Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bez lukru, bez cenzury, bez kompromisów. Na pierwszej linii frontu w walce z COVID-19
Jedni nazywają ich bohaterami, inni wypraszają ze sklepów. Oto szczere i bardzo osobiste relacje pracowników służby zdrowia, zmuszonych się odnaleźć i wykonywać swoją pracę w przerażającej i pełnej sprzeczności rzeczywistości pandemicznej. Taka odpowiedzialność nie ciążyła na nich nigdy dotąd.
Agnieszka Sztyler-Turovsky, finalistka konkursu „Grand Press” dla twórców reportaży, porozmawiała z lekarzami, pielęgniarkami i ratownikami medycznymi, którzy zdecydowali podzielić się doświadczeniami zza zamkniętych drzwi oddziałów i gabinetów. Ich historie ściskają za gardło, szokują, skłaniają do refleksji. To poruszające świadectwo, które pozwala poczuć grozę nie tylko choroby, ale i pracy naznaczonej chaosem i poczuciem zagrożenia.
Szczere komentarze dotyczące decyzji ministra zdrowia, ludzkie dramaty, ale też momenty wzruszeń i nieoczekiwany – czasem czarny – humor. Z tą książką przekroczysz drzwi oddziału zakaźnego, gdzie dostęp mają jedynie lekarze i ciężko chorzy pacjenci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 309
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Marcelinie, studentce medycyny
31 grudnia 2019 roku Chiny zawiadamiają Światową Organizację Zdrowia o pojawieniu się tajemniczej choroby, której pierwszy przypadek odkryto w mieście Wuhan w prowincji Hubei.
Jadwiga Caban-Korbas, szefowa Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Słubicach, spędza sylwestra w filharmonii. O północy, zamiast złożyć mężowi życzenia, mówi: „Nie chcę być Kasandrą, ale wirus w Chinach niczego dobrego nie wróży”. A on do niej: „Nie panikuj”.
Nie wie, że za dwa miesiące stanie się bohaterką ogólnopolskiej afery związanej z polskim pacjentem zero.
4 marca 2020 roku Jacek Smykał, ordynator oddziału zakaźnego w szpitalu w Zielonej Górze, odbiera telefon od Łukasza Szumowskiego. Minister zdrowia mówi, że w szpitalu jest pierwszy w Polsce pacjent z potwierdzonym zakażeniem COVID-19. Na ordynatorze nie robi to żadnego wrażenia. Był pewien, że od dwóch dni ma w izolatce pacjenta zero, czekał tylko na oficjalne potwierdzenie testem. „Czuliśmy, że trafi na nas”, mówi. Minister zdrowia prosi, by na razie zachował to w tajemnicy, bo chce sam to ogłosić na konferencji prasowej.
Pediatra i psychiatra Paweł Kukiz-Szczuciński 30 marca 2020 roku razem z 15 lekarzami, ratownikami i komandosami GROM-u ląduje we włoskiej Lombardii, epicentrum koronawirusa w Europie. Choć był już na wielu misjach, widział ofiary trzęsienia ziemi, wojen domowych w Afryce i wojny w Syrii, po raz pierwszy przez głowę przemyka mu myśl, że może nie wrócić żywy.
W jednym z poznańskich szpitali trwa odprawa. Lekarze i pielęgniarki grożą dyrektorowi, że nie podejdą do pacjenta, jeśli nie dostaną fartuchów, gogli, przyłbic. Ostra jazda dopiero się zacznie, a już brakuje sprzętu i testów. Telefon do ministerstwa nic nie daje. „Dotarło do nas, że możemy liczyć już tylko na siebie, że »góra« dawno nas wystawiła”, mówi Tomasz Ozorowski, mikrobiolog, szef zespołu kontroli zakażeń. Niedawno wyprowadził się z domu, żeby nie narazić żony i synów na zakażenie.
Mija miesiąc od wprowadzenia lockdownu Polsce. Na oddział psychiatryczny w szpitalu w Janowie Lubelskim trafia pielęgniarka z atakiem psychozy, nigdy nie leczyła się psychiatrycznie. Szef oddziału Grzegorz Opielak nie ma wątpliwości: ludzie nie wytrzymują presji, nadchodzi epidemiczno-psychiczne tsunami.
Marzena Tadko, pielęgniarka z warszawskiego szpitala jednoimiennego, pakuje kolejne ciało w czarny worek. Nakleja kartkę, na której zapisuje imię, nazwisko i trzy słowa: „pacjent COVID dodatni”. Mówi: „Dawniej rodzina siedziała przy łóżku, gdy pacjent odchodził. Ale nie teraz. Już nie. Śmierć na koronawirusa to samotna śmierć”.
W jednym z największych szpitali w Polsce o kobietę przegrywającą walkę z COVID-19 walczy lekarz rezydent. Anestezjolodzy powiedzieli mu, że ratując ją, wręcz się nad nią znęca. „Odstąpiłem od reanimacji. Odszedłem od łóżka. Strasznie trzęsły mi się nogi i ręce. Kiedy już nie ratować pacjenta? Nie wiem”.
Janek Świtała, ratownik ze szpitala na Dolnym Śląsku, do plecaka wkłada wypowiedzenie. „Jak się okaże, że szefowie będą próbowali władować mnie w śmiertelne zagrożenie, to pierdolnę drzwiami. Bo bohaterów są pełne cmentarze, szczególnie w Polsce”. Lecz choć dostał gogle ochronne, które nadają się najwyżej do pracy ze szlifierką kątową, i pracuje w prywatnych ciuchach, nie odchodzi.
Ratownikowi Łukaszowi Majcherowiczowi z Nysy trafia się wyjazd do poszkodowanego w trakcie libacji. Jej uczestnicy bez protestów zakładają maseczki. Gdy ratownicy po opatrzeniu mężczyzny wracają do karetki, dobiegają ich krzyki: „Jesteśśście zajebiśśści, kurwa! Szacun dla was!”. Pacjenci w Polsce jeszcze nigdy nie byli tak zdyscyplinowani.
Lekarz rezydent z Warszawy wypełnia nakaz wojewody i z dnia na dzień trafia do szpitala widmo. Niemal cały personel jest na kwarantannie, pozostawieni sami sobie pacjenci dogorywają. Procedur brak. Przez kolejne dni młody lekarz będzie próbował ewakuować chorych.
W Zgierzu umiera trzydziestosiedmiolatka z COVID-19. „Jak to możliwe? Przecież nie miała chorób współistniejących, żadnych obciążeń. Analizujemy dostępne dane. Ale odpowiedzi nie ma”, mówi Elżbieta Balcerzyk-Barzdo, szefowa SOR-u. Pod budynkiem sznur karetek. Kolejne placówki posyłają do Zgierza pacjentów w ciężkim stanie, mimo że nie nadają się do transportu, a w szpitalu nie ma już miejsc.
Choć minister zdrowia próbował zamknąć usta medykom, oni zdecydowali się mówić. Pod nazwiskiem. Spośród 11 bohaterów książki tylko dwie osoby pozostały anonimowe: lekarze rezydenci. Nie dlatego, że się bali. Jeden z nich był najmłodszy na oddziale, drugi musiał dyrygować starszym personelem, który ogarnęła niemoc. Woleli pozostać w cieniu.
Agnieszka Sztyler-Turovsky
Poranna odprawa. Przekazuję zespołowi wiadomość od Ministra Zdrowia: „Mamy w szpitalu pacjenta zero”. Na nikim z moich pracowników nie robi to większego wrażenia. Sensacji nie ma. Czuliśmy, że trafi na nas
lek. med. Jacek Smykał, specjalista chorób zakaźnych, ordynator Klinicznego Oddziału Chorób Zakaźnych w Szpitalu Uniwersyteckim im. Karola Marcinkowskiego w Zielonej Górze, do którego 2 marca został przyjęty polski pacjent zero
4 marca, godzina 7.30. Jestem w szpitalu przed czasem, dyżur zaczynam za pół godziny. Zawsze przychodzę wcześniej. Już „szuka” mnie sekretariat – jakiś pilny telefon.
W słuchawce głos Łukasza Szumowskiego. Minister Zdrowia mówi, że na naszym oddziale leży pacjent COVID dodatni. Prosi, żebym do 9.00 nie udzielał żadnych informacji, bo wtedy będzie konferencja prasowa.
Jednak „przeciek” już jest. Widzę, że pod szpital zjeżdżają ekipy telewizyjne.
Odprawa. Przekazuję zespołowi wiadomość od Ministra Zdrowia: „Mamy w szpitalu pacjenta zero”.
Na nikim z moich pracowników nie robi to większego wrażenia. Czuliśmy, że trafi na nas.
W pobliżu mamy trzy przejścia graniczne: Słubice, Kostrzyn, Świecko. Polacy cały czas wracają z zagranicy. Straż graniczna co chwilę przywozi nam busy z kierowcami TIR-ów. Każdy, kto przekracza granicę Polski z podwyższoną temperaturą, musi być zbadany pod kątem COVID-u.
W Niemczech rośnie krzywa zachorowań. Szanse na pacjenta zero od tygodni są bardzo duże. Wiedzieliśmy, że tak czy owak gdzieś w Polsce wkrótce pojawi się taki pacjent.
Od dwóch dni w szpitalnej izolatce leży mężczyzna, który zgłosił się do nas z objawami COVID-19. Wykonaliśmy test, wysłaliśmy próbkę do laboratorium do Gorzowa Wielkopolskiego. Czekaliśmy tylko na oficjalne potwierdzenie wyniku testu. I właśnie go mamy.
„Zapraszam wszystkich na oglądanie konferencji prasowej”, mówię do zespołu. O 9.00, już za chwilę. W dyżurce nocnej mamy telewizor.
Diagności w gorzowskim sanepidzie chyba nie dowierzali w ten wynik. Ogłosić to i przestrzelić, to byłby obciach na cały świat. Wysłali więc do Państwowego Zakładu Higieny próbkę do weryfikacji. PZH zaalarmował Ministerstwo Zdrowia, że mamy u siebie dodatniego pacjenta.
Minęła 9.00 konferencja się spóźnia. W dyżurce atmosfera wyczekiwania. Wreszcie jest, już się zaczyna. Minister Szumowski ogłasza nerwowym głosem, że w Polsce mamy pacjenta zero. Pacjenta z COVID-19.
„Jak państwo wiecie, w Państwowym Zakładzie Higieny laboratorium pracuje 24 na 7. Tę informację dostaliśmy w nocy. I pacjent czuje się dobrze, rodzina i osoby, które miały kontakt, są objęte kwarantanną. Bardzo proszę państwa dziennikarzy i media o poszanowanie prywatności pacjenta i poszanowanie jego spokoju. Pozwólmy pacjentowi w spokoju wracać do zdrowia i nie wywierajmy presji na niego, na rodzinę, bo w końcu jest to chory człowiek, który wymaga spokoju” – minister zdrowia Łukasz Szumowski.
Podchodzimy do tego ze spokojem. OK, jest, stało się. Zaczynamy po prostu ostrzej pracować. Wiemy, że teraz już ruszy.
I że nasz pacjent nie jest zero – został nim tylko ogłoszony. Twierdzenie, że na pewno jest pierwszy, byłoby absurdalne. Jest tylko pierwszym człowiekiem w Polsce, któremu w badaniu genetycznym stwierdzono obecność koronawirusa.
Wkrótce trafia do nas kilku bezdomnych, badamy ich i okazuje się, że… mają przeciwciała na COVID-19. Już musieli przejść zakażenie. Zachorowali przed naszym pacjentem, uznanym za pacjenta zero. Wirus w Polsce musiał być wcześniej. Ktoś kaszlał, miał gorączkę – poleżał w domu. W ilu przypadkach był to koronawirus? W wielu. Nie badało się, bo przecież nie mieliśmy pojęcia, że oto mamy już na świecie nowego koronawirusa. I że granice Chin przekroczył tygodnie, a może i miesiące temu.
Po konferencji prasowej koleżanka lekarka idzie do pacjenta, poinformować go, że jest COVID-dodatni. To ta, która go przyjmowała. Pacjent ją zna, a poza tym dobrze, żeby zbadała go teraz ta sama osoba. Najpierw musi się ubrać – wiadomo: kombinezon, maska, dwie pary rękawiczek, specjalne buty.
Pacjent w ogóle nie jest zaskoczony. Nie wygląda też na przestraszonego. Wygląda raczej na to, że jest wręcz dumny, że jako pierwszy Polak „złapał” oficjalnie koronawirusa. I że to on jest pacjentem zero!
Lekarka pyta go o samopoczucie. Na szczęście nic specjalnego się nie dzieje, leki od dwóch dni ma już zaordynowane. Po diagnozie nie ma potrzeby ich modyfikacji.
Rodziny też nie musimy informować, pacjent już zdążył nas wyręczyć. Obdzwonił bliskich i znajomych. Wszyscy już wiedzą. Apel ministra do dziennikarzy, by uszanowali prywatność chorego, jest najwyraźniej niezbyt potrzebny – nasz pacjent raczej wcale tego sobie nie życzy. Przy szpitalnym łóżku ma dwa smartfony. Wysyła z nich SMS-y, robi kolejne relacje live na Facebooku. Przez moment nawet jesteśmy na niego trochę źli. Ale potem machamy ręką: a, niech robi, co chce, przynajmniej ludzie się dowiedzą, że koronawirus jednak istnieje. Że to choroba, która daje konkretne dolegliwości.
Mamy wrażenie, że stan pacjenta stwierdzony przez nas, lekarzy, jest zgoła inny niż wynika z jego relacji. Mężczyzna opisuje, że jest bardzo ciężko chory. My wiemy, że na szczęście nie jest w stanie ciężkim. Ma ponad 60 lat, więc dolegliwości muszą być dla niego bardzo uciążliwe, wręcz bolesne. Nie ma się co podśmiechiwać. Mamy nadzieję, że stan jego zdrowia nie ulegnie pogorszeniu.
Dwa dni wcześniej – 2 marca 2020. Mężczyzna w wieku 66 lat zgłasza się na izbę przyjęć. „Wróciłem z Niemiec, byłem w Westfalii u córek. Rodzina w Niemczech właśnie trafiła na kwarantannę. Poczułem się źle już w autokarze”, mówi Mieczysław Opałko w szpitalu. Granicę przekroczył w Słubicach, a razem z nim 46 osób – autokar był pełen. Potem trzy z tych osób też okażą się zakażone.
Ze Słubic do Cybinki, gdzie mieszka, mężczyzna dojechał samochodem. Nazajutrz poczuł się bardzo źle, objawy przypominały grypę. Przyjechał od razu do szpitala w Zielonej Górze, do jedynego oddziału zakaźnego w województwie lubuskim.
Pacjent mówi, że zdaje sobie sprawę, że to może być koronawirus, że tak podejrzewa. W niemieckich mediach co chwilę słyszał komunikaty o kolejnych zakażeniach. I o tym, że jest ich już bardzo, bardzo dużo. Po niedawnym wielkim festynie ruszyła lawina zachorowań.
Pielęgniarka i lekarka, które badają go po przyjeździe, mają na sobie specjalne fartuchy, czepki, przyłbice, maski, podwójne rękawice i „kalosze” z jednorazowym wkładem. Założyły je błyskawicznie, bo dostały telefon z SOR-u, że jedzie pacjent „z podejrzeniem”.
Mężczyzna wykazuje objawy kliniczne COVID-u: gorączka, bóle mięśniowe, bóle pleców, suchy kaszel. Dolegliwości infekcyjne plus w wywiadzie powrót z zagranicy i kontakt z zakażonym. Potwierdzenie COVID-19 to już tylko formalność. Pielęgniarka pobiera wymaz, będzie wysłany do laboratorium w Gorzowie.
Pacjent trafia na oddział, do izolatki.
W dokumentację lekarka wpisuje: „W stanie średnim”. To znak – pacjent nie ma zaburzeń oddychania i nie wymaga respiratora.
W jednej chwili po szpitalu roznosi się wieść: „Pacjent z koronawirusem! Mamy pacjenta zero!”. Część pielęgniarek idzie natychmiast na zwolnienie. Boją się. Cóż, mają do tego prawo. W domu małe dzieci, a czasem presja ze strony mężów, rodziny. Z lekkim opóźnieniem dowiaduję się o tym od oddziałowej.
Nie wiem, ile pań zrezygnuje, nie wiem które. Regulamin jest jasny: mamy mieć między sobą jak najmniej kontaktu. Jest właściwie już tylko telefoniczny. Do dyżurki pielęgniarek nie wchodzi żaden lekarz. Żadna pielęgniarka nie idzie z lekarzem do pacjenta.
A poza tym sensacji nie ma.
Z lekarzy i asystentek nikt się nie zwalnia, nie bierze urlopu, nie idzie na L-4. Kto miałby teraz pracować, jeśli nie my? W końcu jesteśmy zakaźnikami, nie możemy stchórzyć.
Z bakteriami, wirusami mamy do czynienia na co dzień. A że co ileś lat zdarzają się nowe sytuacje, takie jak ta? Trzeba je wyjaśniać krok po kroku i robić swoje. Taka praca. Oddawanie tego tematu komuś innemu byłoby żenujące. Jesteśmy na pierwszej linii frontu, to „konsekwencja” kiedyś podjętej decyzji zawodowej. Nie jesteśmy tu za karę.
Rok temu w szpitalu „szalała” New Delhi – superbakteria, oporna na wszystkie antybiotyki. To było istne „trzęsienie ziemi”. Superbakteria zablokowała nam wówczas pół szpitala. Wojewoda nasłał na nas prokuratora. Efektem ubocznym tego dramatu było to, że dostaliśmy wtedy od Marszałka Województwa Lubuskiego pieniądze na zakup najlepszego sprzętu do wymazów. W naszej pracowni molekularnej wrzucano próbkę do komputera i w godzinę wiedzieliśmy, czy ktoś jest zakażony.
Każdy szpitalny pacjent miał u nas badanie genetyczne w kierunku New Delhi. Jeśli okazywał się zakażony, uruchamialiśmy opracowane procedury. Prawdopodobnie już w każdym polskim szpitalu jest bakteria New Delhi przenoszona przez personel. Najczęściej przez nieumyte ręce, brak rękawiczek albo dotykanie przez kolejne osoby tych samych urządzeń i przedmiotów – stetoskopów, telefonów. Problem jest wszędzie, nie tylko u nas.
Zakażeń New Dehli było tak dużo, że kolejnych pacjentów, którzy z SOR-u mieli trafić na inne oddziały, na przykład kardiologię czy internę, musieliśmy kohortować w izolatkach oddziału zakaźnego, więc procedury – jak bezpiecznie zbliżać się do pacjenta, jak chronić siebie i innych pacjentów – „ćwiczyliśmy” wtedy non stop. Kiedy przyszedł COVID trzeba było je tylko „odświeżyć” i wdrożyć:
tylko jeden lekarz chodzi odtąd do pacjenta – to koniec obchodów;
pacjent dostaje spis numerów komórkowych: do lekarza prowadzącego, do pielęgniarek, do lekarza dyżurującego w nocy;
następuje natychmiastowa zmiana systemu dyżurów: dotąd pracowaliśmy wszyscy do 14.30, potem w szpitalu zostawał lekarz dyżurny. Teraz zaczyna się praca dwójkami.
Mamy cztery zespoły. Każda dwójka dyżur zaczyna o godzinie 8.00, kończy o 20.00. I doba przerwy. To wszystko ma maksymalnie zmniejszyć ryzyko zakażenia. Ten system sprawdza się w ekstremalnych sytuacjach. Na kwarantannę, w razie czego, idą dwie–trzy osoby, a nie cały ośmioosobowy zespół.
Tak będzie przez wiele tygodni, może miesięcy. Pacjentów zacznie przybywać, to pewne.
Zainteresowanie mediów jest totalne. Nikt z nas nie był na to przygotowany. Mamy „na głowie” wszystkie telewizje polskie, a także niemiecką, z Brandenburgii. Żadnej ekipy nie wpuszczamy. Dziennikarze koczują pod szpitalem. Urywają się telefony. Spokoju nie ma nawet przez chwilę. Ten, kto się łudzi, że koronawirus w Polsce skończy się na tym pacjencie albo zatrzyma w naszym mieście, jest w błędzie.
W całej Polsce zaczyna się wielkie poruszenie. A nasza praca? Właściwie nic się nie zmienia. Jesteśmy przygotowani na COVID od dawna. Ale to ciężkie dni, bo media wywierają na nas presję, każdy dziennikarz pyta: „Kiedy będą kolejni pacjenci? Ilu ich będzie?”. Obserwują każdą podjeżdżającą pod oddział karetkę.
Do żony nie dzwonię, nie zamierzam robić sensacji. O wszystkim opowiem jej wieczorem. Zresztą na pewno już zdążyła dowiedzieć się z mediów.
Opowiadam jej o szczegółach już po dyżurze. Przyjmuje to tak, jak się spodziewałem, ze spokojem. Wiadomo, żona zawsze się o mnie martwi, ale już się przyzwyczaiła, że ma (od 38 lat) męża „zakaźnego”. Krótko analizujemy, jakich potrzeba dokonać zmian w dotychczasowym rytmie naszego prywatnego życia. Zastanawiamy się, co może nas czekać, jaka od teraz będzie przyszłość rodzin naszych dzieci. Przecież to początek „nowej”, innej, długiej i nieprzewidywalnej drogi. Wirus z nami jest, będzie go więcej i już pozostanie. Wirusolodzy WHO twierdzą, że zakazi się 80 procent ludzi na świecie.
A poza tym wieczór jak co dzień.
Tak jest pewnie we wszystkich domach moich kolegów ze szpitala. Nasze rodziny przyjmują wieści spokojnie. Żaden z kolegów nie powie mi później, że jego żona jest zaskoczona.
Ryzyko będzie ciut większe, ale z drugiej strony mamy już nowe procedury. My, zakaźnicy, jesteśmy „bardziej zabezpieczeni”. Bo to na „normalnych” oddziałach, gdzie nie stosuje się masek ani rękawiczek, lekarze i pacjenci zakażają się między sobą.
Nikt z nas nie myśli o wyprowadzce. Gdy co jakiś czas słyszę, że na przykład na Śląsku lekarz wyprowadził się z domu do hotelu, żeby ograniczyć kontakt z rodziną, nie mogę w to uwierzyć. Dla mnie to niedorzeczne.
Boją się ci, którzy nie wiedzą. A przecież w odpowiednim stroju chorego bada się normalnie. Oczywiście „normalnie” jak na okoliczności nienormalne, czyli epidemiczne. Pacjent na czas badania jest w maseczce. Jeśli trzeba mu zajrzeć do gardła, zdejmuje ją tylko na chwilę.
By dostać się do pacjenta, muszę pokonać śluzę. Wchodzę przez czystą, oddzielającą nas od części zakażonej szpitala, wychodzę przez brudną. To tam zdejmuję skażony strój. Myję ręce i idę do dyżurki.
W śluzie są płyny do dezynfekcji – każdy przeznaczony do czegoś innego – jeden do maski, inny do rąk. Jest pojemnik na brudny fartuch. A jeśli jest wielorazowy – idzie do innego pojemnika, do prania. Codziennie pralnia dostarcza nam nowe fartuchy. Mamy własną, na terenie szpitala, 300 metrów od budynku oddziału zakaźnego. Pojemniki, do których trafiają zakażone fartuchy, są zabezpieczone przed przypadkowym otwarciem. Część rzeczy idzie od razu do spalenia.
Cała Polska woła o środki ochrony. W magazynach pustki, uruchamiane są rezerwy rządowe. My na razie narzekać nie możemy – wiadomo, wszystkie rezerwy idą na oddziały zakaźne. Mamy w szpitalu coś jeszcze. Nazywamy go aparatem nurka. To specjalne urządzenie ze Szwecji, gdy włoży się je na głowę, wygląda się jak nurek głębinowy. Rewelacyjna rzecz, niestety rzadko z niego korzystam, ponieważ w „hełmie” strasznie hałasuje pracujący silnik, który napędza zakażone powietrze do filtru, tak że nie jestem w stanie rozmawiać z pacjentem. Dlatego na co dzień częściej używam maski trójki (FFP3).
Właśnie wyszedłem z sali pacjenta zero
Pod szpitalem rozbijamy namiot do triażu. Konsultujemy pacjentów. Z każdym dniem jest ich więcej i więcej. W cztery miesiące przez namiot przewinie się ponad sześć tysięcy osób. Wszyscy zostaną skonsultowani.
Namiot, oddział, oddział, namiot. Telefon wzywa lekarza z oddziału do namiotu, lekarz ledwo wraca, znów musi schodzić. Wstępną selekcję pacjentów przeprowadza pielęgniarka, ale wątpliwe przypadki są co chwilę.
Lekarz za każdym razem, gdy trzeba zbadać pacjenta, musi włożyć nowy strój ochronny. Tempo ubierania mam niezłe, po ubiegłorocznej „przygodzie” z superbakterią z kwadransa robi się 10 minut, a teraz już zaledwie kilka – trening czyni mistrza. Tę biegłość wymusza na nas liczba pacjentów wyczekujących w kolejkach pod namiotem, którzy przyjeżdżają z połowy województwa. Lekarz podczas dwunastogodzinnego dyżuru zmienia „strój firmowy” przynajmniej kilkanaście razy.
Gdy trafia się ktoś „problematyczny”, z objawami zakażenia, kładziemy go do szpitala, na salę obserwacyjną (buforową). A jeżeli pacjent czuje się dobrze, czeka na wynik w domu. Gdy ten okaże się dodatni, zgłasza się do niego sanepid. Jeśli stan zdrowia nie wymaga hospitalizacji, pozostaje dalej w domu lub udaje się do izolatorium. Gdy cała rodzina jest dodatnia, to wszyscy razem muszą izolować się w domu, ale jeśli ktoś poczuje się gorzej, natychmiast należy wezwać karetkę. Bo z COVID-em jest tak, że w ciągu pięciu dni nic się nie dzieje. I nagle w siódmym–dziesiątym dniu przychodzi załamanie. Chory może nie zdążyć trafić pod respirator. Może być za późno.
Zasada jest taka, że każda osoba gorączkująca musi zostać przetestowana. Na wynik testu czekamy dwa–trzy dni. Bo wprawdzie pielęgniarka robi testy w namiocie, ale próbki jadą do Gorzowa. Jesteśmy jedynym oddziałem zakaźnym w województwie lubuskim, a niestety laboratorium mamy w Gorzowie. Robimy już takie mnóstwo testów, że wysyłka do Gorzowa wydaje się absurdalna. Na szczęście w szpitalu mamy amerykański aparat, który dostaliśmy rok temu i na którym badaliśmy New Delhi. Po przystosowaniu można nim diagnozować również COVID. Sprzęt okazuje się idealny do szybkich testów – badanie materiału trwa zaledwie 45 minut.
Wynik ujemny umożliwia bezpieczne przekierowanie pacjenta na inny oddział, na przykład kardiologię lub pulmonologię. Natomiast przy potwierdzonym zakażeniu i występujących objawach klinicznych zgłaszający się pozostaje na naszym oddziale.
Pomaga Urząd Marszałkowski Województwa Lubuskiego. Sporo inwestuje w szybkie testy, potrzebny sprzęt i ubrania ochronne.
Lecz testów jest o wiele za mało. W najgorszej sytuacji są małe szpitale i małe miejscowości. O tym, by dostęp do badań genetycznych był tam powszechny, nie ma co marzyć, a przecież badanie ludzi to podstawa. Bez testów nie będziemy mieli szansy ogarnąć tej pandemii.
Każdy powinien mieć prawo do testów, tak jak w Niemczech. Gdyby bus, w którym każdy mógłby się przetestować, stanął na rynku czy w niedzielę pod kościołami, szybko mielibyśmy sensowny ogląd sprawy. Zakażonych jest dużo więcej, niż pokazują statystyki, które i tak rosną z dnia na dzień.
Mieczysław Opałko, pacjent zero, leży u nas trzy tygodnie. Zaglądamy do niego często. Lecz obowiązuje żelazna zasada: odwiedza go tylko jeden lekarz – dyżurny. A jeśli pacjent zgłasza kolejny problem, lekarz ma obowiązek znów iść na salę, zbadać go i ewentualnie skorygować zalecenia. Nie jest źle. Pacjent zero nie wzywa nas często, nie absorbuje. Żartujemy, że ma tyle zajęć w izolatce, że nie ma czasu do nas dzwonić. Zaabsorbowany jest sam sobą, udziela informacji o swoim stanie mediom. Czasem nie musimy do niego zaglądać, by zobaczyć, jak się czuje – widzimy go na ekranie telewizora w dyżurce, bo akurat udziela wywiadu, na przykład dla Polsatu. Każdy jego dzień izolacji jest transmitowany.
Niektórzy podśmiewują się z tych wywiadów. Prawda jest taka, że zrobił trochę dobrej roboty – dzięki niemu Polacy karnie stosują się do lockdownu. Zamknęli się w domach. Ulice puste, wieczorami miasta wyglądają tak, jakby w Polsce obowiązywała godzina policyjna.
Naciskają na nas różne redakcje, chcą wyłączności na materiały i informacje z naszego szpitala. Nie zgadzamy się, nie wpuszczamy dziennikarzy na oddział i staramy się grać fair – nikt nie może nam zarzucić, że kogoś faworyzujemy.
Nadchodzi ten dzień – pacjent zero jest wyleczony! Potwierdzają to dwa niezależne, ujemne wyniki badań. I wtedy okazuje się, że robi wszystko, żeby… nie wyjść ze szpitala! Pytamy, o co chodzi. Okazuje się, że podobno mieszkańcy Cybinki są na niego źli i szykują mu „lanie”. Mamy dosyć! Pytamy: kiedy pan chce wyjść? I pacjent wyznaczył termin wyjścia.
Obawiamy się, że szpital jest obstawiony kamerami, chcemy, by opuścił budynek bocznym wyjściem.
Tymczasem on wychodzi głównym, ktoś mu wręcza butelkę alkoholu i kwiaty.
Publicznie dziękuje za opiekę. Wyglądało więc na to, że zależało mu, by widziało go jak najwięcej ludzi. Nie miał maski, czapki, ciemnych okularów. Potem wielokrotnie widzieliśmy go w telewizji.
Cała Polska już wie, że od czterech miesięcy jest emerytem, że czuje się, jakby dostał drugie życie. Że chciałby przeprowadzić się do Sopotu, bo marzy o tym od pół wieku. I że ma zdolności plastyczne, więc może teraz zrobi z nich użytek. Ale na razie zajmuje się domem, w ogrodzie kosi trawę. I ma nadzieję, że jeszcze trochę, a będzie mógł pojechać znów do Niemiec, do córek.
Wkrótce pacjent zero staje się już melodią przeszłości, choć nie daje nam o sobie zapomnieć – od czasu do czasu miga nam w mediach.
Pod respirator trafia do nas lekarka z Leszna. Przywozi ją córka – pielęgniarka. Pacjentka ma ciężkie zapalenie płuc. Mówi z takim trudem, że córka musi dopowiadać, a po chwili mówić za nią:
– Mama jest lekarzem rodzinnym, zaraziła się od pacjenta. Przyjmowała, jak zawsze, w poradni NFZ. Pacjent wszedł do gabinetu bez maseczki. Miał objawy koronawirusa, ale mama nie chciała go wypraszać i zbadała. Kichnął, prychnął… Po kilku dniach zachorowała sama.
Zostaje przyjęta na Oddział Zakaźny. Stan błyskawicznie się pogarsza. Boimy się, bo to pacjentka z chorobami współistniejącymi, z przewlekłą chorobą płuc i nadwagą. Ma zaburzenia oddychania. Po konsultacji z anestezjologami natychmiast podłączamy ją do respiratora. To była słuszna decyzja. Po kilku dniach pacjentkę udaje się wyprowadzić z ciężkiego zapalenia płuc, spod respiratora, a po kolejnych paru dniach może opuścić OIOM! Robimy test, jeden i drugi, oba ujemne. Po chorobie zostają pacjentce przeciwciała. Mamy mega satysfakcję!
Ale na horyzoncie już widać kolejny problem.
Wybuch zakażeń w Domu Pomocy Społecznej w Jordanowie i Zakładzie Opieki Leczniczej i Hospicjum we Wschowie. Przywożą do nas pacjenta za pacjentem. Gdzieś przecież ci ludzie muszą znaleźć opiekę medyczną. Są w ciężkim stanie: w wieku senioralnym, cierpiący na choroby serca, płuc, nowotwory… Rokowanie jest złe, bardzo złe.
12 lipca 2020. Ministerstwo Zdrowia informuje o wykryciu 370 zakażeń koronawirusem, 48 z nich to zakażenia w województwie lubuskim. To największy dobowy wzrost w tym regionie. W jednej chwili winduje lubuskie na podium – jest trzecim najbardziej dotkniętym koronawirusem województwem w Polsce. Z tych 48 zakażeń aż 42 to zakażenia w ZOL-u we Wschowie.
Na kwarantannę sanepid kieruje 679 osób, na razie nikt w całym województwie nie umarł na COVID.
Zielona Góra – zielona wyspa, tak się mówiło. Do niedawna. Ale to już koniec, czar pryska.
Pacjenci ze Wschowy i Jordanowa zaczynają u nas na oddziale umierać. Mają po 80–90 lat. Najmłodszy jest po sześćdziesiątce. To zgony w domach we Wschowie i Jordanowie podniosą w statystykach śmiertelność w województwie lubuskim.
To nie wina pacjentów, że się pozarażali. Przecież nie wychodzą z ośrodków, są często leżący. To wina beztroski personelu.
Na alarm biliśmy już wcześniej, mówiliśmy, że tak się stanie. Dla pensjonariuszy tych placówek koronawirus jest często śmiertelny. „Chrońmy najsłabszych, chrońmy tamtejszych pensjonariuszy. Oni są najbardziej narażeni, bezbronni!”, prosiliśmy. Ale czarny scenariusz właśnie się spełnia.
Wielu pacjentów umiera jeszcze w ośrodku. Choroba postępuje tak szybko, że śmierć następuje w parę godzin, zanim zdążą dotrzeć do szpitala: niewydolność oddechowa, niewydolność krążenia, zgon.
W ZOL-u jest tylko jeden lekarz, a w DPS-ie wyłącznie pielęgniarka. Tak było zawsze, teraz oznacza to dramat. Zaczyna się „łapanka” wojewody – szukanie lekarzy i pielęgniarek, którzy poszliby tam pracować. Wszyscy odmawiają. Grożą za to kary – mandaty, więzienie. Ale przecież jest L4.
I wtedy okazuje się, że lekarka z Leszna, która leżała u nas na OIOM-ie, zgłasza się do Wschowy na ochotnika!
Mówi, że jest bezpieczna, bo ma przeciwciała. Pracuje w ZOL-u we Wschowie dzień i noc. Co jakiś czas dzwoni do nas, prosi o konsultację. Jest przecież lekarzem rodzinnym, nie zakaźnikiem czy lekarzem OIOM-u. Teraz musi być i jest zdana tylko na siebie.
Płuca zaatakowane COVID-em praktycznie się rozpadają. Człowiek się dusi. Widzę śmierć kolejnych pacjentów ze Wschowy i z Jordanowa – tych, których zdążą do nas przetransportować. Mają „choroby współistniejące”. To teraz „wytrych”, który jak worek bez dna, pomieści wszystko. Ale nie tym razem. U nich „choroby współistniejące” – udary, niedowłady, nowotwory – spustoszyły ich organizmy. A teraz, w starciu z koronawirusem, ich ciała przestają się bronić. Umierają u nas na OIOM-ie – pacjenci leżący od wielu lat, z wyłączoną świadomością.
Jedyne szczęście w tym nieszczęściu, że nie odchodzą świadomie. Nie potrzebują wprowadzania w stan śpiączki farmakologicznej, by zmniejszyć cierpienie.
Widzę śmierć kolejnych pacjentów z COVID-em. Jedni długo się duszą, u innych występuje nagłe zatrzymanie akcji serca. Płuca poddają się zwykle jako pierwsze, potem dołącza serce – niedotleniony organizm nie ma siły do walki o życie. Zgon to zatem następstwo niewydolności oddechowej i krążenia. Tak od zawsze działo się przy każdym ciężkim zapaleniu płuc.
Z Twittera i Facebooka, ale i coraz częściej z oficjalnych mediów, płyną informacje, że pacjenci umierają w samotności, że bliscy nie mogą się z nimi pożegnać. Słyszę o lekarkach, pielęgniarkach, które litują się i łamiąc procedury, umożliwiają komuś wirtualne pożegnanie. Trzymają przed twarzą umierającego smartfon, wcześniej dzwonią do rodziny i włączają Face Time. Włosi, Hiszpanie są na tej drodze przed nami.
Ludzie nie muszą umierać w samotności – myślę. Przecież gdy wiemy, że śmierć nadejdzie wkrótce, możemy zorganizować wizytę rodziny. Zastanawiam się, co zrobić, by nikt nie musiał samotnie odchodzić. By ten, kto wciąż jest przytomny, mógł się pożegnać. Da się to bezpiecznie przeprowadzić. Potrzeba tylko odpowiednich procedur.
Procedura wejścia rodziny będzie taka: lekarz zgłasza ordynatorowi, że ma kogoś w agonalnym stanie. Ordynator wyraża zgodę na odwiedziny, pod warunkiem że rodzina będzie ubrana w ochronny strój i wejdzie na oddział w towarzystwie lekarza. Musimy mieć kontrolę nad każdym etapem, od chwili gdy bliscy przekraczają próg szpitala. Musimy patrzeć tym ludziom na ręce.
No i udało się. Rodzina przyszła pożegnać zakażoną pacjentkę, która leżała pod respiratorem. Minęły dwa tygodnie, nikt z bliskich, którzy byli przy jej łóżku, nie miał żadnych objawów COVID-u. A stan pacjentki zaczął się poprawiać, respirator przestał jej być potrzebny. Ujemny wynik testu potwierdził, że jest zdrowa. Kobieta wyszła ze szpitala.
Niestety wielu pacjentów z COVID-em umiera bez pożegnania. Ich rodziny zwykle mieszkają poza Zieloną Górą. Stan chorych często pogarsza się błyskawicznie. Nasz telefon, choć natychmiastowy, jest spóźniony. Rodzina jest dopiero w drodze do szpitala, gdy dowiaduje się o śmierci.
To nie jest moja pierwsza epidemia. Przez 39 lat pracy w zielonogórskim szpitalu przeżyłem ich kilka.
Rok 1986 – masowe zapalenia opon mózgowo-rdzeniowych u dzieci. Mieliśmy w jednym momencie ponad 200 małych pacjentów! Miejsc na oddziale oczywiście zabrakło, kładliśmy ich wszędzie – na zakaźnym, dermatologii, płucnym… Zakażenie szło ulicami! Najpierw trafiły dzieci mieszkające przy jednej ulicy, potem z kolejnych. Albo z jednej szkoły. U wszystkich zaczynało się tak samo: bóle głowy, gorączka, wymioty. Pierwszym robiliśmy punkcję lędźwiową (badaliśmy płyn mózgowo-rdzeniowy), kolejnym już nie, bo wiedzieliśmy, w czym rzecz.
Widzieliśmy też ciężkie tężce. Na OIOM przekazywaliśmy pacjentów z potwornymi prężeniami ciała, w mękach, z zachowaną przytomnością. Byli to najczęściej rolnicy lub pracownicy PGR-ów z niewielkimi skaleczeniami, do których wdało się zakażenie. Na szczęście szczepienia już właściwie wyeliminowały tę chorobę.
Zatrucia jadem kiełbasianym pamiętam z lat 90. Dziś rzadko się trafiają, ale dawniej mieliśmy ich wysyp. Gospodynie przygotowywały w domu weki z mięsem albo kiełbasą, a my łóżka dla pechowych konsumentów tych przetworów.
Lata 2000, świńska grypa. Pamiętam dobrze, bo sam i kilku innych lekarzy z oddziału ją przechorowaliśmy. Wtedy jeszcze nie robiło się testów, więc tylko na podstawie opisu klinicznych objawów mogliśmy podejrzewać, że to ta choroba. Gorączka skoczyła nam na ponad 40 stopni, bóle mięśni były straszne – czuliśmy się wszyscy jak pobici! Przytrafiło się to nam po konsultacji pewnego pacjenta. Dziś każdy z nas by się izolował. Ale wtedy nie było tyle izolatek, ile teraz, nie było takich warunków w oddziale.
Początek AIDS to połowa lat 80. Pamiętam, jak karetka przywiozła nam z Berlina młodego narkomana. Niemcy nie chcieli go już leczyć. W szpitalu – wielkie poruszenie. To były czasy, gdy wiedzieliśmy tylko, że taka choroba jest w Afryce. I że gdzieniegdzie, na przykład w USA, trafia się chory homoseksualista. Mój kolega, lekarz onkolog, pracował w Libii. Mówił mi, że tam już są tacy pacjenci. W Polsce to była abstrakcja.
Nie wiedzieliśmy nawet, jak się ubrać, by do narkomana bezpiecznie podejść. Robiliśmy to w kaloszach, kombinezonach, okularach, przez co nie byliśmy w stanie porządnie go zbadać. Potem, gdy pojechaliśmy do Wojewódzkiego Szpitala Zakaźnego w Warszawie, gdzie utworzono pierwszy oddział przeznaczony dla pacjentów z HIV, przeżyliśmy szok, bo zobaczyliśmy, że lekarz dotyka pacjenta, mając tylko rękawice, żadnej maski.
Dziś mamy bardzo wielu pacjentów z HIV/AIDS. Leczymy ich, realizując Program Krajowego Centrum ds. AIDS. Pacjent z HIV? Normalna sprawa. Ale nazwisko „tego pierwszego” do dziś wszyscy na oddziale pamiętamy.
Nasz szpital jest całkiem niezły, ma potencjał. Co prawda budynki są stare, poniemieckie, i co chwilę trzeba coś remontować, ale dyrekcja i organ prowadzący dają radę. Byliśmy oddziałem zakaźnym, teraz jesteśmy oddziałem jednoimiennym. Przystosowanie odbyło się błyskawicznie. Zresztą mamy szczęście. Już 10 lat temu poprosiliśmy Urząd Marszałkowski Województwa Lubuskiego o wsparcie remontu kapitalnego, potem o kolejne. Udało się. Wyremontowaliśmy oddział i pododdziały zgodnie z najostrzejszymi wymaganiami unijnymi.
Jest bezpiecznie i komfortowo dla personelu i dla pacjentów. Każde pomieszczenie ma własną łazienkę bezprogową. Sale jedno-, dwu-, maksymalnie trzyosobowe. W pozostałej części szpitala nie ma sali, która w pełni nadawałaby się do pobytu w niej osób z niepełnosprawnością – a u nas są.
Teraz jest u nas 35 miejsc, w tym pięć izolatek. Zorganizowaliśmy osobne pomieszczenie dla lekarzy i osobne dla pielęgniarek. Mamy małą, dwustanowiskową stację dializ dla chorych na COVID, stanowisko do intensywnej terapii z respiratorem, własny aparat RTG, USG oraz wiele innych sprzętów diagnostycznych. W niektórych izolatkach i salach chorych znajdują się urządzenia do czyszczenia basenów, oddział posiada też własną oczyszczalnię ścieków.
Dwie sale, tak zwane buforowe, służą do diagnostyki pacjentów. W większości pomieszczeń są śluzy. Jesteśmy całkowicie izolowani, kontakt z nami jest tu tylko telefoniczny. Właściwie to jesteśmy samowystarczalni nawet na czas wojny, a co dopiero na ten z COVID-em.
Profesor Andrzej Horban, konsultant krajowy w dziedzinie chorób zakaźnych powiedział mi w prywatnej rozmowie:
– Tak powinno się to robić, jak wy zrobiliście.
Borykamy się jednak z dużym problemem. Wprawdzie szpital jest nowoczesny, ale do przewożenia chorych na COVID ma tylko jedną karetkę – i to starą. Szef naszego Działu Transportu określił koszt zakupu ambulansu na 300 tysięcy złotych. Chcemy, aby był to wysokiej klasy pojazd, który posłuży nam przez wiele lat. Wyposażenie karetki już mamy.
Prowadzimy zbiórkę w serwisie Zrzutka. Przez cztery miesiące zebraliśmy trzy tysiące.
Jeśli uda nam się kupić karetkę, to po zakończeniu pandemii będzie przeznaczona dla najmłodszych pacjentów, których będziemy leczyć w powstającym właśnie przy naszym szpitalu Centrum Zdrowia Matki i Dziecka. Zamierzamy nią przewozić dzieci ze Szpitalnego Oddziału Ratunkowego, dysponującego lądowiskiem dla śmigłowców pogotowia lotniczego, do nowego szpitala.
Mój ojciec był mikrobiologiem, pracował w sanepidzie. Badał żywność. Mnie i mojemu rodzeństwu kupił mikroskop, ale i tak chodziłem do niego do pracy, oglądać szkiełka z bakteriami. A to gronkowiec, a to paciorkowce… Przekonałem się, że bakterie to bardzo ciekawy świat.
Poszedłem na medycynę. Chciałem być pediatrą, jednak ostatecznie zdecydowałem się na specjalizację zakaźną. Był rok 1981.
Żaden z synów nie poszedł w moje ślady, za to na oddziale mam kilkoro wychowanków. Wszyscy moi współpracownicy – Waldemar Szymański (mój zastępca), Katarzyna Kozieł, Renata Korczak Władysław Łojewski, Krzysztof Nowak, Marek Matukiewicz i najmłodsza asystentka, rezydentka Agata Jarmołowska – wybrali tę specjalizację, choć wiedzieli, że nie będzie łatwo.
Zakaźnictwo nigdy nie miało wzięcia, bo nie przynosi dużych pieniędzy, jesteśmy na dole szpitalnej stawki. Na początku lat 80. dostawaliśmy tak zwane zakaźne dodatki, ale je polikwidowano. Ministerstwo Zdrowia dużo mówi, ale nie czujemy tego w kieszeni. Choć teraz, po wybuchu pandemii, zaczęliśmy dostawać „COVID-owe”. To nie jest trwała podwyżka, co miesiąc podpisujemy aneks do umowy.
31 lipca pada nowy rekord zakażeń w Polsce. Ministerstwo Zdrowia informuje o 657 nowych przypadkach zakażeń. Posiedzenie Rządowego Zespołu Zarządzania Kryzysowego. Po nim rzecznik rządu zapowiada: „Obostrzenia mogą być wprowadzone regionalnie”. Od 1 do 31 lipca było 11 295 potwierdzonych zakażeń koronawirusem w całej Polsce.
W kraju panika – „zaczyna się druga fala”. Myślę, że to nie żadna fala. Normalna rzecz. W szpitalu przewidzieliśmy, że tak będzie: poluzowano restrykcje, więc tak musiało się stać. Trwają wakacje, ludzie się przemieszczają, na plażach są tłumy.
Najbardziej boimy się września i października. Dzieci wrócą do szkoły, zaczną się zarażać – bo nie wierzę, że w takim tłumie nie pojawi się zakażone dziecko. Co chwilę będą zamykać jakąś szkołę. Wiele dzieci będzie chorować bezobjawowo. Przyniosą koronawirusa do domów. Zakażą rodziców, zakażą dziadków. Rodzice przyniosą koronawirusa do swoich zakładów pracy. Będziemy mieli jeszcze większy wzrost.
Ekscytujemy się, że dziś, w środku lata, już 700 zakażeń. Myślę, że jesienią będzie ponad 1000, a może i więcej. Zresztą sugerowanie się konkretną liczbą to totalna bzdura. Wiadomo, że zakażeń jest dużo, dużo więcej. Mamy tyle zakażeń, ile wykryjemy za pomocą testów.
Myślę, że raczej nie zakażę się w szpitalu. Jeżeli już, to w jakimś feralnym sklepie. Zakaźnicy rzadziej chorują na choroby zakaźne. Uważają i szczepią się na wszystko, co się da. Bardzo często myję ręce – w ciągu godziny ze 20 razy, bo konsultacji pacjentów jest mnóstwo. Każdą zaczynam i każdą kończę myciem rąk. Prysznic biorę przed wyjściem z pracy, po każdym dyżurze. Wszyscy do domu wracamy „czyści”. Teraz unikam dużych skupisk ludzkich. Wakacje? Jeśli w ogóle będę je miał, wybiorę mniej uczęszczane miejsce.
Boli mnie brak świadomości społecznej, ta totalna niefrasobliwość. Sam zawsze noszę maseczkę i zwracam uwagę tym, którzy jej nie mają, choć nie mówię, że jestem lekarzem.
To walka z wiatrakami. Gdy w sklepie upomniałem klientów, usłyszałem od ekspedientki, że mam prowadzić takie dyskusje na zewnątrz. Na poczcie zwróciłem uwagę urzędniczce, żeby nie obsługiwała młodzieńca bez maseczki, żeby sprzedała mu jedną z tych, które wiszą przy okienku, kosztują tylko 9,90 złotych. Usłyszałem, że ma obowiązek obsłużyć każdego, a jak mi się coś nie podoba, to mam iść do dyrekcji.
Trudno, nie poddaję się, ludzi trzeba edukować. Listonosza już nauczyłem. Jak przyszedł do nas z maseczką wiszącą na brodzie, powiedziałem:
– Musi pan mieć przyłbicę!
Przed każdym spotkaniem rodzinnym zapowiadam: niech każdy zrobi rachunek sumienia. Masz katar – nie przychodzisz. Jesteś przeziębiony – nie idziesz. Trzeba strzec siebie i bliskich. Przecież leku, który naprawdę leczy COVID, wciąż nie mamy.
Ale nie dziwmy się ludziom. Urzędnicy, politycy coraz częściej chodzą bez maseczek. Ludzie to widzą i mówią sobie: „Minister zdrowia bez maseczki, premier, prezydent też, to i ja nie muszę”.
7 sierpnia. „Szczepionka będzie już za chwilę” – podobno ma być gotowa już nawet w listopadzie albo nawet w październiku. Tak chwalą się Rosjanie.
Nie daję wiary tym informacjom. Teraz ważne, żeby zaszczepić się na grypę. To możemy zrobić „na dziś”. Jeśli zachorujemy, to chociaż będzie można rozróżnić, czy mamy grypę, czy COVID.
11 sierpnia 2020. Władimir Putin ogłasza, że Rosja ma już gotową pierwszą na świecie szczepionkę na koronawirusa, a jego córka już została zaszczepiona. I wyraża nadzieję, że i inne państwa też opracują szczepionki. Ale szczepionka na COVID-19 to jak lot w kosmos. Zapewne prezydent jest przeszczęśliwy, że w tym wyścigu wyprzedził Amerykanów. Stan zakażeń w Rosji na dziś: 897 599. Rosjanie mają być masowo szczepieni już w październiku. Eksperci są bardziej sceptyczni.
Wciąż niewiele wiemy o wirusie. Powikłania po przejściu COVID-19 można mieć już do końca życia. Tego się właśnie obawiamy. Już widać pierwsze następstwa: koronawirus odchodzi, ale zostają przewlekłe choroby płuc, problemy z sercem. I jeszcze zaburzenia psychotyczne, bo okazuje się, że koronawirus atakuje również układ nerwowy. To wszystko dzieje się na naszych oczach. Dopiero uczymy się COVID-19.
Jesteśmy na początku drogi, więcej będzie można powiedzieć dopiero za jakiś czas.
Wiem jedno: musimy się pilnować, bo co będzie, jeśli wszyscy zachorujemy? Jeżeli zachoruje zbyt wielu lekarzy, może się okazać, że staniemy pod ścianą, bo nie będzie miał nas kto leczyć.
Możemy się też obudzić w nowej rzeczywistości. Musimy być przygotowani na to, że wirus powie: „Umierajcie dalej, muszę odmłodzić wam społeczeństwo”, a może też powiedzieć tak: „Dobra, mam was dosyć. Spadam!”.
Niedawno zapytał mnie pewien biskup: „Panie doktorze, co będzie dalej z tą epidemią koronawirusa?”. Odpowiedziałem: „Księże Biskupie, ksiądz ma lepsze kontakty »na górze«. Proszę zapytać Ducha Świętego, a nie mnie. Bo ja nic nie wiem!”.
Oddział zakaźny. Historie bez cenzury
Copyright © by Agnieszka Sztyler-Turovsky 2020
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2020
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Aneta Wieczorek
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Fotografie na I stronie okładki – 1. Archiwum prywatne Marzeny Tadko; 2. Tomasz Ozorowski; 3. i 4. Archiwum Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej; 5. Tomasz Ozorowski
Fotografia na IV stronie okładki – Archiwum Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek
inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana
elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu
bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2020
ISBN EPUB: 9788382100723ISBN MOBI: 9788382100716
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Tomasz Czernich
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Karolina Żak
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Łukasz Szreniawa, Marta Tabiś
Administracja i finanse: Klaudia Sater, Monika Płuska, Honorata Nicpoń, Ewa Koza
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl