Obłęd - Susanne Schemper - ebook + audiobook

Obłęd ebook i audiobook

Susanne Schemper

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kiedy Jannego dopada lumbago i zostaje więźniem we własnym domu, w jego głowie rodzi się pomysł. Ponieważ nienawidzi swojej szefowej, symuluje depresję, żeby przedłużyć zwolnienie lekarskie. Kiedy nagle traci pracę, bezsenność i niepokój powodują, że zaczyna nadużywać alkoholu i leków. Wpada w błędne koło i zachowuje się coraz bardziej nieobliczalnie. Jedyne jasne punkty w jego życiu to wizyty u fizjoterapeutki Leny, która okazuje się również jego nową sąsiadką.

Vanessa mieszka sama, a jej chłopak Richard pracuje na morzu. Przerażają ją ciemność i cisza, i aby poradzić sobie z izolacją, postanawia poznać sąsiadów. W ten sposób zaznajamia się ze starszą panią Alice. W jej przeszłości kryje się mrok, który kobieta stara się od siebie odpychać.

Lena czuje się nieswojo w towarzystwie Jannego, ale coś ją do niego ciągnie. W chwili słabości przyjmuje go w swoim domu. A potem wszystko się zmienia, nie tylko dla niej.

„Obłęd” jest trzecią, niezależną częścią popularnej serii Susanne Schemper, której akcja rozgrywa się w fikcyjnej społeczności szwedzkiej miejscowości Solinge. To mroczny dramat psychologiczny o trzech kobietach, które postanawiają połączyć siły, kiedy ich wspólny sąsiad przekracza wszelkie granice.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 257

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 2 min

Oceny
3,7 (40 ocen)
16
4
14
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AdamS77

Nie oderwiesz się od lektury

Tym razem sięgnęłam po trzeci tom z cyklu "Solinge". Opowieść o małym miasteczku, w którym bardzo dużo się dzieje. Co tym razem się stało? Nasz bohater Janne, który nie tylko w pracy symuluje. Dosłownie upada na samo dno. Nadużywa alkoholu i silnych leków. Miksuje różne leki, które tak naprawdę nie są mu potrzebne. Przez swoje durne zachowanie traci nie tylko pracę. Poczytajcie jaką niespodziankę dostanie od życia. Czy będzie z tego zadowolony? Wątpię. Bardzo nie lubiłam tego bohatera. To zboczeńca i lekoman. Co jest w stanie zrobić, żeby zaspokoić swoje oczekiwania? Poznałam jeszcze trzy bohaterki, którym bardzo nie podoba się zachowanie tego pana. Co mają zrobić? Czy poddać się jemu, czy ostro z nim walczyć? Lena — jest fizjoterapeutką. Vanessa dopiero się przeprowadziła do tego miasteczka. Pragnie poznać swoich sąsiadów. Czy wyjdzie jej to na dobre? Alice jest staruszką, która wiele w swoim życiu przeszła. Czy te trzy panie połączy prawdziwa przyjaźń? Czy można się przyjaźnić z sąs...
00
MariaZiolkowska123

Nie oderwiesz się od lektury

no i dobry koniec!
00
Macans

Dobrze spędzony czas

nieco słabsza od dwóch pierwszych części, ale przeczytałam z prawdziwą przyjemnością
00
monikawisla

Nie oderwiesz się od lektury

Mocna fabuła. Trudno uwierzyć, jakie dramaty przeżywają ludzie ukryci za fasadą pozornej normalności.
00
MariaWojtkowiak

Nie oderwiesz się od lektury

Zadziwiająca powieść obyczajowa o strachu,narcyzmie,nienawiści. Bohater na szczęście ponosi karę,a krzywdzone kobiety mają wyrzuty sumienia. Cóż za...szkoda słów.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Sin­ne­svilla

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Wi­told Bi­liń­ski

Co­py­ri­ght © Su­sanne Schem­per, 2022

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Ma­ria Sund­berg

Re­dak­cja: Anna Si­do­rek

Ko­rekta: Ewa Bed­nar­ska-Gry­nie­wicz

ISBN 978-87-0237-047-8

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Go­rycz pro­wa­dzi do­ni­kąd. Zwraca się sama prze­ciwko so­bie. To nie­od­mien­nie ślepa uliczka.

Aga­tha Chri­stie

Rozdział 1

Janne po­ru­szył ostroż­nie głową i chwy­cił pod­ło­kiet­nik fo­tela, sta­ra­jąc się roz­pro­sto­wać plecy. Skrzy­wił się. Ból nad­szedł na­tych­miast, jakby tylko drze­mał, cze­ka­jąc, żeby ude­rzyć. Jak długo może trwać lum­bago? Spró­bo­wał przy­jąć po­zy­cję sie­dzącą, ale po­zo­stał po­chy­lony do przodu, z rę­kami na udach. Wstał, jęk­nął gło­śno i szybko od­dy­chał. Wciąż nie mógł stać pro­sto, było to zu­peł­nie nie­moż­liwe. Gdyby się wy­pro­sto­wał, po­czułby się, jakby ktoś wbił mu nóż w lę­dź­wie. Te­raz mógł się przy­naj­mniej po­ru­szać, za­ło­żył więc, że idzie ku lep­szemu. Zro­bił kilka nie­pew­nych kro­ków. Wyj­rzał na spo­kojną ulicę. W tej sa­mej chwili wo­kół za­wrotki zro­biło kółko czarne vo­lvo now­szego typu, by za­par­ko­wać tuż przed do­mem sto­ją­cym na­prze­ciwko. Tym, który od dawna stał pu­sty. Ob­ser­wo­wał pre­zen­ta­cje, tej zimy było ich co naj­mniej cztery. Wtedy tłum­nie zbie­rali się po­ten­cjalni klienci, część na pewno z czy­stej cie­ka­wo­ści. Domy tu­taj, na wznie­sie­niu, były szcze­gólne i wa­biły rów­nież lu­dzi, któ­rzy nie mieli po­waż­nych za­mia­rów, je­śli cho­dzi o kupno. Te­raz naj­wy­raź­niej przy­szedł czas na wpro­wa­dze­nie się no­wych są­sia­dów. Janne zro­bił nie­pewny krok w stronę okna.

Z sa­mo­chodu wy­siadł naj­pierw męż­czy­zna, który od razu za­czął wy­no­sić z ba­gaż­nika torby i pu­dła. Wy­glą­dał do­syć staro, na gło­wie miał nie­wiele wło­sów, a te, które jesz­cze po­zo­stały, były rzad­kie i siwe. Janne bez­wied­nie prze­cią­gnął ręką po swo­jej gło­wie. Je­śli z cze­go­kol­wiek był za­do­wo­lony, to wła­śnie z wło­sów: gę­stych i ja­snych, bez cie­nia si­wi­zny. Kiedy był młody, no­sił je dłu­gie do ra­mion, a dziew­czyny uwiel­biały ba­wić się jego lo­kami. Wciąż gła­skał dło­nią głowę. Po wielu dniach bez my­cia włosy były tłu­ste i przy­płasz­czone.

Te­raz z auta wy­sia­dła ko­bieta. Obe­szła po­jazd do­okoła i sta­nęła po­środku ulicy ple­cami do niego. Co­fała się po­woli, jakby z dy­stansu po­dzi­wiała swój nowy dom. Była ele­gancka. Piękna na spor­towy, świeży spo­sób. Nie­wy­soka, ubrana w cia­sne tre­nin­gowe spodnie opi­na­jące jej silne uda. Na no­gach miała spor­towe buty, a na gó­rze ja­sno­ró­żową bluzę z kap­tu­rem. Krótka, nie­sforna fry­zura.

Janne przy­su­nął się do okna i do­tknął chłod­nej po­wierzchni szyby. Po­czuł, jak prze­cho­dzą go ciarki, coś, co na wi­dok no­wej są­siadki obu­dziło się do ży­cia. Ko­bieta oparła dło­nie na bio­drach i ko­ły­sała ty­łecz­kiem z boku na bok, jakby wie­działa, że się jej przy­gląda. Jakby chciała się po­ka­zać z do­brej strony. Prze­łknął ślinę.

– Cześć, piękna – szep­nął i w tej sa­mej chwili ona ob­ró­ciła się w jego stronę.

Pa­trzyła wprost na niego. Oczy­wi­ście nie mo­gła go wi­dzieć. Ża­lu­zje, tzw. vi­sual pro­tec­tion scre­ens, za­pew­niały zde­cy­do­wa­nie naj­lep­szą ochronę przed za­glą­da­niem do środka, jaką można było zna­leźć na szwedz­kim rynku. Były warte każ­dej wy­da­nej ko­rony. On mógł wy­glą­dać na ze­wnątrz, nie bę­dąc wi­dzia­nym. Za­mó­wił je, kiedy tylko opu­ściła go Nina. Przez kilka lat wy­sta­wie­nie się na wi­dok każ­dego prze­chod­nia było dla niego źró­dłem iry­ta­cji. Je­śli ma ochotę cho­dzić po domu w sa­mych ga­ciach, to po­wi­nien mieć do tego prawo. Nina nie chciała za­wie­sić na­wet cien­kich fi­ra­nek. Te­raz jed­nak de­cy­do­wał o tym on. On i tylko on.

Ko­bieta zro­biła krok w stronę jego domu, ku niemu, a on bez­wied­nie się cof­nął. Od tego ru­chu za­bo­lały go plecy. Czar prysł. Za­ci­snął z bólu oczy, a kiedy je otwo­rzył, pięk­ność już się od­wró­ciła i zmie­rzała w kie­runku swo­jego no­wego domu.

Janne usiadł ostroż­nie w fo­telu, na­dal ob­ser­wu­jąc wpro­wa­dza­ją­cych się no­wych są­sia­dów.

Rozdział 2

– Tu mu­sisz skrę­cić.

Lena po­ka­zała miej­sce, a Mat­tias kiw­nął głową i się uśmiech­nął.

– Wiem. Nie mu­sisz ro­bić za GPS. By­łem tu do­kład­nie tyle samo razy co ty.

Nie od­po­wie­działa, wy­glą­dała tylko przez okno sa­mo­chodu po swo­jej stro­nie. Mi­nęli małe osie­dle i po­ko­ny­wali wła­śnie ostat­nią pro­stą mię­dzy cen­trum So­linge a Sło­necz­nym Wzgó­rzem. Była to wiej­ska droga z bez­kre­snymi po­lami z obu stron. Tam, gdzie koń­czyło się pole, za­czy­nał się las. Stado żu­rawi spa­ce­ro­wało na pa­ty­ko­wa­tych no­gach na kra­wę­dzi lasu. Lena uśmiech­nęła się do sie­bie na ten wi­dok. Pewny zwia­stun wio­sny. Ja­sno­szara mgiełka tań­czyła wo­kół tych du­żych pta­ków, spły­wała jak duch na pole, owie­wała szosę.

– Pod­nie­ca­jące, co? – Lena od­wró­ciła się do Mat­tiasa. – Nasz nowy po­czą­tek. Bez dzieci w domu. Tylko ty i ja. Żad­nego wiel­kiego ogrodu, który trzeba pie­lę­gno­wać. Żad­nego nie­skoń­cze­nie dłu­giego płotu, który trzeba skro­bać i ma­lo­wać. Żad­nej firmy, którą trzeba pro­wa­dzić.

Mat­tias kiw­nął głową w od­po­wie­dzi i włą­czył prawy kie­run­kow­skaz. Wje­chali na wą­skie i dłu­gie zbo­cze pro­wa­dzące na Sło­neczne Wzgó­rze.

Kiedy ten te­ren za­częto za­bu­do­wy­wać, oko­liczni miesz­kańcy na­zy­wali go Śmie­cio­wym Wzgó­rzem. Był to pre­sti­żowy pro­jekt osie­dla w środku lasu, próba ścią­gnię­cia do So­linge no­wych miesz­kań­ców. Osie­dle in­ten­syw­nie pro­mo­wano. W od­le­gło­ści umoż­li­wia­ją­cej do­jeż­dża­nie do pracy, przy au­to­stra­dzie pro­wa­dzą­cej do Halm­stad i atrak­cyj­nego cen­trum han­dlo­wego Hal­lan­dia, które ofe­ro­wało wszystko od za­ku­pów po roz­rywkę, na przy­kład kino i świat za­baw dla dzieci. Sło­neczne Wzgó­rze ku­siło mod­nymi do­mami po­śród wiej­skiej idylli, w oto­cze­niu cu­dow­nej na­tury. No­wo­cze­sne bu­dynki w róż­nych roz­mia­rach i miesz­ka­nia wy­ma­ga­jące je­dy­nie mi­ni­mal­nej kon­ser­wa­cji. Mnó­stwo pięk­nych je­zior z ką­pie­li­skami i uro­cze cen­trum So­linge w za­sięgu spa­ceru lub krót­kiej wy­cieczki ro­we­rem. W cen­trum zna­leźć można było skle­piki, sporo nie­złych re­stau­ra­cji, a także bez­pieczną, no­wo­cze­sną szkołę.

Mat­tias zre­du­ko­wał bieg i po­woli wje­chał na wzgó­rze. Ist­niała tam tylko jedna droga do­stępna dla sa­mo­cho­dów i przez kil­ka­set me­trów można było mieć wra­że­nie, że je­dzie się pro­sto do lasu. Po­tem jed­nak drzewa się roz­stą­piły i po­ja­wiło się osie­dle.

Pierw­sza część, którą na­zy­wano Sło­neczne Wzgó­rze Dolne, skła­dała się z kilku kwar­ta­łów więk­szych bliź­nia­ków. Wszyst­kie były za­pro­jek­to­wane w tym sa­mym stylu, z ga­tun­ków drewna i w ko­lo­rach tak do­sko­nale har­mo­ni­zu­ją­cych z ota­cza­ją­cym la­sem, że le­dwo je było wi­dać. Miesz­kały tu głów­nie ro­dziny z dziećmi. Je­śli jed­nak po­je­chało się da­lej w górę i w prawo, do­cie­rało się do kilku kwar­ta­łów za­bu­do­wa­nych uro­czymi pię­tro­wymi do­mami. W nich znaj­do­wały się no­wo­cze­sne miesz­ka­nia, po­pu­larne wśród par eme­ry­tów, które prze­pro­wa­dziły się tu z więk­szych do­mów w oko­licy. Ta część Sło­necz­nego Wzgó­rza była ser­cem osie­dla. Znaj­do­wał się tu przy­sta­nek au­to­bu­sowy, duży plac za­baw i lo­kalny skle­pik.

Na sa­mym szczy­cie, na Sło­necz­nym Wzgó­rzu Gór­nym, stały nie­wiel­kie pro­sto­pa­dło­ścienne domy z przy­ku­wa­ją­cymi wzrok szkla­nymi ele­wa­cjami i ścia­nami ob­ło­żo­nymi sza­rym ka­mie­niem. Kiedy je bu­do­wano, sporo pi­sano o nich w ga­ze­tach. Miesz­kańcy So­linge na­zy­wali je akwa­riami. Jedno z nich ku­pili Mat­tias i Lena. Na końcu ulicy Li­la­ko­wej, dłu­giej drogi koń­czą­cej się za­wrotką w miej­scu, gdzie znów za­czy­nał się las ota­cza­jący cały te­ren, mieli za­pu­ścić ko­rze­nie.

Lena ma­rzyła o miesz­ka­niu na Sło­necz­nym Wzgó­rzu od czasu, kiedy od­dano je do użytku. Po­do­bało jej się, że za­cho­wano tak dużo na­tu­ral­nego oto­cze­nia, a domy wta­piały się w ota­cza­jący las z jego ma­je­sta­tycz­nymi gła­zami i po­tęż­nymi pniami. Las był bli­sko, ale się nie na­rzu­cał, droga do­jaz­dowa była sze­roka i wy­po­sa­żona za­równo w ścieżkę dla ro­we­rów, jak i chod­nik. Było też bli­sko do So­linge. Ob­li­czyła, że do no­wej pracy w cen­trum bę­dzie do­jeż­dżać ro­we­rem mniej wię­cej kwa­drans, z po­wro­tem tro­chę dłu­żej, bo pod górkę. So­linge było jej bli­skie: uro­dziła się i do­ra­stała w tej oko­licy. Nie miesz­kała tu jed­nak od wielu lat. Jej matka wciąż zaj­mo­wała nie­wiel­kie miesz­ka­nie w cen­trum, co było ko­lejną ko­rzy­ścią z prze­pro­wadzki – bli­skość sta­rze­ją­cego się ro­dzica. Oj­ciec od­szedł zde­cy­do­wa­nie za wcze­śnie już wiele lat temu, a Lena jako je­dy­na­czka czuła się od­po­wie­dzialna za matkę.

Roz­pie­rała ją ra­dość. Cu­do­wne było czuć, że żyje się wła­snym ży­ciem. Był to do­bry czas na zmianę. Dzieci nie­dawno się wy­pro­wa­dziły. Amanda do Up­psali, na stu­dia we­te­ry­na­ryjne, a Emma do Lon­dynu, żeby pra­co­wać w re­stau­ra­cji.

Wy­cią­gnęła rękę, po­ło­żyła ją na ra­mie­niu Mat­tiasa, ale nic nie po­wie­działa. Czuła jego bez­pieczne, do­brze znane cie­pło. Miała na­dzieję, że dzięki tej prze­pro­wadzce ogień za­pło­nie w nich na nowo. Mat­tias miał ostat­nio w pracy sporo spraw na gło­wie, był ze­stre­so­wany i cich­szy niż za­zwy­czaj.

My­śli prze­rwał jej głos męża:

– Już pra­wie je­ste­śmy.

Ich dom stał w gru­pie czte­rech, a mię­dzy nimi znaj­do­wały się ob­szary zie­leni, które spra­wiały, że za­bu­dowa wy­da­wała się bar­dziej przy­tulna. Gra­nicę mię­dzy ich no­wym do­mem a po­se­sją naj­bliż­szych są­sia­dów wy­zna­czał ży­wo­płot z li­la­ków. Lena za­tę­sk­niła za porą ich kwit­nie­nia.

Ich dom był ostatni po le­wej stro­nie ulicy, tuż przy za­wrotce. Mat­tias ob­je­chał ją i za­par­ko­wał.

– No i już. Je­ste­śmy w domu.

Lena wy­szła z sa­mo­chodu i kilka razy głę­boko ode­tchnęła. Pach­niało świer­ko­wym la­sem, a po­wie­trze było cu­dow­nie świeże. Mat­tias już pod­szedł do drzwi wej­ścio­wych i otwo­rzył je. Cię­ża­rówka z ich rze­czami miała przy­je­chać do­piero za ja­kąś go­dzinę. Lena obe­szła sa­mo­chód i sta­nęła po­środku ulicy, chciała przyj­rzeć się no­wemu gniazdku. Po­czuć, że te­raz na­leży do nich. Zwró­ciła uwagę na ci­szę. Po­przed­nio miesz­kali w du­żym sta­rym domu na obrze­żach Halm­stad, gdzie za­wsze w tle ha­ła­so­wała droga E6. Tu­taj sły­chać było je­dy­nie ci­chy szum drzew i ćwier­ka­nie pta­ków.

Wi­działa te­raz, jak Mat­tias cho­dzi po domu. Było wy­raź­nie wi­dać za­równo jego, jak i całe wnę­trze. Kilka razy roz­ma­wiali o za­glą­da­niu do okien, czy mają za­ło­żyć za­słony, czy ża­lu­zje, a może zna­leźć zu­peł­nie inne roz­wią­za­nie. Wy­glą­dało na to, że więk­szość tu­tej­szych miesz­kań­ców ma okna czymś za­sło­nięte. Lena nie chciała jed­nak nic ta­kiego, te pa­no­ra­miczne okna były prze­cież jedną z rze­czy, które tak jej się po­do­bały w tym domu. Po­śred­niczka na­zy­wała to ogro­dem zi­mo­wym, prze­dłu­że­niem sa­lonu. Bo we­wnętrzna i ze­wnętrzna część od­dzie­lone były tylko szklaną ścianą z prze­suw­nymi drzwiami pro­wa­dzą­cymi na we­randę.

Cof­nęła się jesz­cze tro­chę, wciąż ob­ser­wu­jąc swój nowy dom. Te­raz za­uwa­żyła Mat­tiasa na pię­trze. Pod­szedł do du­żego okna i ma­chał do niej, żeby we­szła do środka. To po­miesz­cze­nie miało być ich sy­pial­nią, zdała so­bie sprawę, że przy­naj­mniej tam będą po­trze­bo­wać ja­kichś za­słon. Żad­nych po­śpiesz­nych za­ku­pów, musi sta­ran­nie wy­brać ma­te­riał. Lena od­wró­ciła się i spoj­rzała na dom le­żący na­prze­ciwko. Był iden­tyczny. Jed­nak wnę­trze po­zo­sta­wało nie­wi­do­czne, bo ogromne prze­szkle­nie na par­te­rze za­kryte było sta­lo­wo­sza­rymi ża­lu­zjami. Wy­glą­dały, jakby były za­mon­to­wane na ze­wnątrz, przez co dom spra­wiał wra­że­nie zim­nego i nie­go­ścin­nego. Za­su­nięte ko­tary unie­moż­li­wiały zaj­rze­nie na pię­tro.

Zro­biła krok w tamtą stronę, bo tro­chę ku­siło ją, żeby za­pu­kać i się przed­sta­wić. Za­wa­hała się jed­nak. Nie wia­domo dla­czego nie od­wa­żyła się na to. Spoj­rzała ku oknu na pię­trze, nie­mal spo­dzie­wa­jąc się na­po­tkać tam parę oczu.

– Co ty tam ro­bisz, Lena? Chodź tu, mu­simy wno­sić torby.

Od­wró­ciła wzrok od są­sied­niego domu i ru­szyła w stronę swo­jej no­wej sie­dziby. Czas się wpro­wa­dzać.

Rozdział 3

Janne wpa­try­wał się w lo­dówkę, nie mo­gąc pod­jąć de­cy­zji. Nie dało się my­śleć, kiedy ból ści­skał go i drę­czył, nie dało się de­cy­do­wać, kiedy od wy­siłku aż się ko­ły­sał. Za­mknął lo­dówkę, otwo­rzył za­miast tego za­mra­żarkę i wy­cią­gnął paczkę lo­dów lu­kre­cjo­wych, wziął z su­szarki ły­żeczkę i wró­cił na fo­tel. To tam te­raz spę­dzał całe ży­cie. Na elek­trycz­nym roz­kła­da­nym fo­telu, obi­tym miękką ciem­no­brą­zową skórą, który ra­to­wał go w te dni.

Janne po­sta­wił lody i szklankę z wodą na bocz­nym sto­liku, po czym roz­po­czął bo­le­sną ope­ra­cję sia­da­nia. Po­sa­dził ko­lejno po­śladki na kra­wę­dzi, ze­śli­zgnął się nieco w tył, na ko­niec oparł grzbiet o sze­ro­kie opar­cie. Sy­gnał te­le­fonu spra­wił, że się wzdry­gnął. Ko­mórka wście­kle wi­bro­wała na stole, Janne spoj­rzał na wy­świe­tlacz. Sze­fowa. Niech to szlag. Za­mknął oczy na dwie se­kundy, ode­brał po­łą­cze­nie i włą­czył gło­śnik.

– Tak, tu Janne.

– Janne, cześć. Jak się dziś mie­wasz?

Od brzmie­nia jej głosu po ple­cach prze­szły mu ciarki.

– No cóż, co mam ci po­wie­dzieć? Sam nie wiem.

– Jest le­piej? Ru­szasz się? Wiesz, że nie­do­brze jest cią­gle sie­dzieć. Wtedy czło­wiek sztyw­nieje jesz­cze bar­dziej. Cierpi na tym krą­że­nie krwi.

Jej wy­stu­dio­wany ton i sa­mo­za­do­wo­le­nie spra­wiły, że cały się sku­lił w so­bie. Od­wró­cił te­le­fon, po­ło­żył go na ko­la­nie ekra­nem w dół, żeby nie wi­dzieć jej imie­nia. Za­uwa­żył dużą szarą plamę na spodniach, to chyba sos po­mi­do­rowy z wczo­raj­szego obiadu. Po­dra­pał ją i od­po­wie­dział:

– Mhm, pew­nie tak.

Chyba nie zwró­ciła uwagi na jego zdaw­kową od­po­wiedź, cią­gnęła jak zwy­kle:

– Janne, zgło­si­łam cię do za­kła­do­wej służby zdro­wia. Masz pięć roz­mów, mu­sisz z kimś po­ga­dać. To wa­ru­nek po­wrotu do pracy, jest dla mnie oczy­wi­ste, a w su­mie dla wszyst­kich, że nie mie­wasz się do­brze. Prawda?

– Co? – Janne pod­niósł te­le­fon, wy­łą­czył funk­cję gło­śno­mó­wiącą i przy­ło­żył słu­chawkę do ucha. – Co to zna­czy z kimś po­ga­dać? Od ga­da­nia lum­bago ra­czej mi nie przej­dzie.

Po­ru­szył się lekko. Skóra obi­cia za­skrzy­piała.

– To prze­cież nie tylko plecy, Janne. Sam o tym mó­wi­łeś. Prawda?

Czy ona musi wsta­wiać „prze­cież” do każ­dego zda­nia? Czy każde py­ta­nie musi się koń­czyć na „prawda”? Jak ta ko­bieta mo­gła zo­stać sze­fową? Była zu­peł­nie nie­kom­pe­tentna.

– Nie za­mie­rzam z ni­kim roz­ma­wiać. Nie wiem, skąd ci przy­szło do głowy, że po­trze­buję ja­kie­goś psy­chia­trycz­nego ko­no­wała, który bę­dzie grze­bał w mo­ich my­ślach i po­glą­dach. My­lisz się w tej spra­wie, Zo­siu.

Ugryzł się w ję­zyk. Nie po­wi­nien jej na­zy­wać Zo­sią. Była tak cho­ler­nie wraż­liwa. To bar­dzo ty­powe u dzi­siej­szych ko­biet, ży­cie go tego bo­le­śnie na­uczyło.

Kiedy znów za­częła mó­wić, ton jej głosu stał się ostry.

– Okej, Janne, ale wiesz, że te­raz za cie­bie od­po­wia­dam jako pra­co­dawca, prawda? I jako sze­fowa uwa­żam, że sy­tu­acja jest nie do wy­trzy­ma­nia. Może nie po­win­ni­śmy już dłu­żej o tym mó­wić przez te­le­fon.

Pró­bo­wał od­po­wie­dzieć, chciał za­py­tać, co ro­zu­mie przez „nie do wy­trzy­ma­nia”, ona jed­nak nie prze­sta­wała mó­wić:

– Zro­bimy więc tak: lecz się, jak umiesz, za­dzwoń do mnie po wi­zy­cie u le­ka­rza, to za­pla­nu­jemy spo­tka­nie, żeby do­kład­niej omó­wić… sy­tu­ację.

Wy­da­wało się, że z tru­dem od­dy­cha. Janne miał nie­od­parte wra­że­nie, że chciała szybko za­koń­czyć tę roz­mowę, że już się nim zmę­czyła. Że był tylko nie­istot­nym ele­men­tem jej dnia pracy i chciała się wresz­cie za­jąć znacz­nie waż­niej­szymi spra­wami. On też zde­cy­do­wa­nie nie miał ochoty dłu­żej z nią roz­ma­wiać, ale nie ży­czył so­bie, żeby wszystko kon­tro­lo­wała. Ja­kiś umiar musi być. Gów­niara, le­dwo po trzy­dzie­stce nie bę­dzie go po­uczać. Miał prze­cież prawo sie­dzieć w domu z lum­bago bez jej in­sy­nu­acji, że coś jest nie tak z jego psy­chiką. Chwy­cił ły­żeczkę, po­ma­chał nią w po­wie­trzu i za­brał głos:

– Wiesz co? To tro­chę uwła­cza­jące, że jako moja sze­fowa wrzesz­czysz na mnie i je­steś po­dejrz­liwa, po­nie­waż mam zwol­nie­nie. Lu­dzie z mo­jego po­ko­le­nia biorą od­po­wie­dzial­ność za sie­bie i pra­cują, kiedy mogą. Bądź pewna, że gdy­bym był w sta­nie się ru­szać, to sie­dział­bym te­raz w pracy. Może po­win­naś być wdzięczna za to, że ist­nieje jesz­cze kilku ta­kich lo­jal­nych pra­cow­ni­ków, któ­rzy ro­bią, co do nich na­leży, za­miast się mi­gać i cwa­nia­ko­wać. Prawda?

Miał ogromną ochotę się roz­łą­czyć, bar­dzo chciał mieć ostat­nie słowo. Ona jed­nak już na­brała po­wie­trza w płuca, tak głę­boko, że nie­mal czuł prze­ciąg w słu­chawce.

– Okej, Janne. Da­lej w tej roz­mo­wie nie zaj­dziemy. Wra­caj do zdro­wia.

I roz­łą­czyła się. Ona się roz­łą­czyła. Bez po­że­gna­nia. Co za suka! I do tego su­ge­ro­wała, że coś jest nie tak z jego głową. Kurwa mać. To ma być wdzięcz­ność? Czyż nie usłał jej drogi ró­żami, kiedy zo­stała nową sze­fową? Czy nie opie­ko­wał się nią jak nie­mow­la­kiem?

Się­gnął po lody, ze­rwał po­krywkę i wbił ły­żeczkę w czarną masę, która za­częła się już roz­ta­piać. Zi­ry­to­wany mie­szał w pu­dełku i lody prze­mie­niły się w ciemną, pełną gru­dek zupę. Pu­ścił ły­żeczkę i po­zwo­lił, żeby uto­nęła w tym błotku. Po­tem na­ci­snął przy­cisk od­chy­la­jący w tył opar­cie fo­tela, po­zwo­lił, by jego ciało opa­dło, pró­bo­wał się zre­lak­so­wać. Znów po­czuł ogromne zmę­cze­nie i to była jej wina. Ma­łej pa­skud­nej So­fii. Wy­ssała z niego wszyst­kie siły. Cią­gle to ro­biła, miała do tego szcze­gólny ta­lent. Kurwa, jaki był zmę­czony. Nią, pracą, ko­le­gami. Jest wart o tyle wię­cej.

Wszystko się roz­sy­pało. Nic nie było ta­kie jak kie­dyś, bar­dzo mu się to nie po­do­bało. Cała wie­dza, którą zdo­był, całe do­świad­cze­nie, które ze­brał przez te wszyst­kie lata, po­zo­stały nie­do­ce­nione. Tak jakby zu­peł­nie prze­stał się li­czyć.

Włą­czył te­le­wi­zor, żeby od­su­nąć na chwilę te my­śli, bo ci­sza za­częła dzia­łać mu na nerwy. Przez ja­kiś czas prze­łą­czał ka­nały, ale nie zna­lazł nic cie­ka­wego. Na kilka mi­nut za­trzy­mał się na re­ality show Mi­łość na próbę albo czymś rów­nie dur­nym. Ja­kaś para z tymi po­skrę­ca­nymi brud­nymi wło­sami sie­działa na ławce w parku i się ca­ło­wała. Wy­łą­czył to gówno.

Po­wró­cił my­ślami do pracy i tego dnia, kiedy za­żar­to­wał przy ka­wie, a wszy­scy wo­kół na­gle uci­chli. Świeżo za­trud­niona ciem­no­skóra dziew­czyna wstała, rzu­ciła mu spoj­rze­nie tak pełne nie­smaku, że pra­wie spadł z krze­sła. Bo rzu­cił żar­cik. Nie­winny, świetny dow­cip o les­bij­kach i fo­ot­ballu. To nie do po­my­śle­nia, jak cho­ler­nie sztywne stało się jego miej­sce pracy. Tak po­prawne po­li­tyczne, że czło­wiek na­biera ochoty na wy­rzy­ga­nie piąt­ko­wego eko­lo­gicz­nego cia­sta mar­chew­ko­wego pro­sto na stół. Dzi­siaj nie wolno już nic po­wie­dzieć. To mniej wię­cej wtedy po­ja­wiło się to ogromne zmę­cze­nie. Jak fala, która cały czas go prze­wraca, kiedy pró­buje się pod­nieść. Z każ­dym dniem ze­bra­nie ener­gii i sił sta­wało się trud­niej­sze. Czuł się, jakby bro­dził w smole. To, co kie­dyś go krę­ciło i wy­wo­ły­wało wy­bu­chy ad­re­na­liny – zna­le­zie­nie no­wego klienta, pro­wa­dze­nie pro­jektu – dziś nie da­wało mu żad­nej sa­tys­fak­cji. Nie miał siły. Był wy­koń­czony. Wy­pa­lony. Czasy wiel­ko­ści się skoń­czyły. Miał swój szczyt formy w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych. Wtedy wy­star­czyło wy­my­ślić fajne ha­sło, do­rzu­cić parę do­brze sprze­da­ją­cych się zdjęć i cie­kawy font w moc­nych ko­lo­rach. W końcu był do cho­lery mó­zgiem słyn­nej kam­pa­nii re­kla­mo­wej du­żej sieci han­dlo­wej, tej ze zdję­ciami chu­dej dziew­czyny zjeż­dża­ją­cej na snow­bo­ar­dzie w czer­wo­nych ele­ganc­kich spodniach, ską­pym to­pie i kra­wa­cie. Wszy­scy pa­mię­tają to zdję­cie.

Te­raz kam­pa­nię trzeba pro­wa­dzić wszel­kimi spo­so­bami, wy­pru­wać z sie­bie żyły, a kon­ku­ren­cja jest na­prawdę pie­kielna. Jest ta cała rów­ność i rów­no­upraw­nie­nie, in­te­gra­cja i war­to­ści, prze­sła­nie, eko­lo­gia i cho­lera wie, co tam jesz­cze, na­leży na to wszystko uwa­żać, żeby ni­kogo nie ura­zić. Kiedy trzeba zwra­cać uwagę na cały świat, kre­atyw­ność dusi się już po dwóch mi­nu­tach. Ostat­nią kro­plą go­ry­czy stała się nowa sze­fowa. Kiedy za­częła pra­co­wać, zmie­niła się at­mos­fera. Dużo jego sta­rych ko­le­gów w ze­szłym roku ode­szło i za­jęło się czym in­nym. Ale on nie miał siły szu­kać no­wej pracy. Te­raz był jak wy­rzu­cona na brzeg ryba, uwię­ziona mię­dzy wodą a pia­skiem i chwy­ta­jąca po­wie­trze, pod­czas gdy ła­wica, do któ­rej kie­dyś na­le­żała, bez­tro­sko od­pływa w dal. I cze­kało go jesz­cze co naj­mniej dzie­sięć lat ta­kiej mę­czarni. Na myśl o tym za­częła go bo­leć głowa.

Rozdział 4

Va­nessa włą­czyła ra­dio. Wy­brała ka­nał ze spo­kojną mu­zyką, która jej się po­do­bała, a po­tem w to­wa­rzy­stwie cu­dow­nego głosu Whit­ney Ho­uston kon­ty­nu­owała swój bez­ce­lowy spa­cer po ciem­nym domu. Prze­cią­gała dłońmi po błysz­czą­cej zim­nej po­wierzchni wy­spy ku­chen­nej. Obe­szła ją do­okoła. Przy­sta­nęła i za­częła się za­sta­na­wiać. Była głodna, tak jak to czę­sto by­wało, kiedy bu­dziła się w środku nocy, ale nie wie­działa, na co ma ochotę. Za­ma­rzyła o sma­żo­nych wa­rzy­wach ob­sy­pa­nych czosn­kiem, chili i skro­pio­nych ole­jem se­za­mo­wym. Wzięła jed­nak ba­nana. Był zie­lony i twardy. Bę­dzie mu­siał wy­star­czyć. Po­de­szła do pa­no­ra­micz­nego okna, wpa­try­wała się w ciem­ność. Niebo wy­da­wało się bli­skie, czarne i groźne. Tę­sk­nota za cie­płymi, przy­jem­nymi no­cami przy­pra­wiała ją o ból w piersi.

Kiedy wpro­wa­dziła się tu w grud­niu, Ri­chard po­ka­zy­wał jej wszystko z dumą i sze­ro­kim uśmie­chem, a ona od razu za­py­tała, gdzie są za­słony. Ro­ze­śmiał się tak, że wąsy za­częły mu pod­ska­ki­wać, i od­po­wie­dział, że ta­kich prze­szkleń się nie przy­krywa, blo­kuje to do­pływ świa­tła. Za­py­tała wtedy, jak blo­kuje się ciem­ność, która wkrada się do domu, do sa­mego serca.

Spo­tkali się z Ri­char­dem pew­nej go­rą­cej nocy na Ba­ha­mach. A ści­ślej mó­wiąc, na wy­ciecz­kowcu ko­twi­czą­cym w po­bliżu Ba­ha­mów. Ona pra­co­wała jako sprzą­taczka, a on jako me­cha­nik. Od dłuż­szego czasu wy­mie­niali spoj­rze­nia na ko­ry­ta­rzach, ale przed tą nocą ni­gdy ze sobą nie roz­ma­wiali. Uśmiech­nęła się na to wspo­mnie­nie. Jego roz­czo­chrana ruda broda ła­sko­tała jej po­li­czek, kiedy się do niej po­chy­lił i szep­tał jej do ucha kom­ple­menty. Jego od­dech pach­niał pi­wem i ty­to­niem do żu­cia. Im­preza dla per­so­nelu trwała całą noc, ale oni wy­mknęli się do jego ka­biny, by po­zna­wać swoje ciała. Jego blade, silne i ży­la­ste, jej młode i zło­ci­ste. Była to mi­łość od pierw­szego wej­rze­nia. Na­stęp­nego dnia prze­pro­wa­dziła się ze swo­jej cia­snej i ciem­nej ka­biny, którą dzie­liła z pię­cioma in­nymi dziew­czy­nami z Fi­li­pin, do jego prze­stron­nej kwa­tery z po­dwój­nym łóż­kiem i oknem. Mie­siąc póź­niej za­py­tał, czy po­je­dzie z nim do Szwe­cji, kiedy skoń­czy swoją turę w grud­niu. Chciała tego. Po dwóch mie­sią­cach za­py­tał, czy wy­obra­ża­łaby so­bie nie tylko po­je­cha­nie z nim do Szwe­cji na święta, a po pro­stu prze­pro­wadzkę tam. Za­mro­czona mi­ło­ścią, od­po­wie­działa, że ow­szem, mo­głaby so­bie to wy­obra­zić.

Va­nessa ugry­zła ko­lejny ka­wa­łek su­chego ba­nana, krzy­wiąc się. Za­mie­niła doj­rzałe na słońcu so­czy­ste mango na po­zba­wione smaku zimne owoce, za­mie­niła grze­jące ciało i du­szę słońce na lo­do­waty wiatr i szare niebo, trawę cy­try­nową i sma­żony ryż na gu­lasz z ziem­nia­kami. Za­mie­niła ży­cie i ruch na sa­mot­ność i nie­prze­nik­nioną ci­szę. Bo te­raz Ri­chard znów był na wy­ciecz­kowcu na na­stęp­nym kontr­ak­cie. Miało go nie być przez trzy mie­siące, a nie chciał, żeby pra­co­wała. Nic z tych rze­czy, to on miał ją utrzy­my­wać, a jej przy­pa­dła rola luk­su­so­wej żony w jego pięk­nym domu w So­linge. Miała skoń­czyć z ciężką pracą na mo­rzu. Prawdę mó­wiąc, jesz­cze nie byli mał­żeń­stwem, pla­no­wali ślub na ko­niec lata. Ona jed­nak nie była już taka pewna, czy chce miesz­kać w Szwe­cji.

W naj­bar­dziej sza­lo­nych fan­ta­zjach nie wy­obra­żała so­bie tej sa­mot­no­ści i tej przy­tła­cza­ją­cej ci­szy. Nie­długo mi­nie szó­sty ty­dzień sa­mot­nego sie­dze­nia w domu i były to naj­dłuż­sze ty­go­dnie w ca­łym jej ży­ciu. Za­drżała i owi­nęła się szczel­niej szla­fro­kiem. Wciąż było jej zimno.

Sta­nęła jesz­cze bli­żej szyby i wpa­try­wała się w mrok. Do sto­ją­cego obok domu nie­dawno wpro­wa­dzili się ja­cyś nowi lu­dzie. Pod­pa­try­wała ich ukrad­kiem, za­do­wo­lona, że coś dzieje się na za­zwy­czaj pu­stej ulicy. Ale te­raz, w nocy, ży­cie nie ist­niało. Zmę­czony blask la­tarni ni­komu nie słu­żył. W ja­kiś prze­dziwny spo­sób świa­tło spra­wiało, że do­okoła ro­biło się jesz­cze ciem­niej. Nie­prze­nik­niona czerń lasu jesz­cze bar­dziej prze­ra­żała, je­żeli to w ogóle moż­liwe. Na statku za­wsze było z kim po­roz­ma­wiać, nie­za­leż­nie od pory dnia, wy­pić her­batę albo po pro­stu po­sie­dzieć ra­zem, kiedy tę­sk­nota za do­mem za bar­dzo uwie­rała. Świa­tło, dźwięk, ży­cie i śmiech wy­peł­niały noce.

Prze­łknęła ostat­nią część ba­nana wraz ze łzami, które za­częły piec ją w gar­dle.

Rozdział 5

Janne stał przed za­pa­ro­wa­nym lu­strem w ła­zience i prze­cią­gnął ostrzem ma­szynki po mo­krej skó­rze, usu­wa­jąc resztki ostrego za­ro­stu. Po­chy­lił się nad umy­walką, ochla­pał cie­płą wodą twarz. Po­tem się wy­pro­sto­wał, ostroż­nie roz­cią­gnął plecy. Kro­ple wody ście­kały mu na nagą pierś.

Z ple­cami zde­cy­do­wa­nie się po­pra­wiło. Miał umó­wioną wi­zytę u le­ka­rza, ale gdyby nie mu­siał wyjść z domu, zo­stałby w fo­telu i ab­so­lut­nie nie przej­mo­wałby się od­świe­ża­niem. Sie­dział w domu od pra­wie ty­go­dnia i przez ten czas nie brał prysz­nica, nie go­lił się, nie prze­bie­rał i nie cze­sał. Bo dla­czego miałby za­wra­cać so­bie tym głowę? Nikt inny się tym nie przej­mo­wał. Trudno od­na­leźć sens w naj­prost­szych czyn­no­ściach, na­wet wy­bór ubra­nia wy­da­wał mu się trudny. Za­zwy­czaj bar­dzo dbał o wy­gląd, dziś jed­nak miał wra­że­nie, że to już nie od­grywa roli. Otwo­rzył szafę. Ele­ganc­kie gol­fowe ko­szulki le­żały zło­żone na pół­kach, a nie­na­gan­nie wy­pra­so­wane ko­szule wi­siały w rów­nym rządku. Przy­glą­dał się im, jakby cze­kał, aż jedna z nich pod­nie­sie rę­kaw, by ją wy­brał.

Się­gnął po pierw­szą lep­szą ba­weł­nianą ko­szulę w gra­na­to­wym ko­lo­rze. Kiedy za­pi­nał gu­ziki, ma­te­riał tro­chę na­cią­gnął się na brzu­chu. Czy to moż­liwe, żeby śmie­ciowe żar­cie, które w sie­bie wrzu­cał przez ostatni ty­dzień, tak szybko dało o so­bie znać? Brzy­dziło go, kiedy fa­ceci w jego wieku prze­mie­niali się w dzia­dów. Po­zwa­lali, żeby ich brzu­chy pu­chły tak, że wy­glą­dali jak w ciąży. Co­dzien­nie przy­cho­dzili do pracy w tej sa­mej ta­niej ko­szuli z Dres­smanna. Nie chciał stać się jed­nym z nich, nie chciał się roz­paść. Roz­paść. Słowo to wy­wo­łało u niego lekką pa­nikę. Usiadł na kra­wę­dzi łóżka. Za­ło­że­nie ko­szuli to jedno, ale wbi­cie nóg w dżinsy wy­da­wało się nie­mal nie­moż­liwe. Nie mó­wiąc już o skar­pet­kach. Kiedy skoń­czył całą pro­ce­durę ubie­ra­nia się, był zu­peł­nie wy­czer­pany.

Ru­szył w stronę sa­mo­chodu. Zmru­żył oczy, ośle­piony pro­mie­niami wio­sen­nego słońca. Za­trzy­mał się w pół kroku. Nie był go­towy. Jesz­cze nie. Mu­siał wy­tę­żyć wszyst­kie siły, żeby się nie pod­dać i nie po­biec z po­wro­tem do bez­piecz­nego domu. Świat już wy­da­wał się zbyt duży i przy­tła­cza­jący, a jesz­cze prze­cież nie wsiadł do sa­mo­chodu.

Na sie­dze­niu kie­rowcy za­czął ciężko od­dy­chać. Co się z nim dzieje? Za­cho­wuje się jak stara baba, co tylko na­rzeka. Trzę­sły mu się ręce, pró­bo­wał ze­brać się w so­bie. Uru­cho­mił sa­mo­chód, a plecy od­po­wie­działy skur­czem, kiedy wci­snął sprzę­gło. Pie­przone plecy, pie­przone wszystko! Ostroż­nie zwol­nił pe­dał, nie­równo wy­co­fał z pod­jazdu. Po­tem na­tę­żył całe ciało, kiedy znów trzeba było wci­snąć sprzę­gło, tym ra­zem po­szło le­piej. Wy­pu­ścił po­wie­trze z płuc i po­woli od­je­chał.

Ką­tem oka zo­ba­czył Ta­jeczkę, jak ją na­zy­wał. Dziew­czynę, która wpro­wa­dziła się tu z tym ma­ry­na­rzem. Czę­sto tak stała, ga­piąc się na drogę, może coś z nią było nie tak. Od­wró­cił głowę i przyj­rzał się jej. Była piękna, te błysz­czące, czarne jak wę­giel włosy i wiel­kie brą­zowe oczy. Nie­po­jęte, jak się spik­nęła z tym ma­ry­na­rzem, który był nie tylko głupi i rudy, ale na do­da­tek znacz­nie star­szy. Pew­nie była taką na­rze­czoną z ka­ta­logu. Bo nie mo­gła to być praw­dziwa mi­łość, trudno mu było w to uwie­rzyć.

Janne za­par­ko­wał przy rynku w So­linge. Spoj­rzał na ze­ga­rek, wi­zytę miał do­piero za kwa­drans. Mógł rów­nie do­brze szybko coś wrzu­cić na ruszt, za­miast sie­dzieć i cze­kać w po­nu­rej po­cze­kalni mię­dzy kasz­lą­cymi dzie­cia­kami a zwię­dłymi sta­ru­chami. Za­mó­wił w ba­rze z gril­lem grubą kieł­basę z rożna. Od­gryzł po­tężny kęs, za­to­pił zęby w kle­istym ma­jo­ne­zie ogór­ko­wym i sło­nym tłu­stym mię­sie. O ewen­tu­alny ro­snący beb­zon bę­dzie się mar­twił kiedy in­dziej. Je­dząc, po­my­ślał o fa­ce­cie, który był wła­ści­cie­lem tego grilla. Za­gi­nął bez śladu ja­kieś dwa lata temu. Janne roz­ma­wiał z nim kilka razy, wy­dał mu się ja­kiś szem­rany. To jed­nak dziwne, że czło­wiek może tak po pro­stu znik­nąć, zu­peł­nie bez śladu. Może było w tym coś po­dej­rza­nego, może ob­ra­cał się w nie­wła­ści­wych krę­gach. Janne wci­snął w sie­bie ostatni ka­wa­łek mięsa, zli­zał kro­plę musz­tardy z kciuka i ru­szył w stronę przy­chodni.

Rozdział 6

Przed po­łu­dniem Lena zo­stała przed­sta­wiona no­wym ko­le­gom i bar­dzo się sta­rała za­pa­mię­tać wszyst­kie imiona. Sporo tam było ko­biet w jej wieku. Była Ka­rin, Ka­rina i Ka­ta­rina i od razu jej się po­mie­szały. Ale to do­piero pierw­szy dzień, wkrótce na pewno się zo­rien­tuje. Czuła w brzu­chu nie­po­kój ocze­ki­wa­nia, ob­ró­ciła się na krze­śle. Sie­działa w swoim ga­bi­ne­cie, ro­zej­rzała się do­koła. Po­ma­lo­wane na zie­lono ściany, biała półka na książki, którą chciała szybko za­peł­nić. Było już tam tro­chę li­te­ra­tury, która za­pewne na­le­żała do przy­chodni. Na jed­nej ścia­nie wi­siał duży pla­kat ilu­stru­jący mię­dzy in­nymi ścię­gna, stawy, mię­śnie i ko­ści ludz­kiego ciała. Pach­niało czy­sto­ścią i świe­żo­ścią. Przy­chod­nia, czy też Kli­nika Zdro­wia w So­linge, jak się ta in­sty­tu­cja na­zy­wała, była dość nowa. Kiedy Lena do­ra­stała, w ca­łej miej­sco­wo­ści był tylko je­den ośro­dek zdro­wia. Znaj­do­wał się koło szkoły i do dziś funk­cjo­no­wał. Przy­chod­nia, w któ­rej miała te­raz pra­co­wać, roz­ra­stała się od kilku lat w miarę przy­by­wa­nia do So­linge no­wych miesz­kań­ców. Byli tu spe­cja­li­ści, ze­społy o róż­nych spe­cjal­no­ściach, za­kła­dowa służba zdro­wia, przy­chod­nia dla mło­dzieży, la­bo­ra­to­rium i nie tylko. Ona sama na­le­żała do ze­społu re­ha­bi­li­ta­cyj­nego.

Wie­działa, że jako re­ha­bi­li­tantka bę­dzie miała pełne ręce ro­boty. W tych cza­sach każdy ma ja­kieś pro­blemy z apa­ra­tem ru­cho­wym.

Lena miała się spo­tkać ze swo­imi pierw­szymi pa­cjen­tami w na­stęp­nym ty­go­dniu, chciała się więc tro­chę do tego przy­go­to­wać po po­łu­dniu, a jed­no­cze­śnie po­znać pro­ce­dury i pro­gram. Kiedy otwo­rzyła ka­len­darz, stwier­dziła z przy­jem­no­ścią, że ma już kilka umó­wio­nych wi­zyt. Lu­biła mieć dużo do ro­boty i bar­dzo po­do­bały jej się wa­runki w no­wym miej­scu pracy. W Halm­stad miała wła­sną prak­tykę z ga­bi­ne­tem wy­dzie­lo­nym w czę­ści domu. Ozna­czało to oczy­wi­ście mnó­stwo pracy, która nie za­wsze miała co­kol­wiek wspól­nego z po­ma­ga­niem lu­dziom. Na przy­kład sprzą­ta­nie i my­cie, ob­sługa księ­go­wo­ści i mar­ke­ting. Te­raz była za­trud­niona na eta­cie i mo­gła w ca­ło­ści po­świę­cić się pa­cjen­tom. Po­do­bało jej się to. Przez wszyst­kie te lata, kiedy dzieci były małe, ga­bi­net w domu był fan­ta­stycz­nym roz­wią­za­niem, ale te czasy już mi­nęły. Te­raz była tylko ona i Mat­tias.

Lena wstała i na­ci­snęła przy­cisk na biurku, żeby pod­nieść blat. My­śli prze­su­nęły się z no­wej pracy na Mat­tiasa. Był to dla nich nowy etap w ży­ciu. Cie­szyła się na niego, ale też tro­chę ją prze­ra­żał. Mu­sieli zna­leźć nowe spo­soby wspól­nego spę­dza­nia czasu znów tylko we dwoje. Bę­dzie miała wolne wie­czory, a Mat­tias bę­dzie mu­siał do­jeż­dżać do pracy jako szef działu IT w du­żej fir­mie w Halm­stad.

Jej my­śli prze­rwało ostrożne pu­ka­nie do drzwi. Uka­zała się po­marsz­czona uśmiech­nięta twarz.

– Już się za­do­mo­wi­łaś?

Lena od­wza­jem­niła uśmiech. Była to jedna ze star­szych re­ha­bi­li­tan­tek, która od razu się nią za­opie­ko­wała.

– Jest świet­nie. Fan­ta­styczny ga­bi­net.

– To wspa­niale. Co po­wiesz na ka­wu­się? W piątki koło trze­ciej zwy­kle pró­bu­jemy wy­kroić so­bie czas na fi­li­żankę. Nie­któ­rzy za­bie­rają ka­na­pki i wy­my­kamy się po­sie­dzieć, je­śli ktoś ma czas.

– Brzmi su­per.

Ko­lejna ko­rzyść z tego, że nie pro­wa­dzi się już wła­snej firmy – po­my­ślała Lena, idąc obok no­wej ko­le­żanki. Nie mu­szę pić kawy w sa­mot­no­ści.

Rozdział 7

Na­resz­cie pią­tek, po­my­ślał Janne i na­lał so­bie dużą szkla­neczkę ginu. Przez cały ty­dzień cze­kał na tę chwilę. Sta­rał się prze­strze­gać za­sady, którą przy­jął dawno temu. Żad­nego al­ko­holu od po­nie­działku do czwartku. Co prawda, było wcze­sne po­po­łu­dnie, ale prze­cież gdzieś na świe­cie jest piąta, stwier­dził fi­lo­zo­ficz­nie.

Nina upar­cie na­zy­wała go al­ko­ho­li­kiem, bo we­dług niej była to dia­gnoza, z którą żyje się przez całe ży­cie, je­śli w któ­rymś mo­men­cie czło­wiek uza­leż­nił się od al­ko­holu. Głu­pie pie­prze­nie. Gdyby był al­ko­ho­li­kiem, nie po­tra­fiłby kon­tro­lo­wać swo­jego pi­cia, a prze­cież tak nie było. To był ko­lejny z wielu po­wo­dów po­gor­sze­nia się sto­sun­ków mię­dzy nimi. Ona za­wsze mu­siała wie­dzieć le­piej. Strasz­nie to było mę­czące.

Wziął łyk, ob­ra­cał letni płyn w ustach przez dwie se­kundy, za­nim go prze­łknął. Pa­lił go w ję­zyk i gryzł w prze­łyku. Wy­cią­gnął z opa­ko­wa­nia ta­bletkę leku prze­ciw­bó­lo­wego i po­pił ją ko­lej­nym hau­stem ginu.

Za­raz miał za­dzwo­nić. Mu­siał tylko przy­go­to­wać się do tego psy­chicz­nie. Wy­cią­gnął mi­seczkę i po­sta­wił na tacy obok drinka. Po­tem na­peł­nił ją po brzegi sło­nymi orzesz­kami. Skoro nie może iść do baru, to bar przyj­dzie do niego. Za­niósł tacę do ogrodu zi­mo­wego i roz­siadł się w fo­telu. Po­pra­wił po­duszkę za kar­kiem i za­pa­lił sto­łową lampę z jej brzyd­kim aba­żu­rem w bla­do­ró­żowe fla­mingi. Musi po­zbyć się ca­łego tego gówna, które po­zo­sta­wiła po so­bie Nina. Po­sta­no­wił za­cząć od nowa: nowe ży­cie, nowy styl, tak chyba ma­wiała Nina.

Janne od­chrząk­nął i wy­brał nu­mer sze­fo­wej. Ode­brała od razu, jakby nie miała nic in­nego do ro­boty niż cze­kać na te­le­fon.

– Cześć, Janne. Do­brze, że dzwo­nisz. Czu­jesz się le­piej?

Obie­cał so­bie, że bę­dzie spo­kojny i miły, ale wy­star­czyło usły­szeć jej głos, żeby puls za­czął mu dzwo­nić w uszach. Prze­łknął ślinę.

– Co­raz le­piej… le­karz mówi, że z lum­bago się po­prawi, ale może się to jesz­cze dość długo cią­gnąć. Ale je­stem cho­ler­nie zmę­czony i wszystko wy­daje się strasz­nie cięż­kie. Mroczne.

Znów prze­łknął ślinę, to była ta trud­niej­sza część. Ćwi­czył to, co za­mie­rzał po­wie­dzieć. Miał plan, ale Zo­sia mu­siała go ku­pić.

– No więc lum­bago. Biorę ta­bletki prze­ciw­za­palne i silne środki prze­ciw­bó­lowe. I pew­nie bę­dzie do­brze. W po­nie­dzia­łek mam wi­zytę u re­ha­bi­li­tantki, która mi po­może w ćwi­cze­niach. A je­śli się nie po­prawi, za ty­dzień pójdę na wi­zytę kon­tro­lną do le­ka­rza.

Się­gnął po szklankę i po­cią­gnął łyk. So­fia wciąż mil­czała, co wy­da­wało się praw­dzi­wym cu­dem.

– Prze­pra­szam, mu­sia­łem się na­pić wody, strasz­nie mi za­sy­cha w ustach od tych le­ków.

Cmok­nął ci­cho, żeby to zi­lu­stro­wać, jed­no­cze­śnie usły­szał, że So­fia przy­go­to­wuje się, by coś po­wie­dzieć. Uprze­dził ją:

– No więc mam zwol­nie­nie na cały na­stępny ty­dzień. Strasz­nie mi przy­kro. Wiem, ile jest ro­boty o tej po­rze roku, i ro­zu­miem, że moja nie­obec­ność daje się od­czuć, ale po pro­stu nie mam siły pra­co­wać. Je­stem zbyt… kru­chy.

Ucichł. Nad tym ostat­nim sło­wem dość długo się za­sta­na­wiał, nie wie­dział, czy fak­tycz­nie go użyć. Zdła­wił śmiech, przy­ci­snął dłoń do ust. On, kru­chy? Za­bawne! Nie ma jed­nak siły, żeby wró­cił do pracy. Plan był taki, żeby prze­cią­gać zwol­nie­nie jak naj­dłu­żej i jed­no­cze­śnie zna­leźć inną ro­botę. Miał już dość. Kiedy tylko trafi się coś lep­szego, rzuci Zosi wy­po­wie­dze­nie w twarz. Bę­dzie to czy­sta przy­jem­ność.

– Brzmi to okrop­nie, Janne. Ro­zu­miem, że nie mo­żesz w przy­szłym ty­go­dniu przyjść do pracy na spo­tka­nie? Usta­li­li­śmy już prze­cież, że mamy sporo do omó­wie­nia, prawda? Po­ja­wiło się też tro­chę in­nych rze­czy w ostat­nich dniach, które jesz­cze bar­dziej zmie­niają sy­tu­ację, no, ale po­ga­damy o tym, kiedy się zo­ba­czymy.

Od­po­wie­dział sła­bym gło­sem:

– Bar­dzo prze­pra­szam, ale na­prawdę nie mam na to siły. Nie dam też rady w tej chwili po­roz­ma­wiać z psy­cho­lo­giem. Może póź­niej. Kiedy nie będę taki słaby.

Za­ci­snął usta, żeby po­wstrzy­mać śmiech, który bar­dzo chciał wy­do­stać się na świat. To wszystko było cho­ler­nie za­bawne, po­wi­nien był kie­dyś po­sta­wić na ka­rierę ak­tor­ską.

– Ach tak – So­fia mó­wiła tak, jakby była jed­no­cze­śnie zi­ry­to­wana i uspo­ko­jona. – To za­dzwoń znów za ty­dzień. Zo­ba­czymy wtedy, jak po­szło z re­ha­bi­li­ta­cją i wi­zytą kon­tro­lną. No i mu­sisz przy­słać do działu kadr za­świad­cze­nie le­kar­skie. Naj­le­piej już dziś.

Obie­cał to zro­bić i za­koń­czyli roz­mowę. Tym ra­zem miał uczu­cie, że wy­szedł z niej zwy­cię­sko. Zro­bił w po­wie­trzu drobny gest triumfu i łyk­nął jesz­cze tro­chę ginu. Jest tego wart. Po­mysł ten na­ro­dził się, kiedy sie­dział u le­ka­rza. Żeby so­bie za­ła­twić zwol­nie­nie. Wszy­scy inni mo­gli być wy­czer­pani, więc dla­czego nie on. Na­leży mu się od­po­czy­nek od pracy, a czy po­uda­wa­nie wy­pa­le­nia może być aż ta­kie trudne?

Le­karz, który ba­dał jego plecy, za­da­wał mnó­stwo py­tań o ogólny stan zdro­wia, a Janne po­wie­dział, że w pracy pa­nuje ogromna pre­sja, stres po­wo­duje, że nie może spać, nie ma na nic siły, a bolą go nie tylko plecy, ale też całe ciało. A także du­sza. Nie po­trafi zwol­nić ob­ro­tów i wy­kań­czają go bez­senne noce. Cho­ciaż le­karz zdia­gno­zo­wał lum­bago i dał mu ty­dzień zwol­nie­nia, Janne był prze­ko­nany, że przy na­stęp­nej wi­zy­cie uzy­ska prze­dłu­że­nie, je­śli do­rzuci kilka od­po­wied­nich ob­ja­wów. Czy­tał w ne­cie o de­pre­sji spo­wo­do­wa­nej wy­pa­le­niem i za­sta­na­wiał się, jak wła­ści­wie opi­sać atak pa­niki i może ja­kiś czę­sto­skurcz, kiedy na­stęp­nym ra­zem od­wie­dzi ga­bi­net.

I w żad­nym wy­padku nie za­mie­rzał je­chać na spo­tka­nie z sze­fową, prze­czu­wał, o czym chce roz­ma­wiać. Ty­dzień przed ata­kiem lum­bago zro­bił dziew­czy­nie za­stę­pu­ją­cej re­cep­cjo­nistkę do­brze za­słu­żony ma­saż karku. Na­rze­kała, że jest cała ze­sztyw­niała, a Janne wkro­czył do ak­cji, po­ło­żył dło­nie na jej smu­kłej szyi i za­czął ją ma­so­wać. Być może po­trzy­mał rękę w jed­nym miej­scu zbyt długo. Może prze­su­nął ją tro­chę w górę w jej włosy, po­pie­ścił ją dla za­bawy bli­żej szyi, ob­da­rza­jąc jed­no­cze­śnie wy­myśl­nym kom­ple­men­tem. Wła­śnie w tej sa­mej chwili jego młoda sze­fowa prze­cho­dziła obok w swo­ich brzyd­kich brą­zo­wych szpil­kach. Spoj­rze­nie, ja­kie mu po­słała, było zimne jak lód. Boże, jakby lekki do­tyk był czymś groź­nym. To było zu­peł­nie nie­winne. Ale naj­wy­raź­niej sta­no­wiło ko­lejny po­wód, żeby sze­fowa za­pra­gnęła zro­bić mu wi­wi­sek­cję mó­zgu. Uznała, że coś „się wy­da­rzyło”, jak to się te­raz dzi­wacz­nie okre­śla. Tak czy ina­czej, nie za­mie­rzał roz­ma­wiać z żad­nym psy­cho­lo­giem, wy­star­czy, że zgo­dził się na spo­tka­nie z re­ha­bi­li­tantką. Nie, do­syć ma tego, że po­mia­tają nim młode ko­biety.

Wziął garść orze­chów i wci­snął je do ust, po­chy­lił się do przodu. Obok domu prze­cho­dziła Ta­jeczka. Gwizd­nął ci­cho. Była nie­praw­do­po­dob­nie sexy. Drobna i szczu­pła, no i te włosy się­ga­jące aż za jej zgrabny ty­łe­czek. Wy­glą­dało, jakby szła do lasu, w kie­runku ścieżki dla bie­ga­czy. Nie była jed­nak ubrana na tre­ning. Miała na so­bie ob­ci­słe czarne dżinsy, czer­wone trampki i ko­szulę w pa­ski, która praw­do­po­dob­nie na­le­żała do ma­ry­na­rza, bo nie wi­dać było jej rąk w zbyt dłu­gich rę­ka­wach. Spra­wiała wra­że­nie, jakby nie miała ochoty być na dwo­rze, po­ru­szała się po­woli i cza­sami się od­wra­cała. Te­raz pa­trzyła w stronę jego domu, pro­sto na niego. Oczy­wi­ście o tym nie wie­działa. Pod­niósł szklankę i prze­pił do niej, a ona przy­spie­szyła kroku. Kiedy do­szła do miej­sca, gdzie ścieżka za­głę­biała się w le­sie, na­gle przy­sta­nęła. Co ona wy­pra­wia? Janne wstał i pod­szedł do okna. Tajka stała tam bez ru­chu. Po­tem zro­biła krok. I znów się za­trzy­mała. Janne zmarsz­czył czoło. Chyba coś z nią jest nie tak. Ona jed­nak na­gle przy­spie­szyła i dziar­skim kro­kiem zde­cy­do­wa­nie wkro­czyła w las.

Rozdział 8

Te­le­fon za­pisz­czał po dzie­się­ciu mi­nu­tach. Va­nessa sta­nęła po­środku ścieżki i się ro­zej­rzała. Dała radę. Po­przed­niego wie­czoru roz­ma­wiała ze swoją sio­strą na Sky­pie i opo­wia­dała, jak prze­raża ją las. Był gę­sty i ciemny, a Va­nessa czuła, że ją po­łknie, że się w nim zgubi. Sio­stra prze­ko­ny­wała, że je­żeli go le­piej po­zna, prze­sta­nie ją tak prze­ra­żać. Ła­two po­wie­dzieć, po­my­ślała Va­nessa. Sio­stra miesz­kała w ma­łym, ale ja­snym i prze­wiew­nym domu na fi­li­piń­skiej wy­spie. Nie było tam świer­ko­wych bo­rów i Va­nessa wie­działa, że sio­stra nie jest w sta­nie zro­zu­mieć, jak jest w zim­nej Skan­dy­na­wii. Sama też nie ro­zu­miała, do­póki tego nie do­świad­czyła.

Ri­chard ko­chał przy­rodę i kiedy był w domu, spę­dzał mnó­stwo czasu na spa­ce­rach po le­sie. Opo­wia­dał, że zbiera grzyby i ja­gody. Uwiel­biał je­ziora i la­tem miał ją na­uczyć ło­wić szczu­paki. Co za głup­tas. Va­nessa w każ­dym ra­zie po­słu­chała sio­stry, no i wła­śnie zna­la­zła się tam, gdzie stała. W le­sie. Cał­kiem sama. Dzie­się­cio­mi­nu­towy spa­cer ścieżką był wy­zwa­niem, które sama so­bie rzu­ciła. Ko­lej­nym było od­wa­że­nie się, by po­stać przez chwilę w spo­koju.

Znów się ro­zej­rzała. Stała na sze­ro­kiej ścieżce, która pro­wa­dziła w dół do je­ziora i ką­pie­li­ska. Można tam też było do­trzeć sa­mo­cho­dem, ale na­le­żało naj­pierw po­je­chać do So­linge, a po­tem ob­je­chać Sło­neczne Wzgó­rze i las. Wie­lo­krot­nie scho­dziła z Ri­char­dem do je­ziora, ale te­raz pierw­szy raz była sama. Blade wio­senne słońce prze­dzie­rało się przez ko­rony drzew. Ścieżka była miękka, nie spo­dzie­wała się tego. Kiedy cho­dziła tu z Ri­char­dem, zie­mię po­kry­wały błoto albo śnieg i lód, te­raz jed­nak było bar­dziej su­cho. Dy­wan z igieł, li­ści i ziemi przy­jem­nie ugi­nał się pod po­de­szwami, po­do­bało jej się to uczu­cie. Wzięła głę­boki wdech. Po­ja­wiła się też jesz­cze jedna duża róż­nica. Zimą las nie pach­niał. Te­raz w po­wie­trzu uno­sił się nie­mal słodki aro­mat, Va­nessa za­pra­gnęła po­dejść do drzewa, przy­ci­snąć nos do pnia i wą­chać korę, która wy­glą­dała na szorstką i twardą. Sły­szała różne dźwięki, ale to jej nie prze­ra­żało. Była przy­zwy­cza­jona do owa­dów i zga­dy­wała, że to pew­nie drobne żuczki i pa­jąki, może my­szy, które bu­dzą się do ży­cia po zi­mo­wej drzemce. Spoj­rzała w górę. Ota­czały ją ma­je­sta­tyczne drzewa, te z igłami i te, na któ­rych wkrótce, gdy wio­sna na­bie­rze tempa, miały po­ja­wić się zie­lone li­ście. Za­jęta swo­imi spra­wami wie­wiórka bły­ska­wicz­nie wspięła się po pniu, Va­nessa za­śmiała się, kiedy zwie­rzątko na­gle rzu­ciło się do przodu, by z gra­cją wy­lą­do­wać na ga­łęzi. Jej sio­stra miała ra­cję. Las nie był groźny. Za­wró­ciła i za­częła po­woli wra­cać tą samą drogą, którą przy­szła.

Na­gle słońce zu­peł­nie znik­nęło za chmurą i od razu mię­dzy drze­wami zro­biło się ciemno. Przy­śpie­szyła kroku, miała już dość tych ćwi­czeń. Po chwili zo­ba­czyła domy wy­ła­nia­jące się spo­mię­dzy drzew. Spro­stała wy­zwa­niu, które so­bie rzu­ciła, co spra­wiło, że po­czuła się silna. Może w tej Szwe­cji nie bę­dzie jed­nak tak źle, po­my­ślała, wcho­dząc jed­no­cze­śnie na wy­as­fal­to­wany chod­nik, który te­raz wy­dał jej się nie­przy­ja­zny i twardy.

Przed są­sied­nim do­mem stał za­par­ko­wany sa­mo­chód, z któ­rego wy­sie­dli nowi są­sie­dzi. Męż­czy­zna zo­ba­czył ją i pod­niósł rękę w po­zdro­wie­niu. Nie była przy­go­to­wana na spo­tka­nie, ale nie chciała być nie­grzeczna, po­de­szła więc do niego. Od­su­nęła włosy z twa­rzy i się uśmiech­nęła.

– Cześć – po­wie­dział i wy­cią­gnął do niej rękę. – Je­stem Mat­tias. Wła­śnie się wpro­wa­dzi­li­śmy.

Po­ka­zał drugą ręką na dom. Va­nessa po­wie­działa po szwedzku, jak ma na imię, a po­tem za­py­tała, czy mogą roz­ma­wiać po an­giel­sku.

– No pro­blem.

Mat­tias spoj­rzał na nią za­cie­ka­wiony.

– Chyba już cię tu kie­dyś wi­dzia­łem. Miesz­kasz w tym domu obok?

– Tak, miesz­kam tu. A do­kład­niej – miesz­kamy. Mój chło­pak Ri­chard i ja. Nie ma go te­raz w domu. Pra­cuje za gra­nicą.

Wciąż czuła się tro­chę nie­pew­nie i nie wie­działa, jak się po­winna za­cho­wać, spo­ty­ka­jąc lu­dzi pierw­szy raz. Czy wy­star­czy się przed­sta­wić? Opo­wie­dzieć, gdzie się pra­cuje i czy są mał­żeń­stwem? Wy­da­wało się, że nie­któ­rzy Szwe­dzi tylko się przed­sta­wiają, inni chcą się do­wie­dzieć tro­chę wię­cej, a inni dziw­nie się jej przy­glą­dają. Jed­nak ten męż­czy­zna wy­da­wał się miły. Jego ja­sne oczy ota­czały sym­pa­tyczne ku­rze łapki, uśmie­chał się sze­roko. Mó­wiła więc da­lej:

– Ri­chard pra­cuje na statku wy­ciecz­ko­wym. Ja też to ro­bi­łam, tak się wła­śnie po­zna­li­śmy. A te­raz ja je­stem tu­taj, a on pra­cuje – wzru­szyła ra­mio­nami i do­dała nieco ci­szej: – Przy­naj­mniej te­raz.

Mat­tias kiw­nął głową.

– Miło cię po­znać, Va­nessa. A ja miesz­kam tu­taj. – Znów wy­ko­nał ręką gest w stronę domu, tak jakby nie był pe­wien, czy zro­zu­miała za pierw­szym ra­zem, a po­tem mó­wił da­lej: – Ra­zem z moją żoną Leną. Prze­pro­wa­dzi­li­śmy się tu­taj z Halm­stad. By­łaś tam kie­dyś?

Va­nessa kiw­nęła ener­gicz­nie głową.

– Tak. Bar­dzo tam faj­nie. Mo­rze było ta­kie piękne, je­dli­śmy świą­teczną ko­la­cję w du­żym ho­telu z wi­do­kiem na wodę, która była strasz­nie ciemna i spo­kojna. Tam, skąd po­cho­dzę, woda jest tur­ku­sowa i przy­jemna. Tu jest zu­peł­nie ina­czej. Tro­chę prze­ra­ża­jąco – po­pa­trzyła na niego wiel­kimi oczami. – Ale się do wszyst­kiego przy­zwy­czaję. Tak mówi Ri­chard.

Mat­tias się ro­ze­śmiał.

– Mogę so­bie wy­obra­zić, że wszystko tu wy­gląda zu­peł­nie ina­czej, ale twój chło­pak ma ra­cję. Przy­zwy­cza­isz się. Na­prawdę miło było cię po­znać. Na pewno nie­długo znowu się zo­ba­czymy. Za­pra­szamy też do nas na kawę, kiedy już się tro­chę ogar­niemy. Wiesz, jak się u nas pija kawę?

– To pierw­sza rzecz, jaką tu po­zna­łam – od­po­wie­działa. – I prze­pra­szam, że nie mó­wię po szwedzku. Tro­chę umiem, ale nie naj­le­piej, a wszy­scy tu­taj tak świet­nie mó­wią po an­giel­sku. Cho­dzę jed­nak do szkoły ję­zy­ko­wej w So­linge.

To ostat­nie zda­nie wy­mó­wiła z pewną dumą.

– Fan­ta­stycz­nie. Ważne jest na­uczyć się ję­zyka. Mu­szę te­raz le­cieć, ale, jak mó­wi­łem, spo­tkamy się nie­długo.

Po­że­gnali się, ale Va­nessa zo­stała na miej­scu. Chmury cał­ko­wi­cie za­sło­niły słońce i w domu Mat­tiasa jedno po dru­gim za­świe­ciły się świa­tła. Zo­ba­czyła go. Po­my­ślała, jak do­sko­nale musi być wi­do­czna wie­czo­rami w swoim domu. Wzdry­gnęła się. Wszystko jedno, co mówi Ri­chard, za­mówi za­słony. Spoj­rzała na bu­dy­nek sto­jący na­prze­ciw domu Mat­tiasa, wy­glą­dał, jakby za­mknął oczy. Wszyst­kie okna były za­sło­nięte, a w jej wy­ob­raźni stały się za­mknię­tymi po­wie­kami, które w każ­dej chwili mogą się otwo­rzyć. Na­gle po­czuła, że ktoś na nią pa­trzy. Szybko ru­szyła w stronę domu. Kiedy we­szła do środka, wy­pu­ściła po­wie­trze, a po­tem za­częła się śmiać. Ja­każ ona jest śmieszna! Po­ko­nała dzi­siaj strach i we­szła do prze­ra­ża­ją­cego lasu. A po­tem prze­stra­szyła się domu! Co za stra­chajło! Od­wró­ciła się i szarp­nęła mocno kilka razy za klamkę, żeby się upew­nić, że do­kład­nie za­mknęła drzwi.

Rozdział 9

Va­nessa ze­brała się na od­wagę. Pod­nio­sła rękę i za­pu­kała w szare drzwi, ta­kie same jak w domu jej i Ri­charda. Ści­skało ją w dołku. Od­wie­dza­nie ko­goś bez za­pro­sze­nia było do­syć nie­kom­for­towe. Zwłasz­cza ko­goś, kogo nie znała. Na Fi­li­pi­nach by­łoby to zu­peł­nie nor­malne, ale Va­nessa zdą­żyła się już na­uczyć, że Szwe­dzi bar­dzo chro­nią swoją pry­wat­ność. Po­przed­niego wie­czoru znów roz­ma­wiała z sio­strą, opo­wia­dała o sa­mot­no­ści, która co­raz bar­dziej wy­żera jej du­szę, a sio­stra jak zwy­kle ją po­cie­szała. Za­warły układ. Va­nessa miała skon­tak­to­wać się z naj­bliż­szymi są­sia­dami. Kiedy póź­niej roz­ma­wiała z Ri­char­dem, przy­znał, że to świetny po­mysł, i za­pro­po­no­wał, by za­częła od Alice z na­prze­ciwka.

My­śli Va­nessy prze­rwał od­głos klu­cza ob­ra­ca­nego po dru­giej stro­nie drzwi. Przy­go­to­wała się, uśmiech­nęła sze­roko. Ri­chard za­wsze mó­wił, że jej uśmiech mógłby roz­to­pić za­mar­z­nięte je­zioro. Drzwi otwo­rzyły się po­woli. Stała w nich Alice. Usta Va­nessy roz­cią­gnęły się jesz­cze sze­rzej.

– Cześć – po­wie­działa po szwedzku. – Je­stem Va­nessa, twoja są­siadka.

Wska­zała ręką na drugą stronę ulicy.

– Spo­tka­ły­śmy się zimą na świą­tecz­nym jar­marku w So­linge. Je­stem dziew­czyną Ri­charda. Pa­mię­tasz mnie?

Ko­bieta w drzwiach przy­glą­dała jej się kilka se­kund z na­my­słem. Oku­lary do czy­ta­nia w li­lio­wej oprawce ba­lan­so­wały na czubku jej nosa. Uśmiech­nęła się i wy­cią­gnęła rękę do Va­nessy.

– Oczy­wi­ście, że pa­mię­tam. Jak miło, że wpa­dłaś. Wejdź.

Alice cof­nęła się tro­chę i Va­nessa grzecz­nie po­szła za nią. Ri­chard opo­wia­dał, że są­siadka to bar­dzo przy­jemna pani, ale nie­zbyt wy­lewna. Te­raz Va­nessa zro­biła kilka kro­ków w głąb domu i od razu za­uwa­żyła, jak bar­dzo róż­nią się ich miesz­ka­nia. Tu­taj pa­no­wał zu­peł­nie inny na­strój. Wnę­trze było przy­tulne i cie­płe.

– Na­pi­jesz się kawy? A może her­baty?

Alice mó­wiła do­sko­nałą an­gielsz­czy­zną. Tak jak ame­ry­kań­scy go­ście, po któ­rych sprzą­tała na statku.

– Chęt­nie kawy. Mam ze sobą cia­sto – po­dała go­spo­dyni pół­mi­sek z bisz­kop­tem. – Mam na­dzieję, że na­prawdę nie masz nic prze­ciwko temu, że wpa­dłam. Je­śli ci to nie pa­suje, to mogę przyjść in­nego dnia. Mo­żemy się wcze­śniej umó­wić.

Alice się ro­ze­śmiała. Spra­wiło to, że jej rysy zmię­kły, a liczne ku­rze łapki roz­cią­gnęły się wo­kół błę­kit­nych oczu. Va­nessa uznała, że jest bar­dzo piękna.

– Ro­zu­miem, że już się na­uczy­łaś, że tu w Szwe­cji nie za­wsze lu­bimy nie­za­po­wie­dziane wi­zyty. Nie przej­muj się. Usią­dziemy w moim po­koju. Chodź.

Va­nessa szybko ścią­gnęła buty. Od razu za­uwa­żyła, że w Szwe­cji nie wcho­dzi się w bu­tach do miesz­ka­nia.

Roz­glą­dała się cie­ka­wie, kiedy prze­cho­dziła przez sa­lon i kuch­nię. Okna w ogro­dzie zi­mo­wym były za­sło­nięte ko­ta­rami w kwiaty, w róż­nych miej­scach stały małe sto­łowe lampki. Pach­niało czymś słod­kim i kwia­tami, tak jakby Alice wła­śnie zdmuch­nęła kilka za­pa­cho­wych świec. Pod­łoga była przy­kryta róż­no­barw­nymi dy­wa­nami, a na du­żym ze­sta­wie wy­po­czyn­ko­wym le­żały uło­żone w stos koce i po­duszki. Wszystko ina­czej niż u niej.

Alice we­szła do prze­stron­nego po­miesz­cze­nia z tyłu domu, które z Ri­char­dem na­zy­wali biu­rem. Va­nessa po­szła za nią. Za­trzy­mała się w drzwiach i wcią­gnęła po­wie­trze w płuca. Ten po­kój był zu­peł­nie inny. Na żół­tych ścia­nach wi­siało mnó­stwo ob­ra­zów w ży­wych ko­lo­rach. Do­mi­no­wały cie­pła czer­wień, sło­neczna żółć i ja­sna zie­leń. Przy jed­nej ze ścian stała po­dwójna ka­napa i pa­su­jący do niej fo­tel. Na nim uło­żył się i zwi­nął w kulkę czarny jak smoła kot. Koło okna stało biurko za­rzu­cone tu­bami farb, sło­ikami peł­nymi pędzli i róż­nej wiel­ko­ści blo­kami. Pach­niało słabo farbą. Nad oknami wi­siały de­li­katne ja­sno­czer­wone za­słony prze­pusz­cza­jące świa­tło słońca. Alice wska­zała ręką sofę i Va­nessa usia­dła.

– Jak tu cu­dow­nie.

– To mój ulu­biony po­kój. Spę­dzam tu dużo czasu, czy­ta­jąc, me­dy­tu­jąc i od­po­czy­wa­jąc. No i oczy­wi­ście ma­lu­jąc, te ob­razy są moje. Mó­wi­łaś, że chcesz kawę?

Va­nessa kiw­nęła głową.

– To ja przy­niosę, a ty tu przez chwilę po­siedź i po­ga­daj z ko­tem.

Alice wy­szła z po­koju, a Va­nessa usa­do­wiła się na so­fie. Spo­dzie­wała się nud­nego wy­stroju. Domu star­szej pani. Przy­glą­dała się du­żemu ob­ra­zowi wi­szą­cemu na­prze­ciw sofy. Do­mi­no­wało na nim ogromne po­ma­rań­czowe koło ra­tun­kowe, w tle było je­zioro z iskrzącą się zie­loną wodą. I coś jesz­cze, czy to ma­leń­kie ludz­kie ciało pływa na środku je­ziora? Va­nessa miała wła­śnie wstać, żeby do­kład­niej przyj­rzeć się ob­ra­zowi, ale wtedy wró­ciła Alice, nio­sąc tacę z dwiema fi­li­żan­kami kawy i dzba­nusz­kiem mleka. Po­sta­wiła ją na ni­skim sto­liku, po­tem pod­nio­sła kota z fo­tela i usia­dła, bio­rąc go na ko­lana. Zwie­rzak ro­zej­rzał się pół­przy­tom­nie do­okoła, po czym znowu się po­ło­żył wró­cił do kra­iny snu.

Va­nessa spoj­rzała na są­siadkę. Spra­wiała zu­peł­nie inne wra­że­nie niż wtedy, kiedy wi­działy się na świą­tecz­nym jar­marku. Wów­czas było strasz­nie zimno i Alice miała na so­bie czapkę i grubą kurtkę. Te­raz Va­nessa za­uwa­żyła, że są­siadka jest szczu­pła i pełna gra­cji, po­ru­szała się mimo wieku sprę­ży­ście. Włosy miała sta­lo­wo­szare i gę­ste. Oku­lary były te­raz od­su­nięte w górę na włosy. Miała na so­bie ja­sno­szarą lnianą su­kienkę, a ra­miona okryła la­wen­do­wym sza­lem.

– No więc – za­częła Va­nessa. Prze­rwała i po­sta­wiła pół­mi­sek z cia­stem na stole obok Alice. – Pro­szę bar­dzo. To szwedz­kie cia­sto bisz­kop­towe. Z lekką fi­li­piń­ską nutką, uży­łam śmie­tany za­miast mleka.

Alice wzięła ka­wa­łek cia­sta, spró­bo­wała i kiw­nęła głową.

– Zna­ko­mite. Ale po­wiedz mi, jak się czu­jesz, kiedy nie ma Ri­charda?

Łzy bez ostrze­że­nia po­ja­wiły się w oczach Va­nessy. To przez miękki głos Alice. Przez ten cie­pły dom, świa­do­mość, że ist­nieje czło­wiek, który in­te­re­suje się jej sa­mo­po­czu­ciem i tak bez­po­śred­nio o tym mówi. Szybko wy­tarła oczy, nie chciała, by Alice jej współ­czuła. Po­tem łyk­nęła nieco kawy, aby ukryć to, ja­kie tro­ska są­siadki zro­biła na niej wra­że­nie.

– Nie jest źle – od­po­wie­działa, od­sta­wia­jąc fi­li­żankę – ale oczy­wi­ście do­skwiera mi sa­mot­ność. Nie by­łam na to przy­go­to­wana. Tak jak na to, że bę­dzie tak ci­cho. I ciemno – spoj­rzała w stronę okien. – Ani na to, że las bę­dzie tak bli­sko. Po­doba mi się to, jak wy­ko­rzy­stu­jesz ten po­kój. Ja ni­g­dzie w na­szym domu nie czuję się do­brze. Ri­chard nie chciał za­słon, uważa, że prze­szka­dzają. Od frontu czuję się jak złota rybka w akwa­rium, a z tyłu wie­czo­rem prze­raża mnie las. Mam wra­że­nie, jakby wcho­dził do po­koju. Przy­jem­nie jest tylko w sy­pialni na pię­trze.