Odyseja kota imieniem Homer - Gwen Cooper - ebook + książka

Odyseja kota imieniem Homer ebook

Cooper Gwen

4,8

Opis

Kot, który patrzył sercem

Ostatnie, czego Gwen potrzebowała, to kolejny kot. Miała już dwa – a do tego beznadziejnie płatną pracę i bałagan w życiu emocjonalnym. Ale gdy odebrała telefon z kliniki weterynaryjnej, że pozbawiony oczu kot szuka domu i nikt go nie chce wziąć, nie mogła odmówić.

Szybko przekonała się jednak, jak mocno utrwalone są stereotypy. Znajomi i rodzina powtarzali, że ślepy kot to brzemię. Że sobie nie poradzi. Że umrze z głodu. Że to zwyczajny inwalida.

Tymczasem Homer miał to gdzieś. Pędził przez mieszkanie jak rakieta, łapał owady (w locie!), a nawet obronił Gwen przed włamywaczem! Przeżył też zamach na World Trade Center.

Oto historia odważnego kota, który chciał żyć

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (8 ocen)
7
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mari40

Nie oderwiesz się od lektury

genialna książka
00

Popularność




Gwen Cooper Odyseja kota imieniem Homer Tytuł oryginału Homer’s Odyssey Język oryginału: angielski ISBN Nota prawna: Copyright © 2009 by Gwen Cooper This edition published by arrangement with Delacorte Press, an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC Redaktor prowadzący: Tomasz Zysk Tłumacz: Anna Bańkowska Skład i łamanie: Jarosław Szumski Zdjęcia Homera z prywatnych zasobów Autorki Wydanie 1 Wydawnictwo Nowa Baśń ul. Czechowska 10, 60-447 Poznań telefon 881 000 125www.nowabasn.com Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być kopiowana i wykorzystywana w jakiejkolwiek formie bez zgody wydawcy i/lub właściciela praw autorskich. Konwersję do wersji elektronicznej wykonał Jarosław Szumski.

Dla Laurence’a, zawsze

 

 

 

…od Dzeusa przychodzą wszyscy obcy i żebracy. A nasza jałmużna jest miła, lecz mała.

Homer, Odyseja  

Przedmowa

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam tego kociaka, był maciupeńkim kłębkiem puchu w wyciągniętych dłoniach młodej kobiety. Nie różnił się niczym od innych kociąt, to jest, dopóki nie podniósł łebka i nie zamiauczał — doprawdy imponująco jak na kilkucentymetrowe (od czubka głowy do końca ogonka) stworzonko.

Chociaż taki malutki, obracał się w kierunku mojego głosu. Właśnie wtedy zobaczyłam jego oczy. Dwutygodniowy podrzutek wyraźnie cierpiał z powodu poważnej infekcji, która z pewnością odebrałaby mu wzrok, jeśli nie życie.

Para, która go znalazła, wiedziona dobrymi intencjami, praktycznie prosiła mnie o natychmiastową eutanazję. Mimo to poddałam kociaka starannemu badaniu, podczas którego walczył ze mną co sił, młócąc łapkami i miaucząc wniebogłosy na stalowym stole. W końcu oznajmiłam, że kotek — poza stanem oczu — wydaje się idealnie zdrowy, może więc gdyby udało mi się wyleczyć infekcję — zastanowiliby się nad adopcją?

Z wielu powodów małżeństwo nie mogło jednak zapewnić domu tak maleńkiemu kociakowi. Pracowali. Mieli psa. Brakowało im pieniędzy. Zresztą — czy były jakieś szanse na przywrócenie maleństwu wzroku?

Och… no więc nie. Takich szans nie było. Wyjaśniłam, że zamierzam chirurgicznie usunąć gałki oczne, żeby uratować kotkowi życie.

Jestem całkowicie pewna, że to w tym momencie zrezygnowali. Kręcąc z niedowierzaniem głową, podpisali zgodę na przekazanie zwierzątka pod moją opiekę. Decyzję przyśpieszyły zapewne jego żałosne miauki — myśleli, że musi straszliwie cierpieć.

Po dopełnieniu tej formalności mogłam już — w jego najlepszym interesie — rozpocząć terapię. Nadal miałam wątpliwości, ale te szybko się rozwiały, kiedy odkryłam, że źródłem owych rozpaczliwych miauków jest głód. Wystarczyła miseczka kociej karmy roztartej z namiastką mleka, by wrzaski ucichły i po kilku minutach kotek spokojnie zasnął. To przypieczętowało moją decyzję, by podjąć leczenie bez względu na zagrażającą mu ślepotę.

W końcu, myślałam, ten kociak i tak nie korzystał jeszcze z dobrodziejstw wzroku. W przeciwieństwie do ludzkich noworodków, koty rodzą się z zamkniętymi ślepkami i otwierają je dopiero po dziesięciu–trzynastu dniach. U tego maleństwa relatywnie długotrwała infekcja z pewnością nie pozwoliła na pojawienie się wizji. Po wyleczeniu pozostałby ślepy, nie tracąc jednak daru widzenia sensorycznego. Jak wiele zwierząt, kocięta są w stanie zmienić swoje neurologiczne zdolności tak, aby móc pomyślnie przejść przez proces zwany indywidualną adaptacją środowiskową — to takie moje określenie na „odmawiam uśpienia tego kociaka”. Jak mogłabym sprzeniewierzyć się swojemu obowiązkowi przynoszenia ulgi w cierpieniu, skoro mogę podtrzymać życie warte istnienia?

Zapytajcie któregoś z młodych weterynarzy idealistów — każdy chętnie przyzna się do tego rodzaju grzechu, jaki popełniłam tamtego dnia wobec ślepego kociaka. Jeśli zwierzę jest chore, ale uleczalne i — choćby w dalekiej perspektywie — nadaje się do adopcji, to znaczy, że takie jest jego przeznaczenie. Są takie, które zawsze chwytają nas za serce swoimi zdumiewającymi siłami witalnymi i nieodpartym potencjałem brzydkiego kaczątka.

Wiedziałam, że nie dam rady zatrzymać ślepego kociaka, mając w domu małe dziecko z alergią i dużego psa, a jednak nie mogłam pozwolić umrzeć pełnemu wigoru zwierzątku z powodu tak błahego problemu jak bezdomność. Na pewno ktoś z kręgu moich przyjaciół czy rodziny uzna je za tak ujmujące jak ja sama. Muszę tylko znaleźć kogoś z odpowiednią dozą ekscentryzmu i empatii, by podjął się opieki nad tym przypadkiem „szczególnej troski”.

Mijały tygodnie, a ja zaliczałam odmowę za odmową. Zaprzęgłam do roboty rodzinę — klan miłośników zwierząt. Prosiłam, aby rozgłaszali, gdzie tylko się da, wiadomość o ślepym kociaku poszukującym bezpiecznego domu. Dawałam ogłoszenia, apelowałam do znajomych o czułych sercach z uczelni weterynaryjnej, wszystko na próżno.

W tym okresie zdążyłam wziąć rozbrat z całym swoim racjonalistycznym podejściem i skończyć z samobiczowaniem. Po operacji kociak z całą energią wracał do życia i koniec końców zarówno mój personel, jak i ja sama, zakochaliśmy się w nim po uszy. Czasem nie mogłam znieść samej myśli o rozstaniu.

Jak tu nie dać się zawojować temu czarnemu futrzaczkowi o malutkich, zapadniętych oczodołach i wiecznie nienasyconym apetycie, zawsze skoremu do pieszczot i zabawy? Tak, mimo swojej ślepoty bawił się jak zwykły kociak! Naprawdę nie można go było nie kochać, przynajmniej według wszelkich norm z wyjątkiem tej jednej, która tak bardzo zaprząta umysły większości ludzkich istot — wyglądu zewnętrznego.

Wreszcie zgodziła się go obejrzeć pewna młoda osoba, właścicielka dwóch moich kocich pacjentów. Kiedy jednak podawałam czarny kłębuszek jego ewentualnej przyszłej pani, poczułam dreszcz niepokoju. Czy spojrzy na niego z obrzydzeniem jak inni? Czy powie, że niestety nie może się podjąć opieki nad tak dziwnym i upośledzonym stworzeniem?

Nie, nic takiego się nie stało. Zaczęła do niego przemawiać łagodnym szeptem. Przytuliła go, a kociak rozmruczał się w jej ramionach. Ku mojemu zdumieniu i niewyobrażalnej uldze wypowiedziała kilka słów, którymi zaskarbiła sobie moją dozgonną wdzięczność: „Zabieram go do domu”.

Homer był pierwszym „beznadziejnym” przypadkiem w mojej krótkiej wówczas karierze zawodowej. Chociaż od tej pory miałam ich wiele, ten okazał się brzemienny w skutki. Stał się doświadczeniem, które utorowało drogę innym.

„Odyseja Homera” bez wątpienia będzie znaczyła co innego dla różnych osób. Mnie ta bardzo osobista przygoda zawsze przypomina, do czego zdolna jest medycyna weterynaryjna w połączeniu z idealizmem młodości. A także o tym, że weterynarz, kochający opiekun i jeden niepoddający się pacjent potrafią razem wszystko.

Historia Homera przeznaczona jest dla nas wszystkich, abyśmy ją sobie wzięli do serca.

Patricia Khuly, VMD, MBA

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Prolog. Kot, Który Przeżył

Męża głos, Muzo, wielce obrotnego, który (…) wiele wędrował…1

Rytuał mojego powrotu do domu pod koniec dnia zawsze przebiega tak samo.

Dzyń! Dzwonek windy to dla wyczulonych uszu pierwszy sygnał, że lada moment się pojawię, toteż kiedy klucz trafia wreszcie do zamka, po drugiej stronie drzwi słyszę miękki nacisk łapek. Nabrałam zwyczaju bardzo ostrożnego otwierania wszystkich drzwi, nawet w cudzych domach, żeby żaden futrzany łotrzyk nie wyrwał się na zewnątrz. Jest jednak kwestią tylko paru sekund, aby te same łapki odnalazły drogę od drzwi do moich nóg — i już malutki czarny kotek co sił wspina się po mnie w górę, jak gdybym była pniem drzewa.

Aby uchronić zarówno ubranie, jak i własną skórę — pazurki, chociaż małe, są wielce skuteczne — przykucam na podłodze i wołam radośnie: „Cześć, Niedźwiedziu!”, którą to ksywkę Homer zawdzięcza swojemu czarnemu, lśniącemu futerku, podobnemu do sierści niedźwiedzia grizzly. Kotek traktuje ów krzyk jako zaproszenie: skacze mi na kolana, po czym opiera przednie łapki na ramionach i ociera się noskiem o mój nos. Towarzyszy temu intensywne mruczenie i cała seria krótkich, urywanych miauków, które do złudzenia przypominają popiskiwanie szczeniaka. „Hej, malutki”, mówię, drapiąc go za uszami, co niezmiennie wywołuje u Homera spazmy rozkoszy. Teraz już nie wystarcza zwykłe „nosek-nosek”; przyciska mi do czoła cały pyszczek, suwając nim w dół i w górę po policzku.

Pozycja w kucki na wysokich obcasach (mam tylko metr pięćdziesiąt pięć wzrostu, ale nie przyjmuję tego do wiadomości) jest bardziej bolesna, niżby się zdawało, więc biorę Homera na ręce i stawiam z powrotem na podłodze, a sama się podnoszę i wreszcie wkraczam do mieszkania, które dzielę z moim mężem Laurence’em. Klucze, płaszcz i torby trzeba czym prędzej pochować na miejsca. Kiedy człowiek mieszka z trzema kotami, szybko się uczy, że aby uchronić reprezentacyjne ubrania przed wszechobecną sierścią, najlepiej jest przebrać się zaraz po powrocie w domowe ciuchy. Dlatego pierwsze kroki zawsze kieruję do sypialni.

Moim śladem przez całe mieszkanie podąża puszysty cień, skacząc po drodze na każdy napotkany mebel. Hyc! — jednym susem z podłogi na krzesło, z krzesła na stół w jadalni, ze stołu znów na podłogę — istny Q*bert, stworek z popularnej gry. Kiedy pokonuję swoją trasę przez salon/jadalnię i korytarz, Homer z bocznego stolika przerzuca się brawurowo na trzecią półkę regału, stojącego po przekątnej holu, gdzie przysiada na jeden króciutki moment, dopóki nie przejdę. Potem kolejny zeskok — i już mknie przede mną, wpadając z rozpędu na któregoś z dwóch pozostałych kotów, aż do progu sypialni. Hamuje (zawsze dokładnie w tym samym miejscu), tylko na ułamek sekundy, po czym skręca pod kątem prostym w lewo, jakby rysował dużą literę L. Skacze na łóżko, bo wie, że zaraz tam usiądę, żeby zdjąć pantofle, i wpełza mi na kolana, gotów do następnej serii czułych pomruków i ocierania pyszczkiem.

To wszystko powtarza się niezmiennie każdego dnia. Zmienia się najwyżej ilość czasu, jaki poświęcam na przegląd mieszkania, kiedy już się przebiorę. Homer jest stworzeniem o różnych upodobaniach i trudno przewidzieć, jaki nowy pomysł może mu strzelić do łebka w danym tygodniu.

Przez jakiś czas stawiał sobie za cel ustanowienie światowego rekordu liczby przedmiotów, które można w ciągu jednego dnia zrzucić ze stolika do kawy. Oboje z Laurence’em jesteśmy pisarzami, toteż mamy w domu mnóstwo odpowiednich akcesoriów. Długopisy, notatniki, paski papieru z uwagami poniewierają się wśród magazynów, książek, pudełek z chusteczkami, odcinków biletów, przeciwsłonecznych okularów, zapałek, miętówek, pilotów i ulotek z menu dań na wynos. Pewnego dnia po powrocie zastaliśmy stolik całkowicie uprzątnięty: książki, pióra, piloty — wszystko to leżało malowniczo porozrzucane po podłodze, kojarząc się z płótnami Jacksona Pollocka2. Przywróciliśmy przedmiotom — nie bez pewnego poczucia winy — ich właściwe miejsca, ale ten schemat utrzymywał się przez kilka tygodni. Nie byliśmy pewni, który z kotów objął stanowisko naszej nieistniejącej gosposi, aż wreszcie pewnego wieczoru przyłapałam Homera na gorącym uczynku. Pękał z dumy ze swych osiągnięć i bynajmniej nie okazywał skruchy.

— Może nie lubi bałaganu — sugerowałam Laurence’owi. — Może czuje się nieswojo, jeśli wskoczywszy na stolik, zastaje każdą rzecz na innym miejscu.

Laurence nie jest tak skłonny jak ja do analizowania ukrytych motywów działania naszych ulubieńców.

— Myślę, że ten kot po prostu lubi spychać rzeczy ze stolika.

Nauczyliśmy się także przywiązywać suwane drzwi do garderoby. Mało kto by przypuszczał, z jaką łatwością mały kotek zwiesza się całym ciężarem z dżinsów (denim to mocny, fajny materiał, w sam raz do wspinaczki), by potem wskoczyć na najwyższą półkę, gdzie leżą pudła ze starymi zdjęciami, zapakowane prezenty urodzinowe i świąteczne (tak rozkosznie szeleszczą, kiedy się drapie pazurkami po pa pierze) oraz stosy przytulnej, mięciutkiej odzieży. Pojemniki na śmieci — bez względu na ich wysokość — świetnie nadają się do skakania na wierzch i przewracania na boki. Drapaki z pętelkowego sznurka, przy odrobinie uporu, dadzą się całkowicie rozszarpać. Można tez łazić po regałach i zrzucać z najwyższych półek książki w twardych okładkach. To samo dotyczy płyt CD i DVD ustawionych w „kąciku rozrywki”. Przy dostatecznej wyobraźni ogólna liczba psot i drobnych zniszczeń dokonanych przez jednego małego kota w ciągu jednego dnia roboczego rośnie w nieskończoność. Gdybym miała wymienić jedną życiową mądrość, jaką zawdzięczam Homerowi, byłoby to docenienie wagi pożytecznego spędzania czasu.

Ostatnio Homer nauczył się korzystać z toalety. Dlaczego w wieku dwunastu lat postanowił nagle dodać do swoich licznych sukcesów także ten, nie mam bladego pojęcia. Słyszałam o kotach przyuczanych przez właścicieli do korzystania z sedesu zamiast kuwety, ale nigdy o takim, który opanował tę szczególną sztukę samodzielnie i z własnej woli.

Owo najnowsze osiągnięcie Homera zauważyłam przez przypadek. Obudziłam się wcześnie i na chwiejnych nogach poczłapałam do łazienki. Kiedy pstryknęłam światło, okazało się, że jest zajęta: na krawędzi deski sedesowej siedział Homer.

— O, przepraszam — powiedziałam odruchowo, jeszcze nie do końca obudzona. Dopiero kiedy wyszłam, zamykając starannie drzwi za sobą, przyszła refleksja: Zaraz, chwileczkę…

— Nasz kot jest geniuszem — oznajmiłam później Laurence’owi.

— Geniuszem to on będzie, jak się nauczy spuszczać wodę — zareplikował mój mąż.

Rzeczywiście, spłukiwać muszli wciąż jeszcze nie umie. Dlatego sprawdzenie toalety trafiło jako kolejna pozycja na moją mentalną listę kontrolną, której poddaję mieszkanie, odnotowując pozrzucane fotografie w ramkach, pootwierane szafki i poprzewracane bibeloty.

Ponieważ nigdy nie wiem, co zastanę po otwarciu drzwi, i ponieważ sam widok Homera może zszokować niewtajemniczonych, staram się zawsze uprzedzać gości, którzy odwiedzają mnie po raz pierwszy. Po poznaniu Laurence’a, kiedy przestałam umawiać się na randki z innymi i w ogóle nie zawierałam już tylu znajomości, także to zdarzało mi się coraz rzadziej.

Nadal jednak pamiętam, jak kiedyś nie udało mi się w porę ostrzec nowego chłopaka przed pierwszą wizytą. Na początku spotkania nie sądziłam, że zechcę zaprosić go do siebie, a gdy już do tego doszło, nie chciałam opowiadaniem o kotach psuć romantycznego nastroju.

Homer w tamtym czasie uwielbiał bawić się tamponami. Fascynowało go, że tak się turlają i jeszcze mają na końcu sznureczek. W końcu udało mu się wykombinować, gdzie je trzymam, i dotąd z podziwu godną cierpliwością forsował szafkę pod umywalką, aż wywlókł całe pudełko ulubionych zabawek.

Wchodzę do mieszkania z moim towarzyszem, a tu Homer wita mnie przy drzwiach z tamponem zwisającym z pyszczka! Na tle czarnego futerka biały wałeczek odcinał się upokarzająco wyraźnie. Przez chwilę kotek galopował w kółko w radosnym triumfie, a potem nagle usiadł przede mną na tylnych łapkach, ściskając między szczękami tampon jak pies surową kość.

Mój towarzysz, wyraźnie stropiony, zaczął się jąkać:

— C-co… on tam… Czy to… Czy coś mu się stało?

Kucnęłam na obcasach, a Homer natychmiast wdrapał mi się na kolana, porzucając wykradzioną zdobycz u moich stóp.

— Nic mu nie jest — odparłam. — On tylko nie ma oczu.

Ta lakoniczna informacja o mało nie zwaliła mojego znajomego z nóg.

— Nie ma oczu?

— No tak. Urodził się z oczami, ale usunięto mu je, kiedy jeszcze był kociakiem.

Według ocen Humane Society w około trzydziestu ośmiu milionach amerykańskich gospodarstw domowych żyje mniej więcej dziewięćdziesiąt milionów kotów. W pewnym sensie Homer jest całkowicie typowy. Je, śpi, ugania się za zmiętymi kulkami papieru i ciągle przydarza mu się tyle kłopotów, że nie nadążam im zapobiegać. Podobnie jak każdy inny kot, ma bardzo utrwalone poglądy w kwestii tego, co lubi, a czego nie znosi. Dla Homera szczęście to tuńczyk prosto z puszki, wspinaczka po wszystkim, co może wytrzymać jego ciężar, polowanie z dziką zajadłością na swoje dwie, znacznie większe, „siostry”, wreszcie drzemka na słonecznej plamie, która pojawia się w salonie tuż przed zachodem. Nieszczęściem natomiast jest przegrany wyścig do miejsca obok „mamy” na kanapie, kuweta, której nie można nazwać nieskazitelnie czystą, permanentny zakaz wstępu na balkon (ślepy kot plus wysoki występ — skutki łatwo przewidzieć) oraz słowo „nie”.

Ale życie Homera wykracza poza moją wyobraźnię i często myślę, że jego historię można ująć wyłącznie w ramy eposu. Jest Kotem, Który Przeżył — osieroconym, na pół zagłodzonym dachowcem, który pokonał chorobę na tyle poważną, że po dwóch tygodniach życia odebrała mu oczy, a potem zniweczyła nadzieję na szczęśliwy dom. Jest jak Daredevil3, słynny superbohater, który stracił wzrok wskutek wypadku, ale zyskał nadludzką zdolność wykorzystania pozostałych zmysłów. Także u Homera zmysł słuchu i powonienia, orientacja w terenie, sztuka unikania wszelkich przeszkód w nieznanym wcześniej wnętrzu wykraczają poza prawa natury. Potrafi z trzeciego pokoju zwęszyć pojedynczy kawałek tuńczyka, skoczyć z miejsca na wysokość półtora metra i złapać w locie brzęczącą muchę. Każdy skok z oparcia fotela albo ze stołu to wyraz wiary, że nie okaże się skokiem w przepaść. Każda pogoń za piłeczką przez korytarz to akt czystej brawury. Każda wspinaczka na zasłonę czy na blat kuchenny, każdy krok naprzód w czarną przestrzeń czy choćby chęć zaprzyjaźnienia się z nowo poznanym człowiekiem jest cudem odwagi. Homer nie ma psa przewodnika, białej laski, nie zna języka, w którym można by go uprzedzić o kształcie czy naturze napotykanych przeszkód. Moje pozostałe koty wyglądają przez okna i dzięki temu znają granice swojego świata. Dla Homera świat nie ma granic i jest niepoznawalny; pokój, w którym się znajduje, zawiera wszystko, a więc jest nieskończony. Stykając się tylko bardzo powierzchownie z czasem i przestrzenią, Homer wykracza poza obydwa te wymiary.

Homer pojawił się w moim domu, ponieważ nikt inny go nie chciał. Dlatego nigdy nie przestaje mnie zdumiewać, jak bardzo fascynuje on ludzi — nawet tych, którzy niezbyt interesują się kotami — kiedy go spotykają czy choćby tylko o nim słyszą. Stanowi niezawodny temat do rozmowy — coś, czego absolutnie nie oczekiwałam, decydując się na adopcję. Dziewięćdziesiąt milionów kotów w kraju to dziewięćdziesiąt milionów kocich historii, ale ryzykując podejrzenie o nieznośną megalomanię, oświadczam, że nie spotkałam dotąd tak niezwykłego kota jak mój Homer. Od ponad dwunastu lat co najmniej raz na tydzień czymś mnie rozbawia, wkurza czy zadziwia, a już najbardziej ze wszystkiego zdumiewa mnie Homer widziany po raz kolejny cudzymi oczami.

„Ach, jakie to smutne!” — słyszę zwykle na wieść, że dwutygodniowemu kociakowi usunięto operacyjnie oczy. Odpowiadam wówczas, że dam sto dolarów każdemu, kto gdziekolwiek na świecie pokaże mi szczęśliwszego kociego rozrabiakę. „Jak on się porusza?” — pytają. Na czterech łapach, jak każdy zdrowy kot. Czasem, kiedy jest wyjątkowo rozbawiony, rozlega się głośne „łup!” łebkiem o ścianę czy stołową nogę, o której zdarzyło mu się zapomnieć. Zawsze mnie to śmieszy, nawet jeśli w sercu odnawiają się stare rany. Śmieję się, bo widok kota, który w ferworze zabawy spada na wstecznym biegu z kanapy albo szarżuje łebkiem na zamknięte szklane drzwi, rozbawiłby każdego. A serce mi pęka, bo gdyby w najlepszym ze światów Homer został odnaleziony tydzień wcześniej, jego infekcja mogłaby się okazać tylko „poważna”, a nie „nieuleczalna”.

Oczywiście w takim świecie Homer raczej na pewno nie trafiłby pod mój dach.

Moim ulubionym momentem podczas święta Paschy — dnia który upamiętnia wyprowadzenie Mojżesza wraz ze wszystkim Izraelitami z niewoli egipskiej do Ziemi Obiecanej — jest zawsze Dajenu, radosna pieśń śpiewana głośno, z klaskaniem i tupaniem do taktu. Owo hebrajskie słowo oznacza „to by nam wystarczyło”, a pieśń wylicza wszystkie cuda, jakie Bóg sam, z własnej woli, uczynił dla Izraelitów, i po każdym podkreśla, że już ten jeden cud zupełnie by wystarczył: gdyby tylko wywiódł nas z Egiptu, bez wymierzania sprawiedliwości faraonowi, dajenu! Gdyby wymierzył mu sprawiedliwość, ale już nie rozdzielił dla nas morza, dajenu! Gdyby tylko rozdzielił dla nas morze, ale nie zaspokajał naszych potrzeb na pustyni przez czterdzieści lat, dajenu!

I tak dalej.

Mieszkając przez dwanaście lat z Homerem, tworzyłam swoją własną pieśń Dajenu. Gdyby tylko Homerowi udało się przeżyć pierwsze dwa tygodnie, toby mi wystarczyło. Gdyby sam nauczył się odnajdywać miseczkę i kuwetę… Gdyby nauczył się sam, bez pomocy, przechodzić z pokoju do pokoju… Gdyby nauczył się biegać, skakać i bez obaw robić to wszystko, czego jak mnie ostrzegano, mógł nigdy się nie nauczyć… Gdyby codziennie przez całe dziesięć lat doprowadzał mnie do głośnego śmiechu…

I gdyby nie zrobił nic poza tym, że stał się jednym z najwierniejszych, najczulszych i najodważniejszych stworzeń, nieustannym źródłem radości i natchnienia… to też by mi zupełnie wystarczyło, a nawet więcej.

Kiedy sytuacja wydaje się na tyle beznadziejna, że żadna z racjonalnie myślących osób nie oczekuje niczego dobrego — każde z wymienionych osiągnięć można nazwać cudem. Niewielu z nas ma tyle szczęścia, by w swoim codziennym życiu takie cuda dostrzegać.

Dlatego ta książka jest nie tylko dla takich szaleńców jak ja, ale również dla tych innych, którzy porzucili wiarę w cuda i bohaterów dnia codziennego; dla miłośników kotów i tych, którzy uważają się za ich zajadłych przeciwników; dla tych, którzy słowa „normalny” i „idealny” traktują jako synonimy, i tych, którzy wiedzą, że mały krok w bok od utartego szlaku wzbogaca czasem całe życie.

Tym wszystkim przedstawiam Homera, Superkota.

Dajenu!

1. „Powinnaś nazwać go Socket”

Wczoraj, po dwudziestu dniach, wyrwałem się morzu ciemnemu jak wino, a przez cały ten czas niosła mnie fala i nawałnica od wyspy Ogigii.

Teraz rzuciło mnie tutaj bóstwo…

Wiele lat temu, kiedy jeszcze miałam tylko dwa koty, lubiłam mawiać, że jeśli kiedyś zdecyduję się na trzeciego, to go nazwę Miao Zedong, w skrócie Przewodniczący.

— Nie patrz tak na mnie, to będzie słodkie — upierałam się, kiedy przyjaciele rzucali mi dziwne spojrzenia. — Malutki Przewodniczący Miao.

To był podwójny żart: imię samo w sobie i pomysł, żeby wziąć trzeciego kota. Chyba nigdy nie zdobyłabym się na tak karkołomny krok jak adopcja dwóch (przynajmniej tak mi się wydawało w wieku dwudziestu czterech lat), gdybym od trzech lat nie mieszkała z Jorgem, mężczyzną, za którego miałam wyjść. Niedawno jednak się rozstaliśmy i to mnie przypadła opieka nad naszymi kocimi latoroślami — łagodną białą pięknością Waszti oraz dumną i humorzastą pręgowaną Scarlett. Chociaż wdzięczna losowi za każdy dzień z moimi „dziewczynami”, byłam także boleśnie świadoma komplikacji, jakie mogą wywołać w moim nowym życiu singielki. Przedtem, kiedy myślałam, że Jorge i ja będziemy razem na zawsze, pewnych problemów w ogóle nie brałam pod uwagę.

Mieszkałam w gościnnym pokoju mojej przyjaciółki i próbowałam oszczędzać na jakiś dach nad głową w rozsądnej cenie. Nigdy jednak nie skusiłabym się na przeprowadzkę do budynku o niższym czynszu, ale za to z zakazem trzymania zwierząt. Tak samo nawet nie przechodziło mi przez myśl, że mogłabym się związać z mężczyzną, który miałby alergię na koty. Pracowałam w organizacji non profit, kierowałam programami wolontariatu dla United Way of Miami — Dade i chociaż pod koniec miesiąca nie zdarzało mi się mieć na koncie kwoty wyższej niż pięćdziesiąt dolarów, na rutynowe szczepienia, leczenie urazów i chorób musiałam znaleźć pieniądze, żeby nie wiem co.

— Nie zapominaj o implikacjach towarzyskich — mitygowała mnie moja najlepsza przyjaciółka Andrea. — Chyba rozumiesz, że jako dwudziestoczteroletnia singielka na więcej kotów nie możesz sobie pozwolić. Inaczej dzieci sąsiadów zaczną cię nazywać Starą Wdową Cooper, rzucać ci kamieniami w okna i wykrzykiwać: „Tu mieszka Cooper — stara, wariatka i kociaaara!”.

Wiedziałam, że ma rację; nie do końca straciłam kontakt z rzeczywistością. W mojej obecnej sytuacji rozmowa o trzecim kocie była czysto hipotetyczna, podobnie jak marzenia o tym, co sobie kupię za wygraną na loterii.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Motta do rozdziałów zaczerpnięte z Odysei Homera w przekładzie Jana Parandowskiego (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

2 Jackson Pollock (1912—1956) ― malarz amerykański, przedstawiciel ekspresjonizmu abstrakcyjnego; jego charakterystyczną metodą twórczą było rozpryskiwanie farby po płótnie ― „malarstwo gestu”.

3 Daredevil – niewidomy prawnik, który nocami w diabelskim kostiumie walczy z przestępczością na ulicach Nowego Jorku; postać komiksowa, stworzona przez Stana Lee i Billa Everetta.