących się drewien. Wokół las zaczynał nocne życie w szelestach, pohukiwaniach i setce innych, nieznanych dźwięków. Przebiegło mi przez myśl, że możemy spać pod gołym niebem tylko dlatego, że jest środek lata. Cóż z tego? Nigdy więcej nie zamierzałem powtarzać tej przygody.
Poczułem, jak Anka wierci się, zdejmując bieliznę.
— Dziękuję, że ze mną pojechałeś — szepnęła mi do ucha. — Wiem, że nie chciałeś.
Uniosła się na kolanach i łokciach, kołdra zsunęła się na ziemię. Księżyc oświetlił jej plecy i pośladki matowym kontrastem. Włosy wydawały się czarne, jak dawniej; piersi twarde, jak zawsze.
Przebudzenie było przyjemne, mimo chłodu. Nikt nas nie napadł, nic nas nie zjadło, żyliśmy i byliśmy doskonale wyspani.
— Ile przejechaliśmy? — zapytała Anka, wsypując kawę do kubków.
— Mniej więcej połowę drogi — odparłem, przyglądając się jej poczynaniom. Rozglądała się i najwyraźniej coś jej nie pasowało. — Szukasz czajnika?
Spojrzała na mnie zaskoczona. Przytaknęła. Rozgrzebałem wczorajsze ognisko i rozpaliłem je na nowo.
— Nie boisz się, że ktoś zobaczy dym? — zapytała.
— Niech zobaczy. Za pięć minut już nas tu nie będzie.
Dolałem ropy z kanistrów do baku. Spakowaliśmy się i wyruszyliśmy dalej. Nie przekraczałem sześćdziesiątki. Nie wiadomo, jakie niespodzianki kryje nawierzchnia.
Częstochowa. Zwolniłem, gdy zostało kilka kilometrów. Można ją pewnie ominąć, miałem mapę, nie wiem jak bardzo dokładną. Główna droga wydawała się lepsza, była szersza i można było szybciej jechać. Boczne drogi biegły przez wsie, gdzie pewnie nadal mieszkali ludzie. Usłyszą silnik i nie wiadomo, co im wpadnie do głowy. Nawet zawrócić nie da rady.
— Możliwe są dwie strategie — powiedziałem do Anki. — Przejechać powoli, cicho, licząc, że nikt nas nie zauważy; że nie pilnują trasy stale. Możemy też przemknąć przez miasto, nim się zbiorą –
— Może nikogo tam nie ma? — przerwała mi.
— W tak dużym mieście ktoś musiał zostać. Pytanie tylko, jak są zorganizowani.
Wybrałem przejazd szybki, ale wyrwy w jezdni i porzucone samochody zmusiły mnie do zwolnienia. W efekcie znów jechaliśmy sześćdziesiątką, lawirując między przeszkodami. Dziury w jezdni sprawiały wrażenie, jakby powstały w wyniku eksplozji niewielkich pocisków.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki