Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Czy holenderscy osadnicy naprawdę kupili Manhattan od Indian za garść paciorków? Czemu budową Brooklińskiego Mostu kierowała kobieta bez inżynieryjnego wykształcenia? Co późną nocą robiła grupa bankierów uwięzionych w bibliotece pełnej drogocennych rękopisów? Magdalena Rittenhouse odpowiada na te pytania błyskotliwie i z pasją łącząc reporterską rzetelność z dociekliwością miłośnika historii i miejskiego przewodnika. Pisze o współczesnych reklamach przy Times Square i o legendarnym założycielu „New Yorkera”, po trosze hipisie, a po trosze chasydzie; opowiada o wielkich transakcjach finansowych i najdroższych sukienkach, których prototypy powstają w kuchenkach mikrofalowych. Spacerując po mieście, przemieszcza się w przestrzeni i czasie i układa ze swych opowieści wielobarwny kolaż. Efektem jest książka, która zaprasza do wędrówki po tym fascynującym, mitycznym i wciąż nieznanym mieście.
„Próba opisania tego miasta to zadanie karkołomne. Albo bardzo łatwe: cokolwiek powiedzieć – będzie prawdą. Chaos i energia, megalomania i frustracja, forsa i bieda, okrucieństwo i ekstaza, neuroza i schizofrenia — można ciągnąć w nieskończoność... Można też zaufać Magdalenie Rittenhouse, która po Nowym Jorku wędruje swoim szlakiem, w czasie i przestrzeni. I zrozumieć fenomen krótkiej uliczki o nazwie Wall Street czy dawnego indiańskiego szlaku zwanego Broadway. To książka napisana z erudycją i wielką czułością.” Ewa Winnicka
„Rittenhouse prowadzi nas po tajemnych zakamarkach Nowego Jorku. Dostarcza nam również klucza do nowego poznania najbardziej opatrzonych miejsc tej metropolii. Myśleliście, że znacie Nowy Jork? Po lekturze tej książki zrozumiecie, jak bardzo się myliliście.” Piotr Mucharski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 525
SERIA AMERYKAŃSKA
Jill Leovy Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w Ameryce
Brendan I. Koerner Niebo jest nasze. Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego
Hampton Sides Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga i wielka obława na jego zabójcę
Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji
S. C. Gwynne Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej
Jon Krakauer Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim
James McBride Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna, amerykańskiej duszy i muzyki soul
Dan Baum Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę
David McCullough Bracia Wright
Lawrence Wright Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę
Linda Polman Laleczki skazańców. Życie z karą śmierci
Jan Błaszczak The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side
Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki (wyd. 3)
Charlie LeDuff Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje
Tom Clavin Bob Drury Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 2)
Andrew Smith Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię
Nikki Meredith Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła
Nick Bilton Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę
Patti Smith Rok Małpy
Magda Działoszyńska-Kossow San Francisco. Dziki brzeg wolności
David Treuer Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie
amerykańskich plemion
Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA (wyd. 2)
Ronan Farrow Złap i ukręć łeb. Szpiedzy, kłamstwa i zmowa milczenia wokół gwałcicieli
S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów (wyd. 2)
Matt Taibbi Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem
Holly George-Warren Janis. Życie i muzyka
Jessica Bruder Nomadland. W drodze za pracą
Laura Jane Grace Dan Ozzi Trans. Wyznania anarchistki, która zdradziła punk rocka
Legs McNeil Gillian McCain Please kill me. Punkowa historia punka (wyd. 2)
Alex Kotlowitz Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Louis B. Schlivek, Regional Plan Association
Mapy GeoServices (geoservices.pl)
Wybór fotografii Katarzyna Bułtowicz i Magdalena Rittenhouse
Copyright © by Magdalena Rittenhouse, 2013
Większość zamieszczonych w tej książce tekstów ukazała się w krótszej formie w „Tygodniku Powszechnym”.
Autorka i Wydawnictwo Czarne dziękują Wydawcy „Tygodnika Powszechnego” za zgodę na publikację rozdziału „New Yorker”: doza oświecenia.
Redakcja Tomasz Zając
Korekta Magdalena Kędzierska-Zaporowska, Iwona Łaskawiec
Skład Robert Oleś / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-214-3
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Wołowiec 2021
Wydanie II zmienione
Davidowi
Widzę, że słowo opisujące moje miasto to słowo starodawne,
Albowiem uwiło sobie gniazda, wspaniałe gniazda w zatokach,
I jest bogate, otoczone zewsząd żaglowcami i parowcami, to spora, długa na szesnaście mil wyspa,
To bezlik zatłoczonych ulic, to solidne i smukłe, śmigające ku bezchmurnemu niebu konstrukcje z żelaza,
To ukochane przeze mnie, obfite i wartkie wieczorne przypływy,
Prądy morskie, wysepki, pobliskie wyspy […]
Walt Whitman, Mannahatta, 1860, 1881
© Paul Himmel
Miasto świata! (bo wszystkie rasy są tutaj,
I wszystkie kraje świata składają tutaj daninę)
Miasto nadbrzeży i składów! Miasto wysmukłych fasad z marmuru i żelaza!
Dumne, namiętne miasto! Pełne życia, szalone, niedorzeczne miasto!
Walt Whitman, Miasto okrętów, 1865, 1867
© Corbis / Fotochannels
© Eugene de Salignac / Courtesy NYC Department of Records / Municipal Archives
Na Manhattans coraz rojniej od ludzi i mają w tej chwili ni mniej, ni więcej jak ponad trzysta pięćdziesiąt domostw, więc zaczyna to być odważne miejsce.
Kapitan Jacob Jansen, 30 września 1660
O czym myśleli, kiedy ich oczom ukazał się ów brzeg – „świeży, zielony przyczółek nowego świata” – jak pisał o wyspie trzy wieki później Francis Scott Fitzgerald? „[…] na krótką zaczarowaną chwilę człowiek musiał wstrzymać oddech w piersi wobec tego kontynentu, zmuszony do estetycznej kontemplacji, której ani nie pojmował, ani nie pragnął […]”[1].
Była to trzecia z kolei próba. Po raz pierwszy Henry Hudson wyruszył na poszukiwania drogi do Chin w roku 1607 na zlecenie trudniącej się handlem angielskiej Kompanii Moskiewskiej. Przetarty wcześniej przez podróżników i wiodący wokół Przylądka Dobrej Nadziei szlak był długi i uciążliwy. Anglicy, rywalizujący o wpływy na morzach i oceanach z Hiszpanami i Portugalczykami, zastanawiali się, czy nie dałoby się dotrzeć do Azji, płynąc wzdłuż wybrzeży Grenlandii lub wokół północnych krańców Rosji. Hudson postanowił wyruszyć krótszą trasą: przez biegun północny.
Dotarli wówczas do osiemdziesiątego równoleżnika. Ambitny angielski podróżnik ponowił próbę rok później, starając się przedostać do Morza Barentsa, ale ekspedycję znów zakończono bez sukcesu. Na trzecią wyprawę, wiosną 1609 roku, Hudson wyruszył pod banderą holenderską. Tym razem jednak, natrafiwszy na trudności, zignorował złorzeczenia załogi i polecenia zatrudniającej go Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, by zawrócić. Trójmasztowiec Halve Maen popłynął na zachód w kierunku Nowej Fundlandii, a potem na południe[2].
Do brzegów porośniętej dziewiczą puszczą wyspy, którą zamieszkujący ją Indianie nazywali Mannahatta, kapitan Hudson ze swoją załogą dotarł we wrześniu 1609 roku. W pierwszej chwili miejsce to nie wydało im się warte uwagi. Hudson cały czas miał nadzieję, że odkryją drogę na Daleki Wschód. Postanowili popłynąć na północ, w górę rzeki noszącej dziś jego imię. Że nie doprowadzi ich ona do oceanu, zrozumieli dopiero po kilku tygodniach, dotarłszy na północ dzisiejszego stanu Nowy Jork.
Do Europy kapitan powrócił bez jedwabiu i przypraw, na które liczyli Holendrzy. Przywoził jednak dobre wiadomości: dolina szerokiej na blisko półtora kilometra rzeki była krainą piękną i bogatą. Zamieszkujący ją Indianie traktowali go przyjaźnie. Był pod wrażeniem pięknych bobrów. Pisał, że tak żyznych pól i obfitych plonów nigdy jeszcze nie widział. „Modlę się całym sercem […], żeby tym wodom nadano moje imię”.
Modlitwa nie została wysłuchana od razu. Na mocodawcach Hudsona doniesienia o olbrzymich dębach i dorodnych ssakach początkowo nie zrobiły większego wrażenia. Wyprawę, której celem było odkrycie nowego szlaku na Daleki Wschód, uznano za porażkę. Rok później żeglarz zginął bez wieści na Atlantyku – zbuntowana załoga wysadziła go z okrętu na tratwę bez wody i jedzenia.
Być może opowieść tę należałoby zacząć znacznie wcześniej. Pięćdziesiąt tysięcy lat temu topniejące lodowce wyrzeźbiły w skałach łupkowych głębokie koryta oblewających Manhattan rzek i zatok. Ale możliwe też, że losy i przyszła pomyślność miasta zostały wyryte w najtwardszych, metamorficznych skałach, na których spoczywa południowy kraniec wyspy – mówi się o nich bedrock – u zarania dziejów: gdy zaczynały się tworzyć kontynenty; 450 milionów lat temu.
Na razie nikt nie ma jeszcze pojęcia, że miejsce, które niechcący odkrył kapitan Hudson, posiada jeden z najcenniejszych na świecie skarbów: naturalny port. Zatokę Lower Bay osłaniają przed wzburzonymi falami Atlantyku wyspy Staten i Long Island. Rozciągająca się na długości trzech kilometrów cieśnina prowadzi stąd do kolejnej zatoki, Upper Bay. Niewiele jest na świecie tak dogodnych przystani. Tylko trzy: Hongkong, San Francisco i Nowy Jork.
Wybiegamy jednak myślą do przodu. Na razie nie ma jeszcze Nowego Jorku. Jest wyspa rozciągająca się na długości dwudziestu dwóch kilometrów. W najszerszym miejscu ma zaledwie trzy kilometry. Od ponad tysiąca lat gospodarują nią Indianie Lenape – „prawdziwi ludzie”. Słone, przesiąknięte zapachem mokradeł i jodu powietrze od czasu do czasu przeszywa pisk ptaków. Kołują nad wyspą, zniżają lot, ich skrzydła zbliżają się do powierzchni wody, która rozprasza promienie słońca. Niektórzy mówią, że są dzikie. Ale natura wyposażyła je w kompasy precyzyjniejsze od tych, które posiadał Hudson. Ilekroć lecą na północ lub południe, wracają.
Jest wrzesień 2009 roku. „Dutch are back” (Holendrzy wrócili) – kilkanaście osób w pomarańczowych koszulkach z takim napisem krząta się na pokładzie drewnianej łodzi. Wśród gromkich śmiechów i okrzyków w górę idą kotwica i białe żagle. Zanim odbiją od brzegów Governors Island, machają przyjaźnie w kierunku pasażerów tramwaju wodnego, który przypłynął tu właśnie z Manhattanu. Nie mam pojęcia, czy ubrani w okolicznościowe koszulki żeglarze rzeczywiście są Holendrami i czy naprawdę myślą o pozostaniu tu na dobre. Ponad wszelką wątpliwość bawią się jednak doskonale. Nowy Jork świętuje w ten sposób swoje urodziny – czterechsetną rocznicę wyprawy Henry’ego Hudsona, który 11 września 1609 roku miał przybyć do jego brzegów.
Pierwsze holenderskie osady powstały ponoć właśnie tutaj – na Governors Island. Choć jeden z zarządzających osadą Holendrów myślał podobno o wybudowaniu tu swojej siedziby, przybysze dość szybko przenieśli się na oddalony zaledwie o niespełna kilometr Manhattan. Niewielka wyspa (zajmuje powierzchnię pięć razy mniejszą niż Central Park), na której mieściły się kolejno szpital psychiatryczny, więzienie, baza wojskowa, a wreszcie siedziba straży granicznej, przez wiele lat nie figurowała nawet na mapach Nowego Jorku. Pusta zazwyczaj, dziś jednak tętni życiem: na dwa tygodnie zawładnęli nią holenderscy artyści i performerzy.
Z okazji urodzin miasta na Manhattanie można wypożyczyć za darmo holenderski rower (obowiązkowo pomarańczowy!), obejrzeć replikę żaglowca Hudsona i pierwszych domów wzniesionych przez Holendrów. Na straganach obok mostu Brooklińskiego okoliczni farmerzy rozłożyli sery, wino i konfitury. Są ostrygi, hamburgery i lody domowej roboty (sorbet z dzikich gruszek i szałwii zapamiętam co najmniej na czterysta lat!). Old Amsterdam Market ma przypominać jarmark ze Starego Świata. Pomysłodawcy tłumaczą, że „holenderska” rocznica to doskonały moment, by wskrzesić w Nowym Jorku to, co było kiedyś kwintesencją tego miasta.
Stoły i stragany ulokowano przy Fulton Street, w miejscu, w którym przez ponad sto lat funkcjonował słynny nowojorski targ rybny. Położona tuż obok ulica Pearl swoją nazwę zawdzięcza skorupom po ostrygach stanowiącym niegdyś główne pożywienie mieszkańców wyspy. Jeszcze pół wieku temu było to nabrzeże jednego z najruchliwszych portów świata. Dziś wśród butików i restauracji przechadzają się turyści, którzy za trzy ostrygi na papierowym talerzyku bez wahania płacą kilkanaście dolarów. Ostrygi najprawdopodobniej przetransportowano z daleka w ogromnym kontenerowcu – w okolicach Manhattanu dawno nie ma już po nich śladu. Targ rybny przeniósł się na daleki Brooklyn; port – do położonych pod Nowym Jorkiem Newarku i Elizabeth.
Jarmark, mosty, doki; handel, wymiana, ruch. Nowojorczycy, przyzwyczajeni do myśli, że prawie nic nie trwa w ich mieście wiecznie (ani nawet długo), oglądają się czasem ukradkiem za siebie. Dopada ich tęsknota: za flądrą, za straganem, za śmierdzącym portem. Nowy Amsterdam, Stary Świat. Ale targu nie trzeba tu wskrzeszać. Nawet jeśli zmieniła się scenografia – na brzegu nie ma już lin, smarów ani kontenerów, a przy Pearl Street nie poniewierają się skorupy po ostrygach – portowo-handlowa energia niezmiennie pozostaje.
Na wieść o ekspedycjach Hudsona pod banderą holenderską Anglicy wpadli w furię. W drodze powrotnej do Amsterdamu niepokorny kapitan został aresztowany. Rok później Kompania Moskiewska zmusiła go do kolejnej wyprawy na zachód (właśnie wówczas doszło do buntu załogi). Niedługo potem do wybrzeży Cape Cod w Massachusetts i do Jamestown w Wirginii dotarli pierwsi Ojcowie Pielgrzymi.
W międzyczasie holenderscy kupcy i przedsiębiorcy zaczęli zasiedlać dolinę wielkiej rzeki – od Albany na północy (dzisiejsza stolica stanu Nowy Jork) po Delaware na południu. Do Nowych Niderlandów – bo tak nazywano tereny, na które przeniosła się prowadzona w Europie z Anglikami i Hiszpanami rywalizacja – przyjechali załatwiać interesy. Pragmatyczni biznesmeni przywozili ze sobą jednak nie misjonarzy, tylko narzędzia i pieniądze. Nie szukali nowej ojczyzny i nie zamierzali tu budować nowego świata.
Przybywali z nowej republiki – z kraju, który przechodził właśnie ogromną transformację. Wyzwoliwszy się spod hiszpańskiego panowania i ogłosiwszy niepodległość, w ciągu zaledwie pokolenia Holandia stała się jedną z największych potęg handlowych w świecie. Jej kolonie rozciągały się od Azji przez Afrykę po Amerykę Południową. Najnowsza zdobycz – skrawek zielonej wyspy, w którego posiadanie weszli niemal przez przypadek – miała stać się nie tylko kolonią, lecz także wielkim socjologicznym laboratorium.
„Wczoraj dotarł tu statek Wapen van Amsterdam, który z Nowego Amsterdamu wypłynął na wody rzeki Mauritius 23 września. Donoszą, że naszym ludziom powodzi się dobrze i że żyją w pokoju. Zakupili od Indian wyspę Manhattes za równowartość sześćdziesięciu guldenów. Ma jedenaście tysięcy mórg”[3].
List, który Pieter Schaghen wystosował do Stanów Generalnych w Amsterdamie, został opatrzony datą 5 listopada 1626 roku. Rzeka łącząca wyspę z resztą świata figurowała w liście jako Mauritius, czyli Wielka Rzeka Gór. Nazwę tę nadali jej kilkadziesiąt lat wcześniej europejscy poprzednicy Hudsona. Jednym z pierwszych był Włoch Giovanni da Verrazzano (jego imię nosi dziś jeden z najpiękniejszych nowojorskich mostów), przekonany, że rzeka jest jeziorem (Manhattan wydał mu się zaś tak mało znaczący, że nawet nie naniósł go na swoją mapę).
O sprzedaży wyspy, którą w imieniu Holenderskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej nabył od Indian jej przedstawiciel Peter Minuit, Schaghen dowiedział się od powracających stamtąd do Amsterdamu marynarzy. Oprócz tego zawierającego anegdotyczną niemal wzmiankę listu nie zachowały się żadne dokumenty. Była to tylko jedna z niezliczonych transakcji, jakie zawierali z Indianami przybyli na nowy kontynent Europejczycy, i jako taka nie wydawała się ani ważna, ani nadzwyczajna. Dopiero półtora wieku później – kiedy Nowy Jork stał się jedną z największych metropolii świata – informacja o niej zaczęła wzbudzać emocje, dając początek legendzie o szklanych paciorkach. Właśnie za garść świecidełek, których wartość wyceniono na sześćdziesiąt guldenów, czyli dwadzieścia cztery dolary, Indianie z plemienia Lenape mieli rzekomo sprzedać Manhattan Holendrom.
Czy to możliwe? W tym samym roku wartość skór i futer, które wyeksportowano z Nowego Amsterdamu do Holandii, przekroczyła czterdzieści pięć tysięcy guldenów. Można jednak przypuszczać, że Indianie odebrali zapłatę za wyspę w naturze – wełnianych kocach, mosiężnych naczyniach, metalowych narzędziach czy trunkach sprowadzanych ze Starego Kontynentu – same zaś koraliki były jednym z podarunków, jakie tradycyjnie wymieniano na zakończenie udanych negocjacji. Białe paciorki miały zapewniać pomyślność i symbolizować zadowolenie z korzystnej transakcji.
To jednak bardzo europejski punkt widzenia. W rzeczywistości nie jest do końca jasne, czy przenoszący się z miejsca na miejsce Indianie, z którymi Peter Minuit miał negocjować, w ogóle posiadali prawa własności do wyspy. Tym bardziej że w pojęciu większości plemion zamieszkujących Nowy Świat transakcje takie były raczej umowami o współpracy i wspólnym użytkowaniu terenów. Ziemia, powietrze i woda stanowiły dary, które ich przodkom przekazały Siły Wyższe. Można je było dzierżawić, ale nie posiąść. Manhattan nie był na sprzedaż, nie należał bowiem do ludzi.
Niewiele jednak istnieje mitów, które z taką siłą zapanowały nad zbiorową wyobraźnią, z taką konsekwencją i uporem potrafiły pomieszać fantazję z faktami. Pewne jest tylko to, że w roku 1626 miała miejsce jakaś transakcja. Wszystko inne należy już do sfery domniemań. Brak aktu notarialnego, tytułu własności czy jakiegokolwiek dokumentu.
Jednocześnie trudno sobie wyobrazić anegdotę, która lepiej nadawałaby się na mit założycielski Nowego Jorku. Jak w soczewce skupiają się w niej bowiem wszystkie elementy tak kluczowe dla historii miasta: fakt, że od pierwszych chwil swojego istnienia jego racją bytu były handel i wymiana; graniczące czasem z szaleństwem zamiłowanie mieszkańców do obrotu nieruchomościami; irracjonalna nadzieja, która każe wierzyć, że można przechytrzyć wszystko i wszystkich, wygrać los na loterii, nabyć kawałek najdroższego na planecie gruntu za garść paciorków.
„Chaos, zamieszanie, gmatwanina – pisał w 1688 roku podróżnik i handlarz, Żyd Joseph de la Vega, który uciekł z Portugalii przed inkwizycją i który przybywszy do Holandii, był pod wrażeniem rozwijającej się tam właśnie pierwszej na świecie giełdy. – To tajemniczy biznes, który jest zarazem najuczciwszy i najbardziej zdradliwy w całej Europie; najszlachetniejszy i najparszywszy na świecie; najpiękniejszy i najwulgarniejszy na ziemi. To istota całej akademickiej wiedzy i archetyp wszelkich oszustw; probierz dla inteligentów i grób dla odważnych, skarbiec tego, co pożyteczne, i źródło klęsk. Proceder z konieczności stał się grą, a handlarze, którzy w nim uczestniczą, przemienili się w spekulantów”[4].
Przeżywający złoty wiek siedemnastowieczny Amsterdam był najbardziej liberalnym i dynamicznie rozwijającym się miastem Europy. W ciągu niespełna stu lat, między rokiem 1578 a 1670, liczba jego mieszkańców wzrosła z dwudziestu siedmiu tysięcy do dwustu tysięcy, czyniąc z niewielkiego portu trzecią co do wielkości, po Londynie i Paryżu, metropolię Europy. Siedemnastowieczne holenderskie instytucje oraz instrumenty finansowe należały do najskuteczniejszych na świecie. Stworzone w Antwerpii i w Amsterdamie giełdy – pierwsze w historii – służyły nie tylko jako miejsca, w których obracano akcjami i obligacjami, lecz stanowiły także swego rodzaju węzły, punkty kontaktowe. Ale to nie Antwerpia ani Stary Amsterdam miały się stać finansowymi stolicami świata.
Nowy Jork posiadał przecież skarb. W porcie położonym na skalistym wybrzeżu południowego Manhattanu ruch z tygodnia na tydzień był coraz większy. Początkowo obsługiwano tu przede wszystkim statki transatlantyckie. Do Europy wyruszały najczęściej z ładunkiem futer i tytoniu; z powrotem przywoziły wełnę i narzędzia. Ale osadnicy z Nowych Niderlandów szybko zaczęli się usamodzielniać. Przez przypominającą wąską szyjkę butelki zatokę Narrows do Nowego Amsterdamu coraz częściej zawijały statki z Karaibów. Przywoziły cukier, przyprawy oraz niewolników. Do Nowej Anglii wyruszały frachtowce z towarami, które zaradni nowojorscy kupcy reeksportowali do Europy. Głęboka rzeka Hudson stanowiła dogodny szlak łączący miasto z północną częścią dzisiejszego stanu Nowy Jork i z bogatą Pensylwanią; potem, po otwarciu kanału Erie w 1825 roku, z Wielkimi Jeziorami i niemal połową kontynentu. Transakcje handlowe były coraz bardziej skomplikowane. Do miasta napływał ogromny kapitał.
Giełda przy Wall Street powstała w 1817 roku. Holenderska osada od prawie dwustu lat była już nie Nowym Amsterdamem, tylko Nowym Jorkiem; w ciągu zaledwie kilku dekad miała się stać finansowym centrum świata. Paradoksalnie to właśnie powstanie tego centrum finansowego, które miało obsługiwać położony tuż obok port, doprowadziło z czasem do jego upadku. Wartość przeprowadzanych na Manhattanie operacji rosła co najmniej tak szybko jak jego drapacze chmur. Port, do którego przybijały coraz większe frachtowce, pękał w szwach.
W latach siedemdziesiątych XX wieku władze portu zaangażowały się w budowę World Trade Center. Wkrótce potem frachtowce i kontenery przeniosły się na zachodni brzeg rzeki Hudson, do New Jersey, gdzie zamiast wąskich, brukowanych uliczek miały do dyspozycji wielopasmowe autostrady i lotnisko. Na wyspie tymczasem powstawał nowy, współczesny port: dwie zapierające dech w piersiach wieże Babel ze szkła i metalu – Centrum Światowego Handlu.
Wyblakły kawałek papieru – poplamiona kartka z urwanym rogiem, zapisana trudno czytelnym pismem – spoczywa dziś w szklanej gablocie niewielkiego muzeum tuż obok nieistniejącego już portu. List Pietera Schaghena z doniesieniami o zakupie Manhattanu, wypożyczony z okazji czterechsetnych urodzin Nowego Jorku z Archiwum Narodowego w Amsterdamie, był jedynym „twardym” argumentem, jaki posiadali Holendrzy roszczący sobie prawa do wyspy.
Manhattan nie pozostał długo w ich rękach. Karol II, który zasiadł na tronie angielskim w roku 1600, nie spuszczał z oka wybrzeży Ameryki Północnej. Wkrótce prawa do położonych tam kolonii przekazał swojemu bratu Jakubowi, księciu Yorku. Kiedy w sierpniu 1664 roku do brzegów Manhattanu przybyła angielska flotylla, zarządzający wyspą Peter Stuyvesant nie próbował stawiać oporu. Holendrom brakowało nawet prochu. Akt kapitulacji podpisano 5 września.
O holenderskich korzeniach wyspy właściwie zapomniano. Był to krótki epizod, o którym rzadko wspominają podręczniki historii. W potocznym rozumieniu Stany Zjednoczone są krajem na wskroś anglosaskim, którego budowę rozpoczęli pielgrzymi purytanie, pasażerowie statku Mayflower. Ich historia była prostsza, bardziej wyrazista.
Ale czyż to nie na holenderskim Manhattanie powstało to, co w przyszłości miało się stać istotą Ameryki: wielokulturowy tygiel; miasto przyjmujące z otwartymi ramionami śmiałków gotowych zaryzykować wyprawę na biegun kruchą łódeczką; ogromne targowisko – z ostrygami, frachtowcami, drapiącymi chmury wieżowcami, z ludzkimi ambicjami i tęsknotami, które ciągle sprzedaje się i kupuje, wymienia na inne, które każdego dnia zmieniają się i rosną?
Ulica, zamknięta dziś dla samochodów, wybrukowana jest kostką z szarego kamienia. Turyści, którzy przychodzą tu robić zdjęcia, najczęściej nie zauważają kawałków drewna pośrodku jezdni. Wciśnięte w nawierzchnię fragmenty belek – poszarzałe, pełne bruzd przypominających zmarszczki na twarzy starca – wyglądają prawie jak granit. To pamiątka po murze obronnym wzniesionym w 1652 roku na polecenie ówczesnego gubernatora Nowych Niderlandów Petera Stuyvesanta. Holandia właśnie wdała się w wojnę z Anglią. Chodziło o wpływy na morzu i nikt nie miał wątpliwości, że Nowy Amsterdam – ogromny, leżący na skrzyżowaniu najważniejszych szlaków handlowych port – wcześniej czy później stanie się obiektem ataków.
Niewielka osada w dolnym skrawku Manhattanu od południa, wschodu i zachodu była otoczona wodą. Mur, który polecił wznieść Stuyvesant na jej północnym krańcu, przebiegał w poprzek wyspy, od rzeki Hudson do East River. Dziś zajmowałby blisko milę – południowy Manhattan poszerzano kilkakrotnie, zasypując brzegi obu rzek skałami i ziemią z miejsc, w których kopano fundamenty pod coraz to wyższe wieżowce (przy okazji budowy World Trade Center stworzono wręcz w ten sposób nową dzielnicę – Battery Park). Ale na początku wyspa była w tym miejscu wąska i mur miał niespełna kilometr długości. Zbudowany z grubych, drewnianych, zaostrzonych na czubkach pali – właściwie był to płot, a nie mur – wznosił się na wysokość czterech metrów. Czy to wystarczyłoby, by zniechęcić potencjalnych napastników?
Mieszkańcy Nowego Amsterdamu nigdy nie mieli okazji się przekonać. Anglicy, którzy rzeczywiście postanowili zawojować miasto, przybyli w 1664 roku od strony morza. Zanim padł pierwszy strzał, grupa dziewięćdziesięciu trzech najznamienitszych mieszczan – był wśród nich także syn Stuyvesanta – wystosowała do gubernatora petycję: powinien wziąć pod uwagę, jak wielkich zniszczeń mogą dokonać w mieście uzbrojeni po zęby agresorzy i jakie pociągnie to za sobą straty. Kupcom i rzemieślnikom stawianie oporu wydawało się bezsensowne[5].
Nowy gubernator, Richard Nicolls, dołożył wszelkich starań, by przejęcie miasta przez Anglików odbyło się bezboleśnie, niemal niezauważalnie. W mocy pozostały wszystkie dotychczasowe przepisy celne; do portu mogły swobodnie wpływać statki holenderskie, przywożąc i wywożąc dowolne towary; transakcji nadal dokonywano w języku holenderskim; dotychczasowi urzędnicy pozostali na stanowiskach. Tym, którym mimo tych udogodnień nie w smak były angielskie porządki, zaoferowano darmowy rejs na Stary Kontynent[6].
Anglicy od dawna spoglądali w kierunku Holandii z zazdrością: mocna waluta, doskonale rozwinięty system bankowy, niskie stopy procentowe i płynne rynki sprawiały, że była to jedna z najsilniej rozwiniętych gospodarek świata. Nie mieli więc żadnego interesu, by w Nowych Niderlandach wywracać cokolwiek do góry nogami. Wręcz przeciwnie, cieszyli się z porządku, który tam zastali. Najpoważniejszą zmianą, jaką pociągnęła za sobą ta angielska inwazja, była zmiana nazwy miasta – 29 sierpnia 1664 roku, dwa dni po podpisaniu aktu kapitulacji, Nowy Amsterdam przemianowano na Nowy Jork. Uczczono w ten sposób księcia Yorku, który sfinansował zwycięską wyprawę. Dzień później, 30 sierpnia, świeżo upieczeni nowojorczycy jak gdyby nic powrócili do pracy. Na darmowy bilet do Europy wielu chętnych nie było. Business as usual.
Mur obronny przestał być potrzebny. Wręcz przeciwnie: miasto szybko zaczęło się rozrastać na północ, stanowił więc przeszkodę. W 1698 roku został rozebrany. Pozostała nazwa ulicy, która tymczasem wzdłuż muru powstała: Wall Street.
Jedna z najstarszych znanych fotografii słynnej ulicy została wykonana około roku 1860, najprawdopodobniej z pokładu przybijającego do portu przy East River statku. Na pełnej rys, pożółkłej reprodukcji, którą można dziś zobaczyć w położonym niedaleko giełdy Muzeum Finansów, widnieje fragment doku portowego. Na ścianie stojącego tuż obok budynku umieszczono pokaźnych rozmiarów szyld: Ship Painting 60 F. G. Baker. Położony na wschodnim krańcu Wall Street i rozciągający się na ponad dwie mile wzdłuż brzegu East River port rósł wówczas jak na drożdżach.
Pośrodku wiodącej od nabrzeża ulicy – jest już wówczas wybrukowana – stoją wozy, pojazdy konne i coś, co przypomina naprędce sklecone stragany. Wokół krzątają się ludzie, ale na starej fotografii ich sylwetki są wyblakłe, ledwie widoczne i tego, jak wielkie panują tu rwetes i zamieszanie, można się co najwyżej domyślać.
Angielski podróżnik John Lambert, który przybył tu w roku 1807, nie miał wątpliwości: „Bele bawełny, wełny, rozmaitych materiałów; baryłki ryżu, mąki i soli; beczki cukru, skrzynie z herbatą, kadzie z rumem i winem; pudła, kufry, paczki i paki najrozmaitszych rozmiarów […]. Jadące we wszelkich możliwych kierunkach wozy; marynarze i robotnicy przy estakadach […], wszyscy przenoszący ciężary z miejsca na miejsce. Kupcy i ich rachmistrze zajęci w swoich kantorach […]”[7].
Stojące po obu stronach ulicy kamienice mają zaledwie trzy piętra, co sprawia, że Wall Street wydaje się szeroka i przestronna. Ktoś, kto przechodzi tędy dziś, wśród stłoczonych jeden obok drugiego drapaczy chmur – nawet w słoneczny dzień często panuje tu półmrok – może nie dać wiary, że znalazł się dokładnie w tym samym miejscu. Jedynym dowodem jest widoczna w oddali smukła wieża Trinity Church. Wzniesiony na przeciwnym krańcu ulicy, na rogu biegnącego prostopadle do Wall Street Broadwayu kościół Świętej Trójcy był wtedy najwyższym budynkiem w mieście; stanowił coś w rodzaju symbolicznego masztu finansowo-portowego królestwa.
Dziś w porze lunchu wśród kamiennych nagrobków położonego na kościelnym dziedzińcu cmentarza odpoczywają na ławkach mężczyźni rozluźniający krawaty i kobiety, które zdejmują szpilki ze zbolałych nóg. Za kilka chwil wrócą do swoich klatek i przegródek, do biurowych cubicles, z których próbują rządzić światem, ale teraz, przez parę minut, siedzą wśród kamiennych aniołów, sączą mineralną z plastikowych butelek; zamykają oczy. Wszystko nieruchomieje. Choć miejsce to od huczącego Broadwayu oddziela zaledwie niski płot z metalowych prętów – nie ma mowy o cmentarnej ciszy – panuje tu spokój.
Może dlatego że zastygła tu historia. Lista nazwisk na kamiennych nagrobkach przypomina wykaz Who is Who: Robert Fulton, który stworzył w Nowym Jorku pierwsze regularne połączenie promowe; William Bradford, jeden z pierwszych wydawców nowojorskich gazet; Alexander Hamilton, bez którego Wall Street prawdopodobnie nigdy by nie powstała. Poeci, pisarze, artyści, kupcy i bankierzy. Kiedyś każdy, kto chciał się liczyć w Nowym Jorku – bez względu na to, czy był niemieckim żydem, szkockim prezbiterianinem czy włoskim katolikiem – musiał się pokazywać w kościele Trinity. Ci, którym udało się osiągnąć sukces, trafiali po śmierci na ten właśnie cmentarz.
Świątynia pojawiła się w tym miejscu w 1698 roku dzięki zabiegom grupy mieszczan, którym zgodę na budowę wydał dwa lata wcześniej zwierzchnik Kościoła anglikańskiego król William III. Niespełna dziesięć lat później królowa Anna ofiarowała wiernym również rozciągającą się między ulicami Fulton i Church parcelę, nazywaną potem kościelną farmą (wierni otrzymali także prawa do przejmowania porzuconych statków i wielorybów, które zawitają na brzeg). Choć spory fragment tej farmy w 1754 roku przekazano na rzecz tworzonego właśnie King’s College – pierwszego nowojorskiego uniwersytetu (który później przekształci się w Uniwersytet Columbia i przeniesie na północ Manhattanu) – parafia Trinity do dziś należy do najbogatszych na świecie. Dochody, jakie czerpie z dzierżawy swoich gruntów, wykorzystywane są przede wszystkim na działalność charytatywną.
Budowę kościoła w 1698 roku sfinansowano z podatku, do którego płacenia zobowiązani zostali wszyscy mieszkańcy Nowego Jorku bez względu na wyznanie. Świątynia spłonęła podczas wojny o niepodległość w 1776 roku. Kolejny kościół, wybudowany w tym samym miejscu w 1790 roku, pół wieku później zawalił się pod naporem ogromnej śnieżycy. Ten, który stoi tu dzisiaj – wzniesiony z brązowego piaskowca i ozdobiony na froncie ogromną rozetą – zaprojektował Richard Upjohn w 1846 roku. To jeden z najpiękniejszych przykładów popularnego w tamtym czasie w Nowym Jorku neogotyku.
Na Manhattanie gotyk ten szybko jednak został zdławiony. Otoczone ze wszystkich stron szklano-kamiennymi gigantami wieże katedr i kościołów skurczyły się jak Alicja w Krainie Czarów po wypiciu magicznej mikstury. Dziś trudno się oprzeć wrażeniu, że kościół Świętej Trójcy – a może raczej kościółek – nie do końca tam przynależy. Wciśnięty między sięgające nieba banki i biurowce, zdaje się zmagać z tą nowoczesną materią, walczyć o przetrwanie. Ale na pożółkłej fotografii z 1860 roku, którą oglądam dziś w Muzeum Finansów, przypominająca maszt statku wieża Trinity zdecydowanie góruje nad otoczeniem, wyznacza granice tego świata.
Na fotografii nie widać również położonego mniej więcej w połowie drogi między kościołem a portem budynku, który wyglądem przypomina grecką świątynię: Federal Hall.
W tym właśnie miejscu mieścił się pierwszy ratusz. W 1765 roku delegaci dziewięciu spośród trzynastu istniejących wówczas stanów postanowili odmówić płacenia podatków nakładanych na kolonię przez Anglię. Był to krok, który kilka lat później, w roku 1776, doprowadził do ogłoszenia Deklaracji niepodległości i który okazał się początkiem rewolucji amerykańskiej. Można również powiedzieć, że dokładnie w tym samym miejscu trzynaście lat później miało miejsce jej symboliczne zakończenie: w marcu 1789 roku w budynku zebrał się I Amerykański Kongres, który przyjął Konstytucję i deklarację praw obywatelskich i który powołał pierwszy rząd niepodległej republiki. 30 kwietnia 1789 roku na balkonie gmachu zaprzysiężono prezydenta Stanów Zjednoczonych Jerzego Waszyngtona.
Licząc, że to właśnie Nowy Jork stanie się stolicą kraju, władze miasta zleciły wówczas przeróbkę budynku (projektem zajął się Pierre Charles L’Enfant, który później opracował również plan urbanistyczny faktycznej stolicy – Waszyngtonu). To właśnie z tego powodu stylizowano go na Panteon i nadano nową nazwę: Federal Hall. Nowo narodzony kraj potrzebował korzeni i tradycji; marzył o greckiej demokracji i potędze rzymskiego imperium.
Ale mimo imperialno-architektonicznych ambicji Federal Hall nie stał się ani Białym Domem, ani Kapitolem. Przetrwał niespełna ćwierć wieku. W 1812 roku, nie przejmując się zbytnio historią czy symboliką, władze miasta postanowiły go zburzyć. Zachowano balustrady i fragmenty posadzki balkonu, które trafiły do muzeów. W czasach, kiedy zrobiono zdjęcie, w nowym, wzniesionym w tym samym miejscu budynku mieścił się Główny Urząd Celny, jedna z najważniejszych wówczas instytucji państwowych (zanim wprowadzono podatek dochodowy, z ceł właśnie pochodziła lwia część państwowego budżetu). Ale i on nie zagrzeje tu miejsca zbyt długo. W miarę rozwoju portu ruch w Urzędzie Celnym będzie coraz większy i wkrótce zostanie on przeniesiony do nowej, ogromnej siedziby przy Bowling Green. Federal Hall tymczasem zajmie na jakiś czas Rezerwa Federalna, potem oddział Departamentu Skarbu.
Obecnie mieści się tutaj muzeum. Do budynku zwieńczonego portalem wspartym na surowych doryckich kolumnach wiodą kamienne schody. Mniej więcej w ich połowie na granitowym piedestale umieszczono odlaną z brązu rzeźbę pierwszego prezydenta. Stoi ponoć na tej samej wysokości, na której mieścił się balkon. Uroczystość zaprzysiężenia, która miała miejsce na owym balkonie, o mało co nie skończyła się kompromitacją. Kiedy w ostatniej chwili okazało się, że w budynku nigdzie nie ma Biblii, wśród rozentuzjazmowanych mieszczan zebranych na Wall Street musiała zapanować panika. Na szczęście w ciągu kilkunastu minut udało się znaleźć jakiś egzemplarz w pobliskiej tawernie.
Na rzeźbie nie ma oczywiście śladu po jakiejkolwiek panice czy zamieszaniu. Prezydent unoszący dłoń nad Biblią z tawerny spogląda w kierunku przyszłej giełdy, która mieści się dziś po przeciwnej stronie ulicy. Widać w nim jakąś determinację. Ale choć moment jest wzniosły i uroczysty, trudno oprzeć się wrażeniu, że Waszyngton zatrzymał się tu tylko na chwilę, bo tak naprawdę się śpieszy, ma dużo ważniejszych spraw do załatwienia.
W ciągu dnia, kiedy schody pełne są namiętnie fotografujących turystów, jego figura wydaje się ogromna, majestatyczna. Jest kilkakrotnie większy niż stojący tuż obok policjanci i żołnierze, którzy czuwają nad bezpieczeństwem ulicy. Pod wieczór okolica pustoszeje. Znikają policjanci, maklerzy i bankierzy. Zostaje tylko obnażony kamień. Kiedy tak stoi wśród doryckich kolumn i udających greckie świątynie banków, Waszyngton zmienia rozmiary; przestaje być potężny. Jest raczej niepewny i samotny.
Tak naprawdę nie powinien stać tu sam. Ilekroć tędy przechodzę, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Waszyngtonowi powinien dotrzymywać towarzystwa Alexander Hamilton. Współautor amerykańskiej konstytucji i pierwszy sekretarz skarbu jest uważany nie tylko za ojca założyciela Stanów Zjednoczonych, lecz także za ojca chrzestnego Wall Street. W czasach, kiedy jeździły po niej konne dorożki, a Ameryka była krajem rolniczym, Hamilton wierzył, że źródłem jej bogactwa będą nie plantacje i farmy, ale manufaktury i fabryki; nie niewolnicy, lecz imigranci. Był przekonany, że to przede wszystkim inwestycje i operacje bankowe zadecydują o potędze Stanów Zjednoczonych. Przyszłość Ameryki miała należeć do miast, które – wierzył w to głęboko – pozwalają ludziom rozwijać talenty i ambicje. Tak właśnie było w jego przypadku. Urodził się na karaibskiej wyspie Nevins, był nieślubnym synem szkockiego notabla bankruta. Ojciec porzucił rodzinę, gdy chłopiec miał siedem lat, cztery lata później umarła jego matka. Do Nowego Jorku przybył jako szesnastolatek na studia prawnicze i szybko zaangażował się w działalność polityczną – nawoływał między innymi do podatkowego buntu i wypowiedzenia posłuszeństwa koronie angielskiej. Podczas wojny o niepodległość wstąpił do armii Waszyngtona.
Dla Nowego Jorku był to trudny okres. Waszyngton ponosił klęskę za klęską, a miasto zostało niemal kompletnie zniszczone. Po wojnie jednak Nowy Jork bardzo szybko podnosił się ze zgliszcz, przeżywał prawdziwy boom. Jacques Pierre Brissot de Warville, francuski kupiec, który przybył na Manhattan pod koniec XVIII wieku, był pod wrażeniem jego imponującej żywotności: „Ci, którzy kiedykolwiek wątpili w to, jak owocny wpływ na człowieka i jego dzieła może mieć wolność, powinni przybyć do Ameryki. Będą świadkami cudów. Podczas gdy w całej Europie wioski popadają w ruinę, tu na każdym kroku […] wyrastają nowe budynki, ulice. Gdziekolwiek spojrzeć, widać zajętych robotników, którzy coś budują albo reperują”[8].
Hamilton był przekonany, że ta energia jest najważniejszym atutem Nowego Jorku i że miasto powinno zostać stolicą niepodległego kraju[9]. Wszystko, co potrzebne, było na miejscu: tętniące życiem tawerny, w których załatwiano interesy; drukarze i prawnicy, którzy ułatwiali transakcje; port, który przyciągał statki i inwestorów.
Wszystko oprócz pieniędzy. Tych zadłużone i zniszczone wojną kolonie potrzebowały na gwałt i w ogromnych ilościach. Hamilton, którego Waszyngton mianował sekretarzem skarbu, był przekonany, że ich długi powinien przejąć rząd federalny. Liczył, że emisja rządowych obligacji wzbudzi zaufanie i przyciągnie zagraniczny kapitał, tak potrzebny amerykańskiej gospodarce. „Narodowy dług, o ile nie jest zbyt wielki, będzie dla narodu błogosławieństwem. W sposób trwały scementuje naszą unię. Stworzy konieczność ściągania jakichś podatków”[10].
Ale plan, który przedstawił Kongresowi, napotkał zdecydowany opór przedstawicieli Południa, między innymi Thomasa Jeffersona, który żywił głęboką nieufność zarówno do finansistów, jak i wszelkich operacji finansowych. Niepokoiła go także perspektywa zwiększania roli rządu federalnego. Stany południowe, które w większości spłaciły już zaciągnięte podczas wojny długi, nie miały bynajmniej ochoty na przejmowanie wierzytelności reszty. Nade wszystko zaś Jeffersonowi nie podobał się plan uczynienia z Nowego Jorku – prężnie rozwijającego się miasta Północy – stolicy nowej republiki. Wychowany w rolniczej Wirginii, był przekonany, że miasta są siedliskiem wszelkiego zła: zgiełku, chaosu, nieuczciwości, wątpliwych machinacji, upadku obyczajów.
Różnica zdań, która pojawiła się wówczas między Hamiltonem a Jeffersonem, stała się zarzewiem sporu, który będą w przyszłości toczyć federaliści i republikanie, Północ z Południem, rolnicy z przemysłowcami i który w ciągu najbliższych dekad zadecyduje o życiu politycznym Stanów Zjednoczonych.
Na razie jednak dojdzie do kompromisu. 20 czerwca 1790 roku Hamilton uda się do rezydencji Jeffersona kilka przecznic od Wall Street, przy Maiden Lane. Zjedzą razem kolację, po czym nad kieliszkiem madery dobiją targu: Jefferson zgodzi się na przejęcie przez rząd federalny długów i emisję obligacji, w zamian Hamilton ustąpi w kwestii stolicy. Ta zostanie najpierw przeniesiona do Filadelfii, a potem do specjalnie w tym celu wybudowanego miasta na bagiennych terenach wzdłuż rzeki Potomak. Na południu, w ukochanej przez Jeffersona Wirginii. (Kiedy Waszyngton będzie już gotowy, zostanie stworzony nowy, miniaturowy stan – Dystrykt Kolumbii).
„Ten projekt z Filadelfią i Potomakiem jest kiepski – tłumaczył potem jednemu z rozczarowanych kongresmenów z Nowego Jorku Hamilton. – Ale dzięki temu stworzymy system finansowy”[11]. Choć sam również był rozczarowany tym, że Manhattan, zdawać by się mogło najbardziej oczywiste miejsce, nie zostanie stolicą nowej republiki, Hamilton miał świadomość, że to sprawa drugorzędna. To, gdzie ma siedzibę rząd, jest znacznie mniej ważne niż to, jakie ma możliwości działania. „Władza bez dochodów jest ułudą” – mówił Hamilton, który za wszelką cenę postanowił uzyskać kontrolę nad tym, co naprawdę istotne: kapitałem.
Nowojorczycy wzruszyli ramionami; tym, którzy poświęcają zbyt wiele uwagi symbolicznym błahostkom, posłali pełen politowania uśmiech; a zaraz potem, nie tracąc ani chwili, przystąpili do tego, co najważniejsze: zarabiania pieniędzy.
Jefferson stwierdzi po latach, że kompromis, który wówczas zawarli, był największym błędem jego życia. Hamilton zaledwie pięć lat później wycofa się z polityki. Poświęci się praktyce prawniczej, stanie się także jednym z założycieli gazety „New York Evening Post”. Zginie w 1804 roku w pojedynku z jednym z politycznych wrogów, Aaronem Burrem. Zostanie pochowany na cmentarzu Trinity, tuż obok swojej ulicy.
Do budynku giełdy od strony Wall Street wiodą niewielkie drzwi, które łatwo przeoczyć. Główne, zwieńczone okazałym frontonem wejście znajduje się przy Broad Street. Ulica ta zawdzięcza nazwę wykopanemu tu przez Holendrów kanałowi i dawniej musiała być sporo szersza niż pozostałe. Kanał dość szybko zamienił się w smrodliwy ściek, o czym dziś, w dobie finansowego kryzysu, nie bez lekkiej ironii chętnie wspominają przewodnicy.
Gmach, jak większość budowanych w tym okresie instytucji użyteczności publicznej, nawiązuje do starożytnej architektury; emanuje z niego harmonia i potęga. Wejścia do budynku strzeże Uczciwość chroniąca ludzkie Dzieła (Integrity Protecting the Works of Men). Umieszczoną na frontonie rzeźbę w 1903 roku wykonali z marmuru Paul Bartlett i John Quincy Adams Ward (potomek jednego z ojców założycieli; nie zważając na protesty rodziców, zrezygnował z kariery prawniczej, by stać się jednym z najsłynniejszych amerykańskich rzeźbiarzy). Stojąca pośrodku Uczciwość jako jedyna jest ubrana. Rozkłada ręce w opiekuńczym geście, górując nad nagimi lub skąpo odzianymi Dziełami: Mechaniką, Elektryką, Geodezją, Budownictwem po lewej stronie i Górnictwem oraz Rolnictwem po prawej. Nagie Dzieła, które nie mogłyby istnieć, gdyby nie ludzie – ci z krwi i kości, nie z kamienia, w wykrochmalonych koszulach i spodniach na szelkach, przechodzący każdego ranka przez te wrota, biegający nerwowo po parkiecie, próbujący okiełznać chaos i niepewność, żądze i strach, klnący i ocierający pot z czoła. Czy wychodząc stąd pod koniec dnia, modlą się o opiekę marmurowych bóstw, o łaskawość Uczciwości?
Ale bóstwa są dziś bezsilne. Marmur, z którego wykonano oryginalne rzeźby, zaczął się ponoć jakiś czas temu kruszyć. Potajemnie zastąpiono go pomalowanym na jasny kolor metalem. Słyszałam przewodnika zapewniającego grupę zadzierających w górę głowy turystów, że to ołów i że Uczciwość jest najcięższą rzeźbą świata. Inny mówił, że to nieprawda i że z metalu wykonano tylko puste w środku skorupy. Nie wiem, który z nich miał rację i czy Dzieła oraz Uczciwość posiadają dziś kręgosłup, ale bez względu na ich współczesny ciężar gatunkowy jedno jest pewne – w ciągu dwustu lat istnienia giełdy Uczciwość chcąca chronić ludzkie Dzieła miała tu ręce pełne roboty. Początki całego przedsięwzięcia były znacznie mniej wzniosłe niż ten okazały budynek.
Dobiwszy targu z Jeffersonem, sekretarz skarbu Hamilton szybko doprowadził do wielkiej emisji rządowych obligacji opatrzonych patriotyczną nazwą Liberty (Wolność). Warte łącznie osiemdziesiąt milionów dolarów papiery – była to wówczas suma przyprawiająca o zawrót głowy – doprowadziły w mieście do kolejnej rewolucji. Do Nowego Jorku zaczęli ściągać kupcy, bankierzy i przedsiębiorcy. Obligacje, a potem także akcje, przechodziły z rąk do rąk. Transakcji dokonywano, gdzie się dało – na krawężniku, na rogu ulicy, przy portowych dokach. Najczęściej jednak w pełnych zgiełku i hałasu tawernach.
Do stworzenia nieco bardziej formalnej giełdy, a raczej jej zaczątków, doprowadził skandal – pierwszy z niezliczonych, mniej i bardziej poważnych skandali, które od tamtej pory co jakiś czas będą wstrząsać Wall Street. Głównym bohaterem pierwszego z nich był William Duer. Pochodził z Anglii, w której odebrał staranne wykształcenie (studiował w prestiżowym Eton), ale przybywszy do Nowego Jorku, zaczął popierać wolnościowe dążenia kolonistów. Był jednym z założycieli amerykańskiego Kongresu. Po wojnie o niepodległość, podczas której doszedł do sporej fortuny, Hamilton mianował go swoim zastępcą. Wykorzystując dostęp do informacji, Duer zaczął spekulować. Pożyczał kapitał, który inwestował w akcje Banku Nowy Jork. Jednocześnie rozsiewał plotki, jakoby Bank Federalny miał zamiar zacząć je skupować, i doprowadzał w ten sposób do wzrostu cen. Kłamstwo wkrótce wyszło na jaw. Nadzieje naiwnych inwestorów i kariera Duera legły w gruzach[12].
Niechętny operacjom finansowym Jefferson miał poczucie, że sprawdziły się jego najgorsze obawy – oto pękł nadmuchany balon, a losy kraju znalazły się w rękach „kundli”, zainteresowanych tylko pomnażaniem bogactwa najmożniejszych. Hamilton, który początkowo próbował ratować swojego protegowanego, musiał przyznać rację krytykom – tego rodzaju machinacje były zabójcze dla całego systemu finansowego: „Niezbędna jest wyraźna linia oddzielająca ludzi uczciwych od oszustów, porządnych inwestorów od hazardzistów”[13]. Duer wylądował w więzieniu dłużników, gdzie zmarł w 1799 roku.
Machinacje Duera nie wywołałyby może tak wielkiego skandalu, gdyby nie zła sława, jaką obrósł jego rozrzutny, hedonistyczny wręcz styl życia. Opowieści na temat piętnastu rodzajów win, które miał jakoby pić podczas posiłków, budziły niesmak i odrazę. W protestanckiej Ameryce tak kłujące w oczy bogactwo było postrzegane jako coś wulgarnego. Oburzenie wywoływały nie tylko jego oszustwa i manipulacje, lecz przede wszystkim ostentacja.
Zdarzenie to zmobilizowało do działania grupę dwudziestu czterech pośredników zajmujących się na co dzień obrotem akcjami i innymi papierami. Mieli poczucie, że oszuści tacy jak Duer zagrażają ich profesji. Legenda głosi, że 17 maja 1792 roku zebrali się pod rosnącym przy Wall Street drzewem (nie ma jasności, czy był to platan, czy jawor, wiadomo jednak, że znajdował się obok budynku opatrzonego numerem 68) i podpisali uroczyste porozumienie. Zobowiązali się w nim, że będą się nawzajem traktować uczciwie przy zakupie i sprzedaży akcji, chroniąc tym samym społeczeństwo przed zakusami hochsztaplerów. Za ten komfort klienci mieli od tej pory płacić prowizję. Choć w dokumencie ani razu nie padła ta nazwa, pod jaworem stworzono giełdę, a raczej jej zaczątki. Kolejnym krokiem miało być zdobycie własnej siedziby.
W 1793 roku stała się nią położona u zbiegu ulic Water i Wall tawerna – Tontine Coffee House. Dwupiętrowy budynek z czerwonej cegły pełnił też funkcję klubu towarzyskiego i izby handlowej. W ciągu dnia załatwiano tu interesy, wymieniano się informacjami i dobijano politycznych targów. Wieczorami odbywały się huczne bale i bankiety. Tawernę odwiedzali przedstawiciele wszystkich klas i najróżniejszych profesji – przy stołach obok siebie zasiadali ci, którzy trudnili się obrotem akcji, i ci, którzy uprawiali hazard.
Angielski podróżnik John Lambert zauważył w 1807 roku, że sala „pełna była asekurantów, maklerów, kupców, hurtowników i polityków; sprzedających, kupujących, pośredniczących, ubezpieczających. Niektórzy czytali [gazety], inni z niecierpliwością wypytywali o informacje […], na schodach i balkonach tłoczyli się ludzie licytujący jednocześnie w kilku aukcjach naraz; aby się znaleźć trochę wyżej, wspinali się na worki cukru, beczki z rumem albo bele bawełny i tubalnym głosem krzyczeli: »po raz pierwszy, po raz drugi, po raz pierwszy, po raz drugi«. […] Przed tawerną oraz na rogach ulic Wall i Pearl pełno było powozów, bryczek, wózków”[14].
Dziś miejsce, w którym znajdowała się tawerna, jest oddalone od portu o kilka przecznic, wówczas jednak Water Street, jak sama nazwa wskazuje, stanowiła nabrzeże wyspy. To właśnie do tawerny w pierwszej kolejności przychodzili kapitanowie statków, które przybiły do portu. Nie tylko po to, by napić się piwa, lecz także by wycenić i zarejestrować przywiezione do Nowego Jorku produkty: kawę, herbatę, cukier, luksusowe meble, bele sukna i bawełny. Oraz niewolników.
Byli jednym z najważniejszych towarów, bez którego tak naprawdę ani Wall Street, ani port prawdopodobnie nigdy by nie powstały. Pierwszych Afrykańczyków – ponoć jedenastu – przywiozła na Manhattan w 1626 roku Holenderska Kompania Zachodnioindyjska. Zdecydowała się na to posunięcie, gdy okazało się, że niewielu europejskich osadników kwapi się, by w Nowych Niderlandach karczować lasy, osuszać bagna czy budować forty i drogi. Choć po wojnie o niepodległość legislatura stanu Nowy Jork jako pierwsza w kraju poczyniła nieśmiałe kroki w kierunku abolicji – wolność uzyskali między innymi ci, którzy walczyli przeciwko Anglikom, potem zaś przyjęto ustawę przewidującą, że po kilkunastu latach „praktyki” u swojego właściciela niewolnik będzie mógł zabiegać o wyzwolenie – proceder niewolnictwa długo jeszcze kwitł w najlepsze.
Wraz z rozwojem Nowego Jorku popyt na darmową siłę roboczą rósł szybko. Ocenia się, że na początku XVIII wieku niewolnicy stanowili ponad dwadzieścia procent mieszkańców miasta i że blisko połowa gospodarstw domowych korzystała z ich usług. Każdego ranka przywożonych z Afryki i Karaibów mężczyzn, kobiety oraz dzieci można było kupić lub wynająć. Transakcji dokonywano na położonym przy Wall Street targu zwanym młyńskim (Meal market). W czasie kiedy dwudziestu czterech sprawiedliwych pośredników-maklerów tworzyło w tawernie podwaliny nowoczesnej amerykańskiej giełdy, po przeciwnej stronie ulicy sprzedawano niewolników razem z ryżem, mąką i przyprawami.
„The most expensive dirt on earth”– mówią nowojorczycy o tych kilku przecznicach wokół Wall Street. Najdroższa ziemia na planecie. Kosztowne błoto. Proch – ten sam, z którego powstał i w który obróci się kiedyś każdy śmiertelnik, ale który tutaj jest składnikiem magicznej mikstury mającej zapewnić potęgę i moc, zaprzeczyć grawitacji, przegonić czas.
Czas przy Wall Street płynie nieubłaganie, szybciej niż gdzie indziej. Tak było od pierwszych chwil jej istnienia. Kiedy w 1790 roku Hamilton, doszedłszy do porozumienia z Jeffersonem, ogłosił, że rząd federalny przejmie długi poszczególnych stanów, spryciarze nie czekali ani chwili. Ci, którym udało się dotrzeć do odległych miast i wiosek wcześniej niż informacje o emisji rządowych obligacji, skupowali długi za ułamek ich wartości. Kilka godzin później były już warte kilkakrotnie więcej. Czas to pieniądz. Ci, którzy potrafili wyprzedzić informacje, wygrywali.
O tym, że przy Wall Street na pieniądze przelicza się godziny i minuty, wiedzieli również kurierzy, którzy wspinali się na drzewa, pagórki i słupy, by przy użyciu teleskopów oraz kolorowych flag przesyłać wiadomości: jaki statek zawinął do portu, kto co sprzedał, ile i za ile. Jeśli wszystko szło gładko, informacja o zawartej w Nowym Jorku transakcji mogła dotrzeć do Filadelfii lub Bostonu w ciągu pół godziny.
Na statki płynące z Europy trzeba było czekać kilka tygodni. Kiedy tylko pokonywały Atlantyk, wypatrujący ich posłańcy odbierali wiadomości u wybrzeży Nowej Fundlandii i nie czekając, aż statek dotrze do Bostonu czy Nowego Jorku, wysyłali na Wall Street gołębie pocztowe. Tu informacje roznosiły się błyskawicznie – z parkietu aukcyjnego do tawern, biur, magazynów. Jeden z najsłynniejszych brokerów William Heath, który dorobił się przezwiska „amerykański jeleń”, swoją sławę zawdzięczał ponoć talentom sprinterskim – nikt tak szybko jak on nie potrafił dotrzeć z giełdy do biura maklerskiego z informacjami o najnowszych transakcjach.
W 1860 roku komunikacyjny wyścig zrewolucjonizowała firma Pony Express założona przez trzech przedsiębiorców trudniących się wcześniej przewozem towarów ze wschodniego wybrzeża na zachodnie (obsługiwali między innymi amerykańską armię, a do transportu oprócz pociągów używali również wołów). Była to prywatna poczta, która wprawiła wszystkich w zdumienie, obiecując, że będzie w stanie dostarczyć przesyłki z Missouri do Kalifornii w ciągu zaledwie dziesięciu dni. Umożliwiała to sieć rozsianych w górach i na zachodnich preriach stacji przekazowych, pomiędzy którymi kursowali na koniach kurierzy (nie przez przypadek maksymalna odległość między stacjami mogła wynosić szesnaście kilometrów – to dystans, który jest w stanie pokonać galopem koń bez odpoczynku). Oprócz co najwyżej dziewięciokilogramowej sakwy z przesyłkami kurierzy, którzy sami nie mogli ważyć więcej niż pięćdziesiąt siedem kilogramów, zabierali ze sobą egzemplarz Biblii, zapas wody, rewolwer, strzelbę oraz róg (stacja otrzymująca sygnał o zbliżającym się kurierze natychmiast szykowała świeże, wypoczęte konie). Wszyscy musieli również złożyć przysięgę, w której zobowiązywali się między innymi, że nie będą przeklinać, uprawiać hazardu, upijać się, traktować zwierząt w sposób okrutny ani czynić czegokolwiek innego, co jest niegodne dżentelmena.
Mimo niekwestionowanych sukcesów Pony Express nie przetrwa długo. Przyczyni się do tego między innymi Samuel Morse, który w roku 1837 opatentuje pierwszy telegraf elektryczny i który wraz ze swoim asystentem Alfredem Vailem opracuje system sygnalizacji – alfabet zwany dziś jego nazwiskiem. Pierwszy telegram zostanie nadany 6 stycznia 1838 roku, pokona zaledwie trzy kilometry i będzie zawierał jedno zdanie: „A patient waiter is no loser” (Kto czeka cierpliwie, nie przegrywa). Sześć lat później uda się nadać wiadomość z budynku Sądu Najwyższego w Waszyngtonie aż do Baltimore[15].
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Francis Scott Fitzgerald, Wielki Gatsby, przeł. Ariadna Demkowska-Bohdziewicz, Warszawa: Comfort, 1991, s. 110.
[2] Opracowanie na podstawie: Eric Homberger, The Historical Atlas of New York City. A Visual Celebration of 400 Years of New York City’s History, New York: Holt, 2005.
[3] Cyt. za: Russell Shorto, Island in the Center of the World, New York: Vintage, 2005, s. 55.
[4] Cyt. za: David Colbert, Eyewitness to Wall Street. 400 Years of Dreamers, Schemers, Busts and Booms, New York: Broadway Books, 2001, s. 11.
[5] Russell Shorto, Island in the Center of the World, New York: Vintage, 2005, s. 294–300.
[6] Tamże, s. 304, 305; Edwin G. Burrows, Mike Wallace, Gotham. A History of New York City to 1898, New York: Oxford University Press, 1999, s. 70–74.
[7] Cyt. za: Eric Homberger, The Historical Atlas of New York City. A Visual Celebration of 400 Years of New York City’s History, New York: Holt, 2005, s. 57.
[8] Cyt. za: Ric Burns, James Sanders, Lisa Ades, New York. An Illustrated History, New York: Alfred A. Knopf, 1999, s. 37.
[9] Tamże, s. 37–42; Richard Sylla, Hamilton and The Federalist Financial Revolution, 1789–1795,„The New York Journal of American History”(materiały prezentowane w Muzeum Finansów: http://www.alexanderhamiltonexhibition.org/, dostęp: 29.09.2010).
[10] Cyt. za: David Colbert, Eyewitness to Wall Street. 400 Years of Dreamers, Schemers, Busts and Booms, New York: Broadway Books, 2001, s. 23.
[11] Cyt. za: Burns, Sanders, Ades, dz. cyt., s. 42.
[12] Cyt. za: Colbert, dz. cyt., s. 24, 25.
[13] Tamże, s. 25.
[14] Cyt. za: Bayrd Still, Mirror for Gotham. New York as Seen by Contemporaries from Dutch Days to thePresent, New York: Fordham University Press, 1999, s. 76.
[15] Opracowanie na podstawie: John Steele Gordon, The Great Game. The Emergence of Wall Street as a World Power 1653–2000, New York: Touchstone, 1999.