Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
43 osoby interesują się tą książką
Opowieść o odwadze i człowieczeństwie w najciemniejszych czasach wojny
II wojna światowa. Drohobycz. Miasto, które stało się sceną nieopisanych tragedii i niezwykłej odwagi. W samym środku okupacyjnego piekła Sława i Izydor Wołosiańscy podjęli heroiczne wyzwanie, ukrywając w piwnicy kamienicy, w której mieszkali, 39 Żydów. Przez prawie dwa lata, mierząc się z nieustannym zagrożeniem i codziennymi trudnościami, stworzyli bezpieczne schronienie, które stało się symbolem nadziei i niezłomności.
„Ocaleni z Drohobycza” to poruszająca opowieść o odwadze i poświęceniu, spisana przez wnuczkę Wołosiańskich, Katarzynę Skopiec. Książka przedstawia wspomnienia Sławy oraz relacje Ocalonych, ukazując ich losy przed wojną, w trakcie Holocaustu i po jego zakończeniu. Uzupełniona o fotografie i dokumenty z rodzinnego archiwum, oddaje głos bohaterom, którzy przeżyli dzięki niezłomnej determinacji swoich wybawców.
Historia, która przypomina, że nawet w najtrudniejszych czasach można odnaleźć człowieczeństwo i odwagę, które zmieniają bieg historii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 213
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Katarzyna Skopiec
Ocaleni z Drohobycza
11 września 1939 r.
Niemcy zajmują Drohobycz
17 września 1939 r.
Drohobycz przejęty przez Rosjan upaństwowienie zakładów
22 czerwca 1941 r.
wybuch wojny niemiecko-rosyjskiej
1 lipca 1941 r.
wejście Niemców do Drohobycza
sierpień 1942 r.
utworzenie getta Seifertowie wraz z Izkiem budują skrytkę
4 sierpnia 1944 r.
Rosjanie wyzwalają Drohobycz
sierpień 1944 r.
wszystkie rodziny opuszczają skrytkę
5 lipca 1929 r. Berlin
narodziny Lizi Hendel
30 stycznia 1933 r.
Adolf Hitler mianowany kanclerzem
1935 r.
przeprowadzka do nowego mieszkania
28 października 1938 r.
deportacja Bezalela Hendla (ojca Lizi)
1939 r.
wyjazd z Niemiec do Warszawy
sierpień 1939 r.
wyjazd z Warszawy do Krosna
sierpień/wrzesień 1939 r.
Lizi dociera do Drohobycza
11 września 1939 r.
Niemcy zajmują Drohobycz
1941 r.
przenosiny do Sambora
30 czerwca 1941 r.
przejęcie Sambora przez Niemców
1941 r.
powrót do Drohobycza
1941/1942 r.
zejście Lizi do skrytki
Lizi
Lizi ubóstwiała Sławę, ich przyjaźń zaczęła się jeszcze przed wejściem do skrytki. Wówczas dwudziestoczteroletnia Sława bardzo się martwiła o zaledwie czternastoletnią, niemówiącą po polsku Żydówkę. Przyjaźniły się do końca życia Sławy, która zmarła 29 grudnia 2006 roku. Lizi, a właściwie Felicitas. To piękne, nietypowe imię dali jedynej, ukochanej córce jej rodzice Bezalel i Zofia Hendelowie. Po wojnie, po przyjeździe do Izraela, Lizi przyjęła imię Hadassa, po ślubie z Michałem – nazwisko Wygodny. Co ciekawe, w wersji polskojęzycznej, a nie w hebrajskim tłumaczeniu, co było powszechnym zwyczajem wśród osób imigrujących do Izraela. Lizi miała bardzo silną osobowość, rządziła rodziną zdecydowaną ręką. Tak jak jej matka Zosia, nie poddawała się żadnym przeciwnościom losu. Była bardzo podobna do starszej od niej Sławy, z którą rozumiały się bez słów. Gdy przyjechałam do Izraela po raz pierwszy na dłużej w 1990 roku, mieszkałam między innymi w jej pięknym dwupoziomowym mieszkaniu w Ramat ha-Szaron. Poznałam wówczas jej męża Michała, człowieka nieprzebranej dobroci i delikatności, oraz syna Shlomo[1]. Mira, jej starsza córka, mieszkała ze swoim mężem Shlomo Kahanem i miała już trójkę dzieci – starszego syna Gala urodzonego w 1980 roku i bliźniaczki Advę i Maayan urodzone w roku 1989. Była bardzo zajęta budową domu i dziećmi, rzadko się spotykałyśmy.
Po moim przyjeździe do Izraela spędzałam mnóstwo czasu ze Shlomo, imprezowaliśmy w „polskim stylu”, jeździliśmy na wycieczki, na festiwale, między innymi w malowniczym Safed, co nie spotykało się z aprobatą Hadassy. Opowiadała mi po kolei o wszelkich nieudanych związkach Żydów z gojkami.
Wróciłam do Polski, niedługo potem Shlomo ożenił się z Pniną, z którą ma trójkę fantastycznych dzieci: Uriego urodzonego w 1995 roku, Tamar urodzoną w 1997 roku oraz Anshikę Sofi urodzoną w 2002 roku, której dano imię po jej babci Zosi, mamie Hadassy.
Straciłam ze Shlomo kontakt. Odezwałam się dopiero po śmierci Sławy. Pewnego dnia dostałam odpowiedź, że jego tata nie żyje, a w jego życiu zaszły zmiany – rozstał się z żoną i związał z Gabim. Teraz wspólnie z partnerem wychowują szóstkę dzieci z poprzednich małżeństw ich obu.
Hadassa była dla mnie uosobieniem Izraela. Fascynowały mnie jej siła i konsekwencja w realizacji marzeń. Rozmawiała z dziećmi po hebrajsku, a z mężem czasem po polsku, gdy chciała, żeby dzieci nie zrozumiały, co mówi. Shlomo pamięta głównie zwrot „Zostaw go!”. Dbała o swoje dzieci jak lwica, ale nie zapominała również o sobie i chętnie podróżowała. Fantastycznie gotowała – klasyczna matka Polka!
Po latach spotkałyśmy się w Berlinie, na ławeczce przed domem, w którym się urodziła.
Shlomo postanowił upamiętnić ostatnie miejsce zamieszkania swojej rodziny w Berlinie jednym z „Kamieni Pamięci”, które Gunter Demnig zaczął tworzyć w latach dziewięćdziesiątych XX wieku.
Hadassa miała już wówczas bardzo zaawansowaną chorobę Alzheimera i praktycznie nie mówiła. Spotkaliśmy się rodzinnie: Hadassa, Shlomo, Anshika, moja mama Anula oraz starsza córka Zuzanna. Niesamowite było to, że Zuzia znalazła wspólny język z Anshiką, a Hadassa zaczęła rozmawiać z moją mamą po polsku! Wspominała, że była ona pierwszym niemowlęciem, które trzymała na rękach! Powiedziała: „Bardzo się bałam wziąć na ręce małą Anię!”. Ciekawe, że nie bała się otaczających ją nieprzyjaznych Niemców, ale czuła obawę przed powierzonym jej na moment niemowlęciem.
Dla mnie historia skrytki zwanej „kucimuni” zaczyna się od Lizi. Shlomo przetłumaczył wywiad przeprowadzony z nią w mieszkaniu jej i męża Michała przez Maty Matalon dla Fundacji Shoah 27 kwietnia 1998 roku w Ramat ha-Szaron.
Zofia, Lizi, Całek
Nazywam się Hadassa Wygodny z domu Hendel. Po urodzeniu nadano mi imię Felicitas. Rodzina nazywała mnie Lizi.
W Niemczech zwyczajowo dzieci żydowskie dostawały niehebrajskie imiona. Urodziłam się 5 lipca 1929 roku w Berlinie, cztery lata przed dojściem Hitlera do władzy. Moi rodzice urodzili się w Polsce, ojciec Bezalel Artur Hendel w Lipnie, niedaleko Warszawy. Jako typowy żydowski chłopiec pobierał nauki w chederze i w jesziwie, ze względów praktycznych uczył się jednocześnie na kantora i szojcheta (koszernego rzeźnika). Jako młody człowiek wyjechał do Jugosławii, gdzie w Zagrzebiu jego ojciec był kantorem. Nie chciał wracać do Polski, przeniósł się do Berlina.
Po pierwszej wojnie światowej pracował trochę jako kantor i koszerny rzeźnik. Zdarzało się w niektórych małych gminach żydowskich, że ta sama osoba pełniła funkcję kantora, odmawiającego większość modlitw w czasie szabasu (w piątki i w soboty), i ta sama dokonywała rytualnego koszernego uboju kur. Całek, jak nazywała go rodzina, postanowił szybko się usamodzielnić. Zaczął handlować „szelkesami”, czyli niczym innym jak szelkami, potem przerzucił się na handel lateksowymi podwiązkami do podkolanówek dla mężczyzn, pasami do pończoch dla kobiet, w czym został ekspertem, a następnie sam rozpoczął produkcję staników i gorsetów. Moja mama Zofia z domu Schreier urodziła się w Drohobyczu jako dziesiąte dziecko w rodzinie, była siódmą dziewczynką – miała trzech starszych braci. Przyszła na świat podczas żydowskiego święta Szawuot[2].
W rodzinie krążyła opowieść, że kiedy pielęgniarka przyszła do jej taty i powiedziała: „Gratulacje, Rabbi Jankiel, ma pan następną córkę!”, to on zrobił się biały jak ściana. Dzieci jednak chowały się dobrze. Mama skończyła szkołę średnią i pracowała jako księgowa w rafinerii Polmin w Drohobyczu. Po wybuchu pierwszej wojny światowej rodzina mamy uciekła do Wiednia, gdzie mieszkało jej starsze rodzeństwo. Wiedeń zrobił na niej ogromne wrażenie. Postanowiła wówczas, że nie wyjdzie za mąż w małym mieście, jakim był Drohobycz. Starsza siostra mamy, Regina Oberlander, mieszkała już wtedy w Berlinie, miała zamożnego męża i prowadziła z nim restaurację. W „Mittags Tisch”[3] serwowano tylko lunche, a klientelę stanowili głównie kawalerowie. Wśród nich był mój ojciec. Zaradna Regina wysłała go do Drohobycza, żeby poznał jej siostrę Zofię.
Tak rodzice zostali wyswatani. Poznali się i pobrali właśnie tam, w Drohobyczu, i zaraz po ślubie wyjechali do Berlina. A ja urodziłam się dziewięć miesięcy i trzy dni po ich małżeńskiej przysiędze. Ojciec nie wyróżniał się specjalnie urodą, nie był zbyt wysoki, ubóstwiał podróże, muzykę, dobrze śpiewał (w końcu miał być kantorem), mówił doskonale po hebrajsku i niemiecku, mimo że był samoukiem – perfekcjonista we wszystkim. Kochał pracę, wyjazdy, lubił prowadzić samochód. Był niemieckim patriotą… oczywiście do pewnego momentu. Był prawdziwym Jekke – niemieckim Żydem. Nigdy nie nauczył się języka polskiego, jego rodzina mieszkająca w Polsce posługiwała się jidysz. Później przeprowadziła się do Jugosławii. Tam została zamordowana – zginęli jego ojciec, brat i siostry.
Tata był tradycjonalistą. Chodziliśmy w szabas do synagogi, która oprócz miejsca modlitw stanowiła centrum kulturalne, gdzie Żydzi mogli spotykać się bez strachu. Pamiętam wrażenie, że czuli się jak w domu, bezpieczniej niż w innych miejscach. To była konserwatywna synagoga bez organów, w czasie szabasu nie grano muzyki. Mimo to nie widywałam tam ultraortodoksyjnych Żydów, takich, jakich spotykam w Izraelu. Tata nie pracował w soboty, ale mama otwierała wtedy sklep. Klientami były głównie kobiety; sobota jako dzień handlowy przynosiła najlepszy utarg.
Tata co dzień rano zakładał tefilin[4], nie chodził w kapeluszu, ale podczas posiłków nosił jarmułkę. Nasz dom należał do koszernych, osobne talerze były przeznaczone na święto Paschy, nie robiliśmy też zakupów w sobotę, za to podróżowaliśmy. Ojciec zawsze nosił przy sobie pieniądze; w szabas nie kupował cukierków. Piątkowe wieczory były dla nas bardzo szczególne, mama zapalała świece – bardzo przestrzegała tego momentu. Mieliśmy specjalny szabasowy stół. Zapraszaliśmy gości, często nieżonatych przyjaciół taty oraz osoby samotne, które nie miały rodzin. W tym czasie w Niemczech obowiązywał zakaz koszernej rzezi drobiu, zatem bardzo trudno było zdobyć koszerne mięso, nie tylko z powodu ceny. Moja rodzina sprowadzała je z Polski. Babcia i ciotki wysyłały nam mięso, ale przeważnie nie wystarczało dla wszystkich. Szczególnie problematyczne było to latem. Wtedy w piątki tylko tata spożywał mięso, a reszta domowników nabiał lub ryby.
W sobotę już wszyscy jedliśmy mięso, rosół z makaronem, gefilte fisz[5], barszcz, ziemniaki, czasem też ryż. Podczas sederu, pierwszego wieczoru święta Paschy, zasiadaliśmy do tradycyjnej wieczerzy. Tata tak pięknie śpiewał pieśni sederowe i uroczyście odmawiał modlitwy, że po dziś dzień moje dzieci pamiętają te chwile. Do późnej starości, nawet jak już praktycznie nie widział, potrafił z pamięci wyrecytować całą hagadę, opowiadającą i przypominającą wyjście Izraelitów z Egiptu, i opowieść o plagach egipskich. Stół z talerzami specjalnie przeznaczonymi tylko na ten wieczór podkreślał świąteczny charakter. Następnego dnia rano ubóstwiałam uczestniczyć w pakowaniu do pudeł zastawy paschalnej. Co roku mama mówiła: „Muszę nasz codzienny «chamec» (niepaschalne naczynia[6]) zamienić na te, są takie piękne! Dlaczego używamy ich tylko przez tydzień?”. Ale po każdej Passze chowaliśmy je do następnego roku. Zasad dotyczących tego święta przestrzegano bardzo restrykcyjnie.
Dość powszechnym zwyczajem w Berlinie było przygotowywanie naczyń do Paschy poprzez sparzenie ich we wrzątku (stawały się wtedy koszerne).
W synagodze Alte Schule[7] przy ulicy Heidereutergasse udostępniano w tym czasie specjalne miejsce na podwórzu, gdzie zanurzano naczynia w wodzie i je płukano. Proces ten nazywał się „hagalah”. Zawsze w czasie sederu towarzyszyli nam rozliczni goście, nigdy nie świętowaliśmy sami. Tata miał kilku bliskich przyjaciół, starych kawalerów, zawsze też odwiedzali nas goście z zagranicy. To była nasza tradycja – duża kolacja sederowa.
Ojca zapamiętałam lepiej z czasów Hitlera. To był okres, w którym z wiadomych przyczyn głównie przebywaliśmy w domu lub u naszych przyjaciół. Nie pamiętam, abyśmy przed wojną spotykali się z gojami, aczkolwiek mieliśmy nieżydowskich pracowników. Firma mieściła się w naszym czteropokojowym mieszkaniu, które zostało podzielone na część prywatną i służbową. Najpierw mieszkaliśmy przy Rochstrasse 4, a później pod numerem pierwszym. To była mała uliczka zamknięta dla ruchu, więc dzieci mogły bawić się przed domem.
Gdy miałam sześć lat, przeprowadziliśmy się do większego, sześciopokojowego mieszkania. Były tam dwie toalety, jedna w pokoju prysznicowym, druga – na końcu dwunastometrowego korytarza, przeznaczona też do użytku biura, które zajmowało dwa pomieszczenia zaraz przy wejściu. Za nimi były jadalnia, salon i sypialnia rodziców, jeden niewykorzystany pokój przeznaczony początkowo dla mnie, pokój gosposi. Kuchnia była na tyle oddalona od jadalni, że zainstalowano dzwonek, aby służąca wiedziała, kiedy podać posiłek. Tata był jednak zdania, że tak nie wypada, więc wysyłano mnie, małą Lizi, do kuchni. Na początku służącymi byli chrześcijanie, później wprowadzono przepisy zabraniające „Aryjczykom” przebywania w żydowskich domach. W drugim mieszkaniu mieliśmy już tylko żydowskie pokojówki. W tym czasie organizacja syjonistyczna uznała pracę pokojówki za zawód, który dawał możliwość alii[8].
Mama była kobietą sukcesu. Pracowała całe życie, nigdy nie prowadziła domu (oczywiście poza latami wojny i zaraz po niej, gdy była do tego zmuszona). Gotowała bardzo dobrze, choć właściwie nie musiała, bo zawsze miała gosposię czy nianię do opieki nade mną. W zasadzie wszystko kontrolowała. Była bardzo zasadnicza wobec mnie i często wymierzała mi kary cielesne za różne przewinienia. Wywarła ogromny wpływ na moją edukację. Należała do osób szalenie inteligentnych, posługiwała się biegle kilkoma językami, prowadziła księgowość firmy. Zdecydowanie dominowała nad swoim mężem i mimo dwunastu lat różnicy byli bardzo udanym małżeństwem.
Dorastałam w syjonistycznym domu. Tata był syjonistą, entuzjastą Theodora Herzla[9], którego zdjęcia wisiały u nas w domu. Uczyłam się hebrajskiego, chodząc do Jüdische Mädchenschule – nowej, powszechnej szkoły syjonistycznej przy August-Strasse. Mieściła się w pięknym budynku, który po wojnie został odnowiony i oddany gminie żydowskiej.
Rodzice wspierali Żydowski Fundusz Narodowy[10]. Skarbonki na darowizny były rozstawione dosłownie wszędzie. Tata wpłacał też pieniądze bezpośrednio do funduszu. Byliśmy na bieżąco ze wszystkim, co działo się w Izraelu. W domu ciągle się o tym mówiło. Na przykład na Lag ba-Omer[11] mama przygotowywała duży talerz z plastrami suszonych pomarańczy, a w Tu bi-Szwat[12], mimo że w Niemczech dalej była zima, wiedzieliśmy, że to czas kwitnienia drzew w Izraelu. Nie potrafię powiedzieć, skąd rodzice mieli te informacje. Czy to było związane z organizacją syjonistyczną?
Tata był członkiem Żydowskiego Klubu Kulturalnego, którego działalność skupiała się na tematyce judaistycznej. Rodzice myśleli o przeprowadzce do Izraela, ale w dalekiej przyszłości, po skończeniu przeze mnie szkoły. Miałam w planach naukę w syjonistycznym liceum.
Moje dzieciństwo było bardzo bezpieczne. Trzymano mnie „w złotej klatce”, otoczoną rodziną i przyjaciółmi. Dużo czytałam, miałam też własną opiekunkę. Do ósmego roku życia odprowadzano mnie do szkoły i przyprowadzano. Po drodze mijaliśmy chrześcijańskie szkoły, z których rzucano w nas kamieniami. Bałam się bardzo, ale szczęśliwie nie trafiano celnie. Gdy szłam z osobą dorosłą, kamienie na nas nie padały. Jak już zaczęłam chodzić sama, umawiałyśmy się z koleżankami i przychodził po nas opiekun, by nas bezpiecznie odprowadzić. Po szkole spotykałam się z przyjaciółmi, głównie dziećmi znajomych rodziców. Wiedziałam, że nie powinnam mieć żadnych kontaktów z nieżydowskimi rówieśnikami. Żydowskie rodziny musiały bardzo strzec swoich dzieci, w końcu moje dzieciństwo przypadło na lata 1933–1939 w hitlerowskich Niemczech. Osobiście, oprócz rzucanych we mnie kamieni, nie odczułam żadnych innych nieprzyjemności; nie doświadczyłam antysemityzmu.
Na początku wojny czasami w niedziele jeździliśmy nad jeziora Wannsee albo Lietzensee – lubiłam żartować, że to moje jezioro. Wyjeżdżaliśmy z przyjaciółmi rodziców i ich dziećmi, żebym miała towarzystwo w swoim wieku.
Mniej więcej w 1937 lub 1938 roku wysłano mnie do Domu Seniora w Lichterfelde-Ost pod Berlinem, żebym „pooddychała świeżym powietrzem”. Moja ciotka Regina Oberlander była tam kierownikiem. Ośrodek mieścił się w pięknej wilii otoczonej malowniczym ogrodem. Spotykałam tam jedynie Żydów; jeżeli przebywali również chrześcijanie, to ich nie widywałam. Później żydowski Dom Seniora przeniósł swoją siedzibę do Theresienstadt, gdzie wszyscy szczęśliwie przetrwali wojnę razem z ciotką Reginą i jej teściową.
Pamiętam pierwsze przemówienie Hitlera, mieszkaliśmy jeszcze wtedy przy Rochstrasse 4. Byłam w łóżku, gdy usłyszałam dramatyczny i przerażający głos w radiu i zobaczyłam wokół siebie zaniepokojone twarze dorosłych. Zapamiętałam też anszlus Austrii. Musiała to być sobota rano, bo rodzice jeszcze spali (w dni powszednie wszyscy wstawali wcześniej). To właśnie ja włączyłam radio i usłyszałam Hitlera mówiącego o zajęciu Austrii. Byłam przerażona, a gdy wyjrzałam przez okno, zobaczyłam całe miasto udekorowane flagami. Wtedy obudziłam rodziców. Jest jeszcze jedno wspomnienie z okresu, gdy spędzałam czas w Domu Seniora zarządzanym przez ciotkę Reginę. Miałam tam towarzystwo starszego o dziewięć miesięcy kuzyna. Oboje jeździliśmy na hulajnogach po okolicy. Ośrodek mieścił się niedaleko Pałacu Sportu[13], w którym Hitler miał zwyczaj przemawiać. Któregoś dnia wpadliśmy na genialny pomysł, by tam pojechać i go zobaczyć. Tak też zrobiliśmy. Oczywiście nasi rodzice nie dowiedzieli się o tym, bo by nas chyba zabili. Właśnie w takich okolicznościach zobaczyłam Hitlera we własnej osobie. Mogłam mieć wtedy osiem, może dziewięć lat. Nie zrobił na mnie specjalnego wrażenia, wtedy bardziej bałam się mamy. Z dnia na dzień na Żydów mieszkających w Niemczech, także w Berlinie, nakładano coraz większe restrykcje. Jakoś musieliśmy z tym żyć, nie było wyjścia. Wprowadzono zakaz chodzenia do kin, ale to nie było dla mnie problemem, nie tęskniłam bowiem za czymś, czego nie znałam. Jedyny film, jaki obejrzałam w dzieciństwie, to Stary człowiek i morze według powieści Hemingwaya. W zamian w szkole wystawiano przedstawienia. A szkoła zajmowała bardzo ważne miejsce w moim życiu. Na przykład w święto Sukkot[14] na podwórzu stawiano duży szałas, w którym zbierali się uczniowie. Jedliśmy tam posiłki z podziałem na klasy, żeby nie było tłoku. Na święto Chanuki zapalaliśmy świece. W soboty nie chodziliśmy do szkoły, w tym dniu nie wolno nam też było pisać. Nie mieliśmy lekcji ani w soboty, ani w niedziele, za to w dni powszednie nauka w szkole trwała dłużej, abyśmy mogli zdążyć z materiałem. Szkoła podlegała bowiem pod niemiecki system edukacyjny i trzeba było wykonać plan godzin lekcyjnych. Tata był wspaniałym muzykiem i marzył, żebym – tak jak i on – grała na pianinie. Uczyłam się gry przez pięć lat, to było moje dodatkowe zajęcie. Po latach spotkałam w Izraelu dyrektorkę szkoły, panią Yohanę Kapan, która mieszkała w Kirjat Bialik i mimo podeszłego wieku ciągle zajmowała się edukacją. Wiem, że z odziedziczonego majątku ufundowała Dom Dziecka imienia Rodziny Kapan (w osobnych budynkach mieszkały dzieci w różnym wieku). Po latach zorganizowała spotkanie dla swoich uczniów. Na konferencję przyjechało sporo moich szkolnych koleżanek, część z nich wyemigrowała do Izraela jeszcze przed wojną, inne – podobnie jak ja – przeżyły okupację. Dyrektorka starała się porozmawiać z każdą z nas indywidualnie, mnie dopytywała w języku niemieckim o wychowawczynie. Najpierw była nią panna Alt, a potem panna Liechtenstein – bardzo dobre nauczycielki. Ukończyłam w tej szkole cztery klasy i rozpoczęłam piątą, wtedy zaczęłam naukę trzeciego języka – angielskiego. Nauczanie odbywało się w języku niemieckim, codziennie mieliśmy też lekcje hebrajskiego, w sumie osiem godzin tygodniowo. Studiowaliśmy również Biblię, ale po niemiecku, a nie po hebrajsku. Życie toczyło się normalnie, wręcz luksusowo jak na tamte czasy.
Często podróżowaliśmy, wakacje spędzaliśmy za granicą. Nasza mama nie miała w zwyczaju pakować się na kilka dni; jak już wyjeżdżaliśmy, to na ponad miesiąc. Odwiedzałam jednego dziadka w Polsce, a drugiego w Jugosławii. Najlepsze wakacje, które pamiętam, były w 1938 roku. Spędziłam aż miesiąc z rodziną w Czechosłowacji w Marienbadzie, zwanym wówczas Mariańskimi Łaźniami. W Niemczech zdarzało się nam jeździć do Kołobrzegu (wówczas Kolbergu). Raz wysłano mnie na trzy tygodnie na obóz letni zorganizowany przez gminę żydowską. Schudłam tam osiem kilogramów z tęsknoty za domem.
Oczywiście działały różne ruchy młodzieżowe, takie jak Blau Weiss (ruch syjonistyczny), Beitar czy Maccabi, jednak w 1938 roku byłam na nie za młoda. Miałam w planach przystąpienie do stowarzyszenia Maccabi, ale tak się nie stało. Wszystko przestało być normalne po tym, jak w 1938 roku zatrzymano tatę. Miałam wówczas dziewięć lat. Pilnowano mnie na każdym kroku, ale chodziłam do szkoły i pięć lat uczyłam się gry na pianinie, co zapewniało mi zajęcie.
Nasze dawne życie skończyło się nagle 28 października 1938 roku, gdy deportowano mojego ojca do Polski. (Tata nigdy nie odwiedzał Polski, w przeciwieństwie do mamy, która jeździła do mojego dziadka w Drohobyczu). Tata należał do tej kategorii polskich Żydów, którzy nie bywali w kraju. I właśnie polski rząd postanowił pozbawić polskiego obywatelstwa tych, którzy posiadając paszporty Polski rozbiorowej, dawno nie przyjeżdżali do ojczyzny. Niemcy zareagowali na to tak, że zebrali polskich obywateli mieszkających w Niemczech (w większości byli to Żydzi), wsadzili do pociągów i w nocy z 28 na 29 października wysłali do Zbąszynia (Bentschen). Ponieważ w Berlinie nie było wystarczającej liczby wagonów, deportowano tylko najważniejszych członków rodzin. Żydzi wiedzieli o planowanej akcji. Ktoś powiadomił rabina Frye’a z naszej synagogi i to on kazał ukryć się ludziom. Faktycznie, przyjaciele mojego ojca i wielu innych Żydów nocowali wtedy nie w swoich miejscach zamieszkania. Gdy przyszli urzędnicy, nie znaleźli ich, dzięki czemu nie zostali deportowani. Ale na przykład z domu przyjaciół zabrano najstarszego syna, który miał około dwudziestu lat. Sądził, że nie musi się ukrywać, ponieważ urodził się w Niemczech. Okazało się to bez znaczenia.
Tata uważał się za dobrego obywatela Niemiec, płacącego podatki, i też był przekonany, że go nie deportują. Jakoś udało mu się dotrzeć do Warszawy, gdzie mieszkała jego dalsza rodzina, miał też przyjaciół w Łodzi. W Polsce czuł się fatalnie, nie znał języka, był całkiem sam. Życie bez nas było dla niego koszmarem, dotąd zawsze miał blisko siebie żonę, dziecko, przyjaciół. Mieliśmy kontakt telefoniczny. Mama musiała sama prowadzić firmę. Oczywiście nie mogła długo tak funkcjonować, to jej mąż był właścicielem firmy, a ona sprzedawczynią i księgową. Zarządzała też biurem, co ułatwiło zamknięcie firmy. Musieliśmy opuścić duży apartament, a ja zostałam wysłana do ciotki Reginy do Domu Seniora, ale tylko na wakacje, bo chciałam wrócić do szkoły. Przez pewien czas mieszkałyśmy z mamą u przyjaciół, a później wynajęłyśmy pokój naprzeciwko naszego dawnego mieszkania. Wystarczyło nam jedno pomieszczenie. W szabas jadłyśmy posiłki u przyjaciół lub z rodziną. Mama nie zajmowała się wówczas domem, głównym celem było połączenie rodziny.
Zaświadczenie o niekaralności Zofia Hendel z domu Shreier
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Przekonali mnie.
[1] Imiona bohaterek i bohaterów książki zapisuję nie zawsze w obowiązującej polskiej transkrypcji z języka hebrajskiego – czasem jako obowiązującą przyjmuję tę pisownię, którą posługują się oni na co dzień, na przykład w mediach społecznościowych (przypis autorki).
[2] Szawuot (hebr. Chag ha-Szawuot) – Święto Tygodni, nazywane też Świętem Żniw lub Świętem Zbiorów. Jedno z trzech świąt pielgrzymich judaizmu, obchodzone w pięćdziesiątym dniu po święcie Pesach.
[3] Mittags Tisch (niem., właśc.: Mittagstisch) – dania obiadowe.
[4] Tefilin, inaczej filakterie – dwa czarne pudełka wykonane z jednego kawałka skóry koszernego zwierzęcia; w każdym znajdują się cztery ustępy Tory (w obu pudełeczkach znajduje się ten sam tekst). Tefilin nosi się wraz z tałesem podczas modlitw. Przywiązuje się je rzemieniem do czoła i lewego ramienia (u leworęcznych – prawego).
[5] Faszerowana ryba to tradycyjne danie Żydów aszkenazyjskich w Europie Środkowo-Wschodniej, szczególnie Polski i Ukrainy, zwana karpiem po żydowsku.
[6] Ściśle rzecz biorąc, „chamec” to zakwas, a w szerszym znaczeniu – wypieki na zakwasie (których spożywanie jest zabronione podczas święta Pesach).
[7] Alte Synagoge, znana też jako Alte Schule – synagoga w Berlinie zbudowana w latach 1712–1714. Znajdowała się przy Heidereutergasse 4 w dzielnicy Marienviertel, obecnie Berlin Mitte.
[8] Alija w języku hebrajskim znaczy „wstąpienie”. Tym słowem określa się kolejne fale migracji Żydów do Palestyny, a od 1948 roku do Państwa Izrael.
[9] Theodor Herzl (1860–1904) – austriacki Żyd, twórca idei syjonizmu.
[10] Żydowski Fundusz Narodowy (Keren Kajemet le-Israel) – żydowska instytucja finansowa (utworzona w 1901 roku i działająca do 1948 roku), której celem było gromadzenie środków finansowych na zakup ziemi oraz zasiedlenie Palestyny.
[11] Lag ba-Omer – święto żydowskie wypadające osiemnastego dnia miesiąca ijar. Dzień ten jest wolny od zajęć, a także nauki w chederach i jesziwach. Zgodnie z tradycją powinien być obchodzony radośnie. Lag ba-Omer to święto wielu znaczeń, zarówno pod względem religijnym, jak i świeckim. Jego nazwa oznacza dosłownie 33. dzień omeru.
[12] Tu bi-Szwat – święto żydowskie obchodzone piętnastego miesiąca szwat. Jest również nazywane Rosz Ha-szana La’Ilanot (dosłownie: „nowy rok drzew”).
[13] Pałac Sportu (Berliner Sportpalast) – wielofunkcyjna hala sportowa zbudowana w 1910 roku, a zburzona w roku 1973. Swego czasu była to największa sala konferencyjna w Berlinie, która mogła pomieścić do 14 tysięcy osób.
[14] Sukkot, w języku polskim Święto Szałasów (Namiotów), zwane też Kuczki – żydowskie święto rozpoczynające się pięć dni po święcie Jom Kipur, a dwa tygodnie po rozpoczęciu roku.
Ocaleni z Drohobycza
ISBN: 978-83-8373-543-6
© Katarzyna Skopiec i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Monika Turała
KOREKTA: Małgorzata Giełzakowska
OKŁADKA: Magdalena Czmochowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek