Odważ się żyć, czyli 13 000 km z Portugalii do Chin - Tomasz Kwiatkowski - ebook

Odważ się żyć, czyli 13 000 km z Portugalii do Chin ebook

Kwiatkowski Tomasz

3,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

1 czerwca 2013 roku, Lizbona – Tomasz Kwiatkowski i Piotr Kuryło rozpoczynają podróż rowerową, która ma zakończyć się we Władywostoku. Po dwóch miesiącach w okolicach Bajkału partnerzy niespodziewanie rozdzielają się. Tomasz później tak skomentuje nagłe rozstanie: Człowiek ten jedzie dla pokoju, więc dlaczego miałby na mnie poczekać? Pokój na świecie jest ważniejszy. To wydarzenie rozpoczyna zupełnie nowy rozdział wyprawy. Przestaje ona być jedynie wyczynem sportowym, ukierunkowanym głównie na czas i liczbę przejechanych kilometrów. Pojawią się niezwykłe spotkania, refleksyjne rozmowy, a wraz z nimi prawdziwa przyjemność podróżowania. Zmienia się także cel – Chiny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 204

Oceny
3,0 (3 oceny)
1
0
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja i korekta

Błażej Kusztelski

 

Projekt okładki

Joanna Bruch

 

Zdjęcia

Tomasz Kwiatkowski

 

Mapa

Maciej Jurkowski

 

Copyright © by Tomasz Kwiatkowski & DM Sorus 2016

 

E-book przygotowany na postawie wydania I

 

ISBN 978-83-67139-55-7

 

Przygotowanie i dystrybucja

Wydawnictwo Sorus

ul. Bóżnicza 15/6

61-751 Poznań

tel. +48 61 653 01 43

[email protected]

 

księgarnia internetowa

www.sorus.pl

DM Sorus Sp. z o.o.

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

I. Wykręcamy 3000 kilometrów

Od Lizbony do Berlina

31 maja

Dzień przed wyprawą

Do Lizbony dotarliśmy z Polski bezpiecznie dzięki Patrykowi Kernerowi. Pokonanie autem 3 tysięcy kilometrów było męczące, więc w trakcie drogi zastanawiałem się, jak będzie wyglądała ta sama trasa z pozycji siodełka. Zza szyby samochodu wszystko prezentuje się inaczej, mijane drzewa nie pozostają w pamięci, a większość drogi wydaje się płaska. Ale to tylko złudzenie. Kiedy pedałujesz 20 km na godzinę, każde najmniejsze wzniesienie daje już wkrótce o sobie znać, każdy najechany kamień staje się problemem, każdy powiew wiatru w twarz denerwuje i hamuje jazdę. No i oczywiście do tego powracające wciąż pytanie, czy dam radę, czy nie za dużo sobie wyznaczyłem, przecież mogłem wybrać krótszą trasę, mogłem nie umawiać się na pokonywanie minimum 150 kilometrów dziennie.

Nie wiem, czy wytrzymam, i wciąż dręczy mnie denerwujące pytanie: czy nie zawiodę siebie i tych, co na mnie liczą. Gigantyczna ilość godzin poświęconych treningom rowerowym i ogrom czasu spędzonego na siłowni, czy to wszystko się teraz przyda? Staję oto przed ważnym egzaminem, w którym sam jestem swoim surowym egzaminatorem, ale też towarzyszy mi niesamowita radość i świadomość postawienia sobie celu, na który mało kto mógłby się zdecydować.

Już w Lizbonie otrzymywałem informacje, że widać, w którym miejscu jestem, więc dzięki funkcji GPS można będzie śledzić nas przez całą trasę. Nigdy nie byłem tak zmotywowany, a fakt, że ktoś na mnie liczy i patrzy na moją walkę z tysiącami kilometrów, dodaje mocy. Z wiarą w siebie i ze wsparciem życzliwych ludzi można śmiało spełniać marzenia, bo każdy potrzebuje poczucia bezpieczeństwa, a więc świadomości, że nie jest się samemu w swej walce.

1 czerwca

Ruszamy w drogę

Wyjeżdżamy wraz z Piotrem spod niewielkiego pomnika Gandhiego. Pierwsze metry podróży odbywamy na oczach pracowników polskiej ambasady w Lizbonie i członków miejscowej Polonii. Jest akurat Dzień Dziecka, więc ambasada zorganizowała zabawy i poczęstunek dla najmłodszych polonusów. Na dworze słonecznie, ale nie na tyle, żeby temperatura była męcząca, czego obawiałem się w Portugalii. O pogodzie będę zresztą wspominał często, bo jednak całe dnie spędzać przyjdzie na dworze. Nam i żegnającym nas rodakom wykwita na twarzach pożegnalny uśmiech, choć przyznam, że jest niezbyt szeroki, bo to dopiero początek długiej drogi i na razie nie ma się z czego cieszyć. Sytuacja wygląda więc trochę jak podczas teleturnieju „Familiada”, wszyscy machają do siebie rękoma i są lub udają szczęśliwych. Żegnający nas zresztą rozejdą się zaraz do swoich domów, a naszym domem będzie przez kilka miesięcy kawałek materiału nieprzemakalnego.

Przejazd przez Lizbonę ciągnie się jak pielgrzymka do Częstochowy, ale jest na co popatrzeć. Choćby na stare i urokliwe kamienice, po których widać już zmęczenie, albo na mosty, które nadają miastu ciekawy charakter, a mnie kojarzą się z przeświadczeniem, że zawsze można znaleźć inną drogę do celu. Na wyjeździe z miasta dołącza do nas Maria, ale tylko na parę kilometrów. Dziewczyna codziennie dojeżdża do pracy w centrum rowerem z samych obrzeży Lizbony, gdzie mieszka, więc widać na jej twarzy miłość do roweru i przyjemność, jaką jej sprawia jazda. W ludziach, którzy robią to, co lubią, nie dostrzega się też oznak zmęczenia. Po dłuższej rozmowie daję Marii namiary na GPS-a. Przez Internet będzie mogła śledzić, gdzie się każdego dnia znajdujemy. Żegnamy się, a my dwaj jedziemy dalej.

Hej, dziewczyny, na rowery!

Dzień kończymy z wynikiem stu trzydziestu pięciu kilometrów. Wiele wzniesień powoduje, że tracimy czas na podjazdach, a w dodatku rower obciążony sakwami nie jest lekki, myślę, że z całym załadunkiem waży około pięćdziesięciu kilogramów. Mam ze sobą spory zapas wody, bo nie wiem jeszcze, jaka okaże się pogoda i ile będę jej potrzebował. Z dnia na dzień zacznę jednak te kilogramy w sakwach minimalizować.

Do Fatimy zostało dwadzieścia kilometrów, więc zrobimy jutro szybkie śniadanie i na drugi posiłek dotrzemy już na miejsce. Będzie tam na nas czekała Monika, która przebywa na wymianie studenckiej w Porto, a z rowerem też ma wiele wspólnego, bo wraz ze swym chłopakiem, Bartkiem, przejechali Islandię wzdłuż jej granic.

 

Monika, która również na rowerze pokonała kawał świata

2 czerwca

Fatima

Dzień zaczynamy od podjazdów i pędzimy do ciebie, Moniko, ile sił w nogach. Góry nam niestraszne, a i powiewające wiatry problemem wielkim nie są, no może troszeczkę, bo jednak spóźnimy się jakąś godzinkę. Musimy pogodzić się z faktem, że więcej czasu trzeba stracić na podjazdach, i na to nie ma rady. Niby to wiadomo, ale jeszcze ambicje nie do końca schowane w kieszeni, więc natura z człowiekiem wygrywa. Kiedy docieramy na miejsce, dowiadujemy się od Moniki, że planuje rowerem o wiele dłuższą wyprawę niż objazd Islandii, i jestem pewien, że jej i Bartkowi na pewno się to uda. Dziękujemy ci, Moniko, za spotkanie.

Teraz z Piotrem zostajemy już sami. Czas więc wreszcie, aby powiedzieć o nim słów kilka. Oczywiście Piotra Kuryły nie trzeba specjalnie przedstawiać, bo pewnie wielu z was słyszało o tym, jak Piotrek przebiegł kulę ziemską dookoła, co zajęło mu równy rok czasu, i za ten wyczyn został nagrodzony „Kolosem”. O „Kolosie” jeszcze wspomnę, ale chciałbym wyjaśnić, dlaczego właściwie z Piotrem jadę. Mój pierwotny zamysł był taki, aby przebyć tę samą trasę, którą on pokonał podczas swego biegu, czyli po prostu objechać cały glob. Napisałem do niego, że chciałbym się porwać na coś takiego i czy nie byłby chętny na to samo, tylko że na dwóch kółkach. Otrzymałem odpowiedź, że planuje następną wyprawę rowerem, ale nie chce jechać przez Stany Zjednoczone, lecz „jedynie” z Portugalii do Rosji, a dokładnie z Lizbony do Władywostoku.

Nie zastanawiałem się wtedy długo, co niekiedy nie jest wskazane, ale pomyślałem sobie, gdzie znajdę drugiego takiego wariata, który przejedzie podobną trasę. Co najwyżej, jakby mi się poszczęściło, to może ktoś zechciałby ze mną pojechać rowerem do... Karpacza, czyli kilka dni maksymalnie. Pomyślałem też, że Piotr to „dobra dusza”, jak to u niego na stronie internetowej napisano, a więc swój chłop, nie ma się czego obawiać. Pewne wątpliwości miałem tylko do swojej formy fizycznej. Albo inaczej: pewien jej byłem, ale zastanawiałem się, czy nie będzie między Piotrem i mną zbyt dużej różnicy, czy nie będę zostawał w tyle. Na szczęście okazało się, że różnicy nie ma żadnej, no i w górach szło mi bardzo dobrze, choć podjazdów bałem się najbardziej, szczególnie tych pod koniec dnia, kiedy w nogach ciążyło sto trzydzieści kilometrów, a przede mną wyrastał kilkukilometrowy podjazd i później zjazd.

Ale wracając do początku. Postanowiliśmy pojechać razem. Wcześniej Piotr liczył na to, że w drodze dołączać będą do niego inni. Ale chyba nie spodziewał się, że znajdzie się jeszcze ktoś, kto zabierze się z nim na całą drogę. Dla mnie to było też dobre rozwiązanie, bo nie chciałem wybierać się na taką wyprawę samotnie. Nie wiem do końca, czyj tak naprawdę był pomysł z tą trasą, ale nie ma to większego znaczenia. Miałem ochotę na ciekawą przygodę, na coś, co będę mógł długo wspominać.

 

Z Piotrem spotkaliśmy się przed wyjazdem dwa razy, żeby omówić plan trasy, a więc skąd wyruszymy, przez co pojedziemy, jaki odcinek drogi będziemy pokonywać codziennie, aby mniej więcej zmieścić się w stu dniach. Założyliśmy w końcu, że dzienne minimum to sto pięćdziesiąt kilometrów i każda niedziela wolna. Później okazało, że nic z tego nie wyszło, bo pokonywaliśmy więcej kilometrów i tylko jedna niedziela była wolna.

Pierwsze nasze spotkanie odbyło się w Kołobrzegu, podczas którego Piotr opowiadał o biegu dookoła świata, potem jeszcze raz spotkaliśmy się na festiwalu podróżniczym „Włóczykij” w Gryfinie. A może było na odwrót. Nasze rozmowy miały zwyczajnie techniczny charakter, dotyczyły w większości przebiegu trasy, a więc i tego, gdzie możemy nocować, przy czym zakładaliśmy, że będzie to zależało od przejechanego odcinka. Jedynie w Polsce mieliśmy wszystko dokładnie zaplanowane. Podczas tych narad Piotr wykazał, że jest dobrym i właściwym kompanem, aby z nim wyruszyć, a poza tym był dość znany, chociaż to nie robiło na mnie jakiegoś wrażenia. Owszem szacunek za wyczyn mu się należał, ale już nagrody w dziedzinie podróżowania uważam za zbędne, wywołują niepotrzebną konkurencję i czasami niezdrowe podejście do pewnych wyzwań, które już same w sobie są przecież najważniejsze, a na pewno istotniejsze niż kawałek czegoś metalowego czy drewnianego, co nazywane jest nagrodą.

Nocleg jak zwykle „na dziko”

I tak po wstępnych ustaleniach i poznaniu się znaleźliśmy się obaj w Portugalii. Dlaczego tam? – pytano mnie wielokrotnie jeszcze przed wyjazdem. Ano dlatego, że jest najdalej.

3 czerwca

Pożegnanie z Portugalią – krajem pierwszym

W Portugalii pięknych krajobrazów jest sporo, ale czegoś mi tu jednak brakuje; może gdybym był tu w innym celu i nie jechał tylko szosą, odebrałbym kraj inaczej. Czuję więc niedosyt, dlatego może jeszcze tu wrócę. Jeśli zaś chodzi o Portugalczyków, jestem pod wrażeniem ich uprzejmości, a zawsze miło być dobrze traktowanym i obdarzanym bezinteresownym uśmiechem. Mój kolega z pracy wyznaje prostą zasadę: jeśli ktoś jest dla ciebie miły, a ty masz akurat zły dzień, również staraj się być miły, niech twój zły humor nie psuje relacji z kimś drugim.

Spodziewałem się szybkiego przejazdu przez kraj „początku”, ale żal mi, że poznałem go tak przelotnie. A chciałbym lepiej, z nieco innej strony i na pewno wolniej, czyli dokładniej. Miałbym ochotę poszwendać się po uliczkach, po których chodzą ich mieszkańcy, pooglądać ten kraj z bliska, nie z głównej ulicy i z szosy, i nie na czas, jak biegacz, który po starcie przed oczami ma tylko metę i nie ogląda się na boki i dookoła siebie.

Jeszcze o samej Fatimie, czyli o mieście, gdzie znajduje się ośrodek pielgrzymkowy poświęcony Matce Bożej Fatimskiej, która objawiała się tam od 13 maja do 13 października 1917 roku. Przyjazd w to miejsce stał się dla mnie okazją do modlitwy i proszenia Matki Boskiej o zdrowie, o brak kontuzji i o powodzenie wyprawy. Przebywało tam w tym czasie bardzo wielu pielgrzymów z całego świata, bo jest to miejsce nadziei, miejsce, w którym Hiacynta, Łucja i Franciszek zostali obdarowani niezwykłą łaską. Dla nas było ono obowiązkowym przystankiem, następnym zaś, które sobie z góry założyliśmy, miało być Lourdes. A więc w drogę.

4 czerwca

Hiszpania

Cztery lub pięć to liczby najczęściej pojawiające się na liczniku, dlatego też od rana widziałem wciąż górę, do której dojechałem wieczorem. W Polsce mam możliwość pedałowania tylko po płaskich terenach, więc tutaj doceniam górskie widoki, choć kosztują mnie litry potu. Pytanie, czy warto? Każdy ma swoje góry do pokonania, czy te prawdziwe, czy też metaforyczne, wszystkie dostarczają nowych doświadczeń, więc uważam, że warto. Powolna wspinaczka, choć męcząca, pokazuje mi, jaki jestem słaby, ale i jaki uparty. Każdy mały, ale pokonany odcinek długiej trasy daje mi satysfakcję i wyobrażenie tego, czego mogę dokonać siłą własnych mięśni, nie naciskając na pedał gazu w aucie, lecz tylko na pedał roweru. Buduje to moją samoocenę, nie czuję się lepszy od kogoś, bo zawsze znajdzie się przecież ktoś doskonalszy, czuję się jednak lepszy niż byłem parę chwil wcześniej, czuję się lepszy niż parę dni temu. Wysiłek fizyczny daje mi uśmiech, jakiego nie mogę porównać z żadnym innym objawem radości, dlatego mozolnie wspinam się dalej, tak jak w życiu.

Czasami warto się powspinać dla tych kilku chwil beztroskiego zjazdu, czy to w dosłownym tutaj znaczeniu – z góry, czy w czerpaniu przyjemności z naszej pracy, którą wykonaliśmy.

Czy nie byłoby bezpieczniej bez samochodów? W gazecie, w rubryce wypadki, napisano by co najwyżej, że pieszy potrącił rowerzystę. Tak, wiem, nie wyobrażacie sobie życia bez szybkich samochodów, bo trzeba by chodzić pieszo albo pedałować na rowerze. Kiedy przed wyprawą opowiadałem, ile mam w planie przejechać kilometrów, wszyscy kierowcy chwytali się za głowę i mówili, że im by się nie chciało tyle jechać nawet najlepszym samochodem. Ale słowo „nie chciało” jest po prostu SŁABE!

 

Góra, dół, góra, dół ...

5 czerwca

Podróżowanie

Na zmianę słońce z deszczem. Nieważne, jaka pogoda, trzeba kręcić. Ale jest jeszcze świeży zapał do jazdy i pokonywania kilometrów. Muszę być teraz konsekwentny w działaniu i systematyczny, bez tego ciężko osiągnąć cel, tę moją górę. Tak jak Marek Kamiński miał swoje bieguny, tak i ja mam tu swoje wzniesienia. A jak potrafią wymęczyć, słowami nie ujmę w żaden sposób, ale i przyjemności, jaką czuję, wspinając się po nich, opisać w stanie nie jestem.

Podróżowanie – łatwo powiedzieć. Ale jak się do tego zabrać? Co najmniej raz w tygodniu słyszę od kogoś, gdzie by chętnie wyjechał, co by chciał zobaczyć, jak bardzo lubi podróżować, ile to dla niego znaczy i jakaż to ogromna pasja, ale NIE, nie da się – dopowiada. A to „nie” jest dla niego jak mur ze skały i nie można go obejść, choć tak bardzo by się chciało. Ale NIE, nie da rady, ten mur to praca, obowiązki, potrzeba wygody, bezpieczeństwa, samochodu, telewizora, nowej pralki, fajnych ciuchów itd. No chyba ten mur jest wyższy niż do nieba.

Nie mam recepty na to, jak ruszyć w drogę, bo jest to sprawa bardzo indywidualna, i czasami coś naprawdę trzyma nas w miejscu, ale w większości przypadków tylko się oszukujemy, że nie można. Oczywiście też tak narzekałem, nieraz komuś ucho męczyłem, bez winy nie jestem, ciężko mi było uświadomić sobie, że lepiej jest coś robić, niż o tym gadać. Moja przyjaciółka z Indii, Ammu, na pytanie, czym jest dla niej podróż, odparła, że życie jest podróżą, więc dlaczego nie podróżować w czasie podróży? Ammu chce wiedzieć więcej o innych, chce poznawać ludzi, którzy żyją w innych kulturach, inaczej jedzą, mają inne zasady i normy w życiu. Dla tej młodej dziewczyny z Indii ważne jest jeszcze odświeżanie samego siebie poprzez naukę czegoś nowego. Tak jak wgrywamy nowe, lepsze oprogramowanie do komputera, tak możemy przez podróże ulepszać siebie, swój umysł i swoje myśli.

 

Nawyk bycia w drodze – to takie ważne. Mimo zmęczenia jechać tak daleko, jak tylko się da, czuć, że się żyje, bo gdzie indziej to poczujemy z taką intensywnością? Będę to powtarzał jeszcze wiele razy, bo taka jest prawda.