Odludzie - Bouysse Franck - ebook + książka

Odludzie ebook

Bouysse Franck

3,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

O książce

Harry Perdien, powieściopisarz poszukujący natchnienia, odpoczynku i nowego miejsca do życia kupuje opuszczone gospodarstwo na odludziu, znacznie oddalone od maleńkiej, zapomnianej wioski. Jest zima. Śnieg, mgła i cisza przykrywają wszystko. Warunki wydają się idealne do twórczej pracy. Wkrótce jednak Harry czuje się szpiegowany, dręczy go rosnący niepokój z powodu dziwnych wydarzeń. Czy może to być związane z jego enigmatycznym sąsiadem, Calebem, uzdrowicielem i różdżkarzem? Jaką tajemnicę skrywają mieszkańcy wioski? Co boli dyskretną Sofię, która prowadzi sklep spożywczy? Jaki straszliwy ciężar dźwiga matka Caleba? Franck Bouysse powoli odsłania karty i wciąga czytelnika w psychotyczny krajobraz: klątwa, rodzinne fatum, przeszłość i teraźniejszość, pozorna rzeczywistość i wewnętrzne obrazy przenikają się, a duchy nawiedzają umysł pisarza.

O autorze

Franck Bouysse – urodzony w 1965 roku francuski pisarz, autor poczytnych thrillerów, powieści sensacyjnych i obyczajowych, nagradzanych przez czytelników, księgarzy i krytyków. Zdobył wykształcenie rolnicze i ogrodnicze, nauczał biologii, a książki zaczął publikować w 2007 roku. Najgłośniejsze z nich to Grossir le ciel, Né d'aucune femme, Buveurs de vent.

Odludzie (L'Homme peuplé, 2023) jest jedną z najlepszych powieści Francka Bouysse'a, świetnie skonstruowaną i zaskakującą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 277

Oceny
3,0 (2 oceny)
0
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:

Popularność




Od­lu­dzie

Ty­tuł ory­gi­na­łu fran­cu­skie­go L’homme peu­plé

Co­py­ri­ght © Édi­tions Al­bin Mi­chel, 2022

Co­py­ri­ght © No­we­la, Po­znań 2024

Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Ad­ria­na Ce­li­ńska

Re­dak­cja Emi­lia Zwo­niar­ska

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne i skład JNK Gra­ftekst Ju­sty­na No­wa­czyk

ISBN 978-83-67936-20-0

Wy­daw­nic­two Nowe

No­we­la sp. z o.o.

ul. Żmi­grodz­ka 41/49, 60-171 Po­znań

www.wy­daw­nic­two­no­we.pl

re­dak­cja@wy­daw­nic­two­no­we.pl

Dział han­dlo­wy (+48 61) 847 40 40

za­mo­wie­nia@no­we­la.pl

Mnie nie o ksi­ęgę cho­dzi, lecz o ob­raz.

Pi­sa­rza czy­ni nie naj­wy­ższa mądro­ść,

Ale oszo­ło­mio­ne, śle­pe ser­ce.

Wi­liam Bu­tler Yeats

Ego do­mi­nus tuus

przeł. A. Po­mor­ski

Ca­leb

Okra­sa na nie­bie łusz­czy się i opa­da gru­by­mi płat­ka­mi, któ­re za­snu­wa­ją uśpio­ną przy­ro­dę nie­ska­zi­tel­ną bie­lą. Na pa­ra­pe­cie przy­cup­nęła si­kor­ka mo­dra, jak­by wy­stro­jo­na w kar­na­wa­ło­wą ma­skę, i przy­gląda się barw­ne­mu od­bi­ciu w szy­bie. Choć może ra­czej pa­trzy na stwo­rze­nie o ma­to­wych pió­rach po dru­giej stro­nie okna, jak pod­no­si do ust bez dzio­ba dziw­ną ga­łąz­kę z roz­ża­rzo­ną ko­ńców­ką, z któ­rej uno­si się bla­da stru­żka dymu. Jed­na para łap utrzy­mu­je ją w po­zy­cji pio­no­wej, a dru­ga słu­ży do chwy­ta­nia ró­żnych przed­mio­tów, ale ptak nie po­tra­fi ich na­zwać. Naj­wi­ęk­szą gro­zę bu­dzi ten, z któ­re­go pew­ne­go razu wy­sko­czy­ła bły­ska­wi­ca, cze­mu to­wa­rzy­szył huk grzmo­tu, a go­łąb ze szczy­tu dębu ru­nął mar­twy na zie­mię. Si­kor­ka ni­g­dy jed­nak nie wi­dzia­ła, żeby za po­mo­cą tych łap czło­wiek ode­rwał się od zie­mi i prze­nió­sł się gdzie in­dziej.

Ca­leb ob­ser­wu­je si­kor­kę, któ­rej pió­ra­mi tar­ga wiatr. Za­zdro­ści jej, bo tak dłu­go po­tra­fi trwać w bez­ru­chu, nie zwa­ża­jąc na mróz; to drob­ne stwo­rze­nie umie też ści­ągnąć go z po­wro­tem na zie­mię, a robi to sku­tecz­niej niż cała rze­sza sa­mo­zwa­ńczych guru, któ­rych świ­ęte sło­wa cza­sa­mi pa­da­ją z ra­dia. Dzi­ęki nie­mu czło­wiek wra­ca na swo­je miej­sce na tym pa­do­le, na prze­kór pra­gnie­nia, któ­re go prze­pe­łnia, by się stąd wy­rwać. Bo te­raz miej­sce Ca­le­ba jest tu, w tym domu, przy ogniu trza­ska­jącym w pie­cu opa­la­nym drew­nem, cie­pło pe­łza mu po ple­cach, szyi, ra­mio­nach. Oto, do cze­go spro­wa­dza się jego eg­zy­sten­cja: o świ­cie roz­pa­la ogień, po­tem przez cały dzień go do­gląda i po­zwa­la mu zga­snąć w nocy tyl­ko po to, by na­stęp­ne­go ran­ka na nowo roz­nie­cić żar.

Zła po­go­da zmu­sza Ca­le­ba do sie­dze­nia w domu, w któ­rym pra­wie ni­g­dy nie za­pa­la świa­teł. Po­zwa­la zmierz­cho­wi i ciem­no­ści stop­nio­wo uwo­dzić, a po­tem po­ślu­bić wnętrza, nie wtrąca się, niech żyją wła­snym ży­ciem. Na tle wi­ęk­szo­ści za­bu­do­wań we wsi bu­dy­nek przy­po­mi­na tro­chę so­lid­niej­szą cha­łu­pę, po­sta­wio­no go sto lat temu i od tam­tej pory nie prze­sze­dł żad­ne­go wi­ęk­sze­go re­mon­tu, nie był na­wet od­na­wia­ny. Funk­cjo­nu­je na za­sa­dzie au­to­no­micz­nej pa­mi­ęci, któ­ra ni­cze­go nie usu­wa, gro­ma­dzi dane bez po­rząd­ko­wa­nia ich w ja­kie­kol­wiek ka­te­go­rie, pa­mi­ęta i za­po­mi­na, za­po­mi­na i pa­mi­ęta, bo nic nie gi­nie do ko­ńca, kry­je się gdzieś w kącie, pod sto­sa­mi naj-roz­ma­it­szych przed­mio­tów, a cza­sem tak po pro­stu leży na wierz­chu. Par­te­ro­wy bu­dy­nek z du­żym po­ko­jem dzien­nym i dwo­ma sąsia­du­jący­mi ze sobą sy­pial­nia­mi, pod­da­szem i piw­ni­cą. Bez względu na porę roku, za­wsze tak samo dzia­ła na Ca­le­ba, spo­wal­nia go, choć nie jest tego na­wet świa­do­my, jak­by oprócz ochro­ny przed upa­łem i chło­dem dom zmu­szał go do ogra­ni­cze­nia się do nie­zbęd­ne­go mi­ni­mum, ale w gło­wie wszyst­ko przy­spie­sza, ka­wal­ka­da ży­wych wspo­mnień i li­chych wy­obra­żeń, te­ra­źniej­szo­ść co­raz bar­dziej się za­cie­ra. Na ze­wnątrz jest do­kład­nie na od­wrót: in­stynkt bie­rze górę nad si­ła­mi umy­słu i dy­ry­gu­je cia­łem. Ca­leb rzad­ko prze­sia­du­je w sy­pial­ni, nie lubi spać w łó­żku, bo po­zy­cja le­żąca za bar­dzo przy­po­mi­na mu umar­la­ka. Przez wi­ęk­szo­ść cza­su od­po­czy­wa na sie­dząco, w krze­śle z podło­kiet­ni­ka­mi, ple­cy już się przy­zwy­cza­iły. Wie­czo­ra­mi usta­wia się przo­dem do okna, po­nie­waż nie ma nic pi­ęk­niej­sze­go niż za­sy­pia­nie przed jego wy­rocz­nią, tak przy­naj­mniej uwa­ża.

Pies śpi. Wier­ci się nie­spo­koj­nie w po­bli­żu pa­le­ni­ska, pew­nie we śnie goni zwie­rzy­nę, któ­ra oka­zu­je się dla nie­go zbyt zwin­na. Kra­jo­braz prak­tycz­nie nie zmie­nił się od uro­dze­nia Ca­le­ba, a cie­kaw­ska si­kor­ka ni­czym się nie ró­żni od in­nych, któ­re już tu wi­dział. Dla pta­ka on pew­nie też ni­czym się nie ró­żni od in­nych lu­dzi.

Kie­dy sko­ńczy pa­lić, ści­ska nie­do­pa­łek mi­ędzy opusz­ka­mi kciu­ka i pal­ca wska­zu­jące­go, po czym ob­ra­ca się i wrzu­ca go do pie­ca. Pies na chwi­lę otwie­ra śle­pia, omia­ta ogo­nem sza­rą ka­mien­ną podło­gę i po­now­nie za­sy­pia. Ca­leb na­le­wa wodę do ron­dla i sta­wia go na roz­grza­nym że­li­wie. Zbie­ra roz­sy­pa­ne po sto­le okru­chy chle­ba, pod­cho­dzi do okna i otwie­ra je. Si­kor­ka od­la­tu­je, przy­sia­da na ga­łęzi wi­śni. Ca­leb wy­rzu­ca okru­chy i za­my­ka okno, moc­no do­ci­ska­jąc klam­kę. Na je­dze­nie na­tych­miast rzu­ca­ją się wró­ble, lecz szyb­ko zo­sta­ją prze­pędzo­ne przez kil­ka si­ko­rek. Ca­leb za­pa­la ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa, spraw­dza wodę w ron­dlu, wy­ci­ąga z szaf­ki mi­skę i na­le­wa do niej wrzątek, po­tem od­kor­ko­wu­je bu­tel­kę śli­wo­wi­cy i dwa razy prze­chy­la szyj­kę nad na­czy­niem, jak­by od­mie­rzał le­kar­stwo. Pije grog ma­ły­mi ły­ka­mi, ze spoj­rze­niem skie­ro­wa­nym na ze­wnątrz, spły­wa­jący po gar­dle go­rący na­pój szem­rze jak stru­mień.

Ga­łęzie wi­śni i pi­ętrzący się przed do­mem stos oko­ro­wa­ne­go drew­na opa­ło­we­go po­kry­wa bia­ła war­stwa śnie­gu, któ­ry jed­nak top­nie­je w kon­tak­cie z pod­mo­kłą zie­mią. Po­wie­trza nie po­ru­sza na­wet naj­lżej­szy po­dmuch wia­tru. Si­kor­ki sko­ńczy­ły po-si­łek, wró­ci­ły na wi­śnio­wą grzędę, lecz uwa­żnie ob­ser­wu­ją oto­cze­nie na wy­pa­dek, gdy­by znów po­ja­wi­ło się je­dze­nie. Od cza­su do cza­su pod­fru­wa­ją jed­na do dru­giej i kłó­cą się, wy­gląda­ją jak małe har­pie w swych odświ­ęt­nych sza­tach.

Ca­leb przy­po­mi­na so­bie, jak mat­ka przy­go­to­wy­wa­ła mu grog w spe­cjal­nym kub­ku na wy­so­kiej nó­żce. So­bie szy­ko­wa­ła w mi­sce kawę z cy­ko­rii z do­dat­kiem mle­ka. Po­tem pili ra­zem, po­grąże­ni w wiel­kiej wiej­skiej ci­szy, któ­ra za­wsze ma ostat­nie sło­wo, nie­za­le­żnie od tego, kto jest obec­ny. Wąskie, bla­de war­gi mat­ki do­ty­ka­ły ce­ra­micz­ne­go brze­gu, a ona de­li­kat­nie dmu­cha­ła. Spo­mi­ędzy tych warg pa­da­ło tak nie­wie­le słów.

Dziś już jej nie ma. Po­zo­stał po niej tyl­ko cień, któ­ry wędru­je po bie­lo­nych wap­nem ścia­nach, pod czuj­nym okiem pa­jąków zwi­sa­jących pod pa­cha­mi be­lek. „Po śmier­ci du­chy pod­ró­żu­ją, cie­szą się wi­ęk­szą wol­no­ścią niż cia­ła” – po­wie­dzia­ła kie­dyś sy­no­wi. Ca­leb wci­ąż za­sta­na­wia się, skąd to wzi­ęła.

Nie wie, kim był jego oj­ciec. Mat­ka ni­g­dy o nim nie wspo­mi­na­ła, ni­g­dy nie chcia­ła o nim roz­ma­wiać. Dziad­ko­wie też jak­by nie ist­nie­li. Ca­leb nie za­cho­wał o nich żad­ne­go wspo­mnie­nia. Cza­sa­mi w jego pa­mi­ęci po­ja­wia­ją się twa­rze, lecz nie jest do ko­ńca pe­wien, czy na­praw­dę je wi­dział, lecz za­po­mniał, czy może są tyl­ko wy­two­rem jego wy­obra­źni.

Kie­dy wy­ry­wa się z za­my­śle­nia, jest już ciem­no, zie­mię po­kry­wa rów­na war­stwa śnie­gu. W od­da­li ci­szę za­kłó­ca ha­łas. Ca­leb roz­po­zna­je war­kot zbli­ża­jące­go się sa­mo­cho­du, a wkrót­ce snop świa­tła tnie mgłę i nie­co nie­pew­nie roz­le­wa się po do­li­nie. Ktoś przy­je­chał. Ca­leb cze­ka dłu­ższą chwi­lę. Sil­nik cich­nie, świa­tłą ga­sną. Jego roz­trza­ska­na pa­mi­ęć do­pie­ro te­raz za­czy­na ukła­dać hi­sto­rię w ca­ło­ść.

Kil­ka lat wcze­śniej Sa­rah myła li­ście sa­ła­ty je­den po dru­gim i wrzu­ca­ła je do dru­cia­ne­go ko­sza w zle­wie.

Kie­dy sko­ńczy­ła, za­ci­snęła dłoń na uchwy­tach, pod­nio­sła kosz i wy­szła na ze­wnątrz. Sta­nęła na po­dwó­rzu kil­ka me­trów od we­jścia i po­ru­sza­ła ko­szem w przód i w tył, nie spusz­cza­jąc wzro­ku z otwar­tej bra­my. Kro­ple wody lśni­ły w świe­tle pó­źne­go po­po­łud­nia. W pew­nym mo­men­cie przy­spie­szy­ła, ma­cha­ła te­raz za­ma­szy­ście jak ksi­ądz ka­dziel­ni­cą nad trum­ną dia­bła. Ostat­nie kro­ple za­wi­ro­wa­ły w po­wie­trzu i szyb­ko opa­dły na zie­mię. Sa­rah za­wró­ci­ła do domu, za­trzy­ma­ła się jed­nak na ostat­nim stop­niu i utkwi­ła wzrok w Ca­le­bie, któ­ry wła­śnie mi­nął bra­mę w to­wa­rzy­stwie dziew­czy­ny. Szli w jej kie­run­ku, ale gdy dzie­li­ło ich mniej wi­ęcej dzie­si­ęć me­trów, za­trzy­ma­li się. Sa­rah wy­ta­rła wol­ną rękę o far­tuch, po czym wzi­ęła w nią dru­cia­ny kosz, by wy­trzeć dru­gą. Te­raz przy­gląda­ła się dziew­czy­nie, jak­by mi­ędzy nimi zia­ła bez­den­na prze­pa­ść, a prze­cież był tam tyl­ko ka­wa­łek po­dwó­rza, któ­ry nie­daw­no zo­stał wy­pie­lo­ny.

– To Ophélie, mamo, cór­ka…

– Co ona tu­taj robi?

– Za­pro­si­łem ją.

– Nie pro­wa­dzi­my ho­te­lu

Mina dziew­czy­ny zrze­dła.

– Pój­dę so­bie – ode­zwa­ła się zdu­szo­nym gło­sem.

Ca­leb nie zro­bił nic, żeby ją po­wstrzy­mać, pa­trzył tyl­ko na od­cho­dzącą po­stać, któ­rą po­wo­li po­chła­nia­ło ostre sło­ńce, po czym ob­ró­cił się w stro­nę mat­ki.

– Nie zro­bi­li­śmy nic złe­go.

– Masz mnie za idio­tę?

– Sko­ńczy­łem już osiem­na­ście lat…

– I dla­te­go uwa­żasz się za mężczy­znę.

– Ni­g­dy tak nie twier­dzi­łem.

– I tak nie była cie­bie war­ta.

Dło­nie Sa­rah drża­ły, ra­mio­na gi­nęły w ręka­wach bluz­ki, któ­ra si­ęga­ła tuż po­ni­żej le­d­wo za­ry­so­wa­nych bio­der, dwa ko­smy­ki skręco­nych si­wych wło­sów opa­da­ły na uszy jak u ra­bi­na. We­szła do domu.

– Dla­cze­go do­pro­wa­dzasz się do ta­kie­go sta­nu? – za­py­tał Ca­leb, kie­dy już obo­je zna­le­źli się w środ­ku.

– Już ci nie wy­star­czam? – od­po­wie­dzia­ła py­ta­niem.

– O czym ty mó­wisz, to nie ma nic wspól­ne­go…

– Je­śli trze­ba ci ko­bie­ty, są ta­kie miej­sca. Wszy­scy mężczy­źni są tacy sami, je­śli cho­dzi o... to.

– Po­dob­no nie je­stem mężczy­zną.

– Nie cze­piaj się słó­wek!

Ca­leb wpa­try­wał się w mat­kę.

– To przez nie­go?

– Milcz! – krzyk­nęła, pod­bie­ga­jąc w stro­nę syna, z ręką unie­sio­ną nad gło­wą.

Na­gle jed­nak za­trzy­ma­ła się i po­wo­li opu­ści­ła ra­mię. Sło­wa, któ­re chcia­ła z sie­bie wy­rzu­cić, uwi­ęzły w gar­dle. Przy­po­mi­na­ła wy­ci­ągni­ęte­go z wody, zwi­sa­jące­go na ha­czy­ku kar­pia, ubra­ne­go w sza­ry far­tuch w fio­le­to­we kwia­ty. Za­mknęła usta, za­lśni­ły bia­łka oczu. Opa­rła rękę na pier­si. We­wnątrz ogrom­ny ci­ężar ci­ągnął ją do przo­du, lecz sta­wia­ła mu opór, żeby nie upa­ść. Wol­ną rękę za­ci­snęła na opar­ciu krze­sła.

– Prze­stań od­sta­wiać szop­kę, mamo!

Mil­cza­ła. Dłoń z klat­ki pier­sio­wej zsu­nęła się, nie­pew­nie wska­zu­jąc na kre­dens, po czym bez­ład­nie za­wi­sła, jed­no­cze­śnie pal­ce dru­giej dło­ni pu­ści­ły. Wątłym cia­łem za­wład­nęła bez­kszta­łt­na pust­ka. Do­pie­ro wte­dy zro­zu­miał, że mat­ka nie uda­je, i rzu­cił się ku niej, wsu­nął dłoń pod jej kark i pod­trzy­mał ją, gdy osu­wa­ła się na podło­gę. Zdzi­wi­ło go, że jej szczu­płe cia­ło oka­za­ło się ta­kie ci­ężkie. Na bia­łka oczu stop­nio­wo po­wra­cał bla­dy błękit. Od chwi­li, w któ­rej się pod­da­ła, na twa­rzy ry­so­wał się uśmiech, ale prze­cież był to tyl­ko gry­mas, nie uśmie­cha­ła się. Ca­leb pod­bie­gł do kre­den­su po okrągłe pu­de­łecz­ko, a po­tem uklęk­nął obok mat­ki. Na­ci­snął na przy­cisk z boku, wy­jął ta­blet­kę ni­tro­gli­ce­ry­ny, któ­rą wsu­nął pod język nie­przy­tom­nej po otwar­ciu jej ust. War­gi na­tych­miast się za­skle­pi­ły. Ca­leb cze­kał z ręka­mi wspar­ty­mi na udach, po­chy­lo­ny nad tą, o któ­rej my­ślał, że ją za­bił, bo po raz pierw­szy w ży­ciu się jej prze­ciw­sta­wił, uświa­da­miał so­bie całą swo­ją winę.

Na­wet nie pa­mi­ętał, że we­zwał po­moc, ale przy­je­cha­ła ka­ret­ka i za­bra­no mat­kę. Na­wet nie pa­mi­ętał, kie­dy się pod­nió­sł. Ale na­wet gdy­by coś so­bie przy­po­mniał, w ni­czym nie umniej­szy­ło­by to brze­mie­nia winy.

Ca­leb do­rzu­ca dwa po­la­na do pie­ca, ukła­da je po­grze­ba­czem, a po­tem wkła­da pod­bi­tą ko­żu­chem kurt­kę, wzu­wa buty i wy­cho­dzi, pies idzie za nim. Z nie­ba sy­pią się te­raz drob­ne płat­ki, któ­re na krót­ką chwi­lę przy­kle­ja­ją się do ubrań i to­pią w kon­tak­cie ze skó­rą twa­rzy. Owce za­czy­na­ją be­czeć, mimo że jesz­cze nie wsze­dł do owczar­ni. Od­su­wa je­den z dwóch bla­sza­nych pa­ne­li prze­suw­nych drzwi, po­tem za­my­ka je za sobą i włącza czte­ry zwi­sa­jące pod ka­le­ni­cą świe­tlów­ki, któ­re mi­go­cząc, za­pa­la­ją się jed­na po dru­giej. Po­ło­wę bu­dyn­ku zaj­mu­ją uło­żo­ne w sto­sy bele sia­na, a w kącie stoi sta­ry, zie­lo­ny trak­tor Ze­tor przy­po­mi­na­jący gi­gan­tycz­ną żabę. W po­zo­sta­łej części znaj­du­ją się dwie za­gro­dy prze­zna­czo­ne dla by­dła, jed­na jest pu­sta.

Ca­leb si­ęga po trój­zęb­ne wi­dły, wbi­ja je w belę i na­pe­łnia żło­by sia­nem. Zwie­rzęta o na­brzmia­łych brzu­chach szyb­ko prze­bie­ra­jąc pa­ty­ko­wa­ty­mi nó­żka­mi, rzu­ca­ją się na je­dze­nie, prze­py-cha­ją ni­czym kor­pu­lent­ni je­go­mo­ście, z łba­mi we­tkni­ęty­mi mi­ędzy liny koj­ca. Ca­leb wy­pa­la pa­pie­ro­sa, ob­ser­wu­jąc po­ru­sze­nie, ja­kie za­pa­no­wa­ło w sta­dzie, pró­bu­je roz­gry­źć hie­rar­chię pa­nu­jącą wśród zwie­rząt. Wy­gry­wa naj­sil­niej­szy, po­dob­nie jak u si­ko­rek i lu­dzi.

Po­tem otwie­ra sze­ro­ko drzwi i uru­cha­mia trak­tor. Kil­ka razy do­da­je gazu na ja­ło­wym bie­gu, żeby pod­nie­ść po­ziom ole­ju w cy­lin­drach, w ko­ńcu prze­su­wa dźwi­gnię pod­no­śni­ka i uno­si kon­te­ner w górę. Ob­je­żdża owczar­nię, cofa, żeby sta­nąć jak naj­bli­żej za­gro­dy, opusz­cza kon­te­ner na zie­mię i wy­sia­da. Sprząta za­gro­dę. Pod­no­si wi­dła­mi plac­ki brud­nej sło­my, któ­re na­stęp­nie sta­ran­nie ukła­da w kon­te­ne­rze, rów­no roz­kła­da­jąc ci­ężar, z tyłu gnój spły­wa do rynsz­to­ka. Po oczysz­cze­niu podło­ga przy­po­mi­na noc­ne nie­bo bru­du roz­świe­tlo­ne bez­li­kiem be­to­no­wych prze­świ­tów, któ­re od­sło­ni­ły wi­dły. Ca­leb wsia­da z po­wro­tem do trak­to­ra i pod­je­żdża do zbior­ni­ka na obor­nik, prze­sy­pu­je do nie­go za­war­to­ść kon­te­ne­ra, po­tem wra­ca, par­ku­je trak­tor na miej­scu w owczar­ni. Żło­by świe­cą pust­ka­mi, więc Ca­leb po­now­nie je na­pe­łnia. Wresz­cie gasi świa­tło i wy­cho­dzi.

Pod ko­niec dnia mgła gęst­nie­je. Nie wi­dać da­lej niż na trzy me­try. Po­de­szwy Ca­le­ba ubi­ja­ją śnieg, a skrzy­pie­nie bu­tów za­kłó­ca pa­nu­jącą wo­kół ci­szę. Co­raz bar­dziej prze­ni­kli­wy mróz po­wo­li za­bi­ja wolę ży­cia ostat­nich płat­ków. Ca­leb wra­ca my­śla­mi do war­ko­tu sil­ni­ka i świa­tła re­flek­to­rów, któ­re za­uwa­żył po­przed­niej nocy. Dla spo­ko­ju su­mie­nia chce to spraw­dzić. Za­my­ka psa w domu, a po­tem wy­cho­dzi na ście­żkę ci­ągnącą się wzdłuż do­li­ny i pro­wa­dzącą do sąsied­niej po­se­sji. Przez dłu­ższą chwi­lę ob­ser­wu­je go­spo­dar­stwo, lecz nic się nie po­ru­sza, nie do­bie­ga go naj­mniej­szy na­wet sze­lest. W ko­ńcu prze­ska­ku­je przez płot na po­dwór­ko. Po kil­ku kro­kach za­uwa­ża sa­mo­chód. Pod­cho­dzi bli­żej i kra­wędzią dło­ni od­gar­nia śnieg z tyl­nej szy­by. Fo­te­le z tyłu są zło­żo­ne, a wnętrze wy­pe­łnia­ją pu­dła. Lo­do­wa­ty wiatr, gwi­żdżąc jak­by w akom­pa­nia­men­cie do do­bie­ga­jące­go z domu, prze­ni­kli­we­go za­wo­dze­nia skrzy­piec, omia­ta Ca­le­ba, któ­ry za­trzy­mu­je się i po­sta­na­wia, że na dziś wy­star­czy.

Ktoś się wpro­wa­dził i za­mie­rza tu zo­stać na ja­kiś czas, przy­naj­mniej tyle się do­wie­dział.

Ca­leb pa­mi­ęta dzień, w któ­rym ka­ret­ka za­bra­ła sąsiad­kę, ta sama ka­ret­ka, w któ­rej dwa lata wcze­śniej od­je­cha­ła jego mat­ka. Obie ko­bie­ty wy­nie­sio­no z do­mów na no­szach, ale sta­ra Pri­va­to­wa, w prze­ci­wie­ństwie do jego mat­ki, zma­rła, za­nim uda­ło jej się do­trzeć do szpi­ta­la. Jej nie­obec­ny syn nie był w sta­nie jej po­móc.

Sta­ra ko­bie­ta od daw­na była wdo­wą. Jej mąż uma­rł na polu, z mło­tem w dło­ni. Ca­leb miał dzie­si­ęć lat, kie­dy zna­la­zł cia­ło le­żące u stóp świe­żo wbi­te­go pa­li­ka, któ­ry ra­zem ze zwło­ka­mi przy­po­mi­nał wska­zu­jący po­łud­nie ele­ment ze­ga­ra sło­necz­ne­go. Po­chy­liw­szy się nad tru­pem, dzie­ciak dłu­go przy­glądał się za­sty­głym ry­som twa­rzy, sze­ro­ko otwar­tym oczom i na wpół roz­chy­lo­nym ustom. Pi­ęk­nie będzie wy­glądał w trum­nie, po­my­ślał. Ni­ko­mu nie po­wie­dział o ma­ka­brycz­nym zna­le­zi­sku. Nie jego spra­wa. Nie wi­dział sen­su w prze­ka­zy­wa­niu tra­gicz­nej wia­do­mo­ści ko­bie­cie i jej sy­no­wi, któ­rzy nic dla nie­go nie zna­czy­li i dla któ­rych ta­kże był ni­kim. „Śmie­rć znaj­dzie wła­sną dro­gę, we wła­snym tem­pie”. I zna­la­zła. Tam­te­go dnia Ca­leb wró­cił do domu, prze­sze­dł przez do­li­nę, obo­jęt­ny na nie­szczęście, od­ga­niał się od oci­ęża­łych owa­dów, zyg­za­kiem prze­ci­nał łąki, zręcz­nie na­wi­gu­jąc mi­ędzy kre­to­wi­ska­mi. Tra­wa wci­ąż była zie­lo­na, choć li­ście drzew już przy­wdzie­wały nowe bar­wy. Mi­gru­jące pta­ki su­nęły po nie­bie, a do­rod­ne sło­ńce okla­ski­wa­ło wszech­świat. W od­da­li wy­słu­żo­ne łańcu­chy góry czu­wa­ły nad ho­ry­zon­tem, ma­je­sta­tycz­ne, lecz wol­ne od aro­gan­cji. Przez do­li­nę pły­nęła rze­ka, któ­rej nie było wi­dać. Czło­wiek uma­rł i nic się nie zmie­niło.

Ca­leb cza­sa­mi wi­dy­wał Pri­va­to­wą na po­dwó­rzu, gdy sy­pa­ła ziar­no ku­rom i kacz­kom lub pie­lęgno­wa­ła przy­le­ga­jący do domu ogród. Jej syn był w wie­ku Ca­le­ba, za­zwy­czaj nie kręcił się po oko­li­cy, tyl­ko sie­dział z no­sem w ksi­ążkach, a je­śli już wy­cho­dził, to naj­częściej włó­czył się z gru­pą kum­pli, na cze­le któ­rej stał je­dy­ny syn mera. Sy­lva­in Ar­taud był zło­śli­wym, agre­syw­nym dziec­kiem, wy­cho­wał się w przy­tła­cza­jącym cie­niu ojca, któ­ry po­kła­dał w nim zbyt wiel­kie na­dzie­je. Paul Pri­vat, An­to­ine Bar­ral i Pier­re Fau­vel z od­da­niem podąża­li za swo­im przy­wód­cą, przy­kla­sku­jąc ka­żde­mu jego wy­bry­ko­wi. Ca­leb szcze­rze ich nie­na­wi­dził, za co od­wza­jem­nia­li się po­gar­dą. W pó­źniej­szych la­tach tyl­ko Paul Pri­vat uko­ńczył stu­dia, zresz­tą ca­łkiem do­bre, w du­żym mie­ście, wy­rwał się ze wsi i do domu wra­cał tyl­ko na wa­ka­cje.

Sta­ra ko­bie­ta i jej syn uni­ka­li Ca­le­ba, jak mo­gli, po­dob­nie zresz­tą do po­zo­sta­łych miesz­ka­ńców oko­li­cy, któ­rzy od za­wsze wy­strze­ga­li się ich dziw­nej ro­dzi­ny. W tam­tym cza­sie dzia­ła­ła jesz­cze pocz­ta i pie­kar­nia, Bóg też wci­ąż nie za­mknął swo­ich drzwi. Wszyst­kie inne skle­py już jed­nak znik­nęły. Wi­ęk­szo­ść lu­dzi ro­bi­ła te­raz za­ku­py w jed­nym z po­wsta­jących na obrze­żach miast cen­trów han­dlo­wych.

Mat­ka Ca­le­ba za­wsze je­ździ­ła do wsi sama.

Po jej śmier­ci Ca­leb mu­siał so­bie ra­dzić sam. Ni­g­dy nie spędzał tam wi­ęcej cza­su, niż było to ko­niecz­ne. Czuł, jak przez okna i ścia­ny si­ęga­ją go kry­tycz­ne spoj­rze­nia tych wszyst­kich, któ­rzy za­do­wa­la­li się praw­dą, choć on nie miał do niej do­stępu. Po za­ła­twie­niu spraw, nie zwle­ka­jąc, wra­cał do domu, w któ­rym się uro­dził. Od za­wsze miał dar, o któ­rym mat­ka po­wie­dzia­ła mu w jego ósme uro­dzi­ny.

Opusz­ką kciu­ka Sa­rah na­kre­śli­ła zna­ki na czo­le dziec­ka. Przy­po­mi­na­ły ciąg krzy­ży ró­żnej wiel­ko­ści. Naj­pierw tyl­ko mu­ska­ła skó­rę, ale po­tem co­raz głębiej wbi­ja­ła pa­zno­kieć. Ca­leb krzy­wił się. Kie­dy sko­ńczy­ła, dru­gą ręką przy­trzy­ma­ła sy­no­wi nad­garst­ki, żeby nie do­tknął czo­ła, choć strasz­nie chciał to zro­bić, pe­wien, że krwa­wi. W rze­czy­wi­sto­ści nie było żad­nej rany poza tą w dzie­ci­ęcej wy­obra­źni. Kie­dy upew­nił się, że pa­zno­kieć mat­ki jest czy­sty, pod­nió­sł na nią wzrok i za­uwa­żył, że się po­sta­rza­ła, jak­by ra­zem z ta­jem­ni­czy­mi sym­bo­la­mi, nowe bruz­dy po­ora­ły jej twarz. Ni­g­dy wcze­śniej na­wet przez myśl mu nie prze­szło, że ona może się ze­sta­rzeć. Świ­ęty­mi ge­sta­mi Sa­rah tyl­ko obu­dzi­ła to, co po­zo­sta­wa­ło uśpio­ne od cza­su po­dzia­łu pierw­szej ko­mór­ki w fa­zie em­brio­nal­nej. Kie­dy w ko­ńcu zwol­ni­ła uścisk, po­ło­ży­ła dło­nie na czo­le syna i po kil­ku se­kun­dach je pod­nio­sła.

– Pro­szę – po­wie­dzia­ła.

– Czy to mój pre­zent uro­dzi­no­wy?

– Pre­zent... Nie wiem, czy to jest pre­zent. Wy­ko­rzy­stasz go tak, jak będziesz chciał. Lecz nie wol­no ci my­lić daru z mocą. Nie je­ste­śmy jak ksi­ęża, dla­te­go wła­śnie tak nas nie­na­wi­dzą, po­nie­waż wie­rzą, że mają moc uwal­nia­nia lu­dzi od grze­chów, my tym­cza­sem mo­że­my tyl­ko uzdra­wiać.

– Prze­cież ni­ko­go ni­g­dy nie uzdro­wi­łaś.

– Zwie­rzęta nie są ni­kim.

– Nie są lu­dźmi.

– W dzi­siej­szych cza­sach lu­dzie już nas nie po­trze­bu­ją.

– Czy też mam się zaj­mo­wać tyl­ko zwie­rzęta­mi?

– By­ło­by do­brze, gdy­byś nie mar­no­wał cza­su na co in­ne­go.

Ca­leb od­cze­kał chwi­lę, po czym do­tknął czo­ła pal­cem i za­wo­łał:

– Mamo!

– Co ta­kie­go?

– Czy z tego po­wo­du będę inny?

– Oczy­wi­ście, że nie, lecz lu­dzie tak wła­śnie po­my­ślą, a jesz­cze taki je­steś ślicz­ny…

– Jacy lu­dzie?

– Wszy­scy są tacy sami... No da­lej, zmy­kaj na­kar­mić kró­li­ki, a w tym cza­sie zro­bię nam coś do je­dze­nia!

– Upie­czesz tort?

– Je­śli wy­star­czy ja­jek, usma­żę na­le­śni­ki.

Paul

Dzień po po­grze­bie mat­ki Paul z pu­de­łkiem w ręku cho­dził z po­ko­ju do po­ko­ju i od cza­su do cza­su wrzu­cał do środ­ka ja­kiś dro­biazg. Nie dbał o po­ściel, me­ble ani inne gra­ty. Nie cze­kał na spa­dek, żeby się urządzić. Nowy wła­ści­ciel może to wszyst­ko so­bie za­cho­wać albo wy­rzu­cić, jemu to obo­jęt­ne. Paul na­wet przez se­kun­dę nie roz­wa­żał prze­pro­wadz­ki, miesz­kał w Mo­sel­le, pod­le­ga­ły mu pla­ców­ki pocz­to­we w ca­łym de­par­ta­men­cie. Miał żonę i cór­kę, któ­re nie cier­pia­ły sta­ro­ci, a jesz­cze bar­dziej nie­na­wi­dzi­ły wsi. Scho­wa pu­de­łko w piw­ni­cy, żona ni­g­dy tam nie scho­dzi­ła ze stra­chu przed pa­jąka­mi.

Paul wsze­dł do swo­je­go daw­ne­go po­ko­ju i usia­dł na ma­te­ra­cu przy­kry­tym pla­sti­ko­wym po­krow­cem. Biur­ko, krze­sło, sza­fa, a na­wet rama łó­żka drze­ma­ły pod plan­de­ka­mi lub prze­ście­ra­dła­mi. Za­mknął oczy. Wra­ca­ły od­gło­sy, za­pa­chy, a po nich za­ry­sy kszta­łtów i syl­we­tek. Przez krót­ki czas dał się zwie­ść wspo­mnie­niom, lecz dzie­ci­ństwo było zbyt od­le­głe, żeby dziś na co­kol­wiek mu się przy­da­ło. Otwo­rzył oczy. Wpa­da­jące do środ­ka przez dziu­rę w okien­ni­cy dzien­ne świa­tło wy­ty­czy­ło pro­stą kre­skę na ścia­nie, przy­po­mi­na­ło li­nij­kę na­uczy­cie­la wska­zu­jące­go coś wa­żne­go na ta­bli­cy, lecz prze­cież nic tam nie było poza po­żó­łkłą ta­pe­tą usia­ną pla­ma­mi wil­go­ci, któ­re po­ra­sta­ła ple­śń. Paul wstał, zdjął prze­ście­ra­dło za­kry­wa­jące biur­ko i wło­żył do pu­de­łka wy­drążo­ny róg, któ­ry słu­żył za po­jem­nik na kred­ki w cza­sach, gdy prze­mie­rzał mo­rza na po­kła­dzie wy­ima­gi­no­wa­ne­go lang­ski­pa. Daw­no, daw­no temu.

Od­kąd Paul wsze­dł do po­ko­ju, pró­bo­wał zdu­sić w so­bie świa­do­mo­ść, że kie­dyś był dziec­kiem, a wy­star­czył zwy­kły dro­biazg, aby przy­wró­cić wspo­mnie­nia i zra­nić mężczy­znę, na któ­re­go wy­ró­sł. Wie­dział, że kie­dy wró­ci do sie­bie, za­po­mni o pu­de­łku i wszyst­kim, co się w nim znaj­du­je.

Paul zbie­rał się już do wy­jścia, ale za­trzy­mał się jesz­cze przed drzwia­mi pro­wa­dzący­mi na strych. Ostat­nie po­miesz­cze­nie, do któ­re­go nie zaj­rzał. Na gó­rze sta­ła sza­fa, nie mógł się po­wstrzy­mać i jej nie otwo­rzyć, po­nie­waż chciał spraw­dzić, upew­nić się, że może nic ta­kie­go się nie wy­da­rzy­ło. Może tyl­ko wy­my­ślił ten dra­mat, któ­ry wci­ąż na­wie­dzał go no­ca­mi. Prze­kręcił klucz i po­ci­ągnął za klam­kę. Aż się cof­nął, gdy za­uwa­żył wi­szący na wie­sza­ku, wy­wró­co­ny na lewą stro­nę, krót­ki ko­żuch z owczej skó­ry. Od­ru­cho­wo pchnął drzwi, a że dło­nią wci­ąż ści­skał klam­kę, za­chwiał się, szarp­nęło nim do przo­du i gwa­łtow­nie ude­rzył czo­łem w dębo­wą de­skę. Szok uwol­nił ciąg wspo­mnień, któ­re do­pro­wa­dzi­ły ku­brak do tego miej­sca. Ni­g­dy do nie­go nie na­le­żał i po­wi­nien go znisz­czyć wie­le lat temu.

Paul pod­nió­sł gło­wę. Sęki w drew­nie wy­gląda­ły jak oczy, a li­nie przy­po­mi­na­ły rysy zna­jo­mej twa­rzy. Otwo­rzył drzwi raz jesz­cze. Na ko­żu­chu wid­nia­ła brązo­wa pla­ma. Tak bar­dzo pra­gnął, aby jego pa­mi­ęć zwi­nęła się z po­wro­tem, a co­fa­jąc się, wy­ma­za­ła to, co się zda­rzy­ło, aby na­pra­wi­ła prze­szło­ść. Kie­dy do­tknął ku­bra­ka, aż za­pie­kło go pod pal­ca­mi. Gwa­łtow­nie za­mknął drzwi i zbie­gł po scho­dach. Na dole szyb­ko zła­pał pu­de­łko i wy­sze­dł.

Żeby się otrząsnąć po­pa­trzył na roz­ci­ąga­jącą się przed nim do­li­nę i po­ło­żo­ne w od­da­li, po­grążo­ne w ci­szy go­spo­dar­stwo. Bez­gło­śnie go przy­wo­ły­wa­ło. Odło­żył pu­dło na sie­dze­nie pa­sa­że­ra, wsia­dł do sa­mo­cho­du i ru­szył. Prze­je­chał przez po­dwó­rze. W lu­ster­ku wstecz­nym fa­sa­da ro­dzin­ne­go domu jak­by wsy­sa­ła się do leja.