Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przywódcy tacy jak Putin, Trump, Orbán czy Kaczyński całkowicie zmieniają naszą rzeczywistość. W państwach, które nominalnie (jak Rosja) lub faktycznie (jak USA) reprezentują standardy demokratyczne, postaci te dochodzą do władzy, mimo że nie przestrzegają i nie reprezentują tych standardów, a preferują model rządów autorytarnych – jako remedium na wyzwania drugiej i trzeciej dekady XXI wieku.
W jaki sposób zdobywają sympatię wyborców?
Jak zawłaszczają scenę polityczną?
Na czym polega wprowadzany przez nie nowy autorytaryzm?
Gideon Rachman, który podczas wieloletniej kariery dziennikarskiej miał okazję śledzić poczynania światowych liderów, a także spotykać ich osobiście, przenikliwie diagnozuje obecną sytuację związaną z radykalizacją politycznych nastrojów i zyskiwaniem przewagi przez autokratów. W swojej książce nie tylko ujawnia nieznane fakty dotyczące polityków, ale i przygląda się globalnemu zjawisku, jakim jest kult charyzmatycznego lidera, przedstawiając jego konsekwencje.
Ta niezwykle aktualna dla polskiego czytelnika książka rzuca nowe światło na podstawowe tendencje społeczno-polityczne, a trafność wniosków jej autora jest naprawdę zaskakująca. Sprawdź, dokąd może nas zaprowadzić nowy autorytaryzm
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 425
Wiosną 2018 roku Biały Dom szykował się do spotkania na szczycie między Donaldem Trumpem a Kim Dzong Unem. W Old Executive Office Building, gdzie pracuje personel prezydenta Stanów Zjednoczonych zajmujący się bezpieczeństwem narodowym, jeden z asystentów Trumpa wyznał mi z nieco przepraszającym uśmiechem: „Prezydent lubi się spotykać z autorytarnymi przywódcami”.
Było jasne, że słabość Trumpa do dyktatorów wzbudza zażenowanie nawet u części jego urzędników wyższego szczebla. W korytarzach Białego Domu dawało się wyczuć niewypowiedzianą myśl, że prezydent wprowadził w samo serce najwspanialszej demokracji świata pewne nawyki typowe dla dyktatur. Jego nieposkromiona retoryka, zamiłowanie do defilad wojskowych, pobłażliwość wobec konfliktów interesów oraz nietolerancja wobec dziennikarzy i sędziów stanowią typowe w polityce cechy „stylu silnej ręki”, który jeszcze do niedawna uchodził za obcy dojrzałym demokracjom Zachodu.
Lecz Trump działał w zgodzie z duchem swoich czasów. Od 2000 roku jeden z kluczowych aspektów globalnej polityki stanowi wzrost tendencji autorytarnych. W stolicach tak różnych jak Moskwa, Pekin, Delhi, Ankara, Budapeszt, Warszawa, Manila, Rijad czy Brasilia do władzy doszli samozwańczy „silni przywódcy” (jak do tej pory co do jednego mężczyźni).
Zazwyczaj są to nacjonaliści o konserwatywnych zapatrywaniach kulturowych, wykazujący symboliczną tolerancję wobec mniejszości, odmiennych poglądów czy cudzoziemskich interesów. W kraju pozują na tych, którzy bronią zwykłego człowieka przed „globalistycznymi” elitami, za granicą natomiast na ucieleśnienie własnego narodu. Wszędzie zaś promują kult jednostki. Polityka silnej ręki opiera się na przemocy. Dwudziestego czwartego lutego 2022 roku retoryka przerodziła się w rzeczywistość, oto bowiem Rosja najechała Ukrainę, rozpoczynając największą wojnę lądową w Europie od 1945 roku.
„Czasy silnej ręki” zaczęły się wraz z objęciem władzy przez Władimira Putina w 2000 roku. Pozostaną też wątkiem przewodnim światowej polityki przez kolejną dekadę. W Stanach Zjednoczonych Donald Trump wciąż wywiera wyraźny wpływ na politykę i zapowiedział już, że wystartuje w wyborach w 2024 roku. Dwa wzrastające supermocarstwa XXI wieku, to jest Chiny i Indie, również weszły na ścieżkę silnorękich rządów. Choć Xi Jinping i Narendra Modi funkcjonują w bardzo odmiennych systemach politycznych, obydwaj przestawili swoje kraje na bardziej osobisty styl sprawowania rządów, charakteryzujący się nacjonalizmem, retoryką siły oraz zaciekłą wrogością wobec liberalizmu. Dwoma najważniejszymi mocarstwami za wschodnią granicą Unii Europejskiej, to jest Rosją i Turcją, kierują autorytarni przywódcy. Zarówno Władimir Putin, jak i Recep Tayyip Erdoğan są u władzy już dobre dwadzieścia lat. Styl rządów silnej ręki zagościł również w samej Unii Europejskiej, a to za sprawą Viktora Orbána na Węgrzech i Jarosława Kaczyńskiego w Polsce. Z tym sposobem uprawiania polityki flirtował w Wielkiej Brytanii także Boris Johnson, jeżeli wziąć pod uwagę jego podejście do prawa, dyplomacji oraz odmiennych zdań w jego własnej partii. Dwoma największymi państwami Ameryki Łacińskiej, czyli Brazylią i Meksykiem, rządzą obecnie odpowiednio Jair Bolsonaro i Andrés Manuel López Obrador (znany powszechnie jako Amlo). Bolsonaro lokuje się na skrajnej prawicy, Amlo z kolei to przedstawiciel populistycznej lewicy. Obydwaj przywódcy wpasowują się jednak w szablon rządów silnej ręki, roztaczając wokół siebie kult jednostki i pogardę dla instytucji państwowych.
Taką międzynarodową prawidłowość podkreśla motyw przewodni tej książki: styl rządów silnej ręki nie ogranicza się jedynie do systemów autorytarnych. Obecnie powszechnie można go spotkać również pośród wybieralnych polityków w państwach demokratycznych. Lubujący się w stylu silnej ręki przywódca, który funkcjonuje w demokracji, jak na przykład Donald Trump, związany jest ograniczeniami instytucjonalnymi, które nie pętają Xi Jinpinga ani Władimira Putina. Tyle że instynkty Trumpa, Duterte czy Bolsonaro niepokojąco przypominają instynkty autorytarnych przywódców Chin i Rosji.
Wzbierająca na świecie fala przywódców rządzących silną ręką fundamentalnie odmieniła obraz światowej polityki. Jesteśmy obecnie świadkami najbardziej konsekwentnej globalnej ofensywy skierowanej od lat trzydziestych XX wieku przeciwko wartościom demokracji liberalnej. Po katastrofie drugiej wojny światowej nastąpił okres mniej więcej sześćdziesięciu lat, w których polityczne swobody rozprzestrzeniały się po świecie. Progres ten przebiegał nierówno, a definicje samej demokracji pozostają nieprecyzyjne, lecz ogólny kierunek zmian był jasny. W 1945 roku na świecie było zaledwie dwanaście państw o ustroju demokratycznym. Do roku 2002 liczba ta wzrosła do dziewięćdziesięciu dwóch i po raz pierwszy w dziejach przewyższyła liczbę istniejących na świecie reżimów autokratycznychk1.
Od tego czasu liczba państw uznawanych formalnie za demokratyczne stale utrzymywała się nieco powyżej liczby reżimów autorytarnych. Rozpoczął się jednakże proces erozji demokracji. Organizacja Freedom House, która przygotowuje coroczne raporty na temat stanu wolności politycznej na świecie, wskazała, że 2020 rok był piętnastym z rzędu, w którym zanotowano spadek poziomu globalnej wolności. Po okresie przyrostu swobód politycznych i obywatelskich, jaki nastąpił wraz z zakończeniem zimnej wojny, w 2005 roku trend uległ odwróceniu. Od tego czasu rok w rok liczba krajów, w których wskaźnik wolności zmalał, przewyższała liczbę tych, które doświadczały poszerzania się przestrzeni politycznych i obywatelskich swobód. Jak to ujęli przedstawiciele Freedom House: „Długotrwała recesja demokracji się pogłębia”k2. Podstawową przyczyną tego procesu jest zwiększająca się liczba przywódców opowiadających się za rządami silnej ręki. Dzieje się tak, ponieważ styl uprawiania przez nich polityki przedkłada ich instynkty ponad prawo oraz instytucje.
Dzisiaj przywódcy stosujący rządy silnej ręki funkcjonują w globalnym środowisku politycznym radykalnie odmiennym od tego, w jakim poruszali się dyktatorzy z lat trzydziestych XX wieku. W epoce nuklearnej wojny między wielkimi mocarstwami nie są już czymś powszednim. Lecz nawet tego nie można już brać za pewnik. Najazd Putina na Ukrainę prędko przerodził się w wojnę zastępczą między Rosją a Sojuszem Północnoatlantyckim (North Atlantic Treaty Organization, NATO), którego państwa członkowskie dostarczają zaawansowane uzbrojenie Ukraińcom. Amerykańscy i europejscy decydenci, którzy wydali zgodę na takie dostawy, w pełni zdawali sobie sprawę z ryzyka, że może to doprowadzić do bezpośredniego konfliktu z Rosją.
Wzrasta również niebezpieczeństwo wybuchu wojny między Stanami Zjednoczonymi a Chinami Xi Jinpinga. W sierpniu 2022 roku chińskie siły zbrojne przeprowadziły najgroźniejsze od połowy lat dziewięćdziesiątych XX wieku manewry wojskowe wokół Tajwanu. Stanowiło to odpowiedź na wizytę, jaką na samorządnej wyspie złożyła spikerka amerykańskiej Izby Reprezentantów Nancy Pelosi.
Atak Chin na Tajwan pogrążyłby światową gospodarkę w chaosie, gdyż za około 90 procent światowej produkcji najbardziej zaawansowanych technicznie półprzewodników odpowiada firma TSMC, mająca siedzibę na wyspie. Globalizacja kształtuje środowisko, w którym podejmują decyzje autorytarni przywódcy. Rozprzestrzenienie się prawa międzynarodowego również zaowocowało nowymi oczekiwaniami wobec sposobu postępowania światowych przywódców. Zarazem jednak technologie XXI stulecia zapewniają autorytarnym włodarzom nowe sposoby komunikowania się bezpośrednio z masami, jak również niebezpieczne instrumenty kontroli społecznej – w szczególności możliwość monitorowania ruchów i zachowań obywateli. Narzędzia te w miarę rozwoju mogą umocnić dokonujący się w XXI wieku zwrot ku autorytaryzmowi.
Joe Biden jednym z głównych celów swojej prezydentury uczynił promowanie demokracji na całym świecie. Objął jednak władzę w „czasach silnej ręki”. Populistyczni i autorytarni przywódcy nadają obecnie kierunek światowej polityce. Korzystają ze wzbierającej fali odradzającego się nacjonalizmu oraz konfliktów kulturowych i terytorialnych, na tyle potężnej, że dokonywana przez Bidena ponowna afirmacja wartości liberalnych i amerykańskiego przywództwa może nie zdołać jej powstrzymać.
Zresztą nawet w samych Stanach Zjednoczonych zwycięstwo Bidena bynajmniej nie zadało kresu autorytarnym ciągotom. W wyborach prezydenckich w 2020 roku Trump osiągnął wystarczająco dobry wynik, by natychmiast pojawił się temat jego ponownej kandydatury w 2024 roku. A nawet jeżeli on sam wycofa się z działalności politycznej na pierwszej linii, przyszli kandydaci Partii Republikańskiej z dużą dozą prawdopodobieństwa przejmą wypracowaną przez niego formułę polityczną.
Chińscy nacjonaliści często przedstawiają Bidena jako starego i słabego przywódcę, który stoi na czele Ameryki nieodwracalnie chylącej się ku upadkowi. Z kolei same Chiny prezentują siebie jako odradzające się mocarstwo pod rządami silnego i energicznego lidera. W klarującym się światowym porządku prezydent Chin może niebawem zgłosić pretensje do zwyczajowo przypisywanego prezydentowi Stanów Zjednoczonych tytułu najpotężniejszego człowieka na świecie.
Głównym wyzwaniem dla prezydentury Bidena będzie udowodnienie witalności liberalnej demokracji zarówno w kraju, jak i za granicą. Jeżeli mu się to nie powiedzie, jego okres urzędowania może okazać się zaledwie przerywnikiem w epoce autorytarnych rządów.
Jeżeli polityczni liberałowie mają wygrać batalię z polityką silnej ręki, muszą zrozumieć, z czym mają do czynienia. Ta książka spróbuje znaleźć odpowiedzi na trzy podstawowe pytania dotyczące „czasów silnej ręki”. Kiedy tendencja do tego typu rządów zyskała popularność? Jakie są jej główne cechy charakterystyczne? I dlaczego do tego doszło?
Trzydziestego pierwszego grudnia 1999 roku Władimir Putin objął władzę w Rosji. Miał się stać ważnym symbolem, a wręcz inspiracją dla nowego pokolenia autorytarnych władców in spe, którzy podziwiają jego nacjonalizm, brawurę, gotowość do stosowania przemocy oraz pogardę wobec politycznej poprawności.
Jednakże w początkowych latach sprawowania władzy Putin starał się uchodzić za wiarygodnego partnera w ramach obowiązującego porządku świata. Po wizycie na Kremlu w czerwcu 2000 roku urzędujący wówczas prezydent USA Bill Clinton uznał swego rosyjskiego odpowiednika za „w pełni zdolnego do budowy dostatniej, silnej Rosji, przy jednoczesnym poszanowaniu wolności, pluralizmu i praworządności”k3. Przy okazji pierwszego spotkania z George’em W. Bushem w 2001 roku Putin zdołał mu zaimponować. Nowy prezydent Stanów Zjednoczonych zauważył: „Nawiązaliśmy bardzo udany dialog. Wyczułem jego duszę”.
Putin w pełni dał o sobie znać jako wróg kreowanego przez Stany Zjednoczone porządku w antyamerykańskim przemówieniu na konferencji w Monachium w 2007 roku, po którym w 2008 roku Rosja dokonała najazdu zbrojnego na sąsiednią Gruzję. Od tej pory bombastyczny i agresywny styl polityczny rosyjskiego przywódcy sprawiał wrażenie anomalii w zestawieniu z ostrożnym pragmatyzmem innych kluczowych liderów ówczesnego świata – Baracka Obamy z USA, Angeli Merkel z Niemiec i Hu Jintao z Chin. Merkel podsumowała Putina jako przywódcę używającego dziewiętnastowiecznych sposobów do rozwiązywania problemów XXI wiekuk4. Tymczasem jednak okazał się on nie anachronizmem, a raczej heroldem tego, co dopiero miało nadejść.
W 2003 roku, trzy lata po tym, jak w Rosji do władzy doszedł Putin, premierem Turcji został Recep Tayyip Erdoğan. Podobnie jak w przypadku Putina, musiało minąć trochę czasu, nim Erdoğan pokazał się od autorytarnej strony. Polityk początkowo chwalony na Zachodzie jako liberalny reformista przez dwie dekady u władzy stawał się coraz to bardziej autokratyczny – wsadzał do więzień dziennikarzy i rywali politycznych, dokonywał czystek w armii, sądach i służbie cywilnej, zbudował sobie ogromny pałac w Ankarze, a do tego uległ paranoi, wszędzie doszukując się spisków.
Rosja i Turcja to duże kraje o wystarczająco znaczących gospodarkach, by kwalifikować się do członkostwa w grupie G20. Nie są to już jednak supermocarstwa. Tak więc za moment, kiedy „epoka silnej ręki” stała się fenomenem naprawdę globalnym, najwłaściwiej będzie uznać rok 2012, w którym rządy w Chinach objął Xi Jinping.
Od czasu śmierci Mao Zedonga w 1976 roku Komunistyczna Partia Chin przez kolejne dziesięciolecia ostrożnie przesuwała się ku bardziej kolektywnym formom przywództwa. Lecz choć obecne Chiny to kraj bez porównania bogatszy i bardziej rozwinięty aniżeli za czasów Mao, prezydent Xi przejawia ewidentne oznaki nostalgii za pewnymi elementami maoizmu, jakie zna z własnej młodości. Pod jego przywództwem partyjna machina propagandowa zaczęła tworzyć kult jednostki wokół „Xi dada” (wujka Xi). Przesuwanie się w stronę rządów silnej ręki umocniła decyzja z 2018 roku o zniesieniu limitu kadencji prezydenta – co potencjalnie umożliwia Xi sprawowanie władzy do końca życia.
Drugie ze wschodzących supermocarstw Azji, to jest Indie, podążyło podobną ścieżką w 2014 roku wraz z wyborem Narendry Modiego, lidera Indyjskiej Partii Ludowej (Bharatiya Janata Party, BJP), czyli ugrupowania hinduskich nacjonalistów. Jako działacz opozycyjny Modi był już wystarczająco kontrowersyjny, by zapewnić sobie zakaz wjazdu do Stanów Zjednoczonych ze względu na niejasności dotyczące jego roli w antymuzułmańskim pogromie, do jakiego w 2002 doszło w jego rodzinnym stanie Gudżarat. Jako przywódca Indii ustawił się w pozycji tego, który stawi czoła wrogom narodu zarówno w kraju, jak i za granicą. Jego gotowość do zbombardowania domniemanych baz terrorystycznych w Pakistanie w 2019 roku podekscytowała wielu obywateli Indii i stała się podstawą udanej walki o reelekcję, w ramach której Modi zapewniał elektorat: „Głosując na lotos [kwiat symbolizujący jego partię], nie przyciskacie guzika w maszynie, lecz pociągacie za spust, by strzelić terrorystom w pierś”.
W 2015 roku styl rządów silnej ręki zdobył także ważne przyczółki w Unii Europejskiej, która lubi się przedstawiać jako klub liberalnych demokracji. W tym właśnie roku Viktor Orbán, coraz to bardziej autorytarnie poczynający sobie premier Węgier, stał się bohaterem dla populistycznej prawicy na Zachodzie, stając na czele kampanii mającej na celu powstrzymanie napływu uchodźców i migrantów z Bliskiego Wschodu. W tym samym roku populistyczna prawicowa partia Prawo i Sprawiedliwość pod wodzą Jarosława Kaczyńskiego wygrała w Polsce zarówno wybory prezydenckie, jak i parlamentarne.
Europejski kryzys migracyjny posłużył także jako tło dla brytyjskiego referendum nad Brexitem w czerwcu 2016 roku. Działacze kierowanej przez Borisa Johnsona kampanii na rzecz wyjścia z Unii Europejskiej wykorzystali strach przed muzułmańską imigracją, niezgodnie z prawdą rozpowiadając, że Turcja gotowa jest wstąpić do UE i zalać Wielką Brytanię nową falą imigrantów. Wybrany przez brexitowców slogan „Take Back Control” – „odzyskaj kontrolę” – okazał się potężnym wehikułem, który napędził im dość głosów, by odnieśli zaskakujące zwycięstwo. Steve Bannon, który kierował kampanią Trumpa w 2016 roku, powiedział później, iż to, że Trump wygra wybory prezydenckie, uświadomił sobie w chwili, gdy Brytyjczycy zagłosowali za Brexitem.
Kiedy zatem w listopadzie 2016 roku Trump istotnie zwyciężył w wyścigu do Białego Domu, w pewnym sensie zaledwie wpisywał się w zarysowany już globalny trend. Jednakże za sprawą wyjątkowej potęgi gospodarczej i kulturowej Stanów Zjednoczonych jego dojście do władzy zmieniło atmosferę światowej polityki, umacniając i legitymizując styl rządów silnej ręki, a także dając początek całej fali naśladowców.
W ramach pierwszej wizyty zagranicznej po objęciu urzędu Trump w maju 2017 roku udał się do Arabii Saudyjskiej. W tym samym roku następca tronu książę koronny Muhammad bin Salman stał się faktycznym przywódcą kraju – najbogatszego i najpotężniejszego z państw arabskich. Nowy przywódca sprawnie zbudował swoją globalną markę, o jakiej w skrytej i introwertycznej saudyjskiej rodzinie królewskiej nie było wcześniej mowy. MBS, bo tak się go zwykło nazywać, został obwołany przez niektórych na Zachodzie takim akurat autorytarnym reformistą, jakiego Arabii Saudyjskiej było trzeba – przynajmniej do czasu, aż zachodnich wielbicieli następcy tronu zaszokował mord na Dżamalu Chaszukdżim, dysydencie i dziennikarzu. Kiedy na następnym szczycie G20 MBS wpadł w objęcia roześmianego Putina, scena ta zdawała się idealnie podsumowywać bezprawie i bezkarność „czasów silnej ręki”.
Brazylia, największe państwo Ameryki Łacińskiej, uległo pokusie autorytarnych rządów w 2018 roku, gdy prezydentem wybrano tam Jaira Bolsonaro. „Tropikalny Trump”, dotychczas działający na mrocznym skraju politycznej prawicy, wygrał wybory, czerpiąc pełnymi garściami z tematów i sloganów trumpizmu. Bolsonaro atakował „poprawność polityczną”, „globalizm”, „media rozpowszechniające fake newsy” oraz organizacje pozarządowe broniące środowiska, a zarazem wyrażał sympatię do posiadaczy broni palnej, kościołów ewangelikalnych, hodowców bydła oraz państwa Izrael.
W 2018 roku pewnego wytchnienia od ofensywy rządów silnej ręki zdawała się doświadczać Afryka. Abiy Ahmed, nowy premier Etiopii – drugiego najludniejszego państwa na kontynencie – skupił na sobie międzynarodową uwagę, uwalniając więźniów politycznych i kończąc długą wojnę z Erytreą. W 2019 roku uhonorowano go Pokojową Nagrodą Nobla. Lecz już w następnym roku etiopski przywódca rozpoczął kampanię militarną przeciwko rebeliantom z prowincji Tigraj, która to kampania zaowocowała tysiącami zabitych i pojawieniem się oskarżeń o zbrodnie wojenne. Nagły zwrot o sto osiemdziesiąt stopni polityki Abiy’ego Ahmeda wzbudził obawy, że premier okaże się po prostu kolejnym światowym przywódcą, który zbiera na Zachodzie pochwały jako liberalny reformista, a następnie przeistacza się w rządzącego silną ręką autokratę.
Wykazywana przez komentatorów na Zachodzie tendencja, by w autorytarnych przywódcach w pierwszej chwili mylnie dopatrywać się liberalnych reformistów, stała się już pewnym schematem. Kiedy do władzy w Turcji doszedł Erdoğan, „New York Times” opisał go jako „islamskiego polityka, który opowiada się za demokratycznym pluralizmem”k5. W podobnym tonie felietonista tej samej gazety przepowiadał w 2013 roku, że Xi Jinping „zapoczątkuje odnowienie reform gospodarczych, a prawdopodobnie także pewne poluzowanie zasad w sferze politycznej”. Wyrażał nadzieję, że pod rządami Xi „ciało Mao zostanie usunięte z placu Tiananmen”k6. Dwa lata później Thomas Friedman, kolejny wpływowy felietonista „New York Timesa”, przedstawił działania księcia koronnego Muhammada bin Salmana jako reformatorskie tornado, „którego celem jest transformacja dotychczasowego systemu sprawowania władzy w Arabii Saudyjskiej”k7. W 2017 roku, kiedy coraz więcej głosów uskarżało się na podejście MBS do kwestii praw człowieka, Friedman najwyraźniej postanowił nie przywiązywać do takich zastrzeżeń wagi, gdy pisał: „Tu nie chodzi o to, by był idealny. Chodzi o to, by wciągnąć Arabię Saudyjską w XXI wiek – i ktoś to musiał zrobić”k8.
Trafił się też pewien brytyjski felietonista, który w 2014 roku z entuzjazmem przyjął dojście do władzy Narendry Modiego, twierdząc w nagłówku swego artykułu, że „Indiom potrzeba wstrząsu, a Modi to ryzyko, które warto podjąć”. Kto to był? Tak się składa, że ja. Opisałem też wspinaczkę indyjskiego premiera od pozycji skromnego handlarza herbatą do objęcia sterów państwa, uznając ją za „ekscytującą”k9. Dziś, poznawszy dezynwolturę, z jaką Modi podchodzi do kwestii praw człowieka, zdecydowałbym się na inny epitet.
Kiedy spojrzeć na takie zestawienie naiwnych przewidywań i pochopnych nadziei, można się zastanawiać, dlaczego komentatorzy na Zachodzie raz za razem tak się mylili. Z perspektywy czasu sądzę, że może to wynikać z połączenia nadmiernej wiary w potęgę liberalnych idei politycznych i gospodarczych zrodzonych ze „zwycięstwa” w zimnej wojnie oraz z myślenia życzeniowego. W rezultacie zachodni opiniotwórcy nie zdali sobie na czas sprawy, że globalna sytuacja zmienia się na niekorzyść liberalizmu. Jednakże w 2020 roku, to jest o całe pokolenie po dojściu do władzy Putina, trudno było nie dostrzec tego, co się dzieje. Wartości liberalne takie jak wolność słowa, niezawisłość sądów i prawa mniejszości stały się obiektem ataków na całym świeciek10.
Ta ponura tendencja naprowadza nas na dwa kolejne pytania: czym jest polityka silnej ręki i czemu zawdzięcza swoją wzrastającą popularność?
Argumentacja, według której żyjemy obecnie w epoce rządów silnej ręki, prowokuje do oczywistego sprzeciwu: czy naprawdę da się porównywać demokratycznie wybranych przywódców takich jak Trumpa lub Modiego z niewybranymi autokratami pokroju Xi Jinpinga czy MBS?
Takimi porównaniami trzeba się posługiwać z ostrożnością i wyczuciem proporcji, wierzę jednak, że są uzasadnione – a w istocie rzeczy wręcz konieczne. Omawiani w tej książce przywódcy stosujący rządy silnej ręki plasują się w ramach pewnego kontinuum. Na jednym krańcu mamy niekwestionowanych autokratów, takich jak przywódcy Chin czy Arabii Saudyjskiej. Są też ci na środku skali, jak Putin i Erdoğan. Pętają ich pewne zjawiska typowe dla systemów demokratycznych, takie jak wybory czy ograniczona wolność prasy, zarazem jednak są w stanie wsadzać przeciwników do więzień i rządzić przez dziesięciolecia. Są wreszcie politycy, którzy funkcjonują w demokracjach, lecz którzy okazują wzgardę dla demokratycznych norm i zdają się dążyć do ich rozsadzenia: na tym końcu spektrum lokują się Trump, Orbán, Modi i Bolsonaro.
Książka ta nie ma jednak za zadanie stanowić przewodnika po dyktatorach świata. O ile omawiam w niej lubiących rządy silnej ręki przywódców takich jak Donald Trump czy Benjamin Netanjahu, o tyle nie uwzględniłem w niej tyrana Kim Dzong Una i przywódców o mentalności oprychów w rodzaju Alaksandra Łukaszenki z Białorusi czy Hun Sena z Kambodży. Opisuję tutaj nadejście nowego pokolenia i rodzaju nacjonalistycznych i populistycznych przywódców, których łączą wzgarda wobec liberalizmu oraz sięganie po nowe metody władzy autorytarnej. Od początku XXI wieku fenomen rządów silnej ręki zagościł w niemal wszystkich czołowych ośrodkach władzy na świecie: w Stanach Zjednoczonych, Chinach, Rosji, Indiach, Unii Europejskiej i Ameryce Łacińskiej. Z kolei zaś Hun Sen i Łukaszenka władają małymi krajami i obydwaj byli u władzy już z nastaniem lat dziewięćdziesiątych XX wieku (dynastia Kimów rządzi zaś Koreą Północną od 1948 roku). Wszyscy ci trzej przywódcy rządzą silną ręką, nie są jednak istotni dla zmiany w klimacie globalnej polityki, jaka się dokonuje na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat.
Część czytelników z Wielkiej Brytanii zdziwi zapewne fakt, że w poczet przywódców stosujących rządy silnej ręki zaliczyłem Borisa Johnsona. Zwolennicy byłego premiera i samego Brexitu mogą to uznać wręcz za niezasłużoną obelgę. Lecz kiedy w 2019 roku Johnson wreszcie ziścił swoją ambicję i został premierem, sam przedstawiał siebie jako taką właśnie postać – kogoś na tyle twardego, by przy użyciu wszelkich koniecznych metod i środków doprowadzić do wyjścia Wielkiej Brytanii z UE. Jeszcze jako szeregowy członek Izby Gmin Johnson wskazywał na podejście Trumpa do dyplomacji jako wzór tego, jak sobie radzić z Unią Europejską. Już jako premier sięgał po metody, na jakie nie decydowała się jego poprzedniczka Theresa May – mowa tu o zwalnianiu kierownictwa własnej partii oraz zawieszeniu parlamentu, co zresztą zaraz potem zostało uznane za działalnie nielegalne. Trump dopatrywał się w Johnsonie podobieństwa do samego siebie, nazywając go „brytyjskim Trumpem”, z czym zgodził się Biden, określając Johnsona „fizycznym i emocjonalnym klonem” Trumpak11. Brexit, czyli sprawa, o którą walczył Johnson, stanowił nader istotny moment kontrofensywy przeciwko zglobalizowanemu liberalizmowi.
Jednym z powodów, aby niepokoić się demokratycznie wybranymi zwolennikami rządów silnej ręki, jest właśnie fakt, że ich zachowanie i retoryka tak wyraźnie współgrają z zachowaniem autokratów. To uderzające, że w przypadku Donalda Trumpa jako jedni z pierwszych alarm podnieśli ludzie mający za sobą przejścia z autentycznie autokratycznymi reżimami. W szczególności rosyjscy wygnańcy Garri Kasparow i Masza Gessen nader jasno wskazywali, że zachowanie Trumpa przywodzi na myśl Putinak12. Tyle że Stany Zjednoczone nie były pod tym względem odosobnioną aberracją w zachodnim świecie. Inne systemy polityczne, które w założeniu miały bazować na instytucjach, prawach i partiach politycznych, również zaczęły produkować autokratów w rodzaju Narendry Modiego, Jaira Bolsonaro czy Rodriga Duterte.
Zwrot w kierunku modelu silnej władzy nastąpił również w państwach już wcześniej autorytarnych. Chiny i Arabia Saudyjska nigdy nie zaliczały się do krajów demokratycznych, lecz przed nastaniem Xi Jinpinga i MBS ich przywództwo miało postać bardziej kolektywną i skupiało się odpowiednio wokół Komunistycznej Partii Chin i saudyjskiej rodziny królewskiej. Tymczasem jednak w ostatnich latach w obydwu państwach zaobserwowano zmianę stylu sprawowania rządów na bardziej osobisty.
W rezultacie takiego międzynarodowego zwrotu ku spersonalizowanej polityce obecnie trudniej zachować jasny podział światów autorytaryzmu i demokracji. Zgodnie z tradycją amerykańscy prezydenci czynili wyraźne rozróżnienie między „wolnym światem” (na czele którego stały Stany) i państwami niedemokratycznymi. Donald Trump pomniejszał jednak stopniowo znaczenie tej różnicy. Kiedy w 2015 roku zwrócono jego uwagę na fakt, że prezydent Putin (którego Trump dopiero co wychwalał) zabija dziennikarzy i politycznych przeciwników, Trump odparł: „Wydaje mi się, że nasz kraj też sporo zabija”k13. Już jako prezydent podzielił się z Bobem Woodwardem następującym spostrzeżeniem: „Świetnie się dogaduję z Erdoğanem… Im ci goście są twardsi i wredniejsi, tym lepiej się z nimi dogaduję”.
Zamiast bronić wolności prasy jako elementarnej cechy wolnego społeczeństwa, Trump poświęcał czas krytykowaniu „fake-newsowych mediów”. Podczas gdy można by od niego oczekiwać, że będzie wychwalał amerykańskie niezawisłe sądownictwo i wolne wybory, ganił sędziów za stronniczość, jeżeli ośmielili się orzec nie po jego myśli, a także podjął próbę obalenia wyników wyborów w 2020 roku, ogłaszając, jakoby zostały sfałszowane. Jego zachowanie oraz stosowany przezeń język przyswoili sobie inni przywódcy w krajach demokratycznych. Zarówno Netanjahu w Izraelu, jak i Bolsonaro w Brazylii uskarżali się na „fake newsy” oraz „głębokie państwo” działające przeciwko nim. Kiedy w 2021 roku Netanjahu stracił władzę, zaczął na podobieństwo Trumpa formułować zarzuty, wedle których był ofiarą „największego oszustwa wyborczego (…) w dziejach jakiegokolwiek państwa demokratycznego”.
Wymazanie jednoznacznej granicy oddzielającej przywódców systemów demokratycznych i autorytarnych stanowiło od dziesięcioleci jeden z głównych celów dla autorytarnych władców. Na początku długiego panowania Władimira Putina w Rosji spotkałem się na Kremlu z jego rzecznikiem Dmitrijem Pieskowem. Wygaszacz ekranu na monitorze jego komputera miał postać obracających się cytatów z 1984 Orwella – „wojna to pokój”, „wolność to niewola” i tak dalej. Kiedy spytałem go o pewne podejmowane wówczas przez prezydenta działania o charakterze represyjnym, Pieskow z uśmiechem odparł, że „wszystkie nasze systemy są niedoskonałe”. Obrany przez Trumpa dyskurs zdawał się potwierdzać to tradycyjne już nastawienie Rosjan i Chińczyków. Oto trafił się amerykański prezydent gotów powiedzieć: my też kłamiemy, my też zabijamy, nasze media sieją fejki, wybory się u nas ustawia, nasze sądy są nieuczciwe. Jak to ujął specjalizujący się w kwestiach chińskich historyk Rana Mitter: „Dyskurs antyliberalny służy Chinom, ułatwia bowiem czynienie sugestii, że nie ma fundamentalnych różnic między państwem autorytarnym a demokratycznym (…) że różnią się stopniem nasilenia, a nie typem”k14.
Przedstawieni w tej książce przywódcy preferujący rządy silnej ręki nie są „wszyscy tacy sami”. Są co prawda do siebie podobni, jednak to, co ich różni, jest istotne i pouczające. Można wyróżnić cztery przekrojowe cechy wspólne dla stylu silnej ręki: tworzenie kultu jednostki, pogarda dla praworządności, twierdzenie, jakoby reprezentowało się prawdziwych ludzi wbrew elitom (innymi słowy populizm), oraz polityka napędzana strachem i nacjonalizmem.
Przywódcy o silnej ręce pragną być postrzegani jako nieodzowni. Ich celem jest przekonanie ludzi, że tylko oni mogą ocalić naród. „Tylko ja mogę to naprawić” – mówił Amerykanom Trump. Rozróżnienie między państwem a jego przywódcą się zaciera, przez co perspektywa zastąpienia takiego lidera zwykłym śmiertelnikiem zaczyna zdawać się groźna czy wręcz niewyobrażalna. W idealnych warunkach zyskują oni podziw ze względu na nie tylko swą siłę, ale również walory moralne i intelekt.
To też jest cecha charakterystyczna, która łączy autokracje i państwa demokratyczne. W Chinach Xi Jinping wiele uczynił dla odtworzenia kultu jednostki, który ostatnio widziano w tym kraju za czasów Mao Zedonga. „Myśl Xi Jinpinga” została włączona do chińskiej konstytucji, wcześniej takie wyróżnienie spotkało jedynie właśnie Mao. Usunięto limity dotyczące kadencji na stanowisku prezydenta, co teoretycznie pozwala Xi rządzić dożywotnio. W 2020 roku w Szanghaju pokazano mi nawet mural uliczny ukazujący przewodniczącego z bijącymi z jego głowy promieniami słońca.
Tego rodzaju bałwochwalstwo łatwiej wprowadza się w dyktaturze. Kult jednostki zagościł też jednak w światach półdemokratycznych i demokratycznych. W Indiach kampanie wyborcze ugrupowania BJP skupiły się wokół Modiego i jego twierdzeń o własnej mądrości, sile i osobistej moralności. Jak to ujął Ramachandra Guha, czołowy historyk Indii: „Od maja 2014 roku ogrom państwowych środków przeznaczono na uczynienie premiera twarzą każdego programu, każdej reklamy, każdego plakatu. Modi to Indie, a Indie to Modi”k15.
W Rosji i Turcji Putin i Erdoğan również lansują myśl, że mogą się pochwalić wyjątkowymi relacjami ze zwykłymi ludźmi. W obydwu krajach przepchnięto poprawki do konstytucji, umożliwiające obydwu politykom pozostawanie przy władzy przez dziesięciolecia – a wręcz i dożywotnio. W innych państwach szefowie rządu o nacjonalistycznych poglądach, tacy jak Shinzo Abe w Japonii i Benjamin Netanjahu w Izraelu, ustanowili nowe rekordy w długości sprawowania urzędu. W Stanach Zjednoczonych Donald Trump z lubością wyprowadzał swoich przeciwników z równowagi, „żartując sobie” na temat przedłużenia ośmioletniego okresu własnej prezydentury. Stopień, w jakim amerykańska Partia Republikańska poddała się kultowi jednostki, dało się zauważyć w 2020 roku, kiedy to program partii na wybory prezydenckie ograniczył się do zwyczajnego stwierdzenia, że „Partia Republikańska z entuzjazmem wspiera i będzie wspierała przyjętą przez prezydenta doktrynę Najpierw Ameryka”.
Kolejnym wspólnym aspektem kultu jednostki jest łączenie w jedno interesów przywódcy i interesów państwa. Powszednim zjawiskiem jest mianowanie na kluczowe stanowiska rządowe członków rodziny władcy. Erdoğan mianował swego zięcia Berata Albayraka ministrem finansów – a później się z nim pokłócił. Trump powierzył swojemu zięciowi Jaredowi Kushnerowi kluczową rolę w amerykańskiej dyplomacji i polityce krajowej. W Brazylii Jair Bolsonaro wykorzystał swoich trzech synów – Flavia, Eduarda i Carlosa – jako swoich zastępców i rzeczników, Eduarda zaś mianował ambasadorem Brazylii w Stanach Zjednoczonych. Na Filipinach Rodrigo Duterte optymalnego kandydata na swojego następcę widział we własnej córce Sarze. Ostatecznie wybrano ją na wiceprezydenta u boku prezydenta Bongbonga Marcosa, syna niegdysiejszego dyktatora Filipin Ferdinanda Marcosa. W Wielkiej Brytanii Boris Johnson wciągnął swego brata Jo w skład gabinetu, a następnie zapewnił mu miejsce w Izbie Lordów.
Przywódcy rządzący silną ręką są też zazwyczaj przekonani, że instytucje i prawo stanowią przeszkody na drodze do tego, co musi zostać zrobione. To również trend obecny zarówno w demokracjach, jak i w reżimach autokratycznych – aczkolwiek w zależności od kontekstu politycznego przybiera on odmienne postacie. Zanim rządy objął Xi Jinping, przedstawiciele myśli liberalnej w Chinach naciskali na przyznanie chińskim sądom pewnego stopnia niezawisłości od władzy Komunistycznej Partii Chin. Xi odrzucił takie podejście i umocnił hegemonię kierowanej przez siebie partii, argumentując: „Nigdy nie powinniśmy podążyć ścieżką zachodniego «konstytucjonalizmu», «trójpodziału władzy» czy też «niezawisłości sądów»”k16.
Na Zachodzie nowe pokolenie przywódców sprawujących rządy silnej ręki często w pierwszej kolejności brało na cel właśnie niezawisłość systemu sądownictwa. Jednym z priorytetowych ruchów rządów Węgier i Polski pod kierownictwem Viktora Orbána i Jarosława Kaczyńskiego była zmiana panującego w kraju ładu konstytucyjnego w celu podporządkowania sobie sądów. W Wielkiej Brytanii, gdzie Sąd Najwyższy Zjednoczonego Królestwa orzekał wbrew stanowisku rządu w ważnych kwestiach związanych z Brexitem, jego sędziowie zostali zaatakowani na łamach przychylnej Johnsonowi „Daily Mail” jako „wrogowie ludu”. W Stanach Zjednoczonych Trump sformułował to następująco: „Kiedy ktoś jest prezydentem Stanów Zjednoczonych, to ma władzę totalną”k17.
Dla przywódcy rządzącego silną ręką prawo nie jest czymś, czego sam ma przestrzegać, lecz stanowi polityczny oręż, którego można użyć przeciwko wrogom. Szef tajnych służb Stalina Ławrientij Beria ujął to najlepiej, formułując maksymę: „Dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie”. Wtrącanie przeciwników politycznych do więzień to standardowa praktyka. Jednym z wcześniejszych sygnałów wskazujących na to, że Rosja Władimira Putina przemieniła się w reżim autokratyczny, była chwila, kiedy w 2005 roku prezydent dopilnował, by sprawiający mu kłopoty oligarcha Michaił Chodorkowski został osądzony i uwięziony. Metoda ta stosowana jest nadal, dzięki niej w 2021 roku do łagru został zesłany lider opozycji Aleksiej Nawalny. Kiedy władzę w Chinach przejął Xi Jinping, niezwłocznie zainicjował kampanię antykorupcyjną, w ramach której aresztowano i skazano na pozbawienie wolności ponad milion osób. Na opór ze strony mieszkańców Hongkongu zareagował wtrąceniem do więzienia liderów ruchu demokratycznego. Na Filipinach senatorka Leila de Lima, która dociekała związków między Rodrigiem Duterte a działalnością szwadronów śmierci, została aresztowana i osadzona w więzieniu pod sfabrykowanymi zarzutami narkotykowymi. W Arabii Saudyjskiej MBS wykorzystał kampanię antykorupcyjną, by nastraszyć i sparaliżować znaczną część krajowych elit, które (i tu odrobina saudyjskiego kolorytu) uwięził w hotelu Ritz-Carlton i zmusił do przepisania części posiadanego majątku. Trump nie dysponował takimi mocami, lecz widać było, że chciałby je mieć. Przy okazji wyborów prezydenckich w 2016 roku wraz ze swoimi zausznikami zagrzewał uczestników wieców do okrzyków „Będzie siedziała!” pod adresem Hillary Clinton.
Długi okres sprawowania władzy daje silnorękim przywódcom możliwość obsadzenia swoimi ludźmi sądów, tak jak usiłował to zrobić w Stanach Zjednoczonych Trump. Na Filipinach Duterte powołał do tamtejszego sądu najwyższego przychylnych mu sędziów. W Turcji po ogłoszeniu przez Erdoğana w 2016 roku stanu wyjątkowego czystka zmiotła ponad cztery tysiące sędziów i prokuratorów.
Sądy to najważniejsza instytucja, jaką stara się opanować silnoręki przywódca. Wielu autokratów okazuje zniecierpliwienie wobec jakichkolwiek niezależnych instytucji, które mogłyby ograniczać bądź kwestionować ich władztwo. Często celem ataków stają się media, a także instytucje państwowe, jak choćby agencje wywiadowcze czy też bank centralny. W ciągu kilku miesięcy od przejęcia władzy w 2019 roku Amlo pozwalniał szefów wielu meksykańskich organów kontrolnych.
Od kwestionowania sądów niedaleka już droga do kwestionowania samego systemu demokracji elektoralnej. Antydemokratyczna natura polityki Trumpa stała się oczywista, kiedy podjął on próbę unieważnienia wyników wyborów prezydenckich w 2020 roku. Odrzucenie demokracji stanowi dorozumiany element w logice polityki autokratów. Jak to ujął kiedyś Erdoğan: „Demokracja jest jak tramwaj, którym jedziesz do czasu, aż dojedziesz do swojego celu”k18.
Silnoręcy władcy gardzą instytucjami, kochają natomiast „ludzi”. Zazwyczaj deklarują, że odznaczają się intuicyjnym zrozumieniem i sympatią dla zwykłego ludu. Dlatego właśnie fenomen rządów silnej ręki wiąże się ściśle z populizmem – to jest stylem polityki, który gardzi elitami i ekspertami, wielbiąc pomyślunek i odruchy szarego człowieka.
Populizm z kolei jest blisko związany ze stylem argumentacji politycznej, który można określić mianem prostyzmuk19. Zakłada on, że w przypadku złożonych problemów istnieją proste rozwiązania, w których zastosowaniu przeszkadzają złowrogie siły. Niekiedy owe rozwiązania są tak proste, że da się je podsumować w zaledwie paru słowach: „Doprowadźmy do Brexitu”, „Zbudujmy ten mur”. A skoro odpowiedzi na skomplikowane problemy mają być takie oczywiste, ci, którzy uniemożliwiają wprowadzenie ich w życie, często uznawani są bądź to za głupich, bądź za złych. Kiedy zaś proste rozwiązania napotykają trudności, silnoręki przywódca obiecuje przełamać prawne bariery, aby tylko dopilnować, by woli ludu stało się zadość.
Przywódcy pragnący rządzić silną ręką często twierdzą, że prawo i instytucje państwowe stanowią wyłącznie niepotrzebne przeszkody, przez które trudniej jest coś zdziałać; z ich perspektywy mącenie prawa stanowi umyślne narzędzie pozostających w cieniu elit. Potrzeba silnej ręki, aby przebić się przez te knowania i bariery i zniweczyć spiski „głębokiego państwa”, nazwanego kiedyś przez Borisa Johnsona gronem „ludzi, którzy naprawdę rządzą tym krajem”. Zdaniem premiera brytyjskie „głębokie państwo” spiskowało, aby udaremnić Brexitk20. Koncepcja „głębokiego państwa” od dziesięcioleci funkcjonowała w Turcji, z czasem zaś została przejęta przez Trumpa, a następnie Bolsonaro, Netanjahu i innych.
Innym częstym celem są podejrzani cudzoziemcy, którzy rzekomo spiskują przeciwko narodowi. W Chinach Xi Jinpinga media często apelują do obywateli o zachowanie czujności wobec spisków Zachodu mających na celu podzielenie kraju. Również poza Chinami wielu rządzących silną ręką przywódców sięga po tego samego straszaka – domniemanego manipulatora, który pracuje na rzecz globalistycznych elit przeciwko zwykłym ludziom. Jak się o tym jeszcze przekonamy, finansistę George’a Sorosa spotkał zaszczyt potępienia ze strony Władimira Putina, Donalda Trumpa, Recepa Tayyipa Erdoğana, Viktora Orbána i Jaira Bolsonaro. Twierdzenia, jakoby walczyło się w imieniu szarego człowieka przeciwko światowym elitom, często, a przy tym zaskakująco łatwo daje się pogodzić z gromadzeniem olbrzymich majątków. Wielu z populistycznych przywódców – w tym Putin, Orbán i Erdoğan – wykorzystało swoją władzę polityczną, aby wzbogacić siebie samych, członków swoich rodzin bądź przyjaciół.
Silnoręcy przywódcy zazwyczaj prezentują również tradycyjne zapatrywania na kwestie rodziny, seksualności i ról płciowych. Putinowska Rosja zdelegalizowała „gejowską propagandę” i wprowadziła do konstytucji poprawkę zakazującą małżeństw jednopłciowych. Xi Jinping zabronił przedstawiać w mediach „zniewieściałych” mężczyzn. Autorytarni przywódcy najczęściej drwią z „politycznej poprawności”, a często też z polityczek o poglądach liberalnych, jak w przypadku byłej niemieckiej kanclerz Angeli Merkel czy premierki Nowej Zelandii Jacindy Ardern.
Polityczna baza miłośników autorytaryzmu często przedstawia się uderzająco jednakowo. W kolejnych krajach w ramach prowadzonych kampanii atakowali oni wielkomiejskie elity, adresując swój przekaz do mieszkańców mniejszych miast i wsi. W Stanach Zjednoczonych Trump zarówno w 2016, jak i w 2020 roku przegrał w niemalże wszystkich wielkich miastach. Podzielił również amerykański elektorat po linii wykształcenia, doznając sromotnej porażki w kręgach absolwentów studiów wyższych, zarazem jednak zgarniając bez mała 80 procent głosów białych mężczyzn bez wykształcenia wyższego. Nie powinno zatem dziwić, że w 2016 roku przyznał otwarcie: „Uwielbiam ludzi słabo wykształconych”.
Ten sam schemat można zauważyć też poza Stanami. W Wielkiej Brytanii 73 procent osób, które opuściły szkoły bez jakichkolwiek kwalifikacji, głosowało za wyjściem z Unii; z kolei 75 procent absolwentów studiów podyplomowych opowiedziało się za pozostaniem we wspólnocie. Na Filipinach Rodrigo Duterte toczył kampanię przeciwko „imperialnej Manili” i jej liberalnym elitom. We Francji w 2017 roku Emmanuel Macron odniósł całkowite zwycięstwo w położonym centralnie Paryżu, podczas gdy populiści zrobili furorę na „zapomnianej” prowincji. Na Węgrzech i w Polsce zwrot ku autorytaryzmowi wywołał reakcję w postaci masowych demonstracji antyrządowych w Budapeszcie i Warszawie, Orbán i Kaczyński mogli natomiast liczyć na lojalność mieszkańców małych miejscowości oraz wsi.
Jeśli przyjrzeć się tym prawidłowościom, nader łatwo można z perspektywy wielkomiejskich liberałów dojść do wniosku, że przyczyn poparcia dla polityki populistycznej i rządów silnej ręki należy się dopatrywać w braku wykształcenia bądź też wręcz głupocie. Tyle że w gospodarkach państw Zachodu owi „słabo wykształceni” najprawdopodobniej mieli okazję zauważyć, jak przez ostatnie dziesięciolecia ich wynagrodzenie staje w miejscu, a standard życia się obniża. W takich okolicznościach możliwość zagłosowania na kandydata antysystemowego wydaje się bardzo kusząca. Pokusa staje się tym mocniejsza, kiedy silnoręki przywódca obiecuje przywrócić dawne dobre czasy i „na powrót uczynić Amerykę (albo Rosję, albo Wielką Brytanię) wielką”. W ten oto sposób dochodzimy do ostatniego elementu stylu polityki silnej ręki, którym jest nostalgiczny nacjonalizm.
Niemalże wszyscy autorytarni przywódcy używają miejscowych wariantów słynnej deklaracji Donalda Trumpa. Kiedy prezydent Xi Jinping mówi o „wielkim odmłodzeniu ludu chińskiego”, jest to w gruncie rzeczy obietnica przywrócenia wielkości Chinom – by kraj ten odzyskał należytą mu pozycję Państwa Środka. Rządzący Chinami i USA nie są osamotnieni w roztaczanych przed obywatelami wizjach odbudowy narodowej chwały. Prezydent Putin określił rozpad Związku Radzieckiego mianem katastrofy, a z przywrócenia globalnej potęgi Rosji uczynił główny cel swojego urzędowania. Nieżyjący już Shinzo Abe jako źródło swojej inspiracji wskazywał dziewiętnastowieczną epokę restauracji Meiji, która uczyniła Japonię czołową potęgą w Azji. W Indiach Narendra Modi stoi na czele ruchu nacjonalistycznego, który odwołuje się do hinduskiej dumy z chwalebnej i niekiedy zmitologizowanej przeszłości, jeszcze sprzed czasów Państwa Wielkich Mogołów czy Imperium Brytyjskiego. Na Węgrzech Viktor Orbán dawał do zrozumienia, że przyjdzie czas, by odzyskać terytoria utracone przez Węgry po pierwszej wojnie światowej. W Turcji prezydent Erdoğan dopatruje się inspiracji w okresie chwały Imperium Otomańskiego, które upadło na początku lat dwudziestych XX wieku. Z kolei w Zjednoczonym Królestwie lansowany przez Borisa Johnsona plan „globalnej Brytanii” opierał się na nostalgii za czasami, gdy Wielka Brytania była pierwszą potęgą świata – nie zaś ledwie jednym z dwudziestu ośmiu członków europejskiego klubu.
Dostrzegany na całym świecie zwrot w stronę nostalgicznego nacjonalizmu jest zjawiskiem uderzającym, a przy tym relatywnie nowym. Jeszcze do niedawna w Wielkiej Brytanii i w Stanach Zjednoczonych politycy odnoszący największe sukcesy spoglądali w przyszłość. Bill Clinton mówił o budowaniu „mostu w XXI wiek”. David Cameron prezentował się natomiast jako modernizator, któremu we współczesnej Wielkiej Brytanii dobrze. Nawet Chiny i Rosja przed nastaniem władzy Xi Jinpinga i Władimira Putina zdawały się bardziej zainteresowane wykuwaniem nowej przyszłości aniżeli spoglądaniem wstecz na dawną chwałę czy też rozpamiętywaniem przeszłych upokorzeń.
Aby zrozumieć fenomen silnorękich przywódców, musimy się dokładnie przyjrzeć temu, co stworzyło we współczesnym świecie polityczne zapotrzebowanie na tego rodzaju postaci.
Przez krótki okres historii świata zdawało się, że nic nie powinno zagrozić propagowaniu liberalnej demokracji. Od czasu upadku muru berlińskiego w 1989 roku wielkie niewiadome gospodarcze i polityczne zdawały się rozstrzygnięte. W gospodarce rozwiązaniem był wolny rynek. W polityce – demokracja. W geopolityce – Stany Zjednoczone zostały jedynym supermocarstwem. W obszarze społecznym oczywistą drogą naprzód było poszerzanie praw kobiet i mniejszości. Wobec rozstrzygnięcia wszelkich kwestii zasadniczych rola rządu sprowadzała się do „administrowania nieuchronnym”, jak to ujął niemiecki intelektualista i dyplomata Thomas Baggerk21.
Niekwestionowane postępy liberalizmu trwały niespełna dwadzieścia lat. Od 2007 roku Władimir Putin zaczął otwarcie odrzucać polityczne i strategiczne przekonania stanowiące bazę liberalnego internacjonalizmu. Kryzys finansowy i gospodarczy z 2008 roku podkopał założenia ekonomiczne będące podstawą liberalnego konsensusu. Terminu „neoliberalizm” zaczęto używać – zarówno na lewicy, jak i na prawicy – do opisywania i krytykowania nadużyć i błędów dominującego systemu ekonomicznego.
Kryzys finansowy z 2008 roku w połączeniu z wojną w Iraku oraz trwającym nieustannie, gwałtownym rozwojem Chin podważył również przekonanie o tym, że dominacja Zachodu będzie trwała jeszcze długo w przyszłości. Kiedy w 2012 roku władzę obejmował Xi Jinping, było już jasne, że geopolitycznego umacniania się świata zachodniego nie można dłużej uważać za rzecz pewną. Podważano również samo przekonanie, że liberalna demokracja stanowi najlepszą drogę ku spokojowi społecznemu, oto bowiem w płomieniach zaciekłej „wojny kulturowej” podziały społeczne na Zachodzie ulegały pogłębieniu.
Wszyscy opisywani w tej książce przywódcy silnej ręki na swój sposób sprzeciwiają się liberalnemu konsensusowi, jaki niepodzielnie władał po 1989 roku. Ich sukces jest oznaką kryzysu liberalizmu. Kryzys ten ma charakter wieloraki, lecz można w nim wyróżnić cztery aspekty: gospodarczy, społeczny, technologiczny i geopolityczny.
W 2017 roku w Hongkongu Steve Bannon przedstawił własne wytłumaczenie sukcesu Donalda Trumpa i kontry przeciwko globalizacji. Sytuacja była paradoksalna. Bannon, były bankier z Goldman Sachs, który osobiście czerpał korzyści z globalizmu, teraz zapalczywie krytykował. Swoje poglądy zaprezentował za sute wynagrodzenie grupie operujących w Azji bankierów, których zarobki zależały od współpracy gospodarczej między Stanami Zjednoczonymi a Chinami, którą on tak pragnął rozmontować.
Bannon w świecie zachodniej polityki plasuje się na skrajnej prawicy. Uderzyło mnie jednak – a siedziałem wśród widowni – jak bardzo jego wywód pokrywa się z poglądami lewicy. Argumentował, że korzenie populistycznej rewolty, która doprowadziła do Brexitu i wyboru Trumpa, sięgają kryzysu finansowego z 2008 roku. Jego zdaniem nieumiejętność ukarania i wtrącenia do więzień bankierów uwikłanych w spowodowanie katastrofy – w połączeniu z późniejszą stagnacją standardów życia zwykłych ludzi – w nieunikniony sposób musiały doprowadzić do wrogiej reakcji. Bannon tłumaczył, że populizm ów przyjmuje warianty prawicowe bądź lewicowe: o ile z prawej strony jego sztandar wznosili Donald Trump w Ameryce i Nigel Farage w Wielkiej Brytanii, o tyle ofensywą lewicowych populistów dowodzili Bernie Sanders i Jeremy Corbyn. Lecz przynajmniej na Zachodzie to prawicowy populizm dokonał politycznych przełomów.
W Stanach Zjednoczonych i w Europie populiści odnieśli sukces na zaniedbanych obszarach o wysokim bezrobociu, takich jak północna Francja, amerykański Pas Rdzy, wschodnie landy Niemiec czy pogrążone w recesji miejscowości na wybrzeżu Anglii. Takie warunki występują jednak nie tylko w Europie Zachodniej i w Ameryce. Fiona Hill, która w Białym Domu Trumpa specjalizowała się w zagadnieniach rosyjskich, a sama wychowała się na północnym wschodzie Anglii, doszła do przekonania, że Putina wyniosły do władzy w Rosji czynniki podobne do tych, które odpowiadały za zaistnienie poparcia dla Brexitu w Wielkiej Brytanii czy dla Trumpa w Stanach. Upadek tradycyjnych sektorów przemysłu, od których uzależnione były całe regiony, sprawił, że ludzie zapragnęli przywódcy, który obiecałby im przywrócenie dobrobytu i stabilności minionej epokik22. Jak później pisała Hill: „Putin korzystał z tej samej bazy politycznej, co Trump w Stanach Zjednoczonych, naznaczonej podobnymi bolączkami – starszej, złożonej w większości z mężczyzn, ustępującej innym pod względem wykształcenia”k23. Lecz o ile pokryzysowa ekonomia pomaga nam zrozumieć atrakcyjność populistycznych rządów silnej ręki na Zachodzie, o tyle nie odpowiada na wszystkie pytania. Jak na przykład wytłumaczyć wzrost popularności silnorękich populistów w Azji, gdzie standardy życia w ostatnich latach uległy gwałtownej poprawie?
W Chinach i w Indiach ekonomia również odegrała pewną rolę. O ile przez ostatnie czterdzieści lat wartość majątku narodowego tych pierwszych ogromnie wzrosła, o tyle w wyniku przemian gospodarczych prócz zwycięzców pojawili się także przegrani. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku wielu nierentownym chińskim przedsiębiorstwom państwowym pozwolono upaść, co dla nawet trzydziestu milionów pracowników oznaczało utratę pracy. Ludzie, którzy przynależeli do przemysłowych elit klasy pracującej, stracili swoje miejsce w społeczeństwiek24. Tak więc w Chinach – podobnie jak w Rosji, Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych – zaistniała grupa starszych, gorzej wykształconych robotników, gotowych zaufać silnemu przywódcy, który obieca przywrócić stare, dobre czasy.
Zarówno w Chinach, jak i w Indiach destabilizujące skutki okresu gwałtownej globalizacji – w tym masowa migracja ludzi i przemysłu – spotęgowały nostalgiczną atrakcyjność spokojniejszej, bardziej homogenicznej i skupionej na narodzie przeszłości. Co więcej, w większości krajów rozwijających się ogromną popularność zyskało przekonanie, że za sprawą korupcji zyski z globalizacji w olbrzymiej części trafiły do ustosunkowanych elit. W efekcie obywatele zaczęli się domagać bezkompromisowego przywódcy, który byłby w stanie pozamykać złoczyńców w więzieniach. Xi Jinping zaraz po dojściu do władzy uczynił ze swojej kampanii antykorupcyjnej najważniejszy element polityki krajowej. Na podobnej zasadzie wizerunek Narendry Modiego jako zwykłego człowieka, który wzniósł się ponad swe skromne pochodzenie, stanowi podstawę jego politycznej atrakcyjności, pozwalając mu twierdzić, że potrafi tworzyć nowe możliwości sfrustrowanym przedstawicielom klasy średniej oraz mieszkańcom małomiasteczkowych Indii.
Wielu przywódców rządzących silną ręką w krajach niezaliczanych do zachodnich wykorzystało frustracje zrodzone przez słabe państwa, które zdawały się niezdolne do poradzenia sobie z przestępczością uliczną i korupcją elit. Zarówno Rodrigo Duterte na Filipinach, jak i Jair Bolsonaro w Brazylii trafili ze swoim przekazem do ludzi wystraszonych wysokimi wskaźnikami zabójstw w miastachk25. Bolsonaro doszedł do władzy na fali publicznego zniesmaczenia, gdy skandale odsłoniły skalę wszechobecnej korupcji na najwyższych szczeblach polityki i biznesu.
Poprzez uznanie elit en masse za skorumpowane i egoistyczne, a także określenie systemu jako „ustawionego” przeciwko szaremu człowiekowi, populiści dopomogli w powstaniu zapotrzebowania na kogoś z zewnątrz – kogoś silnego, gotowego wziąć się za bary z zepsutym, globalistycznym establishmentem i wystąpić w obronie zwykłych ludzi.
Lecz w polityce silnej ręki nie chodzi jedynie o gospodarkę. Autokratyczni liderzy naprawdę dochodzą do głosu dopiero w sytuacji, gdy bolączki gospodarcze połączy się z szerszymi powodami do obaw – takimi jak imigracja, przestępczość czy upadek narodu.
Wielu z tych nowego rodzaju przywódców skupiło się przede wszystkim na zagadnieniu migracji. Podczas gdy za symbol epoki liberalnej, która nastąpiła po zimnej wojnie, można uznać zniszczenie muru berlińskiego, symbolem ery rządzących silną ręką stało się zapotrzebowanie na nowe mury – „wielki, piękny mur”, który Trump obiecał postawić na granicy z Meksykiem, zapory wzniesione przez Viktora Orbána, aby powstrzymać syryjskich uchodźców przed dostaniem się na Węgry, mur wybudowany przez rząd Benjamina Netanjahu w celu odgrodzenia Izraela od terytoriów palestyńskich.
Z punktu widzenia silnorękich populistów niektórzy migranci są ewidentnie mniej mile widziani od innych. Jednym z pierwszych aktów Trumpa w roli prezydenta była nieudana próba zakazu wjazdu do Stanów Zjednoczonych dla wszystkich muzułmanów. Zresztą wyraźną nutę islamofobii da się zauważyć wśród przedstawicieli nacjonalistycznego populizmu zarówno na Zachodzie, jak i w Azji. Według amerykańskiej i europejskiej skrajnej prawicy muzułmańska imigracja stanowi zagrożenie dla przetrwania „cywilizacji judeochrześcijańskiej”.
Mniejszości muzułmańskie są też ulubionym celem dla autorytarnych przywódców azjatyckich. W Chinach rząd Xi Jinpinga podjął nadzwyczajny i złowieszczy wysiłek w celu „reedukacji” muzułmanów z Sinkiangu, oskarżanych jednocześnie o separatyzm i sprzyjanie terroryzmowi. Ponad milion muzułmanów zesłano do obozów reedukacyjnych, co zdaniem niektórych oznacza największe masowe uwięzienie od czasów drugiej wojny światowej. Administracja zarówno Trumpa, jak i Bidena odważyła się określić sposób traktowania Ujgurów mianem ludobójstwak26.
Antymuzułmańskie resentymenty stanowią też sedno politycznej atrakcyjności Narendry Modiego, to na nich zresztą opiera się część najbardziej kontrowersyjnych decyzji indyjskiego premiera. W 2019 roku Modi zniósł specjalny status zamieszkałego w większości przez muzułmanów stanu Dżammu i Kaszmir, czemu towarzyszyły masowe aresztowania, godzina policyjna i odłączenia internetu. Szef indyjskiego rządu zagroził również wygnaniem bądź uwięzieniem setek tysięcy muzułmanów ze stanu Assam, oskarżanych o to, że w istocie są nielegalnymi imigrantami.
Silnoręcy przywódcy często wykorzystują głęboko zakorzeniony w dominującej większości lęk, że zostanie ona zmuszona do przeprowadzki, przy okazji której poniesie ogromne straty kulturowe i ekonomiczne. Teoria spiskowa, według której muzułmanie planują przejąć Zachód, została rozpropagowana przez takich autorów jak Francuz Renaud Camus, którego książka Le grand remplacement [Wielkie zastąpienie] stała się hołubionym tekstem skrajnej prawicy. Na Węgrzech Viktor Orbán ogłosił, że wraz z masową migracją zagrożone jest wręcz przetrwanie narodu węgierskiego. W Izraelu Benjamin Netanjahu przepchnął ustawę, która definiuje Izrael jako państwo narodu żydowskiego, po części w odpowiedzi na domniemane zagrożenie demograficzne ze strony arabskiej mniejszości.
Perspektywa, wedle której obecna biała większość w Stanach Zjednoczonych do 2045 roku stanie się mniejszością, pomogła podsycić społeczne i rasowe lęki, które wyniosły do władzy Donalda Trumpa. Badacze społeczni ustalili, że zaniepokojenie zmianami rasowymi i demograficznymi pozwalało w znacznym stopniu przewidzieć czyjeś poparcie dla Trumpa. Niektórzy przenikliwi obserwatorzy wyrażają wręcz wątpliwość, czy sama demokracja będzie w stanie wytrzymać presję rywalizacji rasowych i konkurencji grup społecznych. Jak to wyraził w 2020 roku Barack Obama: „Ameryka to pierwszy prawdziwy eksperyment z budowy dużej, wieloetnicznej, wielokulturowej demokracji. I wciąż nie wiemy, czy się nam uda…”k27.
Materiał dowodowy, jakiego dostarczają inne duże, wieloetniczne i wielokulturowe demokracje, takie jak Brazylia i Indie, nie nastraja pod tym względem szczególnie optymistycznie. Spis powszechny przeprowadzony w 2010 roku w Brazylii ujawnił, że po raz pierwszy białych Brazylijczyków było mniej aniżeli ich czarnych i mieszanych rodaków. Dyskurs polityczny brazylijskiej skrajnej prawicy przypomina argumentację stosowaną przez popleczników Trumpa w Stanach Zjednoczonych. Zwolennicy Bolsonaro często podnosili, że lewica doszła do władzy w sposób nielegalny, kupując głosy mniejszości rasowych poprzez transfery socjalne bądź też bezpośrednią korupcję.
Strach przed utratą statusu większości wydaje się mniej racjonalny w przypadku wyznawców hinduizmu w Indiach, którzy stanowią niemalże 80 procent populacji kraju. To jednak nie powstrzymało czołowych postaci w kierowanym przez Modiego ugrupowaniu BJP przed rozpętaniem kampanii przeciwko tak zwanemu „dżihadowi miłości” – rzekomemu spiskowi, w ramach którego muzułmanie mieliby się żenić z hinduskami w celu osłabienia czystości narodu. Pięć stanów rządzonych przez Indyjską Partię Ludową wprowadziło bądź rozważało wprowadzenie praw mających przeciwdziałać „dżihadowi miłości”k28.
Autorytaryzm bynajmniej nie chroni przed tego rodzaju etnicznymi obawami i napięciami. W Chinach około 92 procent populacji stanowią Chińczycy Han. A mimo to okres rządów Xi Jinpinga charakteryzuje się narastającą paranoją i nietolerancją wobec mniejszości rasowych i etnicznych. Chen Quanguo, który z ramienia Komunistycznej Partii Chin nadzoruje represje w Sinkiangu, wcześniej doskonalił swoją taktykę przymusowej asymilacji w Tybecie.
Gotowość „wzięcia się” za niepopularne grupy – cudzoziemców, migrantów, muzułmanów – stanowi integralny element atrakcyjności silnorękich przywódców. Ich maczystowskie emploi oznacza też, że z dużym prawdopodobieństwem będą się odwoływać do tradycyjnej wizji męskiej siły, okazując wzgardę feminizmowi i prawom społeczności LGBT. W czasach, gdy obyczaje społeczne podlegają dynamicznym zmianom – i to nie tylko na Zachodzie – takie odwoływanie się do tradycyjnych wartości społecznych stanowi potężną i być może niedocenioną broń w arsenale nowych reżimów autorytarnych. W krajach tak różnych jak Stany Zjednoczone, Rosja, Brazylia, Włochy i Indie da się wyróżnić liczną grupę niezadowolonych mężczyzn (a także pewne grono tradycyjnie nastawionych kobiet) podekscytowanych wizją staromodnego silnego przywódcyk29.
To, w jak wielkim stopniu linią podziału między populistycznymi autokratami a ich liberalnymi konkurentami jest płeć, wyraziście ukazały wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych w 2016 roku. Kiedy światło dzienne ujrzało nagranie, na którym Trump chwalił się tym, że „łapie kobiety za cipkę”, wiele osób w jego obozie obawiało się, że ich kandydat już się nie podniesie. Lecz skandal ten nie przeszkodził mu w odniesieniu zwycięstwa. Mężczyźni w nieproporcjonalnie większej liczbie woleli zagłosować na Trumpa aniżeli na Hillary Clinton. Możliwe więc, że lęk przed kobietą-prezydentką okazał się w wyborach z 2016 roku silniejszym czynnikiem aniżeli odraza wobec mężczyzny, który „łapie za cipki”.
Maczystowski język i postawy przybierają jeszcze jaskrawsze formy u silnorękich przywódców poza Stanami Zjednoczonymi. Rodrigo Duterte pewnego razu nikczemnie „zażartował”, jak to żałuje, że nie dane mu było uczestniczyć w zbiorowym gwałcie na zamordowanej misjonarce. W Brazylii Jair Bolsonaro wyznał niegdyś, że gdyby kiedykolwiek natknął się na ulicy na całujących się mężczyzn, to uderzyłby ich pięścią w twarz. Matteo Salvini, który aspiruje do roli silnorękiego przywódcy Włoch, machał ze sceny napompowanymi sekslalkami, porównując do nich swoje polityczne konkurentki. Władimir Putin również starał się zyskać poparcie pośród kulturowych konserwatystów, zarówno zachodnich, jak i rosyjskich, regularnie krytykując szaleństwa „poprawności politycznej” na Zachodzie ze szczególnym uwzględnieniem kwestii praw osób LGBT i feminizmu. Kiedy spytałem Konstantina Małofiejewa, jednego z ideologów putinizmu, co uważa za esencję zachodniego liberalizmu, ujął to następująco: „Żadnych granic między państwami i żadnego rozróżnienia między mężczyznami a kobietami”k30.
Nacjonalizm i tradycjonalizm kulturowy nowych autokratów oznaczają, że pod wieloma względami są to wodzowie nastawieni nostalgicznie i spoglądający wstecz. W jednym kluczowym aspekcie silnoręcy przywódcy okazują się jednak nad wyraz na bieżąco ze swoimi czasami: poza kilkoma wyjątkami bardzo sprawnie posługują się mediami społecznościowymi. Pojawienie się nowych form komunikacji politycznej zasiliło zwrot ku polityce silnej ręki. Trump uczynił z Twittera swoje podstawowe narzędzie komunikacji. W ten sposób nawiązał bezpośrednią łączność z wyborcami z pominięciem „fake-newsowych mediów”. Osobista więź autokratycznego przywódcy i jego zwolenników ma kluczowe znaczenie dla powstania kultu jednostki, a Twitter jest w tym celu idealnym medium. W ten sposób brazylijscy użytkownicy tej platformy obserwujący Bolsonaro ulegli fascynacji człowiekiem, którego obwołali „legendą”. Również indyjska partia BJP potrafi korzystać z mediów społecznościowych, zaprzęgając Facebooka i Twittera do budowy poparcia dla Modiego i do zastraszania jego przeciwników.
Facebook i Twitter odegrały kluczową rolę w podkopywaniu roli tradycyjnych mediów jako arbitra oddzielającego informacje prawdziwe od fikcyjnych. Jeśli chodzi o wykorzystywanie Facebooka, szlaki przetarli działacze kampanii prezydenckiej Rodriga Duterte w 2016 roku, rozpowszechniając zmyślone historie prezentujące w pozytywnym świetle ich kandydata. Przedstawiciele zarządu tego serwisu określili potem Filipiny jako „pacjenta zero”. Parę miesięcy później rozpowszechnienie się na Facebooku treści sprzyjających Trumpowi również odegrało newralgiczną rolę w tym, że i Ameryka doczekała się swego silnorękiego przywódcy. Podczas gdy tradycyjne media mają za zadanie dociekać, czy dana informacja jest prawdziwa, Facebook pyta swoich użytkowników, czy dany post im się podoba, czy też nie – odwołuje się zatem do emocji i lojalności, nie zaś do rozsądku. Badania przeprowadzone w Wielkiej Brytanii podczas pandemii COVID-19 wykazały, że ludzie, którzy większość wiadomości czerpią z mediów społecznościowych, są znacznie bardziej skłonni uwierzyć w teorie spiskowe. Około 45 procent osób, które wierzyły, że rząd umyślnie zawyża liczbę zgonów spowodowanych przez COVID-19, większość informacji czerpała z Facebooka; spośród tych, którzy odrzucali tę teorię spiskową, jedynie 19 procent traktowało serwis jako swoje źródło informacjik31.
W początkowym okresie istnienia internetu liberalni optymiści żywili przekonanie, że swobodny przepływ informacji nieuchronnie będzie sprzyjać demokracji, ponieważ autorytarnym władcom trudniej będzie cenzurować wiadomości. Jest w tym trochę prawdy. Nie bez powodu Chiny zablokowały dostęp do Twittera, YouTube’a i Facebooka. W Rosji Aleksiej Nawalny korzystał z YouTube’a do publikowania wysoce szkodliwych dla władzy filmowych materiałów śledczych dokumentujących korupcyjne poczytania Putina i kręgu jego współpracowników. Lecz optymizm związany z wyzwalającym potencjałem mediów społecznościowych należy poważnie powściągnąć. Nowe platformy społecznościowe okazały się zarazem idealnym środowiskiem dla rozwoju ulubionej przez silnorękich przywódców formy komunikacji politycznej, to jest sloganów bądź niewiarygodnych twierdzeń, które odwołują się do emocji i z dużą dozą prawdopodobieństwa będą dystrybuowane przez swoich zwolenników na tyle prędko, że tradycyjne media nie zdążą ich zweryfikować.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Wyliczenia te skompilował Max Roser z Martin School na Uniwersytecie Oksfordzkim, opierając się na danych z projektu Varieties of Democracy. Patrz: ourworldindata.org [dostęp: 11.11.2022]. [wróć]
2. Freedom House, Freedom in the World 2021: Democracy under siege, https://freedomhouse.org/report/freedom-world/2021/democracy-under-siege [dostęp: 11.11.2022]. [wróć]
3. Cytat za: M. Hasan, It wasn’t just Trump – every US president has gotten Putin wrong’ MSNBC, 16 czerwca 2021. [wróć]
4. B. Parkin, R. Buergin, Merkel says Russia risks harm to itself with nineteenth century ways, Bloomberg, 13 marca 2014. [wróć]
5.A Turkish Success Story, „New York Times”, 28 stycznia 2004. [wróć]
6. N. Kristof, Looking for a Jump-Start in China, „New York Times”, 5 stycznia 2013. Na ten fragment zwrócił moją uwagę Richard McGregor w: Xi Jinping: The Backlash, Lowy Institute, Sydney 2019, s. 9. [wróć]
7. T.L. Friedman, Letter from Saudi Arabia, „New York Times”, 25 listopada 2015. [wróć]
8. Tenże, Saudi Arabia’s Arab Spring At Last, „New York Times”, 23 listopada 2017. [wróć]
9. G. Rachman, India needs a jolt and Modi is a risk worth taking, „Financial Times”, 28 kwietnia 2014. [wróć]
10. Freedom House, Freedom in the World 2020: A Leaderless Struggle for Democracy, https://freedomhouse.org/report/freedom-world/2020/leaderless-struggle-democracy [dostęp: 11.11.2022]. [wróć]
11. R. Frazin, Biden calls Boris Johnson a physical and emotional clone of Trump, „The Hill”, 13 grudnia 2019. [wróć]
12. Zob. M. Gessen, Autocracy rules for survival, „New York Review of Books”, 10 listopada 2016. Dla kontrastu, podczas zimnej wojny sowieccy dysydenci zazwyczaj nie traktowali poważnie zachodnich liberałów, którzy twierdzili, iż dopatrują się podobieństw między ZSRR a Stanami Zjednoczonymi. [wróć]
13.Trump Defends Putin Killing Journalists, Daily Beast, 13 kwietnia 2017. [wróć]
14. R. Mitter, The world China wants, „Foreign Affairs”, styczeń 2021. [wróć]
15. R. Guha, Modi personality cult runs contrary to BJP’s own objections to worship of individuals, Scroll.in, 2 sierpnia 2020. [wróć]
16. Tamże. [wróć]
17. Materiał filmowy agencji Reuters, 14 kwietnia 2020. [wróć]
18. Cytat za: Getting off the train, „The Economist”, 6 lutego 2016. [wróć]
19. Zob. N. Rachman, The Simpleton Manifesto, „Persuasion”, 15 października 2020. [wróć]
20. J. Johnston, Boris Johnson blasted over claims deep state is betraying Brexit, Politics Home, 14 stycznia 2019. [wróć]
21. Rozmowa z autorem, Berlin, październik 2019. [wróć]
22. Tamże. [wróć]
23. F. Hill, There is Nothing For You Here: Finding Opportunity in the 21st Century, Mariner Books, Boston 2021, s. 224. [wróć]
24.No job, no house, no welfare, „The Economist”, 30 maja 1998. [wróć]
25. Zob. R. Foa, Why strongmen win in weak states, „Journal of Democracy”, styczeń 2021. [wróć]
26.Genocide aside, „The Economist”, 13 lutego 2021. [wróć]
27. J. Goldberg, Why Obama fears for our democracy, „Atlantic”, listopad 2020. [wróć]
28.Can you foil the love tonight?, „The Economist”, 19 listopada 2020. [wróć]
29. Istotne znaczenie maczystowskich postaw dla silnorękich przywódców na przestrzeni dziejów, takich jak Mussolini, Kadafi, Putin i inni, stanowi ważny wątek w książce Ruth Ben-Ghiat pod tytułem Strongmen: How They Rise, Why They Succeed, How They Fall, Profile Books, London 2020. [wróć]
30. Rozmowa z autorem, Moskwa, sierpień 2019. [wróć]
31. M. Easton, Coronavirus: Social media spreading virus conspiracy theories, BBC, 18 czerwca 2020. [wróć]