Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść została zekranizowana z Dakotą Fanning w roli głównej i m. Night Shyamalanem jako producentem.
Koszmar dopiero się zaczyna...
Ten las nie widnieje na żadnej mapie, a każdy samochód psuje się na linii drzew. Również w przypadku Miny.
Kobieta pozostawiona sama sobie, zostaje zmuszona do wejścia w ciemny las, tylko po to, aby natrafić na krzyczącą do niej kobietę. Muszą uciekać i ukryć się w betonowym bunkrze.
Gdy tylko drzwi zostają zamknięte, coś atakuje budynek. Krzyki z lasu brzmią nieludzko...
Mina odkrywa, że jedna ze ścian została zastąpiona szybą, która nocą zamienia się w weneckie lustro. Ona nie może zobaczyć obserwatorów, ale oni widzą ją.
Zasady przetrwania są proste, a jedną z nich jest to, że kiedy po zmroku zapala się automatyczne światło, wszyscy muszą pozostać w jego kręgu. To, co wyłania się z lasu, lubi obserwować uwięzionych ludzi, a straszne rzeczy dzieją się każdemu, kto nie dotrze do bunkra na czas.
Przerażona i uwięziona wśród obcych Mina desperacko poszukuje odpowiedzi. Kto lub co znajduje się po drugiej stronie szyby i dlaczego przetrzymuje ludzi, obserwując każdy ich ruch?
„Mroczna, klaustrofobiczna historia”
T. Kingfisher, autorka bestsellerów "Cierń" oraz "Pokrzywa i kość"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 344
Tytuł oryginału: The Watchers
Projekt okładki: Piotr Wszędyrówny
Redakcja: Irma Iwaszko
Redaktor prowadzący: Agata Grabowska-Karolczuk
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Kamil Kowalski, Alicja Laskowska
Copyright © A.M. Shine, 2021 This translation of The Watchers is published by Wydawnictwo MUZA SA by arrangement with Bloomsbury Publishing Plc.
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2025
© for the Polish translation by Anna Standowicz-Chojnacka
ISBN 978-83-287-3316-9
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
JOHN
Las był pogrążony w mroku nawet w najpogodniejsze dni, jakby rosnące w nim wiekowe drzewa splatały ze sobą gałęzie, zasłaniając niebo czarną siatką, bo skrywały przed słońcem jakąś straszną tajemnicę. Promienie przebijały się tu i ówdzie cienkimi, niewyraźnymi kolumnami, które jednak pojawiały się zbyt rzadko, by dostarczyć choć trochę ciepła. Ale nawet takie światło było lepsze niż jego brak. Mówiło ono Johnowi wszystko, co musiał wiedzieć, mówiło, że wciąż jest nadzieja. Że są powody, by nie przestawać biec. Było to dziwne miejsce. Cienie nigdy się tu nie rozpraszały, jakby ktoś siłą zmusił Johna do założenia na oczy ponurych szarych soczewek. Mężczyzna pragnął, by drogę wskazały mu kolor i światło, ale pośród drzew nie było ani jednego, ani drugiego. Godziny mijały w tym niekończącym się stanie zawieszenia. Ciszę przerywały jedynie przepełnione paniką oddechy Johna. Kresu wciąż nie było widać. A złociste smużki światła zaczynały gasnąć.
John opuścił schronienie o świcie, jak tylko w czerni pojawiły się pierwsze pęknięcia. Wcześniej odpoczywał przez dwa dni i dwie noce, regenerując mięśnie i oszczędzając resztki pozostałych w ciele sił, by uratować wszystko, co mu w życiu pozostało. Miał za sobą tak wiele nieudanych prób. Ale w głębi serca wiedział, że jest blisko. Jeszcze tylko kilka metrów. Mężczyzna wyrysował na ziemi kompas, wyznaczając północ najlepiej, jak potrafił, za pomocą nielicznych szczelin na niebie. Sprawdził każdy kierunek, traktując kompas jak zegar, wypełniając jego cykl, przeczesując las w poszukiwaniu drogi wyjścia. Ale by wrócić przed zmrokiem, mógł przebiec tylko określoną odległość. A ta nigdy nie była wystarczająca. John wracał po śladach, które za sobą zostawiał. Tak odnajdywał drogę powrotną w ramiona żony; czasami zostawało mu w zapasie ledwie kilka minut dziennego światła, za każdym razem przybiegał coraz bardziej na styk.
Przed tym wszystkim miał w zwyczaju przynosić żonie prezenty. Ciara zawsze miała słabość do niespodzianek, nawet bzdurnych, tanich czy dziecinnych. Pluszaki, które zgarniał przy kasie na stacji benzynowej, teraz mieszkały na łóżku w pokoju gościnnym, a szklane oczy wszystkich były zwrócone w stronę okna, bo Ciara stwierdziła, że spodoba im się widok. Czekoladki, kwiaty, nawet kupiona przy drodze kobiałka dorodnych truskawek – jeśli John uznał, że coś wywoła uśmiech na twarzy jego żony, to ta rzecz była już jej. A teraz wracał do niej strudzony i pokonany, i zawsze z pustymi rękami. Nie potrafił nawet dać jej fałszywej nadziei bez poczucia winy, że ją okłamuje. Już nigdy nie wrócą do domu. Wyjścia nie było. A on nie miał serca, by jej o tym powiedzieć.
John czuł się winny. Nigdy nie powiedział o tym Ciarze. Wydawało mu się, że nie musi tego robić. Z pewnością wyłącznie on był za to odpowiedzialny i nikt inny, a jemu ledwie starczało sił, by w ogóle się odezwać, nie mówiąc już o stwierdzaniu oczywistości. To on na nią naciskał, chociaż wiedział, że wolałaby zostać w domu i polenić się, jak zawsze w niedzielę, nie wyściubiając nosa na zewnątrz, jakby ich nowy dom był całym światem. Zachowywała się jak dziecko, które dostało wymarzony domek dla lalek i wciąż nie dowierza, że on do niego należy. Nie było ani jednego krzesła, ani jednej lampy, na których punkcie nie miałaby bzika. Dom był wszystkim, czego kiedykolwiek pragnęła, a teraz stał się po prostu kolejną rzeczą, którą straciła.
Ich ostatnim ciepłym posiłkiem była staromodna potrawa złożona ze smażonych plastrów boczku, jajek i warzyw – jedyna specjalność Johna – podana z grubymi pajdami chleba na zakwasie, które wychodziły krzywo niezależnie od tego, jak bardzo przykładał się do ich krojenia. Pamiętał wszystko tak wyraźnie. Znowu jajka mu się nie udały, co nikogo nie powinno dziwić. Palce Ciary bębniły o stół za każdym razem, gdy wstawał i podchodził do patelni. Prawdopodobieństwo, że wyjdą dobre, nie zwiększyło się od czasu ich pierwszego spotkania, dzięki czemu ich niedziele stały się odrobinę bardziej ekscytujące. Powinien był rozkoszować się każdym kęsem, ale zamiast tego pochłonął śniadanie, jakby jego codzienne spożywanie było czymś pewnym, czymś, co nigdy nie ustanie, czymś tak zwyczajnym jak blask słońca, świeże powietrze i wszystko to, co uważa się za oczywiste. Stał przy oknie nad zlewem, płukał kubek, choć już dawno był czysty, i wsłuchiwał się w chlupot ciepłej wody. Zdawało mu się, że wysokie trawy rosnące na odległych polach mrugają na niego niczym rzęsy lśniące pod błękitem letniego nieba.
Właśnie wtedy w jego głowie zakiełkowała myśl, by wyruszyć na niedzielną przejażdżkę. John wyobrażał sobie, jak rozkwita ona w idealny dzień, który ich wspólne wspomnienia uchroni przed zwiędnięciem. Gdyby tylko wiedział, jakie potworności wyrosną z takich nasion…
Ciara wcisnęła się w kąt kanapy, podwinąwszy pod siebie stopy odziane w puchate skarpetki, które stały się ważną częścią każdej niedzieli. Kiedy wyjrzał zza drzwi, uśmiechała się, jak to miała w zwyczaju, i skakała po kanałach, najprawdopodobniej w poszukiwaniu filmu, który by mu się spodobał. Nigdy nie myślała o sobie. Wtulała się w jego ramię, a on nie wiedział, czy miała oczy otwarte, czy zamknięte. Tak wyglądała ich idealna niedziela i przez długi czas nic się pod tym względem nie zmieniało. Aż John musiał wszystko popsuć.
– Chodź! – zawołał i klasnął w dłonie. – Wyruszamy na przygodę!
Spojrzała na niego i rozdziawiła usta, a na jej twarzy pojawił się uroczy wyraz zakłopotania, który przybierała zawsze, kiedy ją czymś zaskoczył. Kciuk Ciary przestał naciskać klawisze pilota. Jej wzrok powędrował z powrotem w stronę ekranu telewizora niemal ze smutkiem. Nie chciała tego. John o tym wiedział. Ich dzień odnalazł swój naturalny rytm, tak jak wszystkie niedziele przed nim, a Ciara rozplanowała nadchodzące godziny niczym kapitan żeglujący po znajomych wodach trasę. Ale postanowiła bez protestów zrobić to, co chciał, pod warunkiem że oznaczało to wspólne spędzanie czasu.
– Dokąd pojedziemy? – spytała i wyprostowała plecy, udając entuzjazm, co John skwapliwie wziął za dobrą monetę.
– Do Connemary – odparł. – To tak blisko od nas, a odkąd się tu przeprowadziliśmy, jeździliśmy tylko głównymi drogami. Zagłębmy się bardziej w teren i zobaczmy, co uda nam się znaleźć. Błękitne niebo i wzgórza, no i owce!
– Owce?
– Wszędzie ich pełno. – Roześmiał się, gestykulując. – Jak okiem sięgnąć nie ma nic poza owcami.
– Okej, przystojniaku. – Odkleiła się od kanapy i powlekła na sztywnych nogach w jego ramiona. – Pojadę, dokąd zechcesz. – Wspięła się na palce, żeby go pocałować. – Zresztą wystarczyła mi wzmianka o owcach.
– Nic więcej tam nie ma – rzucił z uśmiechem i złożył pocałunek na jej czole. – Będziesz mogła wybrać tę, która najbardziej ci się spodoba, i załadujemy ją na tył samochodu.
Tuląc żonę tam, w domu, nie w więzieniu z betonu i szkła, zaprzepaścił chwilę, w której mógł uratować ich oboje. Teraz żałował, że nie przytrzymał jej w objęciach odrobinę dłużej. Gdyby tylko spytał ją, na co tak naprawdę ma ochotę. Zresztą i tak wiedział. Pewnie zdążyła już wybrać dla niego z pół tuzina filmów. Odczytałaby ich krótkie streszczenia swoim najgłębszym, najbardziej teatralnym głosem, a on wybrałby zwycięzcę. Może lepszy mąż nie zachowałby się tak samolubnie. Teraz pomysł spędzenia całego dnia na kanapie wyglądał całkiem nieźle.
John musiał się zatrzymać. Otarł dłonią pot z twarzy, łapczywie łykając powietrze, które sączyło mu się do płuc niczym pleśń. Pory roku nie miały nad puszczą żadnej władzy. Został w niej uwięziony wieczny chłód, który unosił się nad głębszymi jamami w postaci mgły. Było to cmentarzysko drzew. Czarna ziemia, nasiąknięta i miękka, nie potrzebowała deszczu, a wrażenie wszechobecnych śmierci i rozkładu unosiło się wokół niczym pozostałości koszmarnego snu. Bezruch wytrącał człowieka z równowagi. Zwodnicze echo naśladowało niezdarne kroki Johna i prowadziło jego zmysły na manowce. Nie mógł zboczyć z obranego kursu. Życie Ciary zależało od tego, czy nie zabłądzi.
Ale nieprzeniknione leśne głębiny były dzikie i zdradliwe. Niczym złożony z luster labirynt puszcza kpiła ze wzroku Johna i wzbudzała w nim zwątpienie. Mężczyzna co chwila zatrzymywał się, by porównać drogę, którą właśnie przebył, z tą, która leżała przed nim, i nie dostrzegał żadnej różnicy. Wyobrażał sobie, że nad lasem zatacza kręgi wrona – o ile jakakolwiek istota wykazałaby się wystarczającą odwagą – i obserwuje, jak John krąży wciąż po tym samym klaustrofobicznym obszarze z piekła rodem, zagubiony niczym szczur w labiryncie.
Nie mógł sobie przypomnieć, z którego kierunku nadjechali samochodem, zanim zatrzymali się na krawędzi lasu. Kręte drogi wiły się tak mocno, że z każdym kilometrem coraz bardziej tracił orientację w terenie. Gdyby tylko korzystał z mapy, jak chciała Ciara. Gdyby tylko postąpił inaczej w tak wielu kwestiach.
– Co to za przygoda, jeśli się wie, dokąd się jedzie – powiedział, kiedy grzebała w schowku, i odwrócił nieznacznie głowę, żeby puścić do niej oczko.
– Super. – Zachichotała i rozparła się na siedzeniu niczym uczennica w szkolnym autobusie, podenerwowana i jednocześnie pełna entuzjazmu przed pierwszym dniem szkoły. – Żadnych map! Tylko zapamiętaj, jak wrócić do domu, okej?
– Już ty się nie martw. Obiecuję, że sprowadzę cię z powrotem całą i zdrową.
John nigdy wcześniej nie złamał danej żonie obietnicy. I w tamtej chwili sądził, że nigdy tego nie zrobi. Przez całą drogę rozmawiali i śmiali się, podziwiali skąpany w słońcu świat, skręcali w każdą drogę, która przykuła ich uwagę, nawet mało uczęszczaną, na której samochód telepał się z boku na bok niczym żaglówka na wzburzonych falach. Kamienne wzgórza były poprzecinane smugami światła i nawet najbardziej monotonne łąki mieniły się kolorami niczym wielobarwne wstążki. Wkrótce zabrakło domów i innych aut, w promieniu wielu kilometrów nie było widać żadnej owcy. W końcu nawet ptaki stały się rzadszym widokiem. Dokądkolwiek prowadziła ich przygoda, było to miejsce, którego unikały nawet zwierzęta.
– Nie powinniśmy zawrócić? – spytała Ciara, tłumiąc ziewnięcie.
– Pojedźmy jeszcze kawałek – odparł i ścisnął jej udo. – Na mecie musi coś być.
John miał tyle okazji, żeby zapobiec temu, co ich czekało. Ale skąd miał wiedzieć? Raz po raz odtwarzał w pamięci wspomnienia z tamtej przejażdżki niczym zapętloną taśmę filmową. Wyobrażał sobie, jak siedzi na tylnej kanapie i wrzeszczy na siebie samego, żeby się zatrzymał, żeby zawrócił, żeby chronił żonę przed tym, co czaiło się w tym lesie, cokolwiek to, u diabła, było. Ale jego wersja z przeszłości go nie słyszała. Ten niczego nieświadomy skurczybyk po prostu jechał dalej.
Kiedy popsuł się samochód, Ciara chciała przeczekać. Stwierdziła, że z pewnością ktoś w końcu będzie tamtędy przejeżdżał. Ale rozładowały im się telefony i nie potrafili się zorientować, dokąd John ich przywiózł. Mężczyzna podłubał przy silniku z pewną miną, jakby rzeczywiście wiedział, co robi. Prawda była jednak taka, że nie miał bladego pojęcia. To wszystko było dziwne, nawet zegarek, który nosił na ręce, się zatrzymał. Przed nimi rozciągały się kilometry pustej jak okiem sięgnąć drogi, a ile czasu udałoby im się wytrzymać bez jedzenia i wody? Noce były ciemne i zimne, a Ciara – pomimo młodego wieku – nie była w formie, by maszerować zbyt długo. John widział tylko jedno wyjście z sytuacji, a żona ufała mu na tyle, by się z nim nie sprzeczać. Weszli do lasu w miejscu, w którym asfalt przechodził w czarnoziem i kamienie, a cienie zamknęły drogę za nimi niczym znikające drzwi, których mieli już nigdy nie odnaleźć.
John obserwował, jak Ciara z każdym kolejnym miesiącem słabnie. Jej zmęczone oczy nigdy nie pozostawały otwarte na długo, jakby samo powietrze było środkiem nasennym, który przytępiał jej zmysły i wysysał z niej energię. Jedzenia nigdy nie wystarczało, by wykarmić wszystkie cztery gęby, ale i tak nie mieli apetytu. Nawet próba przełknięcia jeżyny przyprawiała ich o mdłości. Wodą się dzielili, lecz nie udawało im się ugasić pragnienia. Skóra Ciary, niegdyś miękka niczym biały jedwab, stała się sucha w dotyku i upstrzona plamami, których nie dało się zetrzeć. Trudy przetrwania postarzały ich w okrutnym, niepowstrzymanym tempie.
Być może rozsądniejszy mężczyzna zaczekałby do nadejścia wiosny. Zimowe dnie były zbyt krótkie, a mroźne noce – zbyt długie. A zimny grudzień okazał się zabójczy. Choroby i kontuzje były nieuniknione. Umierali powolną śmiercią, a jemu serce krajało się na widok żony marniejącej na jego oczach, więdnącej niczym pozbawiona dostępu do słonecznego światła róża.
John drżał ze strachu na myśl, że miałby zostawić Ciarę samą z tą kobietą. Ale ona wiedziała, jak przetrwać. Już dawno pozbyła się balastu życzliwości i optymizmu, pozostawiając jedynie to, co niezbędne. Dla Ciary te cechy były normą, ale John wyczuwał, że tamta uważała je za słabość. Jakimś cudem jego żona wciąż się uśmiechała. Jej zielone oczy wciąż błyszczały, niezależnie od tego, czy były pełne łez, czy nie. Nocami siadywali razem. Żona wtulała się w niego, a on trzymał ją mocno i gładził po włosach, aż jej oddech zwalniał i zapadała w niespokojny sen. Wcześniej robili tak każdej niedzieli; hołubili wszystkie te dni niczym przeszłość, która miała się już nigdy nie powtórzyć.
W puszczy zapadał zmrok, a mimo to John przeciskał się przez gęstą plątaninę liści i pnączy. Miał pokaleczoną skórę i zbrązowiałe od krwi dłonie. Gdzieś niedaleko musiała być jakaś luka. Drzewa wydawały się ciągnąć dookoła świata i rosnąć tak szybko, że John nie mógł liczyć na ich prześcignięcie. Wiedział, że Ciarze nigdy nie udałoby się dotrzeć tak daleko. Z radością wymieniłby swoje życie na jej, gdyby tylko los dał mu szansę, by dotrzymał słowa. John parł naprzód. Nie miał zamiaru się zatrzymywać, dopóki nie znajdą go te istoty, a co do tego, że znajdą, nie było najmniejszych wątpliwości. Obumarłe gałęzie pękały pod jego stopami niczym kruche kości, kiedy szukał drogi wyjścia z tego przeklętego miejsca.
John jeszcze ich nie widział. Nawet kobieta spotkana w budynku, na który przypadkiem trafili, snuła jedynie mętne opowieści na temat ich wyglądu. Nic nie wiedziała, ale niewiedza nie martwiła jej tak jak Johna. Ona zadowalała się przetrwaniem, życiem bez przyszłości innej niż teraźniejszość, pozbawionym najzwyklejszej radości i otuchy.
Wszystkich ich postrzegała jako ciężar, zwłaszcza chłopaka. Ryzykowny pomysł Johna, by poszukać pomocy, odrzuciła jako samobójczy. Ich nory są wszędzie, powiedziała. Ukryte w poszyciu lasu rozciągają się daleko poza jego granice. A po zapadnięciu zmroku drzwi schronienia pozostaną zamknięte. Takie były zasady. W ten sposób udało jej się przeżyć.
John upadł na kolana wyzuty z powietrza i sił. W głowie mu się kręciło, a przed oczami tańczyły kolorowe plamki, które w gasnącym świetle dnia wydawały się jeszcze jaśniejsze. Cienie zalewały puszczę i ukrywały niezliczone korzenie, które przecinały ziemię niczym miny pułapki. John otoczył szczelnie klatkę piersiową rękami, próbując opanować ból, który toczył każde włókno nerwowe i każdy udręczony narząd. W zasięgu wzroku nie było żadnego końca. Ciemność skutecznie o to zadbała. John wyobrażał sobie, że one lada chwila zaczną roić się wokół swoich nor, czekając, by ostatni skrawek zabójczego słońca ześlizgnął się za niewidoczny horyzont. Słyszał w głowie dźwięki dobiegające zza lustra, zza którego obserwowały ich noc w noc z nieznanych powodów, jak dziecko wpatrujące się w akwarium i stukające w szkło.
Nagle ich wrzaski wypełniły noc. Johnowi zabrakło czasu. Nigdy wcześniej nie słyszał ich na otwartej przestrzeni, z dala od schronienia, którego betonowa skorupa zapewniała im bezpieczeństwo przez te wszystkie miesiące. Mężczyzna mozolnie parł do przodu, choć teraz ciemność skrywała przed nim drogę. Słyszał ich ogłuszające głosy tuż obok siebie. Spodziewał się, że lada chwila rzucą się na niego. Ale jak to możliwe? Budynek znajdował się o dzień drogi piechotą. Czyżby John się zgubił? Bez dziennego światła i kompasu, który pomógłby mu utrzymać obrany kurs, nie wiedział, jaka kapryśna ścieżka doprowadziła go w to miejsce, gdzie liście drżały od naporu ich ciał, kiedy szli tropem jego zapachu i wszystkich tych odcisków stóp wyżłobionych w czarnym błocie.
Podczas kilku ostatnich nocy, trzymając żonę w ramionach, John marzył o sprawieniu jej niespodzianki, ale nie w postaci kolejnego pluszowego misia. Łóżko w pokoju gościnnym już i tak uginało się pod ich ciężarem. Wyobrażał sobie Boże Narodzenie spędzone wspólnie w ich idealnym domu. Gdyby tylko udało mu się znaleźć drogę wyjścia, mogliby do niego wrócić na jej ulubione święta i na jej twarzy znów pojawiłby się ten wyraz niepohamowanego zdumienia, od którego topniało mu serce. Ciara znów śmiałaby się i uśmiechała, i wspinała na palce, by go pocałować. I wszystko byłoby tak jak kiedyś.
Takie były ostatnie myśli Johna, kiedy wokół niego gromadzili się obserwatorzy.
MINA
Deska rozdzielcza pociemniała i zaraz potem zgasł silnik. Od zapadnięcia zmroku czerwone kontrolki stanowiły jedyne źródło koloru. Wszystko inne było czarne albo białe, albo w kolorze pomiędzy czernią a bielą – w popielatym odcieniu księżycowego blasku. Przednie reflektory nie zaczęły powoli gasnąć ani migotać. Noc połknęła ciągnącą się przed Miną drogę jednym niecierpliwym haustem i samochód zatrzymał się płynnie, chrzęszcząc oponami na oszronionym bruku. Potem były tylko ta martwa cisza i kobieta próbująca coś z tego zrozumieć.
– To twoja wina – szepnęła do papugi, której klatka, podparta dwoma płaszczami, znajdowała się na tylnym siedzeniu.
Ale Mina wiedziała, że ptak niczemu nie zawinił.
– Po prostu jedź jedną z tych wiejskich dróg – powiedział jej Peter swoim chrapliwym głosem palacza. Słysząc go, Mina zawsze rozważała rzucenie nałogu. – Wszystkie prowadzą w tę samą stronę. Nie zajmie ci to więcej niż kilka godzin, a ptaszysko nie sprawi ci problemów. Tim mówił, że źle się zachowuje tylko wtedy, kiedy jest głodne.
Peter nigdy w życiu nie usiadł za kółkiem. Od pięćdziesięciu lat pił każdego dnia i wciąż był spragniony. Wyglądał na człowieka, który widział już wszystko. Na mędrca i proroka znającego tajemnice, o których inni mogli tylko pomarzyć. Może sugerowały to oczy zmrużone pod krzaczastymi brwiami albo srebrzysta broda, która lśniła jeszcze jaśniej, kiedy usta pełne pociemniałych, żółknących zębów paplały o niczym. Tak naprawdę Peter nie widział w życiu nic poza dnem tysiąca kufli do piwa, a picie okropnie go postarzyło.
Mina usiadła przed pubem, zanim czarne chmury napłynęły znad zatoki i przyniosły ze sobą ulewę. Bruk był nierówny i kałuże zdążyły się rozprzestrzenić na wszystkie ulice niczym wrzody. Deszcz nigdy jej nie przeszkadzał, a już z pewnością nigdy nie był dla niej niespodzianką. Potrafiła czytać z nieba jak z ludzkiej twarzy i wiedziała, kiedy wzbierały łzy, na długo przed tym, zanim zaczynały płynąć. Ten deszcz był zupełnie inny niż te, które padały tak wychwalaną przez wszystkich jesienią. Nie zostało już ani śladu po liściach – poskręcanych i rdzawych – na których widok poeci chwytali za pióra. Był koniec roku. Nadchodziły ponure, bezlistne grudniowe dni i pierwsze święta, które Mina miała spędzić bez matki. Jeszcze nigdy posępne niebo nie pasowało tak bardzo do okoliczności.
Przyglądanie się ludziom było jej ulubioną rozrywką i to dla niej wróciła do pubu tamtego popołudnia. Ze wszystkich miejsc, które regularnie odwiedzała, Quay Street lubiła najbardziej. Była tu kawa, były popielniczki na stolikach, a barman zawsze znajdował się w zasięgu słuchu i chętnie oferował coś mocniejszego. Górny odcinek ulicy był obwieszony jaskrawymi chorągiewkami, które zmieniały kolor wraz z nadejściem kolejnych świąt, zawsze z dnia na dzień i nigdy przy świadkach. Malownicza jak z pocztówki ze swoimi urokliwymi witrynami sklepowymi i restauracjami przyciągała tłumy niczym otwarty ocean mewy. Ogródek pubu rozstawiono za wiatrochronami, które czasem przewracały się podczas wichury i które odgradzały Minę od ludzi, izolowały artystkę od przedmiotu jej zainteresowań – od tych, którzy w przeciwieństwie do niej prawdopodobnie musieli dokądś pójść albo mieli spotkać się z przyjaciółmi. Mina wciąż powtarzała sobie, że nieźle sobie radzi bez nikogo, i było bardziej niż pewne, że już wkrótce sama zacznie w to wierzyć.
Jej kawa była zimna i czarna, a więc gorzka. Mina przebiegła wzrokiem ulicę od jednego końca do drugiego w poszukiwaniu tej jednej idealnej twarzy. Przekładała między palcami ołówek, który zawisł nad kartką niczym gotowa do ataku pustułka. Zimowe nawałnice komplikowały sprawę. Ludzie chodzili z opuszczonymi głowami i nigdy nie stawali nieruchomo. Zimne dni były jeszcze gorsze, bo wtedy szaliki podpełzały w górę szyi aż na twarz, pozostawiając na widoku jedynie oczy.
Od miesięcy Mina kolekcjonowała nieznajomych, jak ich nazywała. Wystarczyło, że zerknęła na czyjąś twarz, by dostrzec misterność jej rysów, by zapisać ją w pamięci. Jej szkicownik był ich pełen, strona za upstrzoną kroplami deszczu i poplamioną kawą stroną. Papier był organiczny. Twarze wyrastały na nim bez trudu. I odwracały jej myśli na dość długo, by mogła nacieszyć się chwilą spokoju.
Był tam bezdomny mężczyzna w średnim wieku o radosnej brodatej twarzy i życzliwym spojrzeniu. Nos jak guzik sprawiał, że jego policzki wydawały się jeszcze większe, jak u bezpańskiego perskiego kota. Na czubku głowy nie miał ani włoska, ale jego brwi były nieokiełznane. Zawijały się w stronę nieba, a Minie przywodziły na myśl francuski filigran. Za każdym razem, gdy go mijała, mówił dzień dobry lub dobry wieczór, jakby wiecznie obserwował słońce. Czasami rzucała mu kilka monet. Innymi razy tylko się uśmiechała. Mężczyzna nigdy nie wyglądał, jakby żebrał. Po prostu siedział i czekał, aż odmieni się jego los albo słońce zniknie z pola widzenia, cokolwiek nastąpi pierwsze.
Był tam też starszy wąsaty dżentelmen. Cała jego twarz wyglądała wskutek picia jak posiniaczona, jakby nie mógł wypocić alkoholu, który gromadził się pod skórą i wzbierał na nosie i policzkach. Jego oczy były w nim zamarynowane. Kiedy w końcu umrze, nikt nie będzie się zastanawiał dlaczego, a plamy znikną z jego skóry niczym uciekający w mrok skrytobójca.
Następna była androidka, jak nazywała ją Mina. Miała nieskazitelną, wyrazistą i symetryczną twarz o alabastrowej cerze tak gładkiej, że musiała być syntetyczna. Każdy szczegół został celowo dobrany tak, by maksymalnie poprawić jej urodę, prawdopodobnie przez jakiegoś naukowca w białym kitlu. Kobieta była niepospolicie wysoka – wielozadaniowy robot o sportowej sprawności, która miała być dopełnieniem wyglądu. Pisarze science fiction fantazjowali o takich od dekad.
Mina naszkicowała ją trzykrotnie i na każdej stronie twarz kobiety wyglądała tak samo. Mina nigdy nie widziała nikogo równie smutnego ani równie biegłego w ukrywaniu swojego smutku. Powstrzymywanie się od uśmiechu nie jest łatwe. Szczęście zawsze znajdzie jakiś sposób, by wypełznąć na zewnątrz. Za to smutek można schować pod skórą niczym mroczny sekret. Nie potrzebuje on łez, by dać odczuć swoją obecność, a twarz tej kobiety była pozbawiona nawet najdrobniejszego wyrazu. Skądkolwiek przyszła i dokądkolwiek się udawała, z jednej strony oskrzydlała ją przeszłość, a z drugiej przyszłość, które wiecznie powstrzymywały jej usta od wygięcia się w uśmiech.
Na kolejnej stronie znajdował się ten szkic – autoportret, który Mina narysowała, kiedy wypiła o jeden kieliszek za dużo. Siedząc nad głodną popielniczką i dwiema butelkami wina, tak długo wpatrywała się w swoje odbicie, aż zaczęło jej się wydawać, że się do niej uśmiecha. Cóż za ironia, jak się nad tym głębiej zastanowić.
To była ona nakreślona jej własną ręką z dostateczną dozą szczerości i pogardy, by miało to znaczenie. Następnego ranka Mina rozważała, czy nie wyrwać kartki, ale może tam właśnie było jej miejsce, zagubionej pośród tłumu nieznajomych. Nie lepsza, nie inna, po prostu jeszcze jedna twarz oceniona w tamtej chwili na podstawie samego wyrazu. Uwieczniona w tamtej smutnej, politowania godnej sekundzie, w której szwy życia zaczęły puszczać.
Oczy wyglądały na bliskie łez. Nawet eyeliner nie był w stanie tego ukryć. Cała ta czerń jedynie uwydatniła smutek. Oczy nie wpatrywały się w Minę, patrzyły prosto przez nią z brakiem zainteresowania graniczącym z odtrąceniem. Usta nie pracowały prawidłowo, jak glina modelarska zostawiona zbyt długo na powietrzu. Uśmiechanie się stało się niekomfortowe. Nawet mówienie zdawało się teraz nieprzyjemnym obowiązkiem. Nos był nieduży i całkowicie prosty. Nudny. Kości policzkowe wysokie, a cała twarz miała pospolity kształt serca. Wszystko inne wyglądało przeciętnie. Małe uszy, zgrabny podbródek. Nawet zęby, chociaż nie było ich widać, miała proste i regularne.
Włosy miała kruczoczarne, a w tamtym czasie nierówno przycięty bob wydawał się dobrym pomysłem. Podobnie jak grzywka, ale teraz Mina nie była już tego taka pewna. Niezależnie od tego, co robiła, by zamarkować nieco indywidualności, równie dobrze mogła zejść z taśmy produkcyjnej. Jej uroda była z gatunku tych pospolitych, a gdzie w tym piękno?
Gdyby zobaczyła tę twarz na ulicy, nie narysowałaby jej. Wypatrywałaby dalej. Mina wzięła głęboki wdech, zatrzasnęła szkicownik i wsunęła go z powrotem do torebki. Znów to samo. Nie znosiła wpadać w taki nastrój: posępny i melodramatyczny, jak powiedziałaby jej siostra. Poza tym poprzedni wieczór był jednym z lepszych. Czarna sukienka, którą włożyła, skutecznie odwróciła uwagę wszystkich od ich kart. Będzie miała z czego opłacić rachunki, podobnie jak czynsz. Czyż to nie wystarczy, by poudawać uśmiech?
Zaczęły spadać pierwsze bomby deszczu, powolne i niedbałe strzały ostrzegawcze. Nadciągało główne uderzenie i nie było potrzeba syreny alarmowej, by ulice opustoszały. Mina wróciła do środka, zabierając ze sobą zimną kawę, a tam przy barze siedział Peter i chwiał się niczym złamany maszt, który przeżył zbyt wiele sztormów. Pora była jeszcze wystarczająco wczesna, by dało się go zrozumieć, ale na tyle późna, że nie miało się na to ochoty. Jego twarz zawsze się rozjaśniała, kiedy Mina wpadała przez drzwi baru. On był stary i brzydki. Ona była jego całkowitym przeciwieństwem.
– Jest w Connemarze taki jeden kolekcjoner rzadkich ptaków, papug i czego tam jeszcze – powiedział jej. – A ja mam taką jedną papugę. No, tak w zasadzie to ona nie jest moja. Jest Tima. Ale sprzedajemy ją razem. Ten gatunek nazywa się złotniczka i jest wart ładną sumkę. To złotniczka – powtórzył powoli, akcentując każdą sylabę.
Aż do tamtego dnia Mina nigdy nie słyszała o Timie. Dziwnie było pomyśleć, że Peter miał jakichś kolegów zadekowanych gdzieś z dala od pubu. Rzuciła spojrzenie na barmana Anthony’ego, który opierał się o nalewak guinnessa i przysłuchiwał się im ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy. Trzydzieści kilka lat, które przeżył mężczyzna, ochlapało mu czarne włosy srebrem po bokach. Był klasycznie przystojny niczym wczesne wcielenie Jamesa Bonda, jednak brakowało mu charakteru, by zdał sobie sprawę z podobieństwa.
– Czekaj, to jak się nazywa ten ptak? – spytał, podjudzając Petera, by ten powtórzył nazwę chyba już po raz tysięczny.
– Złot-nicz-ka – przesylabizował Peter, na co Anthony tylko się roześmiał i sobie poszedł, zostawiwszy Minę z mężczyzną, który być może zdążył już wypić więcej, niż podejrzewała.
Kufel guinnessa czekał na skończenie dolewki, fale złocistego brązu marszczyły się nad czernią. Filiżanki i spodki brzęczały. Po podłodze szurały stołki. Wszystko było drewniane i ciepłe i żaden dźwięk nie wydawał się zbyt głośny. Anthony wypukiwał z kolby ekspresu starą kawę i ugniatał nową. Para wodna z bulgotem spieniała mleko, niemal za każdym razem je przypalając. Kasa otworzyła się z brzdęknięciem i zamknęła z trzaskiem, a wokół rozbrzmiewała muzyka. Splot znajomych dźwięków dawał poczucie bezpieczeństwa niczym puszysty koc. Pub był bezpiecznym miejscem. Bezczasowym, dopóki nie zaczynały błyskać światła, a ostatnie zamówienia nie wyczerpywały zapasów w nalewakach.
Szyby w oknach były zaparowane. Głosy i oddechy, tosty i zupa – gorące, kojarzące się z domowym zaciszem, przyprawiające o mdłości powietrze więzło niczym w śluzie i dopiero po otwarciu drzwi wybuchało na zewnątrz, ku przerażeniu tych, którzy bali się przeciągów. Dawno, dawno temu zabierały one życie, a teraz zabierały ciepło.
– Chcesz, żebym zawiozła tego ptaka do Connemary? – spytała Mina, tuląc oburącz szklaneczkę z grzaną whiskey, którą trzymała tuż pod nosem.
– Zgadza się. To jeden dzień jazdy, ni mniej, ni więcej, i będziesz mogła zatrzymać dwieście euro. No ale musiałabyś pokryć z tego koszty paliwa. Jak nie chcesz tej roboty, to poproszę kogoś innego. Ale słuchaj, Mino – przysunął się bliżej i wyszeptał, zionąc niezdrowym oddechem – to łatwy szmal, no i wyświadczysz mi przysługę.
Peter ogarniał, co się wokół niego dzieje, lepiej, niż powszechnie sądzono. Możliwe też, że Mina była tak roztrzepana, że w myśl kryteriów statyki społecznej należeli do tej samej grupy. Kilka tygodni wcześniej zamieściła w jego imieniu ogłoszenie w internecie. Chodziło o sprzedaż zdezelowanej wiolonczeli, która wyglądała, jakby znalazł ją w lumpeksie. Ale poszła za pięćset euro, z których Peter lekką ręką odpalił Minie stówkę. Jeszcze kilku takich kumpli jak on i nie musiałaby traktować każdego rachunku jak zapakowanego w kopertę odpowiednika puszki Pandory.
– Gdzie dokładnie mieszka ten kolekcjoner? – spytała. – Connemara to duży obszar.
– Mam mapę. – Puścił do niej oczko i kiwnął głową. – Ten facet, znaczy kupiec, powiedział mi, gdzie go szukać, no i przecież w dzisiejszych czasach nie da się zgubić.
– A kiedy chce dostać tę…? – Mina zawiesiła głos.
– Złot-nicz-kę – przesylabizował, tym razem jeszcze wolniej. – Obiecałem mu, że dostanie ją jutro.
– Jezu. – Mina się roześmiała. – Jak miło z twojej strony.
Tłukący o szyby deszcz był dla niej wystarczającym powodem, by ociągać się z podjęciem decyzji. Miała na sobie skórzaną kurtkę, tę krótką, która ledwie sięgała dołu pleców. Luźno wiszące nitki wyznaczały miejsca, do których niegdyś przylegały guziki. Skóra na łokciach i barkach wypłowiała i zrobiła się szara. Klapę zdobiło kilka przypinek. Rękawy swetra z białej wełny w czarne paski sięgały palców dłoni. Przynajmniej zachowała tyle zdrowego rozsądku, by nie włożyć spódnicy. Dopasowane dżinsy wślizgiwały się w cholewki sięgających kostek butów, porysowanych od nadmiaru przeżytych zim i niedostatecznej ilości pasty.
Mina jeszcze nawet nie tknęła stojącego w jej pracowni płótna. Jego biel martwiła ją, odkąd przyjęła zlecenie niczym niechciane zwierzątko, które ciągle domaga się uwagi. Prace zlecone były dobrze płatne, ale ich nie znosiła. Już wolała przeliczać drobne i sprawdzać, czy stać ją na filiżankę kawy. Klient sprawował władzę, a ona zawsze czuła się tak, jakby odrabiała pracę domową. Jakby było coś takiego jak dobra albo zła odpowiedź na sztukę. Karty jej sprzyjały. Wygrała dość, by przetrwać przez jakiś czas. Ale takie szczęście zdarzało się rzadko. Dwieście euro to duża suma. Poza tym przejażdżka pomogłaby jej oczyścić umysł. Zdumiewające, że po tych wszystkich grzanych whiskey dostarczenie ptaka wydawało jej się znakomitym pomysłem.
– Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć – powiedział Peter i skinął na barmana. Zamówił jeszcze jedną kolejkę, by uczcić ubity interes. – Najłatwiejsze pieniądze, jakie w życiu zarobisz, taka prawda.
Napędzany alkoholem optymizm tamtego wieczoru wydał się Minie złudnym wspomnieniem, kiedy rozpostarła mapę na przedniej szybie. Pewnie powinna była przejrzeć ją wcześniej, ale przy asfaltowych drogach było jeszcze mnóstwo drogowskazów. Papier, z którego wykonano mapę, śmierdział woskowaną kurtką Petera i był tak postrzępiony, że tkwił chyba w jego kieszeni co najmniej od dekady. Mina musiała odsunąć fotel do tyłu, żeby ogarnąć, na co patrzy. W końcu odnalazła fragment mapy przedstawiający drogę, przy której utkwiła z dwoma kołami w rowie. Zauważyła, że Peter zakreślił niebieskim długopisem kółko, na pierwszy rzut oka w zupełnie przypadkowym miejscu. Jego obwód pochłaniał większość strony. Ale mniejsza z tym, dokąd Mina miała jechać, skoro nawet nie wiedziała, gdzie jest.
– Do kurwy nędzy, Peter – szepnęła do siebie. – W życiu nie widziałam bardziej nieprzydatnej mapy.
Drogi stały się węższe. Ich nierówne brzegi już dawno się rozsypały, a dywan ze splątanej trawy ocierał się o podwozie. Samochód parł mozolnie do przodu, co i raz wpadając kołami w pokryte trzaskającym lodem dziury. Wszelka różnorodność krajobrazu, która stanowiła jako taką rozrywkę dla oczu, zgasła wraz ze słońcem, a niedługo później przejmująco zimna mgła rozsnuła się łagodnie na okolicznych mokradłach. Mina niecierpliwie zlustrowała horyzont w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak życia – świateł położonego w oddali domu albo ostatnich śladów mieszkańców puszczy – ale niczego nie znalazła. Opuściły ją nawet te diabelne owce, które złaziły spacerowym krokiem ze zboczy wzgórz. Wszystkie zwierzęta zaszyły się w norach gdzieś poza zasięgiem wzroku zniechęcone zbyt krótkim dniem. W Connemarze nigdy nie było tak ponuro jak zimą, która niosła ciszę i niepewność.
Wszystkie stacje radiowe umilkły, a ich sygnał zastąpił biały szum. Mina wsłuchiwała się w strudzone terkotanie samochodu i bębnienie własnych palców o kierownicę, cierpliwie czekając na odpowiedź na pytanie, które wciąż sobie zadawała: gdzie ja, kurwa, jestem? Jak okiem sięgnąć przednie reflektory jej auta były jedynym źródłem światła – niczym upadła gwiazda na martwej planecie – i po raz pierwszy od bardzo dawna zaczynała jej doskwierać samotność. Powinna dotrzeć do domu kupca już kilka godzin temu. Mapa Petera leżała rozłożona obok niej na siedzeniu pasażera. Od czasu do czasu spoglądała na nią kątem oka, marszcząc brwi. Wszystkie móinín, jak lokalni mieszkańcy nazywali porastające mokradła kępy traw, i wszystkie kręte odcinki dróg zdawały się prowadzić ją donikąd. A tylko tyle wydobywały z mroku reflektory – wciąż ten sam skrawek błota i bruku o poszarpanych brzegach.
– Jakieś pomysły? – spytała pasażera na tylnym siedzeniu. – Nie? Tak myślałam.
Nawet telefon od Jennifer byłby miłą odmianą od nudnego towarzystwa papugi. Ale rozmowy z siostrą zawsze Minę wyczerpywały. Jennifer nawijała bez końca o swoim nowym mężu i ich nowym domu, z rzadka tylko zatrzymując się dla nabrania oddechu. Po opowieści rutynowo następowało kilka anegdot na temat dopiero co minionego weekendu. Przewijały się w nich wzgórza albo piesze wycieczki, albo cokolwiek, dzięki czemu dało się cyknąć pięćdziesiąt fotek, którymi można było pochwalić się przed resztą świata. Wszystkie miały nałożone takie filtry, że niebo przypominało tanią akwarelę. „Powinnaś się tam kiedyś wybrać” – mówiła na koniec Jennifer. Mina nie potrafiła sobie wyobrazić nic gorszego.
Jennifer zadzwoniła do niej dwa dni wcześniej, raz po lunchu, a potem ponownie wieczorem. Mina wpatrywała się w imię siostry wyświetlające się na wibrującym wrogo na stole telefonie. Już niby sięgała, by go odebrać, ale rezygnowała. Im dłużej ze sobą nie rozmawiały, tym bardziej winna się czuła. Drugie nieodebrane połączenie pozostawiło po sobie nagranie na poczcie głosowej niczym plamę, której Mina jeszcze nie wywabiła. Ten moment był równie dobry, jak każdy inny.
– Jesteś na to gotowy? – spytała papugę, odblokowawszy telefon. – To moja siostra. Usłyszysz brednie, z którymi będę sobie teraz musiała poradzić.
Nie zaskoczyło jej, że nagranie rozpoczęło się od długiego, pełnego frustracji westchnienia.
– Dlaczego nie odbierasz telefonu? Dzwonię tylko, żeby sprawdzić, jak się miewasz. Nie rozumiem, dlaczego tak wszystko utrudniasz. Jasne, łapię, jesteś artystką i potrzebujesz czasu na, zwał jak zwał, uprawianie tej swojej sztuki. Ale najwyższy czas, żebyś poukładała sobie życie, wiesz? Nie możesz tak dłużej żyć bez celu, od czasu do czasu sprzedając jakiś obraz czy tam sama nie wiem. Posłuchaj, nie będę do ciebie więcej dzwonić, okej? Pozostawię to w twojej gestii. Mama nie byłaby zadowolona, Meens.
Tak przechrzciła Minę jej mama. Jennifer zaczęła używać przezwiska po jej śmierci, jakbyMeens była obowiązkiem przekazywanym w spadku w rodzinie, popsutą rodową pamiątką, której nikt nie umiał naprawić. Matka była jedyną osobą, dzięki której Mina jakoś się trzymała, a pęknięcia stawały się jeszcze bardziej widoczne w świetle idealnego życia Jennifer. Od czasu do czasu sprzedając jakiś obraz? Nie powinna była tego słuchać. Głos siostry tylko pogorszył sytuację.
– Nie spuszczaj oczu z drogi. Nie myśl o tym.Na pewno wkrótce w ciemności pojawi się światełko. Weź się w garść – nakazała sobie. – Wszystkie ścieżki dokądś prowadzą.
Tak mówiła mama za każdym razem, gdy życie przybierało nieoczekiwany obrót.
Właśnie wtedy zegary na desce rozdzielczej pogasły niczym instrumenty pokładowe w kokpicie samolotu, który stracił zasilanie, lecąc nad nienaniesionymi na mapę terenami. W mgnieniu oka świat został pozbawiony światła i dźwięków. Przetrwał jedynie księżyc niczym żarówka w mętnej wodzie. Mina potrząsnęła kluczykami w stacyjce, a kiedy to nie pomogło, odszukała po omacku telefon. Przytrzymała przycisk włączania niczym ratownik medyczny próbujący wyczuć puls, ale mimo to ciemność pozostawała nieprzebita. Mina na oślep zanurzyła ręce w torebce i zaczęła w niej grzebać w poszukiwaniu zapalniczki. Jej palce natrafiły na klucze, szminkę, talię kart, znów na szminkę, aż w końcu ją wyczuła. Pstryk. Pstryk. Wzięła głęboki wdech. Nie można mieć aż takiego pecha. Pstryk. Pojawiło się światło. Zaledwie pojedynczy heroiczny płomień. Ale wystarczył, by pomóc Minie odnaleźć kapciuch na tytoń. Zawsze trzymała w nim jednego zwiniętego zawczasu papierosa, tak na wszelki wypadek. To zdecydowanie była właśnie taka sytuacja.
Jej oddech wydawał się w tej ciszy głośniejszy. Tęskniła za przyjaznymi pomrukami samochodu, za towarzystwem czegoś tak prozaicznego jak dźwięk. Ręce jej drżały. Nie chciały trzymać się nieruchomo, jakby należały do kogoś innego, do kogoś, nad kim górę wzięło zdenerwowanie. Paliła szybko, z papierosem zwisającym z ust wpatrywała się w pustkę, w której nie było nic do zobaczenia. Ptak zaczął młócić skrzydłami o klatkę, aż Mina podskoczyła na fotelu. Jakim cudem wszystko stało się nagle takie głośne? Szczęk cienkich żelaznych prętów wydawał się ogłuszający.
– Uspokój się – powiedziała, kręcąc korbką, by otworzyć okno. Zamachała dłonią, próbując wygonić dym na zewnątrz. – Jezu, jesteś gorszy od mojej siostry.
Zdjęła kciuk z zapalniczki. Trudno było zgadnąć, ile gazu w niej pozostało, lepiej było nie marnować ani odrobiny. Żarząca się końcówka papierosa musiała jej na razie wystarczyć. Ptak się uspokoił, kiedy chłodne powietrze wkradło się do środka. Wkrótce jedynymi dźwiękami były wciąganie dymu do ust i zmęczony wydech. Mina siedziała z ręką wyciągniętą za okno i głową pochyloną w bok, żeby widzieć gwiazdy. Panowała upiorna cisza. Kobieta zamknęła oczy i pomyślała o wszystkich miejscach, w których wolałaby być, czyli wszędzie, byle nie w szczerym polu.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz