Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
O książce
Harry Perdien, powieściopisarz poszukujący natchnienia, odpoczynku i nowego miejsca do życia kupuje opuszczone gospodarstwo na odludziu, znacznie oddalone od maleńkiej, zapomnianej wioski. Jest zima. Śnieg, mgła i cisza przykrywają wszystko. Warunki wydają się idealne do twórczej pracy. Wkrótce jednak Harry czuje się szpiegowany, dręczy go rosnący niepokój z powodu dziwnych wydarzeń. Czy może to być związane z jego enigmatycznym sąsiadem, Calebem, uzdrowicielem i różdżkarzem? Jaką tajemnicę skrywają mieszkańcy wioski? Co boli dyskretną Sofię, która prowadzi sklep spożywczy? Jaki straszliwy ciężar dźwiga matka Caleba? Franck Bouysse powoli odsłania karty i wciąga czytelnika w psychotyczny krajobraz: klątwa, rodzinne fatum, przeszłość i teraźniejszość, pozorna rzeczywistość i wewnętrzne obrazy przenikają się, a duchy nawiedzają umysł pisarza.
O autorze
Franck Bouysse – urodzony w 1965 roku francuski pisarz, autor poczytnych thrillerów, powieści sensacyjnych i obyczajowych, nagradzanych przez czytelników, księgarzy i krytyków. Zdobył wykształcenie rolnicze i ogrodnicze, nauczał biologii, a książki zaczął publikować w 2007 roku. Najgłośniejsze z nich to Grossir le ciel, Né d'aucune femme, Buveurs de vent.
Odludzie (L'Homme peuplé, 2023) jest jedną z najlepszych powieści Francka Bouysse'a, świetnie skonstruowaną i zaskakującą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 277
Odludzie
Tytuł oryginału francuskiego L’homme peuplé
Copyright © Éditions Albin Michel, 2022
Copyright © Nowela, Poznań 2024
Copyright © for the translation by Adriana Celińska
Redakcja Emilia Zwoniarska
Opracowanie graficzne i skład JNK Graftekst Justyna Nowaczyk
ISBN 978-83-67936-20-0
Wydawnictwo Nowe
Nowela sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
www.wydawnictwonowe.pl
redakcja@wydawnictwonowe.pl
Dział handlowy (+48 61) 847 40 40
zamowienia@nowela.pl
Mnie nie o księgę chodzi, lecz o obraz.
Pisarza czyni nie najwyższa mądrość,
Ale oszołomione, ślepe serce.
Wiliam Butler Yeats
Ego dominus tuus
przeł. A. Pomorski
Caleb
Okrasa na niebie łuszczy się i opada grubymi płatkami, które zasnuwają uśpioną przyrodę nieskazitelną bielą. Na parapecie przycupnęła sikorka modra, jakby wystrojona w karnawałową maskę, i przygląda się barwnemu odbiciu w szybie. Choć może raczej patrzy na stworzenie o matowych piórach po drugiej stronie okna, jak podnosi do ust bez dzioba dziwną gałązkę z rozżarzoną końcówką, z której unosi się blada strużka dymu. Jedna para łap utrzymuje ją w pozycji pionowej, a druga służy do chwytania różnych przedmiotów, ale ptak nie potrafi ich nazwać. Największą grozę budzi ten, z którego pewnego razu wyskoczyła błyskawica, czemu towarzyszył huk grzmotu, a gołąb ze szczytu dębu runął martwy na ziemię. Sikorka nigdy jednak nie widziała, żeby za pomocą tych łap człowiek oderwał się od ziemi i przeniósł się gdzie indziej.
Caleb obserwuje sikorkę, której piórami targa wiatr. Zazdrości jej, bo tak długo potrafi trwać w bezruchu, nie zważając na mróz; to drobne stworzenie umie też ściągnąć go z powrotem na ziemię, a robi to skuteczniej niż cała rzesza samozwańczych guru, których święte słowa czasami padają z radia. Dzięki niemu człowiek wraca na swoje miejsce na tym padole, na przekór pragnienia, które go przepełnia, by się stąd wyrwać. Bo teraz miejsce Caleba jest tu, w tym domu, przy ogniu trzaskającym w piecu opalanym drewnem, ciepło pełza mu po plecach, szyi, ramionach. Oto, do czego sprowadza się jego egzystencja: o świcie rozpala ogień, potem przez cały dzień go dogląda i pozwala mu zgasnąć w nocy tylko po to, by następnego ranka na nowo rozniecić żar.
Zła pogoda zmusza Caleba do siedzenia w domu, w którym prawie nigdy nie zapala świateł. Pozwala zmierzchowi i ciemności stopniowo uwodzić, a potem poślubić wnętrza, nie wtrąca się, niech żyją własnym życiem. Na tle większości zabudowań we wsi budynek przypomina trochę solidniejszą chałupę, postawiono go sto lat temu i od tamtej pory nie przeszedł żadnego większego remontu, nie był nawet odnawiany. Funkcjonuje na zasadzie autonomicznej pamięci, która niczego nie usuwa, gromadzi dane bez porządkowania ich w jakiekolwiek kategorie, pamięta i zapomina, zapomina i pamięta, bo nic nie ginie do końca, kryje się gdzieś w kącie, pod stosami naj-rozmaitszych przedmiotów, a czasem tak po prostu leży na wierzchu. Parterowy budynek z dużym pokojem dziennym i dwoma sąsiadującymi ze sobą sypialniami, poddaszem i piwnicą. Bez względu na porę roku, zawsze tak samo działa na Caleba, spowalnia go, choć nie jest tego nawet świadomy, jakby oprócz ochrony przed upałem i chłodem dom zmuszał go do ograniczenia się do niezbędnego minimum, ale w głowie wszystko przyspiesza, kawalkada żywych wspomnień i lichych wyobrażeń, teraźniejszość coraz bardziej się zaciera. Na zewnątrz jest dokładnie na odwrót: instynkt bierze górę nad siłami umysłu i dyryguje ciałem. Caleb rzadko przesiaduje w sypialni, nie lubi spać w łóżku, bo pozycja leżąca za bardzo przypomina mu umarlaka. Przez większość czasu odpoczywa na siedząco, w krześle z podłokietnikami, plecy już się przyzwyczaiły. Wieczorami ustawia się przodem do okna, ponieważ nie ma nic piękniejszego niż zasypianie przed jego wyrocznią, tak przynajmniej uważa.
Pies śpi. Wierci się niespokojnie w pobliżu paleniska, pewnie we śnie goni zwierzynę, która okazuje się dla niego zbyt zwinna. Krajobraz praktycznie nie zmienił się od urodzenia Caleba, a ciekawska sikorka niczym się nie różni od innych, które już tu widział. Dla ptaka on pewnie też niczym się nie różni od innych ludzi.
Kiedy skończy palić, ściska niedopałek między opuszkami kciuka i palca wskazującego, po czym obraca się i wrzuca go do pieca. Pies na chwilę otwiera ślepia, omiata ogonem szarą kamienną podłogę i ponownie zasypia. Caleb nalewa wodę do rondla i stawia go na rozgrzanym żeliwie. Zbiera rozsypane po stole okruchy chleba, podchodzi do okna i otwiera je. Sikorka odlatuje, przysiada na gałęzi wiśni. Caleb wyrzuca okruchy i zamyka okno, mocno dociskając klamkę. Na jedzenie natychmiast rzucają się wróble, lecz szybko zostają przepędzone przez kilka sikorek. Caleb zapala kolejnego papierosa, sprawdza wodę w rondlu, wyciąga z szafki miskę i nalewa do niej wrzątek, potem odkorkowuje butelkę śliwowicy i dwa razy przechyla szyjkę nad naczyniem, jakby odmierzał lekarstwo. Pije grog małymi łykami, ze spojrzeniem skierowanym na zewnątrz, spływający po gardle gorący napój szemrze jak strumień.
Gałęzie wiśni i piętrzący się przed domem stos okorowanego drewna opałowego pokrywa biała warstwa śniegu, który jednak topnieje w kontakcie z podmokłą ziemią. Powietrza nie porusza nawet najlżejszy podmuch wiatru. Sikorki skończyły po-siłek, wróciły na wiśniową grzędę, lecz uważnie obserwują otoczenie na wypadek, gdyby znów pojawiło się jedzenie. Od czasu do czasu podfruwają jedna do drugiej i kłócą się, wyglądają jak małe harpie w swych odświętnych szatach.
Caleb przypomina sobie, jak matka przygotowywała mu grog w specjalnym kubku na wysokiej nóżce. Sobie szykowała w misce kawę z cykorii z dodatkiem mleka. Potem pili razem, pogrążeni w wielkiej wiejskiej ciszy, która zawsze ma ostatnie słowo, niezależnie od tego, kto jest obecny. Wąskie, blade wargi matki dotykały ceramicznego brzegu, a ona delikatnie dmuchała. Spomiędzy tych warg padało tak niewiele słów.
Dziś już jej nie ma. Pozostał po niej tylko cień, który wędruje po bielonych wapnem ścianach, pod czujnym okiem pająków zwisających pod pachami belek. „Po śmierci duchy podróżują, cieszą się większą wolnością niż ciała” – powiedziała kiedyś synowi. Caleb wciąż zastanawia się, skąd to wzięła.
Nie wie, kim był jego ojciec. Matka nigdy o nim nie wspominała, nigdy nie chciała o nim rozmawiać. Dziadkowie też jakby nie istnieli. Caleb nie zachował o nich żadnego wspomnienia. Czasami w jego pamięci pojawiają się twarze, lecz nie jest do końca pewien, czy naprawdę je widział, lecz zapomniał, czy może są tylko wytworem jego wyobraźni.
Kiedy wyrywa się z zamyślenia, jest już ciemno, ziemię pokrywa równa warstwa śniegu. W oddali ciszę zakłóca hałas. Caleb rozpoznaje warkot zbliżającego się samochodu, a wkrótce snop światła tnie mgłę i nieco niepewnie rozlewa się po dolinie. Ktoś przyjechał. Caleb czeka dłuższą chwilę. Silnik cichnie, światłą gasną. Jego roztrzaskana pamięć dopiero teraz zaczyna układać historię w całość.
Kilka lat wcześniej Sarah myła liście sałaty jeden po drugim i wrzucała je do drucianego kosza w zlewie.
Kiedy skończyła, zacisnęła dłoń na uchwytach, podniosła kosz i wyszła na zewnątrz. Stanęła na podwórzu kilka metrów od wejścia i poruszała koszem w przód i w tył, nie spuszczając wzroku z otwartej bramy. Krople wody lśniły w świetle późnego popołudnia. W pewnym momencie przyspieszyła, machała teraz zamaszyście jak ksiądz kadzielnicą nad trumną diabła. Ostatnie krople zawirowały w powietrzu i szybko opadły na ziemię. Sarah zawróciła do domu, zatrzymała się jednak na ostatnim stopniu i utkwiła wzrok w Calebie, który właśnie minął bramę w towarzystwie dziewczyny. Szli w jej kierunku, ale gdy dzieliło ich mniej więcej dziesięć metrów, zatrzymali się. Sarah wytarła wolną rękę o fartuch, po czym wzięła w nią druciany kosz, by wytrzeć drugą. Teraz przyglądała się dziewczynie, jakby między nimi ziała bezdenna przepaść, a przecież był tam tylko kawałek podwórza, który niedawno został wypielony.
– To Ophélie, mamo, córka…
– Co ona tutaj robi?
– Zaprosiłem ją.
– Nie prowadzimy hotelu
Mina dziewczyny zrzedła.
– Pójdę sobie – odezwała się zduszonym głosem.
Caleb nie zrobił nic, żeby ją powstrzymać, patrzył tylko na odchodzącą postać, którą powoli pochłaniało ostre słońce, po czym obrócił się w stronę matki.
– Nie zrobiliśmy nic złego.
– Masz mnie za idiotę?
– Skończyłem już osiemnaście lat…
– I dlatego uważasz się za mężczyznę.
– Nigdy tak nie twierdziłem.
– I tak nie była ciebie warta.
Dłonie Sarah drżały, ramiona ginęły w rękawach bluzki, która sięgała tuż poniżej ledwo zarysowanych bioder, dwa kosmyki skręconych siwych włosów opadały na uszy jak u rabina. Weszła do domu.
– Dlaczego doprowadzasz się do takiego stanu? – zapytał Caleb, kiedy już oboje znaleźli się w środku.
– Już ci nie wystarczam? – odpowiedziała pytaniem.
– O czym ty mówisz, to nie ma nic wspólnego…
– Jeśli trzeba ci kobiety, są takie miejsca. Wszyscy mężczyźni są tacy sami, jeśli chodzi o... to.
– Podobno nie jestem mężczyzną.
– Nie czepiaj się słówek!
Caleb wpatrywał się w matkę.
– To przez niego?
– Milcz! – krzyknęła, podbiegając w stronę syna, z ręką uniesioną nad głową.
Nagle jednak zatrzymała się i powoli opuściła ramię. Słowa, które chciała z siebie wyrzucić, uwięzły w gardle. Przypominała wyciągniętego z wody, zwisającego na haczyku karpia, ubranego w szary fartuch w fioletowe kwiaty. Zamknęła usta, zalśniły białka oczu. Oparła rękę na piersi. Wewnątrz ogromny ciężar ciągnął ją do przodu, lecz stawiała mu opór, żeby nie upaść. Wolną rękę zacisnęła na oparciu krzesła.
– Przestań odstawiać szopkę, mamo!
Milczała. Dłoń z klatki piersiowej zsunęła się, niepewnie wskazując na kredens, po czym bezładnie zawisła, jednocześnie palce drugiej dłoni puściły. Wątłym ciałem zawładnęła bezkształtna pustka. Dopiero wtedy zrozumiał, że matka nie udaje, i rzucił się ku niej, wsunął dłoń pod jej kark i podtrzymał ją, gdy osuwała się na podłogę. Zdziwiło go, że jej szczupłe ciało okazało się takie ciężkie. Na białka oczu stopniowo powracał blady błękit. Od chwili, w której się poddała, na twarzy rysował się uśmiech, ale przecież był to tylko grymas, nie uśmiechała się. Caleb podbiegł do kredensu po okrągłe pudełeczko, a potem uklęknął obok matki. Nacisnął na przycisk z boku, wyjął tabletkę nitrogliceryny, którą wsunął pod język nieprzytomnej po otwarciu jej ust. Wargi natychmiast się zasklepiły. Caleb czekał z rękami wspartymi na udach, pochylony nad tą, o której myślał, że ją zabił, bo po raz pierwszy w życiu się jej przeciwstawił, uświadamiał sobie całą swoją winę.
Nawet nie pamiętał, że wezwał pomoc, ale przyjechała karetka i zabrano matkę. Nawet nie pamiętał, kiedy się podniósł. Ale nawet gdyby coś sobie przypomniał, w niczym nie umniejszyłoby to brzemienia winy.
Caleb dorzuca dwa polana do pieca, układa je pogrzebaczem, a potem wkłada podbitą kożuchem kurtkę, wzuwa buty i wychodzi, pies idzie za nim. Z nieba sypią się teraz drobne płatki, które na krótką chwilę przyklejają się do ubrań i topią w kontakcie ze skórą twarzy. Owce zaczynają beczeć, mimo że jeszcze nie wszedł do owczarni. Odsuwa jeden z dwóch blaszanych paneli przesuwnych drzwi, potem zamyka je za sobą i włącza cztery zwisające pod kalenicą świetlówki, które migocząc, zapalają się jedna po drugiej. Połowę budynku zajmują ułożone w stosy bele siana, a w kącie stoi stary, zielony traktor Zetor przypominający gigantyczną żabę. W pozostałej części znajdują się dwie zagrody przeznaczone dla bydła, jedna jest pusta.
Caleb sięga po trójzębne widły, wbija je w belę i napełnia żłoby sianem. Zwierzęta o nabrzmiałych brzuchach szybko przebierając patykowatymi nóżkami, rzucają się na jedzenie, przepy-chają niczym korpulentni jegomoście, z łbami wetkniętymi między liny kojca. Caleb wypala papierosa, obserwując poruszenie, jakie zapanowało w stadzie, próbuje rozgryźć hierarchię panującą wśród zwierząt. Wygrywa najsilniejszy, podobnie jak u sikorek i ludzi.
Potem otwiera szeroko drzwi i uruchamia traktor. Kilka razy dodaje gazu na jałowym biegu, żeby podnieść poziom oleju w cylindrach, w końcu przesuwa dźwignię podnośnika i unosi kontener w górę. Objeżdża owczarnię, cofa, żeby stanąć jak najbliżej zagrody, opuszcza kontener na ziemię i wysiada. Sprząta zagrodę. Podnosi widłami placki brudnej słomy, które następnie starannie układa w kontenerze, równo rozkładając ciężar, z tyłu gnój spływa do rynsztoka. Po oczyszczeniu podłoga przypomina nocne niebo brudu rozświetlone bezlikiem betonowych prześwitów, które odsłoniły widły. Caleb wsiada z powrotem do traktora i podjeżdża do zbiornika na obornik, przesypuje do niego zawartość kontenera, potem wraca, parkuje traktor na miejscu w owczarni. Żłoby świecą pustkami, więc Caleb ponownie je napełnia. Wreszcie gasi światło i wychodzi.
Pod koniec dnia mgła gęstnieje. Nie widać dalej niż na trzy metry. Podeszwy Caleba ubijają śnieg, a skrzypienie butów zakłóca panującą wokół ciszę. Coraz bardziej przenikliwy mróz powoli zabija wolę życia ostatnich płatków. Caleb wraca myślami do warkotu silnika i światła reflektorów, które zauważył poprzedniej nocy. Dla spokoju sumienia chce to sprawdzić. Zamyka psa w domu, a potem wychodzi na ścieżkę ciągnącą się wzdłuż doliny i prowadzącą do sąsiedniej posesji. Przez dłuższą chwilę obserwuje gospodarstwo, lecz nic się nie porusza, nie dobiega go najmniejszy nawet szelest. W końcu przeskakuje przez płot na podwórko. Po kilku krokach zauważa samochód. Podchodzi bliżej i krawędzią dłoni odgarnia śnieg z tylnej szyby. Fotele z tyłu są złożone, a wnętrze wypełniają pudła. Lodowaty wiatr, gwiżdżąc jakby w akompaniamencie do dobiegającego z domu, przenikliwego zawodzenia skrzypiec, omiata Caleba, który zatrzymuje się i postanawia, że na dziś wystarczy.
Ktoś się wprowadził i zamierza tu zostać na jakiś czas, przynajmniej tyle się dowiedział.
Caleb pamięta dzień, w którym karetka zabrała sąsiadkę, ta sama karetka, w której dwa lata wcześniej odjechała jego matka. Obie kobiety wyniesiono z domów na noszach, ale stara Privatowa, w przeciwieństwie do jego matki, zmarła, zanim udało jej się dotrzeć do szpitala. Jej nieobecny syn nie był w stanie jej pomóc.
Stara kobieta od dawna była wdową. Jej mąż umarł na polu, z młotem w dłoni. Caleb miał dziesięć lat, kiedy znalazł ciało leżące u stóp świeżo wbitego palika, który razem ze zwłokami przypominał wskazujący południe element zegara słonecznego. Pochyliwszy się nad trupem, dzieciak długo przyglądał się zastygłym rysom twarzy, szeroko otwartym oczom i na wpół rozchylonym ustom. Pięknie będzie wyglądał w trumnie, pomyślał. Nikomu nie powiedział o makabrycznym znalezisku. Nie jego sprawa. Nie widział sensu w przekazywaniu tragicznej wiadomości kobiecie i jej synowi, którzy nic dla niego nie znaczyli i dla których także był nikim. „Śmierć znajdzie własną drogę, we własnym tempie”. I znalazła. Tamtego dnia Caleb wrócił do domu, przeszedł przez dolinę, obojętny na nieszczęście, odganiał się od ociężałych owadów, zygzakiem przecinał łąki, zręcznie nawigując między kretowiskami. Trawa wciąż była zielona, choć liście drzew już przywdziewały nowe barwy. Migrujące ptaki sunęły po niebie, a dorodne słońce oklaskiwało wszechświat. W oddali wysłużone łańcuchy góry czuwały nad horyzontem, majestatyczne, lecz wolne od arogancji. Przez dolinę płynęła rzeka, której nie było widać. Człowiek umarł i nic się nie zmieniło.
Caleb czasami widywał Privatową na podwórzu, gdy sypała ziarno kurom i kaczkom lub pielęgnowała przylegający do domu ogród. Jej syn był w wieku Caleba, zazwyczaj nie kręcił się po okolicy, tylko siedział z nosem w książkach, a jeśli już wychodził, to najczęściej włóczył się z grupą kumpli, na czele której stał jedyny syn mera. Sylvain Artaud był złośliwym, agresywnym dzieckiem, wychował się w przytłaczającym cieniu ojca, który pokładał w nim zbyt wielkie nadzieje. Paul Privat, Antoine Barral i Pierre Fauvel z oddaniem podążali za swoim przywódcą, przyklaskując każdemu jego wybrykowi. Caleb szczerze ich nienawidził, za co odwzajemniali się pogardą. W późniejszych latach tylko Paul Privat ukończył studia, zresztą całkiem dobre, w dużym mieście, wyrwał się ze wsi i do domu wracał tylko na wakacje.
Stara kobieta i jej syn unikali Caleba, jak mogli, podobnie zresztą do pozostałych mieszkańców okolicy, którzy od zawsze wystrzegali się ich dziwnej rodziny. W tamtym czasie działała jeszcze poczta i piekarnia, Bóg też wciąż nie zamknął swoich drzwi. Wszystkie inne sklepy już jednak zniknęły. Większość ludzi robiła teraz zakupy w jednym z powstających na obrzeżach miast centrów handlowych.
Matka Caleba zawsze jeździła do wsi sama.
Po jej śmierci Caleb musiał sobie radzić sam. Nigdy nie spędzał tam więcej czasu, niż było to konieczne. Czuł, jak przez okna i ściany sięgają go krytyczne spojrzenia tych wszystkich, którzy zadowalali się prawdą, choć on nie miał do niej dostępu. Po załatwieniu spraw, nie zwlekając, wracał do domu, w którym się urodził. Od zawsze miał dar, o którym matka powiedziała mu w jego ósme urodziny.
Opuszką kciuka Sarah nakreśliła znaki na czole dziecka. Przypominały ciąg krzyży różnej wielkości. Najpierw tylko muskała skórę, ale potem coraz głębiej wbijała paznokieć. Caleb krzywił się. Kiedy skończyła, drugą ręką przytrzymała synowi nadgarstki, żeby nie dotknął czoła, choć strasznie chciał to zrobić, pewien, że krwawi. W rzeczywistości nie było żadnej rany poza tą w dziecięcej wyobraźni. Kiedy upewnił się, że paznokieć matki jest czysty, podniósł na nią wzrok i zauważył, że się postarzała, jakby razem z tajemniczymi symbolami, nowe bruzdy poorały jej twarz. Nigdy wcześniej nawet przez myśl mu nie przeszło, że ona może się zestarzeć. Świętymi gestami Sarah tylko obudziła to, co pozostawało uśpione od czasu podziału pierwszej komórki w fazie embrionalnej. Kiedy w końcu zwolniła uścisk, położyła dłonie na czole syna i po kilku sekundach je podniosła.
– Proszę – powiedziała.
– Czy to mój prezent urodzinowy?
– Prezent... Nie wiem, czy to jest prezent. Wykorzystasz go tak, jak będziesz chciał. Lecz nie wolno ci mylić daru z mocą. Nie jesteśmy jak księża, dlatego właśnie tak nas nienawidzą, ponieważ wierzą, że mają moc uwalniania ludzi od grzechów, my tymczasem możemy tylko uzdrawiać.
– Przecież nikogo nigdy nie uzdrowiłaś.
– Zwierzęta nie są nikim.
– Nie są ludźmi.
– W dzisiejszych czasach ludzie już nas nie potrzebują.
– Czy też mam się zajmować tylko zwierzętami?
– Byłoby dobrze, gdybyś nie marnował czasu na co innego.
Caleb odczekał chwilę, po czym dotknął czoła palcem i zawołał:
– Mamo!
– Co takiego?
– Czy z tego powodu będę inny?
– Oczywiście, że nie, lecz ludzie tak właśnie pomyślą, a jeszcze taki jesteś śliczny…
– Jacy ludzie?
– Wszyscy są tacy sami... No dalej, zmykaj nakarmić króliki, a w tym czasie zrobię nam coś do jedzenia!
– Upieczesz tort?
– Jeśli wystarczy jajek, usmażę naleśniki.
Paul
Dzień po pogrzebie matki Paul z pudełkiem w ręku chodził z pokoju do pokoju i od czasu do czasu wrzucał do środka jakiś drobiazg. Nie dbał o pościel, meble ani inne graty. Nie czekał na spadek, żeby się urządzić. Nowy właściciel może to wszystko sobie zachować albo wyrzucić, jemu to obojętne. Paul nawet przez sekundę nie rozważał przeprowadzki, mieszkał w Moselle, podlegały mu placówki pocztowe w całym departamencie. Miał żonę i córkę, które nie cierpiały staroci, a jeszcze bardziej nienawidziły wsi. Schowa pudełko w piwnicy, żona nigdy tam nie schodziła ze strachu przed pająkami.
Paul wszedł do swojego dawnego pokoju i usiadł na materacu przykrytym plastikowym pokrowcem. Biurko, krzesło, szafa, a nawet rama łóżka drzemały pod plandekami lub prześcieradłami. Zamknął oczy. Wracały odgłosy, zapachy, a po nich zarysy kształtów i sylwetek. Przez krótki czas dał się zwieść wspomnieniom, lecz dzieciństwo było zbyt odległe, żeby dziś na cokolwiek mu się przydało. Otworzył oczy. Wpadające do środka przez dziurę w okiennicy dzienne światło wytyczyło prostą kreskę na ścianie, przypominało linijkę nauczyciela wskazującego coś ważnego na tablicy, lecz przecież nic tam nie było poza pożółkłą tapetą usianą plamami wilgoci, które porastała pleśń. Paul wstał, zdjął prześcieradło zakrywające biurko i włożył do pudełka wydrążony róg, który służył za pojemnik na kredki w czasach, gdy przemierzał morza na pokładzie wyimaginowanego langskipa. Dawno, dawno temu.
Odkąd Paul wszedł do pokoju, próbował zdusić w sobie świadomość, że kiedyś był dzieckiem, a wystarczył zwykły drobiazg, aby przywrócić wspomnienia i zranić mężczyznę, na którego wyrósł. Wiedział, że kiedy wróci do siebie, zapomni o pudełku i wszystkim, co się w nim znajduje.
Paul zbierał się już do wyjścia, ale zatrzymał się jeszcze przed drzwiami prowadzącymi na strych. Ostatnie pomieszczenie, do którego nie zajrzał. Na górze stała szafa, nie mógł się powstrzymać i jej nie otworzyć, ponieważ chciał sprawdzić, upewnić się, że może nic takiego się nie wydarzyło. Może tylko wymyślił ten dramat, który wciąż nawiedzał go nocami. Przekręcił klucz i pociągnął za klamkę. Aż się cofnął, gdy zauważył wiszący na wieszaku, wywrócony na lewą stronę, krótki kożuch z owczej skóry. Odruchowo pchnął drzwi, a że dłonią wciąż ściskał klamkę, zachwiał się, szarpnęło nim do przodu i gwałtownie uderzył czołem w dębową deskę. Szok uwolnił ciąg wspomnień, które doprowadziły kubrak do tego miejsca. Nigdy do niego nie należał i powinien go zniszczyć wiele lat temu.
Paul podniósł głowę. Sęki w drewnie wyglądały jak oczy, a linie przypominały rysy znajomej twarzy. Otworzył drzwi raz jeszcze. Na kożuchu widniała brązowa plama. Tak bardzo pragnął, aby jego pamięć zwinęła się z powrotem, a cofając się, wymazała to, co się zdarzyło, aby naprawiła przeszłość. Kiedy dotknął kubraka, aż zapiekło go pod palcami. Gwałtownie zamknął drzwi i zbiegł po schodach. Na dole szybko złapał pudełko i wyszedł.
Żeby się otrząsnąć popatrzył na rozciągającą się przed nim dolinę i położone w oddali, pogrążone w ciszy gospodarstwo. Bezgłośnie go przywoływało. Odłożył pudło na siedzenie pasażera, wsiadł do samochodu i ruszył. Przejechał przez podwórze. W lusterku wstecznym fasada rodzinnego domu jakby wsysała się do leja.