Zabierz moją duszę - Susanne Schemper - ebook + audiobook

Zabierz moją duszę ebook i audiobook

Susanne Schemper

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kajsa z różnych powodów chce porzucić swoje dotychczasowe życie. Kiedy dziedziczy po babci dom w małym Solinge, postanawia zacząć od nowa. Wkrótce poznaje nauczyciela gimnazjum Henrika i widzi w nim to wszystko, czego jej brakowało. Dochodzi do wniosku, że są sobie przeznaczeni. Na początku Henrikowi bardzo pochlebia zainteresowanie, jakim obdarza go młodsza kobieta. Jego małżeństwo trochę się chwieje, a on po raz pierwszy od dłuższego czasu czuje, że ktoś go zauważa i słucha. Szybko jednak się orientuje, że zainteresowanie Kajsy nie jest zdrowe. Kiedy zaczyna czuć się winny i próbuje się wycofać, uświadamia sobie, że Kajsa nie należy do tych kobiet, które się poddają. Henrik dowiaduje się, dlaczego porzuciła swoją przeszłość, i nagle ogarnia go panika na myśl o tym, co może jej przyjść do głowy.

„Zabierz moją duszę” to mroczna, wręcz klaustrofobiczna opowieść o obsesji kobiety na punkcie mężczyzny, jego pogłębiającej się udręce i otaczających go ludziach, którzy mimowolnie zostają wciągnięci w dramat. Podobnie jak „Chlew”, również rozgrywa się w fikcyjnej społeczności szwedzkiej miejscowości Solinge.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 258

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 22 min

Oceny
4,0 (12 ocen)
3
6
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AdamS77

Dobrze spędzony czas

Powieść "Zabierz moją duszę" jest drugim tomem z cyklu "Solinge". Ta książka jest troszeczkę słabsza od poprzedniej. Myślałam, że obie części się ze sobą łączą. Niestety to są odrębne historie. Tutaj poznałam pewną kobietę, która ma obsesję na punkcie mężczyzn. Jak kogoś sobie upatrzy, to nie odpuści. Zatruje swojemu kandydatowi życie. Zrobi wszystko, żeby go zdobyć. Można powiedzieć, że jest wężem boa. Kogo tym razem wzięła sobie na celownik? Jej ofiary o niczym nie wiedzą, ponieważ nie opowiada o swojej przeszłości. Ta dziewczyna jest chora psychicznie. Poczytajcie jej historię. Ta historia rozgrywa się w Solinge. Na pozór w spokojnym, małym i idealnym miasteczku. Poczytajcie o zabójczo pięknej Kajsi, która sprowadzi się do Solinge, ponieważ odziedziczy dom po swojej babci. Ona osaczy pewnego bohatera jak boa dusiciel. Czy mężczyzna zrozumie, w jakim jest położeniu, nim będzie za późno? Do czego jest zdolna zdesperowana kobieta? Poznałam jeszcze jedną bohaterkę, taką drugoplanową. Ta...
00
Macans

Nie oderwiesz się od lektury

genialna!!!!!!
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Ta min själ

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Wi­told Bi­liń­ski

Co­py­ri­ght © Su­sanne Schem­per, 2022

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Ma­ria Sund­berg

Re­dak­cja: Anna Si­do­rek

Ko­rekta: Ewa Bed­nar­ska-Gry­nie­wicz

ISBN 978-87-0237-043-0

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

To ty, mój wy­cze­kany

Ule­czysz moje rany

Weź moje dło­nie, do­peł­nij mnie

Weź moją du­szę

I serce weź

Pe­ter Hal­l­ström (ory­gi­na­lny tekst an­giel­ski)

Björn Skifs (tekst szwedzki)

Prolog

Ty­lösand, 3 czerwca

Jej włosy płoną od pierw­szych pro­mieni wscho­dzą­cego słońca. Fru­wają dziko wo­kół twa­rzy, gdy bie­gnie po pia­sku. Mewy, po­zor­nie bez­ład­nie la­ta­jące na wie­trze, przy­glą­dają się jej. Szum fal za­głu­sza wszystko, na­wet my­śli. Stare sko­rupki śli­ma­ków wrzy­nają się w jej stopy. Cie­szy ją ten fi­zyczny ból, przyj­muje go z ra­do­ścią. Silny za­pach wo­do­ro­stów dławi. Bu­rza wy­rzu­ciła na brzeg dy­wan czar­nych ma­cek, które wpeł­zają na ląd. Bie­gnie tak, jakby od tego za­le­żało jej ży­cie. Ciało ma mo­kre od potu po jeź­dzie ro­we­rem z mia­sta. Im bli­żej wody, tym pia­sek staje się ciem­niej­szy i cięż­szy. Po­rywy wia­tru sta­rają się ją prze­wró­cić, oba­lić w słoną białą pianę li­żącą brzeg. Kiedy się za­trzy­muje, to nie dla­tego, że się pod­daje. Do­bie­gła do celu. Od­wraca się w stronę nie­spo­koj­nego mo­rza. Krzyk wy­do­by­wa­jący się z jej gar­dła leci nad fa­lu­jącą po­wierzch­nią, do ni­kogo nie do­cie­ra­jąc. Mie­sza się z wia­trem i znika, tak jakby ni­gdy nie ist­niał. Jej od­dech uspo­kaja się, mię­śnie roz­luź­niają, ciało nie­ru­cho­mieje. Jed­nak w środku wciąż pieką nie­za­le­czone rany, wciąż jest tam tę­sk­nota za tym, który ma ją do­peł­nić.

Rozdział 1

Hen­rik Lind sie­dział za­głę­biony w swoim ulu­bio­nym ciem­no­zie­lo­nym fo­telu. Oczy miał za­mknięte, ręce po­ło­żył na ko­la­nach. Ogromne słu­chawki, które miał na gło­wie, spra­wiały, że jego twarz wy­glą­dała na ma­leńką. Nie wie­dział jed­nak o tym, a gdyby wie­dział, wcale by się nie przej­mo­wał. Dla niego li­czyło się prze­ży­cie, ja­kość dźwięku, który, kla­rowny i mię­si­sty, wpły­wał do uszu, wy­peł­niał go ca­łego i spra­wiał, że uśmie­chał się w du­szy. Była to jego wła­sna chwila. Tylko jego.

Dźwięki uci­chły. Otwo­rzył oczy, ale wciąż sie­dział, od­izo­lo­wany od świata słu­chaw­kami, sły­sząc tylko tętno i wła­sny spo­kojny od­dech.

Kiedy w drzwiach po­ja­wiła się głowa Kri­stiny, wie­dział, że jego cu­do­wna chwila się skoń­czyła. Spoj­rzał na nią nad oku­la­rami ba­lan­su­ją­cymi na czubku nosa i zsu­nął z głowy słu­chawki.

– Dla­czego nie od­po­wia­dasz, kiedy wo­łam?

– Bo nie sły­sza­łem. – Hen­rik po­ka­zał na słu­chawki. – O co cho­dzi? Coś się stało?

– Nie, wła­śnie w tym pro­blem.

Kri­stina we­szła do po­koju w swo­ich kap­ciach na gru­bej po­de­szwie. Hen­rik wes­tchnął. Scho­wał słu­chawki do szafki sto­ją­cej obok fo­tela i się prze­cią­gnął. Ziew­nął gło­śno, rzu­cił okiem na te­le­fon i stwier­dził, że już po pią­tej. Sie­dział z mu­zyką w uszach dłu­żej, niż pla­no­wał. Trak­to­wał to jed­nak jak roz­wi­ja­nie kom­pe­ten­cji, bo żeby śpie­wać w chó­rze i ro­bić to do­brze, trzeba wciąż słu­chać mu­zyki. To chyba oczy­wi­ste. Tą my­ślą od­py­chał od sie­bie po­czu­cie winy, że sie­dział bez­czyn­nie, gdy w tym sa­mym cza­sie jego żona nie tylko zro­biła za­kupy, ale też za­brała się do go­to­wa­nia.

Kri­stina w sza­lo­nym tem­pie opróż­niała zmy­warkę. Dzwo­niła ta­le­rzami i sztuć­cami, ło­mo­tała drzwicz­kami sza­fek i szu­fla­dami. Je­dze­nie wciąż stało w tor­bach na ku­chen­nym stole, nie mo­gła ich jed­nak roz­pa­ko­wać, nie ro­biąc naj­pierw miej­sca na bla­cie. Rów­nie szybko na­peł­niła zmy­warkę fi­li­żan­kami po ka­wie, śmier­dzą­cym kie­lisz­kiem do ja­jek, mi­secz­kami z gę­stymi sza­rymi ob­wód­kami resz­tek wo­kół kra­wę­dzi. Czy to na­prawdę ta­kie trudne? Hen­rik po po­łu­dniu pra­co­wał w domu przy pla­no­wa­niu, a jed­nak kuch­nia wy­glą­dała tak samo, jak zo­sta­wili ją rano. Dla­czego?

Za­trza­snęła drzwiczki zmy­warki, od­wró­ciła się w stronę stołu i za­marła w po­ło­wie ru­chu. Co ona naj­lep­szego robi? Pod­su­nęła oku­lary, które ze­śli­zgnęły się w dół. Pra­co­wała szybko i czuła, że ubra­nie za­czyna kleić się jej od potu pod pa­chami. Usia­dła na ku­chen­nym krze­śle, po­grze­bała ręką w jed­nej z to­reb i wy­cią­gnęła paczkę ro­ga­li­ków. Gdy ro­ze­rwała fo­lię, ude­rzył ją za­pach cy­na­monu i po­czuła, jak ciek­nie jej ślinka. Po pierw­szym kę­sie od­prę­żyła się nieco i od­chy­liła do tyłu. Po­ło­żyła stopy na sto­ją­cym obok krze­śle, za­pa­la­jąc jed­no­cze­śnie sto­jącą na stole lampkę.

Spo­kój po­woli roz­le­wał się po jej ciele i znów za­dała so­bie py­ta­nie, dla­czego po­zwala so­bie na to, że iry­tują ją rze­czy bez zna­cze­nia. Czy to na­prawdę ważne, że brudne na­czy­nia stoją w zle­wie? Są tu prze­cież tylko Hen­rik i ona. Mieli mnó­stwo czasu na za­ję­cie się do­mo­wymi obo­wiąz­kami. Wes­tchnęła, się­gnęła po ko­lejny ro­ga­lik. Sły­szała, że Hen­rik robi coś w sa­lo­nie. Pew­nie setny raz or­ga­ni­zuje swoje uko­chane książki. Może tym ra­zem we­dług ko­loru albo al­fa­be­tycz­nie?

Myśl, że Hen­rik grze­bie w książ­kach, za­miast za­jąć się czymś uży­tecz­nym, znowu za­częła ją iry­to­wać. Kri­stina mocno ści­snęła ro­ga­lik obiema rę­kami, su­che okruszki po­sy­pały się ka­skadą na gładki blat stołu. Wzięła jesz­cze je­den, ten też roz­gnio­tła na okruszki, po­zwo­liła, by pach­nące cy­na­mo­nem ka­wa­łeczki wy­pa­dały jej z rąk. Z sa­lonu dała się sły­szeć mu­zyka. Kri­stina wstała, do­kład­nie ze­brała okruszki na dłoń i wy­rzu­ciła do śmieci. Szybko wy­tarła stół od­po­wied­nio zwil­żoną ście­reczką. Po­tem wró­ciła do roz­pa­ko­wy­wa­nia za­ku­pów.

Rozdział 2

Bruk był śli­ski i Kajsa po­woli i ostroż­nie wra­cała do domu. Czer­wone jak wino buty, które zna­la­zła w skle­pie z uży­wa­nymi rze­czami w Halm­stad, miały cał­ko­wi­cie gład­kie po­de­szwy, zu­peł­nie nie­przy­datne do zi­mo­wych spa­ce­rów. Ale były śliczne. I zna­ko­mi­cie spi­sy­wały się w pracy. Ma­leńka bi­blio­teka w So­linge miała ele­gancką, starą drew­nianą pod­łogę i pła­skie buty pa­so­wały tam znacz­nie le­piej niż stu­ka­jące ob­casy. Kajsa otwo­rzyła furtkę do ma­łego drew­nia­nego domku, ścią­gnęła z rąk ko­smate rę­ka­wice z jed­nym pal­cem i za­częła prze­szu­ki­wać torbę, by zna­leźć klu­cze. Jak zwy­kle, ukryły się w któ­rejś z licz­nych kie­szeni. Za­drżała. Na pewno jest sporo po­ni­żej zera. Mróz po­ma­lo­wał świat na biało i błysz­cząco. Kajsa kilka razy w ciągu dnia zła­pała się na ga­pie­niu się przez okna. Świat przy­po­mi­nał ba­śniowy kra­jo­braz.

Kajsa uwiel­biała wi­dok ze swo­jego miej­sca pracy. Jak do­tąd, prze­żyła tu tylko je­sienne prze­miany i po­czą­tek zimy. Tę­sk­niła za chwilą, kiedy śnieg cał­kiem przy­kryje las po in­ten­syw­nej wio­sen­nej zie­leni i let­niej eks­plo­zji ko­lo­rów.

Za­nim wresz­cie zna­la­zła klu­cze, palce u stóp i rąk ze­sztyw­niały jej z zimna, więc gdy tylko zna­la­zła się w środku, od razu zrzu­ciła buty. Się­gnęła po parę gru­bych skar­pet le­żą­cych na wierz­chu ko­szyka sto­ją­cego na ko­ry­ta­rzu i na­cią­gnęła je na skar­petki. Dom przy­wi­tał ją do­brze za­pa­mię­ta­nymi za­pa­chami i wspo­mnie­niami. Był to dom jej babci, który te­raz mo­gła na­zy­wać swoim. Nie było wcale oczy­wi­ste, że tak się sta­nie. Kiedy Maj­ken – uko­chana bab­cia – la­tem ode­szła, matka Kajsy po­sta­no­wiła sprze­dać nie­ru­cho­mość, po­zbyć się tego, co jej zda­niem ozna­cza­łoby mnó­stwo pracy i wy­dat­ków. Dom był pod­nisz­czony i mały, na co komu coś ta­kiego? Kajsa jed­nak za­pro­te­sto­wała. Pra­wie wszyst­kie wa­ka­cje spę­dzała z bab­cią i dziad­kiem w So­linge. A od czasu, kiedy pra­wie dzie­sięć lat temu zmarł dzia­dek, Kajsa cza­sami po­miesz­ki­wała u Maj­ken w week­endy. Łą­czyła je szcze­gólna re­la­cja. Osta­tecz­nie uzgod­niła z matką, że za­trzy­mają dom, ale Kajsa bę­dzie mu­siała po­kry­wać wszyst­kie koszty, które – we­dług matki – miały być ogromne, bio­rąc pod uwagę stan za­równo bu­dynku, jak i ogrodu.

Ty­dzień po śmierci Maj­ken Kajsa za­uwa­żyła w ga­ze­cie ogło­sze­nie o pracy. Bi­blio­teka w So­linge po­trze­bo­wała pra­cow­nika i Kajsa na­tych­miast wy­słała po­da­nie. Kiedy za­ofe­ro­wano jej pracę, nie wa­hała się ani se­kundy, od razu zło­żyła wy­po­wie­dze­nie w miej­skiej bi­blio­tece w Halm­stad, sprze­dała swoje dwu­po­ko­jowe miesz­ka­nie przy Vik­to­ria­ga­tan i prze­pro­wa­dziła się do nie­wiel­kiego So­linge.

Miej­sco­wość ta znaj­do­wała się o mniej wię­cej go­dzinę jazdy od Halm­stad, jed­nak dzięki po­ło­że­niu wśród łąk, la­sów i je­zior zda­wała się koń­cem świata. Kajsa uwa­żała, że to praw­dziwy raj. A do tego jest tam wszystko, czego czło­wie­kowi po­trzeba. Poza cu­do­wną przy­rodą zna­leźć tam można kilka ka­fe­jek przy dep­taku, a na do­da­tek dwie przy­jemne i na­prawdę do­bre re­stau­ra­cje. Jest też kilka piz­ze­rii, bar z lo­dami i obo­wiąz­kowy grill na rynku. Sklepy spo­żyw­cze i ap­teki. Wszystko, czego du­sza za­pra­gnie. Mia­steczko jest wy­star­cza­jąco małe, by być przy­tulne, lecz wy­star­cza­jąco duże, by czło­wiek nie za­nu­dził się w nim na śmierć. A je­śli na­bra­łoby się ochoty na inne roz­rywki, niż te, które może za­ofe­ro­wać So­linge, to za­le­d­wie pół go­dziny stąd znaj­duje się Hal­lan­dia, ogromne cen­trum han­dlowe w po­ło­wie drogi do Halm­stad. Tam można już na­prawdę zna­leźć wszystko: kino, re­stau­ra­cje i wielki wy­bór skle­pów.

Mo­ment także był ide­alny – sprawy nieco się skom­pli­ko­wały i Kajsa nie miała in­nego wyj­ścia niż zło­żyć wy­po­wie­dze­nie. W prze­ciw­nym ra­zie i tak zo­sta­łaby zwol­niona z pracy. Jej do­tych­cza­sowy pra­co­dawca był za­pewne bar­dzo za­do­wo­lony, że się jej po­zbę­dzie, bo dał jej do­bre re­fe­ren­cje, nie wspo­mi­na­jąc na­wet sło­wem o tym, co się stało. W tej sy­tu­acji naj­le­piej było opu­ścić Halm­stad.

Kajsa za­go­to­wała wodę, wło­żyła to­rebkę z her­batą do wy­szczer­bio­nego kubka w błę­kitne kwiatki, który tak lu­biła Maj­ken. Po­stała chwilę z dłońmi wo­kół cie­płej por­ce­lany, wdy­chała aro­maty zie­lo­nej her­baty i im­biru, my­śląc o babci, za którą tę­sk­niła. O tym, jak czę­sto mó­wiła, że nie ist­nieje coś ta­kiego jak przy­pa­dek. Je­śli miała ra­cję – a za­zwy­czaj tak było – to ist­niała ja­kaś przy­czyna tego wszyst­kiego, tej zmiany w jej ży­ciu.

We­szła do po­koju, który Maj­ken na­zy­wała bi­blio­teką. Było to serce tego domu, po­łą­cze­nie sa­lonu, po­koju te­le­wi­zyj­nego i ja­dalni. Poza tym była tu sy­pial­nia z oknem wy­cho­dzą­cym na ogród, długa i wą­ska, nie­no­wo­cze­sna kuch­nia i pa­mię­ta­jąca lep­sze czasy ła­zienka. Ca­ło­ści do­peł­niała nieco wil­gotna piw­nica z ko­mórką i pral­nią.

Cała jedna ściana bi­blio­teki była po­kryta pół­kami, na któ­rych stały cia­sno książki, od pod­łogi po sam su­fit. Były wielką wspólną pa­sją Kajsy i Maj­ken i jed­nym z po­wo­dów, dla któ­rych Kajsa tak ko­chała ten dom. Cza­sami cho­dziła, głasz­cząc ich grzbiety, wspo­mi­na­jąc roz­mowy z bab­cią o książ­kach i prze­no­sząc się w ten spo­sób w prze­szłość. Do cza­sów, w któ­rych była mała i sia­dy­wała wie­czo­rami sku­lona na ko­la­nach Maj­ken. Syta po kilku por­cjach do­mo­wych sło­nych pul­pe­tów, gę­stego ma­śla­nego pu­rée ziem­nia­cza­nego i kwa­śnych bo­ró­wek. Zmę­czona i roz­grzana, z gło­sem babci przy uchu, która z we­rwą czy­tała jej książkę swoim chra­pli­wym lo­kal­nym ak­cen­tem. Pa­mię­tała do­tyk zro­bio­nego przez bab­cię na dru­tach swe­tra. Pa­mię­tała jej za­pach: szcze­gólną mie­szankę kremu do skóry, któ­rego za­wsze uży­wała i który pach­niał słodko i so­czy­ście, oraz men­to­lo­wych pa­pie­ro­sów, które za­zwy­czaj pa­liła pod ku­chen­nym wen­ty­la­to­rem.

Kajsa za­pa­dła się w starą brą­zową sofę, na­cią­gnęła na nogi koc i wzięła łyk cie­płej her­baty. Za oknem za­pa­dała ciem­ność.

Rozdział 3

Hen­rik za­mknął z trza­skiem książkę i ro­zej­rzał się wy­cze­ku­jąco po kla­sie. Ab­so­lutna ci­sza. Trzy­dzie­ści dwoje po­nu­rych prysz­cza­tych pięt­na­sto­lat­ków ga­piło się na niego zmę­czo­nymi, za­czer­wie­nio­nymi oczami. Wes­tchnął de­mon­stra­cyj­nie.

– Nikt, na­prawdę? Nie ma tu ni­kogo, kto coś po­czuł, kto coś prze­żył?

Dwie dziew­czyny z przed­nich ła­wek uśmie­chały się nie­pew­nie, kilka in­nych roz­glą­dało się na boki. Hen­rik uznał, że ze swo­imi na wpół otwar­tymi ustami wy­glą­dają jak kier­del głu­pich owiec.

– Wła­śnie prze­czy­ta­łem wam fan­ta­styczny ka­wa­łek tek­stu. Kiedy czy­tam te słowa, te zda­nia, czuję to tu, w środku. – Hen­rik po­ło­żył prawą dłoń na piersi. – Te słowa spra­wiają, że serce bije tro­chę szyb­ciej, tro­chę moc­niej.

Uśmiech­nął się do klasy i mó­wił da­lej:

– Może to dla­tego, że je­stem taki stary. Mam od­wagę czuć. Mam od­wagę się przy­znać, że czuję. I po­dej­rze­wam, że przy­naj­mniej nie­któ­rzy z was wie­dzą, o czym mó­wię. Nie mu­si­cie jed­nak się tym dzie­lić. Naj­waż­niej­sze, że­by­ście coś z tego wy­nie­śli. Dzię­kuję za dziś i do zo­ba­cze­nia ju­tro.

Hen­rik od­wró­cił się do drzwi i pa­trzył, jak jego trzódka owiec rzuca się do skrzynki, w któ­rej na czas lek­cji były prze­cho­wy­wane te­le­fony. Ucznio­wie prze­py­chali się i gło­śno ga­dali, rzu­cali się na swoje urzą­dze­nia, by jak naj­szyb­ciej spraw­dzić, co im umknęło pod­czas tych trzech kwa­dran­sów.

Hen­rik ze­brał swoje książki i lap­topa. Rzu­cił okiem na ze­gar. Je­śli się po­spie­szy, po­wi­nien zdą­żyć wpaść do bi­blio­teki przed próbą chóru.

Prze­cho­dzące dzieci ma­chały do Kajsy. Bi­blio­tekę od­wie­dziła grupa przed­szko­la­ków, by wy­po­ży­czyć książki, a Kajsa po­ma­gała im zna­leźć to, czego szu­kali, i pro­po­no­wała od­po­wied­nie ty­tuły. Bi­blio­teka znaj­do­wała się w tym sa­mym bu­dynku co szkoła w So­linge i sta­no­wiła część domu kul­tury. Poza nią była tu jesz­cze nie­wielka ka­fejka otwarta przez kilka go­dzin dzien­nie, świe­tlica, naj­czę­ściej wy­ko­rzy­sty­wana przez eme­ry­tów, a także sala kon­fe­ren­cyjna uży­wana cza­sami przez per­so­nel szkoły do prze­pro­wa­dza­nia spo­tkań.

Te­raz w bi­blio­tece było cał­kiem pu­sto i Kajsa na­peł­niła ku­bek go­rącą wodą, ta sama to­rebka her­baty po­winna wy­star­czyć na na­stępną por­cję. Kiedy wró­ciła, za­uwa­żyła męż­czy­znę, któ­rego prze­lot­nie wi­działa już kilka razy. Stał od­wró­cony ple­cami, a słońce wpa­da­jące przez wiel­kie okna spra­wiało, że jego gę­ste rude włosy pło­nęły jak ogień. Był wy­soki i szczu­pły, nie­mal wy­chu­dzony, ubrany w musz­tar­dową bluzę z dzia­niny i sztruk­sowe spodnie w ko­lo­rze brą­zo­wej fa­soli. Wy­glą­dał, jakby nieco się ko­ły­sał, może nu­cił w du­chu ja­kąś pio­senkę, albo po pro­stu trudno mu było ustać spo­koj­nie. Kajsa od­chrząk­nęła i męż­czy­zna się od­wró­cił. Kiedy ją zo­ba­czył, uśmiech­nął się, a ona od­wza­jem­niła jego uśmiech. Usta roz­cią­gnęły się mu sze­roko. Nos miał po­kryty pie­gami, a nie­bie­skie oczy ob­ser­wo­wały ją spod ja­snych, nie­mal bia­łych rzęs.

– Ach, dzień do­bry. Jak miło. My­ślę, że po­trze­buję po­mocy. Szu­kam książki Świeci gwiazda. Za­wsze wy­po­ży­czam ją koło Bo­żego Na­ro­dze­nia, wy­daje mi się, po­winna gdzieś tu­taj stać. Chyba ma czer­woną okładkę.

Kajsa zro­biła kilka kro­ków w jego stronę, wy­cią­gnęła rękę i po­wie­działa.

– Wi­tam. Na­zy­wam się Kajsa. Kajsa Jans­son. Je­stem tu nowa, pra­cuję od końca paź­dzier­nika. Nie spo­tka­li­śmy się, ale już cię kie­dyś wi­dzia­łam. To mia­steczko jest na tyle małe, że chyba mo­żemy się so­bie przed­sta­wić, na pewno jesz­cze się zo­ba­czymy, je­śli czę­sto tu przy­cho­dzisz.

Hen­rik wy­da­wał się nieco za­sko­czony, ale też wy­cią­gnął rękę, a Kajsa ją chwy­ciła. Była cie­pła i su­cha.

– Cześć. Hen­rik. Hen­rik Lind. Je­stem na­uczy­cie­lem szwedz­kiego w gim­na­zjum. Czę­sto tu by­wam. A więc do­sta­łaś pracę po Bar­bro?

Jego głos był głę­boki i mroczny.

– Tak. Po­szła na eme­ry­turę. Zdą­żyła tylko mnie prze­szko­lić. Tak więc te­raz to ja wiem, co tu­taj się dzieje. Przy­naj­mniej taką mam na­dzieję.

Wska­zała ręką na półki z książ­kami, a on kiw­nął głową.

– Tak, Gu­nvor oczy­wi­ście zo­stała, ale ma tylko kilka go­dzin w ty­go­dniu.

– Na pewno wszystko się ułoży. Ale, jak wspo­mi­na­łem, szu­kam Świeci gwiazda, wiesz, czy jest?

Kajsa mi­nęła go, po­chy­liła się do naj­niż­szej półki i wy­cią­gnęła książkę.

– Oto i ona.

Po­dała mu ją, a on po­dzię­ko­wał. Po­tem na kilka se­kund za­pa­dła mię­dzy nimi ci­sza.

– Świet­nie, jesz­cze raz dzię­kuję. Wy­po­ży­czę ją so­bie. Miło było po­znać – po­wie­dział Hen­rik i ru­szył w kie­runku biurka wy­po­ży­czalni.

Kajsa zo­stała na miej­scu i pa­trzyła za nim. Serce jej wa­liło.

– Wkrótce znów się zo­ba­czymy – wy­szep­tała.

Rozdział 4

Kiedy tylko Kajsa wró­ciła do domu, usia­dła na so­fie z lap­to­pem na ko­la­nach. Gdy otwo­rzyła stronę in­ter­ne­tową szkoły w So­linge, czuła w brzu­chu mo­tyle. Wy­brała za­kładkę Nasz per­so­nel i otwo­rzyła się strona z por­tre­to­wymi zdję­ciami i na­zwi­skami. Po ekra­nie za­częły prze­su­wać się zdję­cia sztywno uśmiech­nię­tych na­uczy­cieli w róż­nym wieku. Kajsa prze­bie­gała wzro­kiem od le­wej do pra­wej, aż go zna­la­zła. Z ekranu uśmie­chał się do niej Hen­rik Lind. Nieco młod­szy i o tro­chę okrą­glej­szej twa­rzy, ale z tym sa­mym otwar­tym spoj­rze­niem i pie­go­wa­tym no­sem. Ona też uśmiech­nęła się do niego. Po­tem we­szła na Fa­ce­bo­oka, chciała o nim wie­dzieć wię­cej.

Od lata nie była szcze­gól­nie ak­tywna w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych, z kilku po­wo­dów świa­do­mie się nie wy­chy­lała. Te­raz czuła się tro­chę tak, jakby stra­ciła wprawę. Po­win­nam zmie­nić zdję­cie pro­fi­lowe, po­my­ślała. To stare zo­stało zro­bione dwa lata wcze­śniej. By­łam wtedy inną osobą, po­my­ślała. Jej zwa­rio­wane loki, wtedy znacz­nie ja­śniej­sze niż te­raz, spina sze­roka po­ma­rań­czowa opa­ska. Była opa­lona, po­ważna, a jej oliw­kowe oczy pa­trzyły pro­sto w obiek­tyw apa­ratu. Usta miała po­ma­lo­wane ciem­no­czer­wo­nym od­cie­niem, który do niej nie pa­so­wał. Wy­glą­dała młodo. Ale za­wsze spra­wiała wra­że­nie młod­szej, niż była, nie­wielu by­łoby w sta­nie zgad­nąć, że bra­kuje jej kilku lat do czter­dziestki. Cały jej styl był mło­dzie­żowy. Albo, jak ma­wiała jej matka, nie­doj­rzale eks­cen­tryczny. Uwiel­biała wkła­dać na sie­bie kilka warstw ubrań, uży­wać za­ska­ku­ją­cych kom­bi­na­cji ko­lo­rów i okrę­cać się dłu­gimi sza­li­kami, wo­kół szyi albo wło­sów. Te­raz były ufar­bo­wane na ciemny, kar­me­lowy od­cień, dulce de le­che, jak na­zwał to fry­zjer, ale la­tem czę­sto wy­bie­rała blond albo ja­sno­czer­wony.

Po­my­ślała o ko­lo­rze wło­sów Hen­rika. Ogni­sty. Wpi­sała w polu wy­szu­ki­wa­nia jego na­zwi­sko i po­ja­wiło się cał­kiem sporo róż­nych od­po­wie­dzi. Od razu go roz­po­znała. Na zdję­ciu pro­fi­lo­wym trzy­mał mi­kro­fon, tak jakby śpie­wał albo wy­gła­szał mowę. Zdję­cie było czarno-białe. Jego strona nie była pu­bliczna, więc zdję­cie pro­fi­lowe było je­dy­nym, do któ­rego miała do­stęp. Za­klęła. Mo­gła za to oglą­dać jego zna­jo­mych i pa­trzyła na ich zdję­cia. Wtedy zo­ba­czyła jego twarz na fo­to­gra­fii na­le­żą­cej do ja­kiejś Kri­stiny Lind. Ręka tro­chę jej drżała, kiedy klik­nęła jej pro­fil. Zdję­cie po­ka­zy­wało opa­lo­nego do gra­nicy opa­rze­nia sło­necz­nego Hen­rika w brą­zo­wych oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych. Tuż obok niego, po­li­czek przy po­liczku, osobę, która mu­siała być Kri­stiną. Czy to jego żona? Ona też była opa­lona, ale na zło­to­brą­zowo. Miała ja­sną ciem­no­blond grzywkę, cien­kie brwi i sza­ro­nie­bie­skie oczy. Jej nos ster­czał ostro z po­dłuż­nej twa­rzy, usta były wą­skie i nie­po­ma­lo­wane. Kajsa uznała, że wy­gląda jak ptak, nie­sym­pa­tyczny orzeł, a może sroka.

– Sroka wy­włoka – mruk­nęła pod no­sem, wpa­tru­jąc się w ko­bietę.

Prze­glą­dała jej stronę, która była pu­bliczna, a w za­kładce O mnie na­pi­sano, że od 19 czerwca 2000 roku jest żoną Hen­rika Linda. Był je­dy­nym wy­mie­nio­nym człon­kiem ro­dziny, Kajsa zga­dy­wała więc, że nie mają dzieci. Na zdję­ciu w tle wi­dać było dwie wy­smu­kłe nie­ziem­skie istoty wpa­tru­jące się pro­sto w ka­merę zło­wiesz­czymi, in­ten­syw­nie nie­bie­skimi oczami. Koty sy­jam­skie. Fa­ce­book Kri­stiny skła­dał się głów­nie ze zdjęć tych dwóch ko­tów: od tyłu na pa­ra­pe­cie wiel­kiego okna, mocno do sie­bie przy­tu­lone w na­roż­niku sofy, po­zu­jące na ja­kiejś owczej skó­rze.

Kajsa się wzdry­gnęła. Nie ufała ko­tom, a te wy­glą­dały szcze­gól­nie zło­wiesz­czo. Kri­stina uro­dziła się 3 maja 1975 roku i jako far­ma­ceutka pra­co­wała w ap­tece Pod Ko­roną w So­linge. Kajsa wró­ciła do zdjęć, na pewno jest tu kilka fo­to­gra­fii Hen­rika. W końcu są mał­żeń­stwem od stu lat. Jed­nak poza zdję­ciami z wa­ka­cji ni­g­dzie nie było go wi­dać. Prze­szła na In­sta­gram, ale nie zna­la­zła tam ani Hen­rika, ani Kri­stiny.

– Ach… – wes­tchnęła. Jej fru­stra­cja spo­wo­do­wała, że roz­bu­dziła się w niej cie­ka­wość, mu­siała wie­dzieć o nim wię­cej.

Za­bur­czało jej mocno w brzu­chu. Wstała i po­szła do kuchni. Za­pach bab­ci­nego go­to­wa­nia wciąż tkwił w ścia­nach. Za każ­dym ra­zem, kiedy stała obok ku­chenki, wy­da­wało jej się, że czuje aro­mat mie­lo­nych przy­praw: czar­nego pie­przu, gor­czycy i ko­pru wło­skiego. Bu­szo­wała w lo­dówce, która uspo­ka­ja­jąco mru­czała. Zna­la­zła paczkę świe­żych tor­tel­lini z far­szem z po­mi­do­rów i szynki. Może być. Cze­ka­jąc, aż za­go­tuje się woda na ma­ka­ron, po­szła po kom­pu­ter.

Usia­dła przy ku­chen­nym stole, nieco sta­ro­świec­kim me­blu z szarą, śli­ską po­wierzch­nią z li­no­leum, ostro kon­tra­stu­jącą z jej lśnią­cym naj­now­szym mo­de­lem Mac­Bo­oka. Znów otwo­rzyła stronę szkoły So­linge i wy­brała zdję­cie Hen­rika. Po­tem klik­nęła je pra­wym przy­ci­skiem my­szy i za­pi­sała na pul­pi­cie. Długo sie­działa, pa­trząc mu pro­sto w oczy i nie za­uwa­żyła, że woda na ma­ka­ron go­tuje się tak wście­kle, że okno po­kryło się parą. Po­dą­żała za kon­tu­rami twa­rzy Hen­rika ko­niusz­kiem palca. Przy­mknęła oczy, wy­obra­ża­jąc so­bie, że czuje jego skórę pod pal­cami.

Rozdział 5

Hen­rik ci­cho śpie­wał swoją al­tową par­tię Ave Ma­ria, me­lo­dia mocno wkrę­ciła mu się w uszy. Wie­dział, że bę­dzie ją nu­cił przez cały wie­czór, a Kri­stina bę­dzie wzdy­chać z iry­ta­cją.

Szedł aleją dłu­gimi szyb­kimi kro­kami. Wie­czo­rem wiatr się na­si­lił, czuł na twa­rzy i skó­rze jego po­dmu­chy jak kolce, uszy bo­lały go z zimna. Wkrótce zna­lazł się w domu. Próba była fan­ta­styczna jak zwy­kle i czuł w so­bie miłe cie­pło. Chór ćwi­czył ko­lędy, czter­na­stego grud­nia w ko­ściele miał się od­być tra­dy­cyjny świą­teczny kon­cert. Zwy­kle było pełno, cza­sami wię­cej niż pełno, lu­dzie tło­czyli się jesz­cze na ko­ściel­nych scho­dach. Cie­szył się na ten wielki dzień. Torba wrzy­nała mu się w bark, po­trzą­snął ra­mie­niem, żeby ją po­pra­wić. My­ślał o no­wej bi­blio­te­karce. Była miła, na­wet się przed­sta­wiła. Barwna osoba, taka, którą się za­uważa. Miała dyn­da­jące kol­czyki i coś tur­ku­so­wego owi­nię­tego wo­kół szyi. Do tego głę­boki do­łek w le­wym po­liczku. Hen­rik uśmiech­nął się bez­wied­nie, a uśmiech ten naj­wy­raź­niej wciąż miał na twa­rzy, kiedy wszedł do domu.

– Z czego się śmie­jesz?

W ko­ry­ta­rzu stała Kri­stina za­jęta skła­da­niem gru­bych bluz

– Cześć! Z ni­czego, my­śla­łem tylko o tym, jak świet­nie dziś po­szła próba. Co u cie­bie?

Kri­stina wło­żyła stos bluz do wiel­kiej szafy zaj­mu­ją­cej jedną ścianę ko­ry­ta­rza. Od­po­wie­działa z twa­rzą wci­śniętą mię­dzy półki:

– Stre­su­jący dzień w pracy. Duża do­stawa, a Mat­tias znowu był chory. Zro­bi­łam la­za­nię. Je­steś głodny?

We­szła do kuchni, nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź. Hen­rik po­wie­sił płaszcz i od­sta­wił torbę na miej­sce. Za­pa­chy z kuchni – ore­gano i sma­żona ce­bulka – przy­wę­dro­wały do ko­ry­ta­rza i spra­wiły, że na­brał ape­tytu. Idąc do ja­dalni, pra­wie po­tknął się o Jo­sefa, jed­nego z ko­tów. Ko­tów Kri­stiny. Były jej dzi­dziu­siami i z ja­kie­goś po­wodu nie ak­cep­to­wały go jako członka ro­dziny, cho­ciaż miesz­kały tu od pra­wie trzech lat. Trzy­mały się tylko Kri­stiny, krę­ciły się cią­gle wo­kół niej, spały na jej sto­pach albo po­duszce i od­po­wia­dały miauk­nię­ciami, kiedy do nich mó­wiła. Jego igno­ro­wały albo wpa­try­wały się w niego w taki spo­sób, że je­żyły mu się włosy na karku. Te­raz Jo­sef rzu­cił mu nie­na­wistne spoj­rze­nie, po czym od­da­lił się do kuchni z wy­soko unie­sio­nym ogo­nem.

Hen­rik usiadł przy stole, który był już na­kryty. Na środku stała duża mi­ska z wy­mie­szaną sa­łatką – szpi­nak li­ścia­sty, po­mi­do­rki kok­taj­lowe, czer­wona pa­pryka i oliwki. Na jed­nym z krót­kich bo­ków stołu jak zwy­kle stał świecz­nik z bia­łymi świecz­kami rzu­ca­ją­cymi cie­płe świa­tło. Wszystko to wy­glą­dało bar­dzo przy­tul­nie i Hen­rik się od­prę­żył. Z Kri­stiną ni­gdy nic nie wia­domo. Jed­nego dnia było przy­jem­nie i miło, roz­mowna i za­do­wo­lona opo­wia­dała o swoim dniu i słu­chała jego hi­sto­rii. A na­stęp­nego dnia wszyst­kiego się cze­piała, pa­trzyła na niego tak, jakby był in­tru­zem, który bu­dzi w niej obrzy­dze­nie. Była cał­kiem nie­obli­czalna, a on nie wie­dział, jak so­bie z tym ra­dzić. Jed­nak dziś wszystko wy­glą­dało jak naj­le­piej. Po­dej­rze­wał, że może to mieć coś wspól­nego z wie­kiem, sza­le­ją­cymi hor­mo­nami albo czymś ta­kim. Ni­gdy o tym nie roz­ma­wiali. Hen­rik raz spró­bo­wał, pew­nego wie­czoru pod ko­niec lata, ale nie­zręcz­nie do­brał słowa i Kri­stina wszystko źle zro­zu­miała, po­czuła się tak, jakby na nią na­ska­ki­wał i oskar­żał. Efek­tem był po­nad ty­dzień gę­stej ci­szy w domu. Hen­rika nie ku­siło po­dej­mo­wa­nie ko­lej­nej próby. Niech bę­dzie, jak jest, może kie­dyś jej przej­dzie.

– Hen­rik, mu­sisz sam wziąć so­bie je­dze­nie z kuchni. To nie re­stau­ra­cja.

W gło­sie Kri­stiny sły­chać było na­pię­cie i Hen­rik szybko wstał. Nie chciał ry­zy­ko­wać, że żona wy­buch­nie. W kuchni na bla­cie stała duża forma, na wierz­chu skwier­czała war­stwa sto­pio­nego sera, a po­trawa pach­niała cu­dow­nie.

– Wy­gląda to fan­ta­stycz­nie, ko­cha­nie. Dzię­kuję.

– Nie za­bra­łeś ze sobą ta­le­rzy?

Kri­stina wwier­cała się w niego wzro­kiem. Jej twarz była czer­wona i błysz­cząca, a gładka za­zwy­czaj grzywka zmierz­wiona.

– Nie, za­po­mnia­łem, za­raz wra­cam!

Od­wró­cił się i usły­szał, jak za jego ple­cami Kri­stina de­mon­stra­cyj­nie ciężko wzdy­cha.

Rozdział 6

Kajsa wy­ło­żyła wszyst­kie to­rebki z przy­pra­wami na ku­chenny stół. Pew­nego dnia po­sprząta w ca­łym domu. Bę­dzie sor­to­wać, prze­glą­dać, od­da­wać i wy­rzu­cać. Urzą­dzi dom w swoim wła­snym stylu. Ale na ra­zie musi zo­stać tak, jak jest. Wszystko wciąż wy­glą­dało jak w cza­sach babci. Za­dbane, bar­dzo przy­tulne i nieco przy­ku­rzone. I Kajsa musi szu­kać każ­dej rze­czy, bo bab­cia miała wła­sne zda­nie o tym, jak i gdzie na­leży je prze­cho­wy­wać.

Te­raz szu­kała sza­franu i w końcu zna­la­zła puszkę z Ma­ri­mekko w zie­lony wzo­rek, która, jak się oka­zało, za­wie­rała to­rebki z przy­pra­wami. Stała na półce w bi­blio­tece, cał­ko­wi­cie nie­lo­gicz­nie umiesz­czona obok sta­rej sza­chow­nicy i wy­mię­to­lo­nej książki Ma­rianne Fre­driks­son. Kajsa roz­ło­żyła to­rebki na stole. Było tu wszystko, czego można po­trze­bo­wać do róż­nego ro­dzaju wy­pie­ków. Poza sza­fra­nem.

Wes­tchnęła i spoj­rzała przez ku­chenne okno. Ter­mo­metr wska­zy­wał około zera, a niebo za­cią­gnięte było oło­wia­nymi chmu­rami. Na­gie ga­łę­zie drzew ugi­nały się na wie­trze. Nie miała naj­mniej­szej ochoty wy­cho­dzić z domu. Jed­nak na­sta­wiła się już na pie­cze­nie sza­fra­no­wych bu­łe­czek, a do nich po­trze­bo­wała wła­śnie tej przy­prawy. W nie­dzielę sklep za­my­kali o czwar­tej, a była już pra­wie trze­cia. Po­winna pójść od razu.

Kajsa przej­rzała się w lu­strze, okrę­ca­jąc jed­no­cze­śnie szyję gru­bym, zro­bio­nym na dru­tach sza­li­kiem. Nie wzięła prysz­nica i nie zro­biła ma­ki­jażu. Olać to. Wło­żyła ja­sno­nie­bie­ską wło­chatą czapkę. Na­cią­gnęła ją mocno na brwi i wsu­nęła stopy w wy­so­kie buty z fu­ter­kiem, aż biała fla­ne­lowa pi­żama zwi­nęła się w har­mo­nijkę tuż pod ko­la­nami. Na to wszystko pu­chowa kurtka. Po­tem ru­szyła w li­sto­pa­dową ciem­ność. Wiatr był po­tężny, a po­wie­trze wil­gotne i Kajsa za­drżała.

Jej dom stał przy ulicy rów­no­le­głej do głów­nej ulicy So­linge, która prze­cho­dziła przez całe cen­trum. W tę mroczną li­sto­pa­dową nie­dzielę nie było tam ży­wej du­szy, ale za kilka dni miała się roz­ja­śnić gwiazd­kami i błysz­czą­cymi świa­teł­kami. Po­czą­tek ad­wentu i świą­teczne de­ko­ra­cje były czymś, co w So­linge trak­to­wano po­waż­nie.

Kajsa szła szybko, po­chy­la­jąc się do przodu, żeby lo­do­waty wiatr nie wiał jej pro­sto w twarz. Kiedy we­szła do spo­żyw­czaka, cie­pło ude­rzyło ją jak ściana. Mimo że po­trze­bo­wała tylko kilku rze­czy, z przy­zwy­cza­je­nia chwy­ciła ko­szyk. Po­tem błą­kała się po alej­kach, za­pa­ko­wała litr świet­nego lo­kal­nego mleka, paczkę serka wiej­skiego i kostkę ma­sła z lady chłod­ni­czej. Idąc do kasy, stwier­dziła, ze ma ochotę na na­pój ga­zo­wany, za­wró­ciła więc. I wtedy ją za­uwa­żyła. Srokę wy­włokę.

Stała, ga­piąc się na półki z wodą ga­zo­waną, tak jakby wy­bór smaku był taki trudny. Kajsa po­woli po­de­szła, przy­glą­da­jąc się jej uważ­nie. Miała na so­bie długi be­żowy płaszcz z wełny ścią­gnięty w ta­lii, brą­zowe skó­rzane botki na ni­skim ob­ca­sie, a na gło­wie wy­jąt­kowo brzydką czapkę z ma­te­riału w kratę. Była znacz­nie niż­sza, niż Kajsa so­bie wy­obra­żała, może dla­tego, że Hen­rik był tak wy­soki.

Kajsa się­gnęła po pla­sti­kową bu­telkę świą­tecz­nego na­poju, uda­wała, że czyta ety­kietę i jed­no­cze­śnie da­lej przy­glą­dała się Kri­sti­nie Lind. Żo­nie Hen­rika. Kri­stina osta­tecz­nie chwy­ciła bu­telkę, wło­żyła ją do swo­jego wózka i po­to­czyła go w stronę wa­rzyw. Kajsa ru­szyła za nią. Za­uwa­żyła, że Kri­stina po­ru­sza się szybko i efek­tyw­nie, naj­wy­raź­niej tylko woda zmu­siła ją do za­trzy­ma­nia się i za­sta­no­wie­nia. Przy pół­kach z wa­rzy­wami wszystko od­było się bły­ska­wicz­nie. Kajsa dep­tała jej po pię­tach, pa­ku­jąc do ko­szyka różne rze­czy, nie za­sta­na­wia­jąc się zu­peł­nie nad tym, co tam lą­duje. Kri­stina naj­wy­raź­niej uznała, że bar­dzo jej się spie­szy. Skie­ro­wała się do kas, a Kajsa po­dą­żyła za nią.

Otwarta była tylko jedna kasa i Kajsa sta­nęła tak bli­sko, że czuła za­pach wil­got­nego weł­nia­nego płasz­cza Kri­stiny i aro­mat jej per­fum. Coś owo­co­wego, może brzo­skwi­nio­wego. Coś, co zu­peł­nie nie pa­suje do jej nud­nego stylu sta­rej baby, po­my­ślała Kajsa, za­czy­na­jąc jed­no­cze­śnie wy­kła­dać swoje za­kupy na ta­śmę. Przed nią Kri­stina szczu­płymi pal­cami wstu­ki­wała PIN, ki­wa­jąc jed­no­cze­śnie głową do ka­sjerki. Może wy­czuła spoj­rze­nie Kajsy, bo na­gle od­wró­ciła się do niej z py­ta­ją­cym wy­ra­zem w wą­skich oczach.

Kajsa uśmiech­nęła się do niej sze­roko.

– Dzień do­bry! Pa­skud­nie dziś zimno, prawda?

Zo­ba­czyła, jak Kri­stina marsz­czy czoło, od­po­wia­da­jąc.

– Rze­czy­wi­ście pa­skud­nie.

Miała nieco chra­pliwy głos, tak jakby bo­lało ją gar­dło. Kajsa spu­ściła wzrok i za­częła szu­kać w kie­szeni port­mo­netki, jed­no­cze­śnie po­pro­siła młodą ka­sjerkę o sa­szetkę sza­franu. Za­pła­ciła i szybko wci­snęła za­kupy do torby. Kri­stina wła­śnie wy­cho­dziła i Kajsa po­czuła ochotę, by pójść za nią. Na­su­nęła sza­lik na usta i wy­szła na ulicę, by zo­ba­czyć, jak za­trzy­muje się tam czer­wone vo­lvo i Kri­stina wska­kuje do niego od strony pa­sa­żera.

Kajsa zdą­żyła za­uwa­żyć po­ma­rań­czowy pu­kiel, za­nim sa­mo­chód ci­cho od­je­chał. Hen­rik. Jej Hen­rik. Cóż to za opie­kuń­czy męż­czy­zna, który od­biera żonę ze sklepu. Kajsa prze­łknęła kwa­śną zgagę, która za­częła ją pa­lić w gar­dle. Twarz pie­kła ją z zimna, ru­szyła do domu z ciężką torbą wy­peł­nioną mnó­stwem rze­czy, o któ­rych na­wet nie wie­działa, że je ku­piła. Chrapka na sza­fra­nowe bu­łeczki roz­wiała się w po­wie­trzu.

Rozdział 7

– Rany, jak zimno. Czy ogrze­wa­nie jest na mak­si­mum?

Kri­stina przy­su­nęła ręce do kratki na­wiewu, a Hen­rik pa­trzył na nią, jed­no­cze­śnie ostroż­nie pro­wa­dząc sa­mo­chód do domu. Drogi były zdra­dli­wie śli­skie. Czarny nie­wi­do­czny lód po­ja­wiał się tam, gdzie czło­wiek naj­mniej się go spo­dzie­wał.

– Cóż za dziwną ko­bietę spo­tka­łam w skle­pie. Mia­łam wra­że­nie, że mnie śle­dzi.

– Co?

– No, cią­gle była tam gdzie ja, a po­tem stała nie­przy­jem­nie bli­sko przy ka­sie i cały czas się ga­piła.

– Dziwna sprawa. A kto to był?

– Nie uwa­żasz, że po­wie­dzia­ła­bym ci kto to, gdy­bym ją znała?

W gło­sie Kri­stiny znów po­ja­wiła się cierp­kość i Hen­rik wes­tchnął.

– No tak, ja­sna sprawa – spró­bo­wał po­now­nie – ale jak wy­glą­dała?

– Nie wiem. Ode­zwała się do mnie, a ja nie wie­dzia­łam, jak się za­cho­wać, i szybko wy­szłam. Poza tym miała na so­bie wielką czapkę na­cią­gniętą na oczy, więc nie wiem do­kład­nie. Ale na pewno była wy­soka. W su­mie nie mu­simy się nią przej­mo­wać.

Hen­rik skrę­cił na drogę pro­wa­dzącą obok pa­sto­rówki, ro­dzin­nego domu Kri­stiny, i da­lej do ich domu, który stał po są­siedzku. Wtedy przy­po­mniał so­bie coś.

– Pra­wie za­po­mnia­łem. Dzwo­nił Pe­der. Chciał tylko się upew­nić, że bę­dziesz mo­gła mu po­móc po świą­tecz­nym kon­cer­cie, na wie­czorku. Mó­wił też, że dzwo­nił Olof i po­wie­dział, że przy­je­dzie dzień przed Wi­gi­lią i zo­sta­nie do No­wego Roku.

– A dla­czego dzwo­nił z tym do cie­bie? Ju­tro wie­czo­rem będę prze­cież u ro­dzi­ców, mama po­trze­buje po­mocy ze swoim iPa­dem.

– Może za­po­mniał. Ale to do­brze, mo­żesz mu wtedy od­po­wie­dzieć.

– Ja­sne, oczy­wi­ście, da się zro­bić. A skoro już mó­wimy o ro­dzi­cach. Po­my­śla­łam so­bie, że mu­simy zro­bić świą­teczne za­kupy w Halm­stad, przed kon­cer­tem w ko­ściele Świę­tego Mi­ko­łaja dwu­dzie­stego grud­nia. Mu­simy też wy­my­ślić pre­zenty dla two­ich ro­dzi­ców i ku­pić coś dla Olofa. A je­śli mamy wy­słać pre­zenty do two­jej sio­stry, to mu­simy…

Hen­rik jęk­nął, za­nim zdą­żył się po­wstrzy­mać.

– Co jest? Dla­czego tak ję­czysz?

– Czy na­prawdę mu­szę brać udział w tych za­ku­pach? Nie mo­żemy po pro­stu pójść na kon­cert, a po­tem na kawę? Albo na spa­cer?

Kri­stina od­pięła pas bez­pie­czeń­stwa, a Hen­rik wy­łą­czył sil­nik. Sa­mo­chód wy­peł­niła ci­sza.

Kri­stina od­wró­ciła się do niego ze ścią­gnię­tymi w iry­ta­cji ustami.

– Więc nie mo­żesz mi tro­chę po­móc z za­ku­pami dla ro­dziny. Tak? Wszystko za­wsze musi być na mo­jej gło­wie. Wszystko!

Wy­sia­dła z sa­mo­chodu, nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź. Torby z za­ku­pami zo­stały na pod­ło­dze przy sie­dze­niu kie­rowcy w ka­łuży mo­krego błotka z bu­tów Kri­stiny. Hen­rik pa­trzył, jak żona szyb­kim kro­kiem idzie do domu. Za­pa­liły się lampy na scho­dach, oświe­tla­jąc jej syl­we­tkę, kiedy stała, szu­ka­jąc w to­rebce klu­cza do domu. Hen­ri­kowi na­gle zro­biło się jej żal. Cały ten gniew, który w so­bie nosi, musi zaj­mo­wać w jej umy­śle mnó­stwo miej­sca, po­my­ślał. Za­mknął oczy, oparł głowę o za­głó­wek. Po­czuł przy czaszce zimny ma­te­riał. Chciałby po­roz­ma­wiać z Kri­stiną. Albo z kimś in­nym.

Na­gle uświa­do­mił so­bie wła­sną sa­mot­ność. Na­prawdę nie miał z kim po­dzie­lić się swo­imi nie­po­ko­jami. Oczy­wi­ście, znał wielu lu­dzi, a nie­któ­rych człon­ków chóru uwa­żał na­wet za do­brych przy­ja­ciół. Nie mógłby jed­nak ni­gdy im się zwie­rzyć. Pe­der i El­li­nor, ro­dzice Kri­stiny, nie­za­leż­nie od wszyst­kiego, wzię­liby jej stronę, zwłasz­cza Pe­der. Była jego je­dyną córką, oczkiem w gło­wie, i na pewno nie mo­głaby zro­bić nic złego. Z wła­snymi ro­dzi­cami spo­ty­kał się rzadko i mieli je­dy­nie po­wierz­chowną re­la­cję, ni­gdy nie przy­szłoby mu na­wet do głowy roz­ma­wiać z nimi o swo­ich mał­żeń­skich pro­ble­mach. Trzeba było spoj­rzeć praw­dzie w oczy: był cał­kiem sam i bo­lało go to chyba bar­dziej, niż był w sta­nie sam się przy­znać.

Rozdział 8

Kajsa owi­nęła się grubą pie­rzyną. Po­zwo­liła so­bie po­le­żeć w mi­łym cie­pełku jesz­cze chwilę. Po sta­rym domu hu­lały prze­ciągi, a pod­łoga była zimna. Poza sy­pial­nią, gdzie le­żała sza­ro­zie­lona wy­kła­dzina. Jako dziecko Kajsa lu­biła na niej sia­dać i prze­cią­gać pal­cami przez jej mięk­kość, fan­ta­zju­jąc, że sie­dzi so­bie w le­sie mię­dzy skrza­tami i trol­lami, a brą­zowe kap­cie babci to domki przy­ja­znych lub nie­mi­łych le­śnych istot. Cza­sami cho­wała się pod łóż­kiem, le­żała tam pła­sko na brzu­chu z jed­nym po­licz­kiem przy­ci­śnię­tym do wy­kła­dziny, ci­chutko jak myszka, kiedy bab­cia lub dzia­dek jej szu­kali. Uda­wała, że jest jedną z tych istot, które stwo­rzyła siłą wła­snej wy­ob­raźni.

Zmru­żyła oczy, spró­bo­wała się tro­chę roz­bu­dzić. Po­kój był po­grą­żony w mroku, pod­cią­gnęła się tro­chę w górę do po­zy­cji sie­dzą­cej i za­pa­liła lampę przy łóżku. Cie­płe żółte świa­tło ogrzało po­kój. Ściany były po­kryte ta­petą ze wzo­rem w drobne białe kwiatki na ja­sno­zie­lo­nym tle. Cięż­kie zło­ci­ste ko­tary za­sła­niały okno, a w jed­nym z ro­gów roz­pie­rał się ol­brzymi żół­to­ró­żowy fo­tel. Z su­fitu zwi­sał krysz­ta­łowy ży­ran­dol i rów­nież tu­taj były książki. Nie na pół­kach, ale usta­wione w chy­bo­tliwe barwne stosy na bia­łym stole w in­nym rogu.

Kajsa uwiel­biała bu­dzić się w tym po­koju, który był tak dziwny i cha­rak­te­ry­styczny dla jej babci. Prze­cią­gnęła się, ziew­nęła. Po­my­ślała o dniu, który czeka ją w pracy. Za­pla­no­wała wy­jąć ze skła­dziku wszyst­kie świą­teczne ozdoby, zo­ba­czyć, co tam jest i co być może trzeba uzu­peł­nić. Jej ko­le­żanka Gu­nvor, pani po sześć­dzie­siątce, która pra­co­wała na nie­peł­nym eta­cie, mó­wiła, że po­winny być świecz­niki ad­wen­towe na każde okno i być może mnó­stwo in­nych faj­nych rze­czy.

Kajsa się­gnęła po szla­frok le­żący na pod­ło­dze. Na­cią­gnęła na stopy grube skar­pety i ru­szyła do kuchni. Cze­ka­jąc, aż kawa prze­są­czy się przez filtr, prze­glą­dała lo­kalną ga­zetę, dar­mowe wy­da­nie roz­da­wane raz w ty­go­dniu. Jej oczy za­trzy­mały się na tłu­stym na­główku:

Chór So­linge ma próbę przed te­go­rocz­nym świą­tecz­nym kon­cer­tem.

Po­ni­żej za­miesz­czono zdję­cie chóru i Kajsa za­częła prze­glą­dać twa­rze. Jest Hen­rik. W środku na sa­mym tyle. Uśmiech­nęła się i prze­czy­tała tekst. Chór So­linge miał tra­dy­cyj­nie wy­stą­pić w ko­ściele czter­na­stego grud­nia o szes­na­stej. Wstęp gra­tis, wszy­scy są mile wi­dziani. Wy­jęła te­le­fon i za­pi­sała datę i go­dzinę kon­certu w ka­len­da­rzu. Tego nie może prze­ga­pić.

Kiedy się ubrała i wy­piła kawę, po gło­wie sza­lały jej różne my­śli. O Hen­riku, o tym, ja­kie wra­że­nie na niej zro­bił tam w bi­blio­tece. Prawda, że był star­szy od niej, ale w ca­łej jego po­staci było coś ta­kiego, co mó­wiło jej, że to wła­śnie ten. To na niego cze­kała. Ci, któ­rzy byli przed nim, to tylko epi­zody w jej ży­ciu, nic nie­zna­czące związki po­zba­wione głębi. Te­raz to wy­raź­nie wi­działa. Mo­gła na­wet przy­znać się przed sobą, że wcze­śniej była ślepa. Bo prze­cież my­ślała, że to Li­nus jest tym je­dy­nym… jesz­cze nie tak dawno temu. Te­raz już była pewna. Tym je­dy­nym był Hen­rik. I tym ra­zem wszystko pój­dzie po jej my­śli, tym ra­zem nie zrobi żad­nego błędu.

Rozdział 9

Po bi­blio­tece roz­szedł się za­pach świeżo upie­czo­nych pier­nicz­ków. Znaj­du­jąca się po są­siedzku mała ka­fejka, którą pro­wa­dzili ucznio­wie gim­na­zjum, roz­po­częła przeda­dwen­towy ty­dzień świą­tecz­nymi wy­pie­kami. Za­pach zwa­bił tam Kajsę, kilka razy w ciągu dnia ku­po­wała kru­chut­kie, go­rące cia­steczka.

Wy­cią­gnęła wszyst­kie ozdoby ze skła­dziku i stwier­dziła, że jest tam mnó­stwo rze­czy. Sporo pod­nisz­czo­nych szma­cia­nych mi­ko­ła­jów, anio­łów z roz­po­star­tymi skrzy­dłami i jedna czy dwie świą­teczne ma­katki, które wi­działy już lep­sze czasy. Było też jed­nak parę ca­cu­szek, ta­kich jak szopka i ładne do­niczki, któ­rych bę­dzie można użyć do two­rze­nia świą­tecz­nych kom­po­zy­cji. Kajsa spraw­dzała, czy wszyst­kie lampki w ad­wen­to­wych świecz­ni­kach dzia­łają.

Uło­żyła je w rządku na pod­ło­dze, przy gniazdku obok swo­jego biurka, i ko­lejno te­sto­wała, sie­dząc w kucki. Czy­jeś chrząk­nię­cie spo­wo­do­wało, że się za­chwiała i spoj­rzała w górę. Jej wzrok na­po­tkał dłu­gie nogi w sza­rych spodniach w kan­cik i jej serce za­trzy­mało się na chwilę, gdy mózg za­re­je­stro­wał, że obok niej stoi Hen­rik.

– Jak leci? Lampki dzia­łają?

Wstała i uśmiech­nęła się do niego.

– Jak na ra­zie wszyst­kie.

– Całe szczę­ście, ja za­wsze my­ślę, że co naj­mniej jedna nie działa i po­tem trzeba bę­dzie sie­dzieć z wielką torbą no­wych ża­ró­wek, cho­ciaż nie spo­sób stwier­dzić, która się prze­pa­liła. No i za­wsze dzieje się tak, że ku­puje się nowy ze­staw. Albo nowy świecz­nik.

Kajsa wpa­try­wała się w niego. Umilkł.

– Ależ ja pa­plam – po­wie­dział i się uśmiech­nął.

Kajsa się ro­ze­śmiała.

– Prawda. Pew­nie w pracy ga­dasz ca­łymi dniami? Je­śli o mnie cho­dzi, cza­sami mija parę go­dzin, za­nim nada­rzy się oka­zja, by z kimś po­roz­ma­wiać, jest tu bar­dzo spo­koj­nie. Przy­naj­mniej w po­rów­na­niu z moją starą pracą.

– A gdzie pra­co­wa­łaś przed­tem?

– W miej­skiej bi­blio­tece w Halm­stad. Tam za­wsze było mnó­stwo go­ści i za­jęć, pla­no­wa­nia i spo­tkań. Duży ruch.

– No pro­szę! Uwiel­biam bi­blio­tekę w Halm­stad, sta­ram się tam wpa­dać, kiedy mam coś do za­ła­twie­nia w mie­ście. Nie za­wsze po książki, ale dla­tego, że jest tam tak pięk­nie. Cu­dow­nie jest sie­dzieć i czy­tać z wi­do­kiem na Nis­san.

– To prawda, jest ślicz­nie. Ale tu też.

Nie chciała roz­ma­wiać o swo­jej po­przed­niej pracy. Ani o Halm­stad.

– Pier­niczka?– Pod­su­nęła mu tackę.

– Dzięki!

Hen­rik wziął ciastko i wci­snął so­bie całe ma­leń­kie ser­duszko do ust. Żuł po­woli.

– Mmm, do­bre. To chyba mój pierw­szy w tym roku – prze­żuł i prze­łknął. – Ale ale, pra­wie za­po­mnia­łem, po co tu przy­sze­dłem. Roz­pro­szy­łaś mnie.

W tej sa­mej se­kun­dzie, w któ­rej te słowa wy­szły z jego ust, Hen­rik zdał so­bie sprawę, jak to brzmi, i na po­liczki wy­pełzł mu słaby ru­mie­niec. Kajsa to za­uwa­żyła i uśmiech­nęła się jesz­cze sze­rzej.

– No wiesz. Bo za­czę­li­śmy roz­ma­wiać. W każ­dym ra­zie mu­szę… – wska­zał na któ­rąś nie­okre­śloną półkę – zro­bić to, po co przy­sze­dłem. Ale jesz­cze się zo­ba­czymy.

Cof­nął się o kilka kro­ków, po­tem za­wró­cił na pię­cie i ru­szył w stronę półki z an­to­lo­giami.

– Może chciał­byś póź­niej po po­łu­dniu wy­sko­czyć na kawę? Po pracy?

Kiedy usły­szał jej py­ta­nie, na­tych­miast się od­wró­cił. Kajsa stała bez ru­chu, a jemu wy­da­wało się, że ota­czają ją pro­mie­nie, loki oka­lały jej okrą­głą twarz, a on po­czuł gwał­towną ochotę, by jej do­tknąć, ogrzać skost­niałe ręce w jej wło­sach.

– Ja­sne, bar­dzo chęt­nie – usły­szał wła­sny głos, za­nim zdą­żył po­my­śleć.

Kajsa zro­biła krok w jego stronę.

– Koń­czę o trze­ciej. Mo­żemy się spo­tkać u Sally, je­śli masz ochotę?

Hen­rik kiw­nął głową, po­czer­wie­niał na twa­rzy i za­częły mu pło­nąć uszy, prze­kli­nał sam sie­bie, że nie po­trafi le­piej ukry­wać uczuć.

– Okej – od­po­wie­dział i pod­niósł rękę, ma­cha­jąc le­ciutko, po czym opu­ścił bi­blio­tekę.

Cał­kiem za­po­mniał o książ­kach, które chciał wy­po­ży­czyć.

Rozdział 10

– Ale tego mo­żemy wy­ko­rzy­stać? – Gu­nvor pod­nio­sła pa­skud­nego skrzata z no­sem jak kar­to­fel i prze­ra­ża­ją­cymi oczami.

– Nie uwa­żasz, że dzieci będą się go bały?

Gu­nvor od­wró­ciła lalkę do sie­bie i przyj­rzała się jej.

– Rany, masz ra­cję!

Wrzu­ciła skrzata z po­wro­tem do pu­dła. Po­tem usia­dła przy biurku i przy­glą­dała się Kaj­sie, która wła­śnie usta­wiła ad­wen­towy świecz­nik w ma­lut­kim okienku za nimi. Wy­glą­dała na za­do­wo­loną.

– No i pro­szę. Ślicz­nie, prawda?

Kajsa znów wy­jęła z kar­tonu strasz­li­wego skrzata.

– Może bę­dziemy go sa­dzać za biur­kiem, kiedy nas nie ma?

Gu­nvor za­chi­cho­tała. Po­tem spo­waż­niała.

– Jak my­ślisz, jak to bę­dzie? Nie bę­dziesz się tu ca­łymi dniami nu­dzić? Je­steś taka młoda i pełna ener­gii.

Kajsa usia­dła na skraju biurka, ma­chała jedną nogą nad drugą.

– Nie, w su­mie nie. To faj­nie, że jest tak spo­koj­nie, po­doba mi się to. A taka młoda znowu nie je­stem. My­ślisz, że tak jest, bo sama je­steś tak nie­praw­do­po­dob­nie stara.

Gu­nvor za­śmiała się tak, że z ust try­snęły jej okruszki pier­nika, wła­śnie we­pchnęła so­bie do ust ostat­niego.

– Je­dziesz po ban­dzie.

Kajsa i Gu­nvor od razu przy­pa­dły so­bie do gu­stu. Cho­ciaż Kajsa przez więk­szość czasu pra­co­wała sama, do­brze mieć ko­le­żankę, z którą cza­sem można było po­ga­dać i po­żar­to­wać. A Gu­nvor była fajna, cu­dow­nie ra­dziła so­bie z dziećmi. Za­zwy­czaj pro­wa­dziła chwilę z ba­śnią, którą miały raz w ty­go­dniu, i wszyst­kie ma­lu­chy ją uwiel­biały. I nie wtrą­cała się do pry­wat­nego ży­cia Kajsy, w prze­ci­wień­stwie do sta­rych plot­kar z po­przed­niej pracy.

– No, Gu­nvor, za­raz się będę zbie­rać.

– Do­bra, spły­waj, ja so­bie po­ra­dzę.

Kajsa we­szła do po­koju dla per­so­nelu. Ma­leń­kiego po­miesz­cze­nia z anek­sem ku­chen­nym, gdzie mo­gły pod­grze­wać so­bie je­dze­nie, to­a­letą i wą­ską szafą na ubra­nia. Wy­jęła z niej to­rebkę, po­szła do to­a­lety, za­mknęła od środka i usia­dła na za­mknię­tej de­sce. Ukryła twarz w dło­niach i za­mknęła oczy. Mu­siała się tro­chę uspo­koić. Sama myśl o tym, że ma się spo­tkać z Hen­ri­kiem, spra­wiała, że całe jej ciało re­ago­wało. Od ich po­przed­niego spo­tka­nia cią­gle miała w brzu­chu mo­tyle, drobne wiry ocze­ki­wa­nia, które po­bu­dzały jej uwagę i zmięk­czały mię­śnie. Spo­tkają się tylko we dwoje. Nie może tego spie­przyć. Wzięła głę­boki od­dech i sta­nęła przed lu­strem, pa­trząc so­bie w oczy. Pod­nio­sła ręce i prze­cią­gnęła je przez włosy. Wy­jęła z to­rebki bla­do­ró­żowy błysz­czyk i po­woli sma­ro­wała jego mięk­kim czub­kiem usta, przy­mknęła oczy, wy­obra­ża­jąc so­bie, że to pa­lec Hen­rika gła­dzi jej wargi. Do­tknęła ję­zy­kiem palca, po­czuła tłu­sty, tro­chę gorzki smak błysz­czyka. Kiedy otwo­rzyła oczy, była już spo­kojna.

Rozdział 11

Hen­rik ba­wił się frędz­lami ob­rusa, wy­gła­dzał je nie­ustan­nie i ukła­dał rów­niutko na błysz­czą­cym brą­zo­wym stole. Ro­zej­rzał się. W ka­wiarni pa­no­wał spo­kój. Z gło­śni­ków są­czyła się ci­cha mu­zyka i za­czął do wtóru nu­cić White Chri­st­mas. Wy­brał sto­lik w rogu w głębi sali. Przy oknie sie­działy i chi­cho­tały dwie na­sto­latki. Głowy bli­sko sie­bie, po­chy­lone nad iPa­dem. Wzięły na spółkę ol­brzy­mią cze­ko­la­dową ba­beczkę, prze­su­wały ją w tę i z po­wro­tem mię­dzy sobą. Przy okrą­głym sto­liku w środku lo­kalu sie­działa drobna ko­bieta. Raz na ja­kiś czas pod­no­siła drżącą ręką fi­li­żankę, po­cią­gała ły­czek i znów ostroż­nie od­sta­wiała na­czy­nie na spodek. Poza tym sie­działa bez ru­chu. Hen­rik na­gle zdał so­bie sprawę, jak rzadko można dziś spo­tkać ko­goś, kto tylko sie­dzi i cie­szy się chwilą. Nie roz­ma­wia­jąc z ni­kim i nie grze­biąc w te­le­fo­nie.

Wy­pił łyk kawy. Była go­rąca i mocna. Obok le­żał kom­pu­ter, ale nie miał ochoty go otwie­rać, cho­ciaż po­wi­nien po­pra­wiać prace uczniów, skoro ma wolną chwilę. Kajsa ra­czej nie po­jawi się w ciągu naj­bliż­szych pięt­na­stu mi­nut. Przy­szedł do ka­wiarni sporo wcze­śniej, nie mógł już wy­sie­dzieć w pracy. Dzień wlókł się i za­ra­zem mi­jał zbyt szybko. W jed­nej chwili nie mógł się do­cze­kać, na­prawdę cią­gnęło go na kawę z Kajsą. W na­stęp­nej ogar­niały go wąt­pli­wo­ści i górę brał roz­są­dek. Dla­czego chciała pójść z nim do ka­wiarni? Na pewno jest co naj­mniej dzie­sięć lat od niej star­szy. Nudny na­uczy­ciel. W do­datku żo­naty. Nie, żeby to od­gry­wało ja­ką­kol­wiek rolę, mieli prze­cież tylko wy­pić kawę. Po­roz­ma­wiać. Cał­kiem nie­win­nie. No, ale jed­nak. Hen­rik jesz­cze raz wy­pro­sto­wał frędzle ob­rusa. Co on wy­pra­wia, co on tu robi? Się­gnął po kom­pu­ter, mu­siał czymś za­jąć my­śli. Jego ucznio­wie wła­śnie uczyli się pi­sać opo­wia­da­nia i miał do prze­czy­ta­nia i sko­men­to­wa­nia po­nad trzy­dzie­ści, mógł więc wy­ko­rzy­stać na to tę chwilę.

– Cześć!

Hen­rik za­drżał, za­to­pił się cały w opo­wia­da­niu, które było za­ska­ku­jąco kre­atyw­nie na­pi­sane, i na­wet nie usły­szał, jak po­de­szła Kajsa.

– No cześć.

Lekko się uniósł, tak jakby miał się przy­wi­tać przy­tu­le­niem. Na­gle się zre­flek­to­wał, znów usiadł i po­czuł, jak płoną mu po­liczki. Kajsa naj­wy­raź­niej nie miała ta­kich za­ha­mo­wań, obe­szła stół, po­chy­liła się i lekko go uści­skała. Trwało to kilka se­kund, ale i tak serce mu pod­sko­czyło. Po­czuł za­pach świe­żego, peł­nego tlenu po­wie­trza, a kiedy się wy­pro­sto­wała, jej mięk­kie włosy po­gła­skały go po twa­rzy. Wziął głę­boki od­dech.

– Chcesz do­lewkę?

Wska­zała na jego pra­wie pu­sty ku­bek, oswo­ba­dza­jąc się jed­no­cze­śnie z sza­lika i zdej­mu­jąc płaszcz jed­nym płyn­nym ru­chem.

– A może coś in­nego? Pójdę i coś ku­pię.

Wy­jęła z to­rebki port­mo­netkę.

– Może ma­lutką do­lewkę, dzięki. Je­śli to nie kło­pot? Pójść z tobą?

– Nie, dam radę – od­po­wie­działa, się­gnęła po jego ku­bek i po­de­szła do lady.

Hen­rik wy­pu­ścił po­wie­trze z płuc, za­piął górny gu­zik ko­szuli. Spon­ta­niczny uścisk spra­wił, że tro­chę się spo­cił, a serce wciąż wa­liło mu jak mło­tem.

Boże, co to było? Za­cho­wał się jak na­sto­la­tek. Musi się ogar­nąć.

– Pro­szę. Te­raz kawy ci nie za­brak­nie.

Kajsa po­sta­wiła przed nim ku­bek, a po swo­jej stro­nie stołu duże latte. Po­środku umie­ściła ta­le­rzyk z cia­stem mar­chew­ko­wym i dwoma pier­ni­ko­wymi ser­dusz­kami oraz dwie ły­żeczki.

– Po­my­śla­łam so­bie, że mo­żemy się po­dzie­lić. Lu­bisz cia­sto mar­chew­kowe?

– A kto nie lubi? Dzię­kuję.

Za­pa­dła ci­sza. Ich oczy się spo­tkały. Za­uwa­żył, że jej zie­lone tę­czówki w tym przy­ćmio­nym świe­tle wy­glą­dają na pra­wie żółte. Ona zwró­ciła uwagę, że jego błę­kitne oczy się uśmie­chają, że ma ja­sne i gę­ste rzęsy i że czę­sto mruga.

Za­częli mó­wić jed­no­cze­śnie. I wy­buch­nęli śmie­chem.

– Ty pierw­sza – po­wie­dział Hen­rik.

– Bar­dzo mnie cie­kawi, co ta­kiego ro­bi­łeś, kiedy przy­szłam. By­łeś cał­kiem tym po­chło­nięty.

Hen­rik opo­wie­dział o pra­cach uczniów na te­mat czar­nego ro­man­ty­zmu. I tak roz­po­częła się roz­mowa. Ga­dali i ga­dali. O opo­wia­da­niach, o książ­kach, o pi­sa­rzach. O So­linge. Hen­rik opo­wia­dał o chó­rze, o tym, jak ważna jest dla niego mu­zyka. Że wła­śnie wtedy, kiedy śpiewa, naj­bar­dziej czuje, że żyje, a kiedy słu­cha mu­zyki, czuje się naj­szczę­śliw­szy. Że słu­cha wszyst­kiego, od prze­bo­jów po jazz. Kajsa mó­wiła, jak wiele dla niej zna­czą książki, że było tak od za­wsze. Książki były dla niej ucieczką i gwa­ran­cją bez­pie­czeń­stwa, nie­które po­sta­cie stały się jej przy­ja­ciółmi. Opo­wia­dała, skąd po­cho­dzi, ale póź­niej skie­ro­wała roz­mowę na Hen­rika. Ten wspo­mniał o swoim dzie­ciń­stwie w Par­tille, w bar­dzo zwy­kłej ro­dzi­nie miesz­ka­ją­cej w sze­re­gowcu, z vo­lvo, pa­puż­kami nie­roz­łącz­kami i małą sio­strzyczką, która te­raz mieszka w Au­stra­lii.

Czas pły­nął szybko. Na dwo­rze zro­biło się ciemno, a czer­wone gwiazdki w oknach ka­wiarni rzu­cały na lo­kal miękki po­blask. Chi­cho­czące na­sto­latki już dawno so­bie po­szły. Na ich miej­scu sie­działa te­raz młoda mama z nie­mow­la­kiem na ko­la­nach, prze­glą­da­jąc po­woli jedną ręką ja­kieś cza­so­pi­smo. Chło­pak pra­cu­jący w ka­wiarni cho­dził mię­dzy sto­li­kami z ró­żową ście­reczką i wy­cie­rał blaty. Kubki Hen­rika i Kajsy były już pu­ste, a na ta­le­rzu le­żał nie­wielki ka­wa­łek cia­sta mar­chew­ko­wego.

– Jest twój – po­wie­działa Kajsa, wska­zu­jąc pod­bród­kiem na ciastko.

– Na pewno?

– Na pewno.

Hen­rik się­gnął po ostatni ka­wa­łek i z za­do­wo­le­niem żuł so­czy­ste, ko­rzenne cia­sto. Wtedy Kajsa na­chy­liła się przez stół i po­woli prze­cią­gnęła kciu­kiem po ką­ciku jego ust. Prze­su­nęła kciuk da­lej na jego dolną wargę, za­trzy­mała go tam na se­kundę, tak że zdą­żyła po­czuć cie­pło i wil­goć.

– Mia­łeś tu tro­chę lu­kru.

Głos miała ni­ski, a oczy błysz­czące. Dłoń Hen­rika pod­nio­sła się do ust. Strze­lał oczami na boki.

– Rany, jak późno się zro­biło. Mu­szę już le­cieć.

Pod­niósł się szybko, nie­zgrab­nie strzą­snął okruszki z ud. Kajsa da­lej sie­działa, nie spusz­cza­jąc z niego wzroku.

– Zro­bi­łam coś złego?

– Nie, nie, zna­czy… zda­łem so­bie tylko sprawę, że mi­nęło mnó­stwo czasu, a mu­szę jesz­cze dzi­siaj skoń­czyć po­pra­wiać te opo­wia­da­nia.

Za­ło­żył kurtkę, przy­su­nął do sie­bie kom­pu­ter i wci­snął go do teczki.

– Było fan­ta­stycz­nie.

Sły­szał wła­sny głos. Był inny niż zwy­kle. Słab­szy i nieco drżący. Kajsa się uśmiech­nęła.

– Mu­simy to nie­długo po­wtó­rzyć.

Miała w gło­sie tyle pew­no­ści sie­bie. Hen­rik kiw­nął głową, pró­bo­wał się uśmiech­nąć, ale wy­szedł mu tylko gry­mas.

Kiedy opu­ścił ka­wiar­nię, ro­zej­rzał się, ale nie za­uwa­żył żad­nych zna­jo­mych twa­rzy. Zbiegł po scho­dach. Te­raz musi tylko zdą­żyć do domu przed Kri­stiną.

Rozdział 12

– Po­patrz, mamo, tu­taj jest cy­fra – Kri­stina po­ka­zała na ekra­nie. – Trójka, to zna­czy, że masz do za­in­sta­lo­wa­nia trzy ak­tu­ali­za­cje. Ro­zu­miesz? Za­ła­twię to, a po­tem zre­star­tuję kom­pu­ter.

El­li­nor kiw­nęła głową, od czego jej siwe włosy ucze­sane na pa­zia po­ru­szyły się w tym sa­mym ryt­mie, co jej po­dwójny pod­bró­dek.

– Dzięki, ko­cha­nie. Jak miło, że mo­głaś po­móc. Tata ni­gdy nie daje rady. Wiesz, jaki jest. Kiedy jest w domu, chce tylko sie­dzieć w ga­bi­ne­cie i pi­sać ka­za­nia. Czy co tam robi ca­łymi wie­czo­rami.

Nie dało się nie za­uwa­żyć nie­za­do­wo­le­nia w gło­sie El­li­nor, ale Kri­stina tak do tego przy­wy­kła, że le­d­wie zwró­ciła uwagę. Było tak przez całe jej dzie­ciń­stwo. Pe­der cią­gle pra­co­wał, a El­li­nor nie­ustan­nie się na to skar­żyła. Praca była ca­łym jego ży­ciem i po­wo­ła­niem, jak miał zwy­czaj mó­wić. Praca pa­stora to nie coś, co się wy­ko­nuje, tym się jest. A El­li­nor jak była go­spo­dy­nią do­mową, jest nią na­dal, cho­ciaż dzieci już dawno do­ro­sły. Mimo to wy­da­wało się, że za­wsze ma ręce pełne ro­boty. Cią­gle trzeba było coś pra­so­wać, prze­ma­lo­wy­wać czy za­mra­żać w ma­łych pu­deł­kach.

El­li­nor z Pe­de­rem i Kri­stina z mę­żem miesz­kali po są­siedzku, ale re­spek­to­wali swoją prze­strzeń.

– Zja­dła­byś ko­la­cję? Czy zjesz z Hen­ri­kiem?

– W su­mie nie mia­łam żad­nych pla­nów. Hen­rik wie, że mia­łam tu dzi­siaj przyjść, więc na pewno sam so­bie coś przy­go­tuje. Mo­gła­bym zjeść tu.

– Fan­ta­stycz­nie, ko­cha­nie. Zro­bi­łam zupę mię­sną i upie­kłam chleb z jabł­kiem. Trzeba tylko pod­grzać. Zajmę się tym, a ty po­siedź so­bie tu na so­fie. Wy­glą­dasz na zmę­czoną, ciężko było w pracy?

Kri­stina kiw­nęła głową, nie miała siły od­po­wia­dać.